Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to książka wartościowa z kilku względów. Jej Autorka, aczkolwiek z racji wieku nie uczestniczyła bezpośrednio w opisywanych zdarzeniach, zna je bardzo dobrze z relacji uczestniczących w nich członków swej najbliższej rodziny - ziemiańskiej rodziny Kozińskich, zamieszkałej na Kresach "od zawsze"; stąd jej wartości dokumentalne. Są i wartości inne - humanistyczne i artystyczne. Autorka mocno podkreśla to, co łączy, a nie to, co dzieli narody polski i ukraiński. Uwidacznia się to w jej głębokim uznaniu i podziwie dla bogactwa kultury ukraińskiej - jak choćby w cytowaniu ukraińskich pieśni, opisywaniu obyczajów, szczegółów ubioru, i ukazywaniu i podkreślaniu postaw bohaterów książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Projekt okładki i stron tytułowychJolanta Czarnecka
Redaktor merytorycznyKazimierz Cap
Redaktor prowadzącyZofia Gawryś
Opracowanie techniczne i łamanieBartłomiej Nowicki
KorektaHanna Rybak
© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2012 © Copyright by Barbara Iskra-Kozińska, Warszawa 2012
Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek z rabatem.www.ksiegarnia.bellona.pl
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01–233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 fax 22 652 27 [email protected]
ISBN 978-83-11-14384-5
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Opowieść tę poświęcam mieszkańcom Ziemi Wołyńskiej, bestialsko pomordowanym przez niemieckich i ukraińskich nacjonalistów podczas II wojny światowej. Oparłam ją na faktach i wydarzeniach, które zapisały się w pamięci ludzi uczestniczących w nich i których przekaz starałam się wiernie odtworzyć.
Jest to opowieść o mojej rodzinie – dziadkach, rodzicach, wujostwie, ciociach, kuzynach – czyli o rodzinie Kozińskich, pochodzącej z Kresów i zamieszkującej od wieków Wołyń. Według źródeł, Kozińscy pieczętowali się herbem nadanym przez Ludwika Węgierskiego Kierdejowi, który miał być pochodzącym z Krymu potomkiem chana Tatarów Perekopskich. Ów Kierdej wyróżnił się podczas zdobywania zamku bełzkiego w 1377 roku i otrzymał w nagrodę indygenat polski. Świadectwem tego wydarzenia są lilie wzięte z herbu królewskiego rodu Andegawenów. Od tego Kierdeja pochodzą rody, które przybrały nazwiska od przypadłych im po wielkim protoplaście posiadłościach, a początek rodu Kozińskich sięga XIV w., bowiem wywodzili się oni z osady Kozin w województwie wołyńskim. Natomiast moja opowieść rozpoczyna się od lat międzywojennych XX w. i kontynuuje się poprzez wojnę aż do opuszczenia przez moją rodzinę Ziemi Wołyńskiej i osiedlenia się na Ziemiach Zachodnich Polski. Oparłam ją na wspomnieniach moich bliskich, a w szczególności mojego taty.
Seniorem rodu był mój dziadek Wincenty Koziński, ożeniony z babcią Michaliną Kotwicką zaraz po zakończeniu działań wojennych I wojny światowej. Ojciec babci Michaliny, a mój pradziadek Andrzej Kotwicki, był dość majętnym ziemianinem. Posiadał 200 włók ziemi, dwór otoczony fosą i ogromne sady. Ponieważ miał dwanaścioro dzieci, każdemu podarował po kawałku swojego majątku. Takim to sposobem w posiadanie jednej części ojcowizny, po ślubie z moim dziadkiem Wincentym, weszła i moja babcia Michalina. Po weselu młodych połączyły się też i ich majątki. Zamieszkali oni w nowym domu we wsi Okopy na Wołyniu Podolskim. Urodziło im się czworo dzieci: Helena, Franciszek, Dominik i Zdzisław. Zdzisław był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. Przyszedł na świat, kiedy Helena ukończyła 15. rok życia, a więc różnica wieku między rodzeństwem była znaczna.
W domu Michaliny i Wincentego panował zawsze nabożny spokój. Wincenty był mężczyzną o łagodnym usposobieniu – spokojny, opanowany i zawsze życzliwy dla otoczenia. W chwilach wolnych od pracy siadał sobie na ławce pod drzewem i palił fajkę, rozmyślając. Obok niego układał się leniwie jego pies – czarny podpalany wilczur Nerek. Wincenty zwykł ubierać się na podobieństwo chłopów ukraińskich, zamieszkujących okoliczne wsie: latem nosił białą koszulę, wypuszczaną na spodnie, przepasaną szerokim skórzanym pasem.
Michalina była przeciwieństwem męża. Zawsze elegancko, lecz bez przesady ubrana, jechała co niedzielę bryczką do kościoła. Kościół katolicki, do którego chodzili też i prawosławni, oddaleni od cerkwi Ukraińcy, został wybudowany między innymi także i dzięki jej staraniom. Zostało to udokumentowane w książkach parafialnych kościoła i upamiętnione na tablicy pamiątkowej fundatorów. Babcia Michalina uczestniczyła czynnie w fundacji założonej i działającej na rzecz budowy kościoła, zbierała jak tylko mogła najlepiej środki na jego budowę, potem stale pilnowała też budowy, była ciągle obecna przy powstawaniu świątyni. Za tę pełną poświęcenia pracę otrzymała, tak jak i inni fundatorzy, specjalny list z podziękowaniem od papieża. List ten został odczytany na pierwszej mszy świętej w obecności ludzi z całej parafii.
Do tego kościoła schodziły się co niedzielę rodziny zamieszkałe w najbliższych trzech polskich wsiach, to jest z Okopów, Budek Borowskich i Dołhani. Samo przybycie do kościoła stanowiło dla ludności polskiej swego rodzaju wspólnotę polskości, sąsiedzkiej przyjaźni, wymiany poglądów, rozmów. Było to spotkanie polskiej elity intelektualnej – nauczycieli, lekarzy – ale także rolników, kupców, a nawet ludności ukraińskiej. Kościół stanowił enklawę kultury polskiej, ściśle połączonej z tradycją chrześcijańską.
Rodzina Kozińskich brała czynny udział w rozwoju wsi. To w ich domu mieściła się biblioteka, a po sąsiedzku w domu Romaniewiczów także szkoła podstawowa. Wszyscy Kozińscy i zaprzyjaźnieni z nimi Romaniewiczowie spotykali się zawsze na porannej niedzielnej mszy w kościele.
Seniorka rodu Romaniewiczów, sędziwa już starsza dama, miała zwyczaj siadania na wyznaczonym specjalnie dla niej miejscu, w pierwszej ławce, tuż przed samym ołtarzem. Kiedy brała do rąk książeczkę do nabożeństwa, zakładała okulary na nos, po czym odkładała je z powrotem na ławkę. Kiedy natomiast szła do komunii świętej, zostawiała okulary na ławce. Na ten moment czekał 15-letni wówczas Dominik Koziński. Podchodził skulony cichutko do ławki, brał do rąk okulary babci Romaniewiczowej i zakładał sobie na nos. Podnosił się wtedy wysoko z kolan – tak, żeby go wszyscy widzieli – i ukazywał wszystkim wokół. Rozbawiona młodzież, zajmująca miejsce na chórze, wybuchała przytłumionym śmiechem.
Z udziałem Dominika Kozińskiego zdarzył się w kościele także i inny wybryk. Otóż jego wuj, poważny oficer Wojska Polskiego, zwykł siadać na przygotowanym specjalnie dla niego krześle. Pewnego razu, zasiadając na swoim miejscu, jak zwykle zarzucił z godnością za poręcz krzesła długie poły wojskowego szynela, które zwisały luźno za krzesłem. Dominik tylko na to czekał – kiedy niespodziewający się niczego wuj pogrążył się w modlitwie, figlarz przytwierdził jego szynel metalowymi pineskami do krzesła. Jakież było rozbawienie młodzieży stojącej na chórze, kiedy podczas Podniesienia wuj wstał razem z krzesłem!
Były to figle Dominika Kozińskiego, zapamiętane na zawsze przez bliskich i znajomych. Sam Dominik był swego czasu oczkiem w głowie całej rodziny, szczególnie jego matki Michaliny – a to z tego względu, że będąc dzieckiem, często chorował i matka, chcąc wynagrodzić jego cierpienia, pozwalała mu na figle; a więc dokazywał, ile chciał, z przyzwoleniem wszystkich, ponieważ jego psoty nie wyrządzały nikomu krzywdy – wręcz przeciwnie, rozbawiały wszystkich wokół.
Była pierwszym dzieckiem Michaliny i Wincentego Kozińskich. Przyszła na świat w 1913 roku, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Ponieważ majątek Kotwickich nie uległ zagładzie podczas wojny ani też nie został po ukończeniu działań wojennych skonfiskowany, jak to zazwyczaj się działo w wielu polskich dworach, młode małżeństwo Kozińskich wraz z małą Helenką często gościło w domu rodziców Michasi. Ukochany dziadziuś Helenki, Andrzej Kotwicki, brał ją wtedy na ręce i obnosił po sadzie, pokazując drzewa oblepione owocami, krzewy pełne malin, grządki truskawek, poziomek i przeróżnych innych owoców i warzyw. Helenka była wesołą, rozkoszną dziewczynką o bardzo poważnych oczach. Zdawało się czasami, że biega i bawi się razem z dziećmi, których śmiech rozbrzmiewa dokoła, ale kiedy spojrzało się na nią, widać było, że to nie ona się śmiała. Owszem, widać ją było w zabawie, nawet bardzo w niej uczestniczyła, ale powaga jej buzi odróżniała ją od reszty dzieci. Dlaczego tak było? Czasami to pytanie zadawał sobie Wincenty. Dziadziuś Andrzej jednak nie bolał nad tym; odwrotnie – podobało mu się to u dziecka i tym bardziej naprowadzał ją na poważne ze sobą rozmowy i dyskusje o przyrodzie, drzewach, uprawach, hodowli itp. To on wprowadzał ją w tajniki historii Polski, uczył odróżniać dobro od zła, ludzi dobrych od ludzi złych.
Zdarzyło się pewnego razu, że w tajemnicy przed resztą rodziny, a zwłaszcza rodzicami, Andrzej Kotwicki, posadziwszy obok siebie w bryczce małą Helenkę, pojechał „objeżdżać” pola i jakimś jednak trafem znalazł się w Rokitnie, dowiedział się bowiem przypadkowo, że przez Rokitno właśnie odbywa się przemarsz wojsk Piłsudskiego. Tego widoku mundurów, koni, armat, dział i samego wodza Helena Kozińska nigdy nie zapomni i będzie w przyszłości opowiadać swoim dzieciom i wnukom. Było lato 1920 roku. Powracające przez Wołyń z Rosji zwycięskie wojska polskie były niezwykle serdecznie witane przez ludność miasteczka. Wszędzie widać było kwiaty, niezliczoną ich ilość. Rzucano je na żołnierzy, pod kopyta koni, na ciągnione armaty i działa. I na czele On – wódz i przywódca, jadący bez jednego uśmiechu, obrzucający jedynie niezwykle bystrym i przenikliwym wzrokiem zebrany po obu stronach ulic barwny tłum ludzi. Ze wzruszenia od czasu do czasu zdejmował tylko z głowy wojskową czapkę i kłaniał się, ukrywając zażenowanie. Ubrany w jasnopopielaty, wojskowy szynel ze złoconymi guzikami, umiejscowionymi dwurzędowo po obu stronach płaszcza, wyróżniał się jednak zdecydowanie od reszty żołnierzy. Przemarsz odbywał się niezwykle powoli i uroczyście – tak, żeby wszyscy w pełni doświadczyli radości z odniesionego zwycięstwa.
Wracając do domu, Kotwicki pogłaskał jasne loczki na główce dziewczynki i zapytał ją swoim rubasznym głosem: „No i co? Podobało się?”. Dziewczynka pokiwała cichutko głową i powiedziała: „Ale ten dziadziuś na koniku też miał wąsy jak dziadzio” – i uśmiechnęła się przymilnie do Kotwickiego. Ten chrząknął znacząco i też podkręcił wąsa, wzruszając się tak, że oczy naraz nabrały mu jakiegoś dziwnego, szklistego wyrazu – co nie uszło uwagi Helenki, która przytuliła się do niego, – głaszcząc go po ręce, jakby chciała naprawić przyczynę dziadziusiowych łez.
– Ty mój kwiatuszku kochany – zamruczał pod nosem jeszcze bardziej wzruszony Kotwicki.
Niewątpliwie ten dzień pozostanie na zawsze w pamięci nie tylko wnuczki, ale i samego Andrzeja Kotwickiego.
Mijały lata. Oprócz Helenki na świat przyszedł Franciszek. Małej jeszcze, bo sześcioletniej Helence przybył obowiązek opieki nad malutkim braciszkiem. Ponieważ była roztropną dziewczynką o głębokim sercu, kiedy Franio spał, ona czytała książki lub rysowała, malowała czy też wyszywała makatki, które nauczyła ją wykonywać mama. Ostatnie jednak wakacje przed pójściem do szkoły spędziła prawie w całości u dziadków Kotwickich, których posiadłość ziemska była oddalona od Okopów o trzydzieści parę kilometrów. Tam, w Borowie u babci Elżbiety i dziadzia Andrzeja, spędzała tak naprawdę swoje cudowne dzieciństwo. To na usilną prośbę dziadków została tam zawieziona pewnego razu przez ojca. Miała tam swój drugi dom – pokoik na poddaszu, zasłonki w stokrotki, uszyte specjalnie dla niej przez babcię, pluszowego misia i dużo kredek do malowania. W tym dziecinnym pokoiku kształtowała się jej osobowość, tam wyrastała z dzieciństwa, jakby szybciej doroślała, idąc śladami swoich bohaterów książkowych, przeżywała ich losy razem z nimi.
Budziła się wczesnym świtem i zbiegała szybko po schodach, żeby zdążyć iść z dziadziem na dziedziniec do ludzi, aby rozdysponować pracę na cały dzień. I kiedy dziadzio stał naprzeciwko zebranych pracowników i przemawiał do nich, ona stała obok niego z bardzo poważną miną, przeżywając wszystko, co mówił dziadzio. Potem Kotwicki brał ją za rękę i szli do obór, stajni, stodół, spichrzów, robiąc tzw. inspekcję – czy wszystko jest w należytym porządku. Kiedy wszystko już obeszli, doglądnęli, rozporządzili, wtedy szli do domu na śniadanie przygotowane przez babcię Elżbietę. Na stole niczego nie brakowało; oprócz świeżo upieczonych bułeczek były zawsze kruche, przepuszczane przez foremkę wkręcaną do maszynki do mięsa, ciasteczka. Tak upływały codzienne dni w Borowie. Natomiast w niedzielę, ubrana w odświętną sukienkę, z kolorowymi wstążkami we włosach i w nowych sandałkach, jechała Helenka z dziadziusiem i babcią do kościoła w Rokitnie, potem zaś szli albo na karuzelę, albo do cyrku, gdzie pierwszy raz w życiu widziała lwy, tygrysy, kolorowe papużki i śmiesznego klauna z czerwonym, dużym nosem. Jeśli starczało czasu, szli jeszcze na smakowite pączki do kawiarni umiejscowionej w samym środku rynku miasteczka. Niejednokrotnie, kiedy wracali już bryczką do domu, Helenka z przemęczenia i przeżytych wrażeń po prostu zasypiała i przytulona do babci, spała przez całą drogę do domu.
Tak więc dzieciństwo w Borowie było dla Helenki rajem – niezapomnianym, utrwalonym na zawsze w pamięci i przekazywanym potem jako cudowne wspomnienie dla przyszłych pokoleń rodziny. Szkoła i związane z nią obowiązki nie stanowiły dla niej przeszkody, żeby nadal być w kontakcie z ukochanym dziadziusiem Andrzejem. W wolnych chwilach, kiedy miała tylko troszkę czasu, pisywała do niego listy. Opisywała w nich ważne wydarzenia ze swego życia. Adresatem tych listów oprócz dziadka była także babcia Elżbieta.
Kiedy Helenka skończyła osiem lat, na świat przyszedł jej kolejny brat, któremu na chrzcie dano imię Dominik. Ponieważ była już dużą dziewczynką, opiekowała się nim bardzo sumiennie. Dominik często chorował, płakał, nie chciał jeść; wymyślała więc dla niego przeróżne smakołyki w formie przetartych owoców, warzyw, których sporządzania nauczyła się od babci Elżbiety. Gdzie tylko szła, zabierała brata ze sobą. Dorastała, a wraz z nią rósł i rozwijał się chłopczyk. Dla niej ciągle był malcem, przywiązanym do niej może bardziej niż do matki, która zajęta była gospodarstwem i nie mogła poświęcić mu tyle czasu, co Helenka. Poza tym był jeszcze Franio, którego prowadzała do kościoła, gdzie organista uczył go grać na organach i trąbce.
Oprócz Franciszka i Dominika nieoczekiwanie wiosną 1928 roku w domu pojawił się jeszcze jeden, najmłodszy brat – Zdziś. Różnica wieku pomiędzy Helenką a najmłodszym Kozińskim wynosiła aż piętnaście lat. Teraz ona stała się w domu najważniejsza po rodzicach. Młodsi bracia musieli jej słuchać, bo Helenka lubiła porządek i też lubiła się uczyć. Wobec tego dbała, żeby w domu nie było za głośno. W szkole w Okopach przodowała w swojej klasie pilnością, starannością i podejmowaniem różnych zajęć pozalekcyjnych, takich jak działalność w organizacji harcerskiej, przeprowadzanie wszelkiego rodzaju zbiórek dla potrzebujących.
Kiedy Helenka skończyła z wyróżnieniem szkołę podstawową, w domu u Kozińskich odbyła się narada. Rodzina, zebrana na tarasie domu w pewne letnie popołudnie, zgodnie postanowiła o umieszczeniu Helenki w gimnazjum w Rokitnie. Siedziała wówczas w wiklinowym fotelu i przysłuchiwała się rozmowie rodziców. Była już dorastającą, piętnastoletnią panienką. Jasne, kręcone włosy luźno spadały jej na ramiona. Nie lubiła wstążek ani zaplecionych warkoczyków. Dobrze się czuła, zakrywając bujną grzywką czoło, jakby chcąc ukryć swoją wrodzoną nieśmiałość i dodać sobie tym odwagi.
Helenka czuła, że beztroskie lata pobytu w domu rodzinnym dobiegają końca; musi go opuścić, żeby się dalej uczyć. Nie myślała, gdzie będzie mieszkać, z kim, u kogo. Wiedziała, że rodzice już coś wymyślą, żeby było i jej, i im dobrze. Patrzyła, jak Franio, Dominik i Zdziś bawią się w sadzie pomiędzy drzewami z psem Nerkiem, który raz po raz biegał za rzucanym dla niego kawałkiem drewnianego patyka. Jak to dobrze, że jest ich trzech – myślała sobie, pocieszając się. – Mają siebie i mają się z kim bawić. I choć różnica wieku pomiędzy braćmi była znaczna, nie stanowiło to żadnego problemu.
Wincenty Koziński chodził z założonymi do tyłu rękoma po tarasie domu, znajdującym się przy samym ogrodzie, do którego schodziło się po drewnianych schodkach. Od czasu do czasu spoglądał na bawiących się w sadzie chłopców, przystając co chwilę, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku i żaden upadek czy skaleczenie podczas zabawy im nie grozi. Spoglądał też na siedzącą w swoim fotelu żonę Michasię i milczącą Helenkę.
– No… moje dziewczyny, trzeba postanowić, gdzie by tu umieścić Helenkę w Rokitnie.
– No... gdzie? – zastanowiła się się Michalina, jakby sama sobie zadając to pytanie. – Tylko u Romaniewiczów, bo gdzież by indziej – zaraz też sobie odpowiedziała. – Pojedziemy do Rokitna w piątek z Helenką i zajdziemy do Hani – zakończyła rozmowę o stancji córki.
Żeby nadać swojej wizycie u zaprzyjaźnionej rodziny swoistego wyrazu sympatii, zaproponowała córce, żeby ta narwała w okopowskim sadzie koszyk wiśni – to się zawiezie dla Broni na konfitury – podkreśliła ciepło.
– Dobrze, mamuś – powiedziała dziewczynka i wybiegła do sadu, żeby pobawić się z braćmi.
– No zobacz, jakie to jeszcze z tej naszej Helenki dziecko – zauważył Wincenty.
– No tak, Wicuś, u ciebie zawsze będzie dzieckiem, ale zauważ, że wyrasta mimo wszystko i robi się coraz to doroślejsza – powiedziała ciepło Michasia. – Żeby tylko się za prędko nie zakochała!
– Oj, Michasiu, gdzie jej do zakochania, jak jej jeszcze figle i psoty w głowie; popatrz sama, jak sobie świetnie poczyna z maluchami.
Michalina nic już na to nie odpowiedziała, tylko pokiwała z powątpiewaniem głową, obserwując z zadowoleniem wszystkie swoje dzieci.
Cały czwartek od rana Helenka rwała w sadzie wiśnie dla cioci Hani, jak ją nazywała, chociaż ciocia Hania tak naprawdę nie była jej prawdziwą ciocią, tylko najlepszą maminą przyjaciółką, która to wyszła za mąż za Roberta Romaniewicza, brata Jana z Okopów.
Pewnego sierpniowego dnia 1926 r., o czwartej nad ranem, obie Kozińskie – matka z córką – wsiadły do bryczki, którą powoził Kacper, bardzo zacny parobek, będący kuzynem Kozińskich. Na drugim siedzeniu bryczki umieszczone były w ogromnym koszyku nazrywane przez Helcię wiśnie i wszelkiego rodzaju warzywa ogrodowe. Był też kosz pełen ogórków i drugi, zapełniony wczesnymi ziemniakami. Ponieważ rano było chłodno, Helcia miała na sobie niebieski sweterek nałożony na granatową sukienkę, pończoszki i takiego samego koloru jak sukienka, granatowe pantofelki z malutkimi kokardkami na przodzie. Michalina jak zwykle ubrana była w jeden ze swoich letnich kostiumów w kolorze jasnego błękitu. Kiedy przejeżdżały przez ukraińską Karpiłówkę, ludzie dopiero co szli do swoich codziennych, rannych obrządków przy gospodarstwach. Z zaciekawieniem patrzyli na nie, jak przejeżdżały przez ich wieś. Michalina starała się zachować ciepłą i miłą w uśmiechu twarz, toteż spoglądała na ludzi przyjaźnie i kłaniała się mijającym ich grupkom kobiet, które z grabiami szły na łąki do sianokosów.
Kiedy wjeżdżały do miasteczka, słońce już było wysoko. Umówiona na ich przyjazd Hania stała i czekała na nie, stojąc na balkonie swojego mieszkania, jeszcze będąc w porannym szlafroku. Kiedy je zobaczyła, zaczęła machać do nich już z daleka.
– Zobacz, mamuś – zawołała Helenka. – To ciocia, chyba do nas macha.
Michalina podniosła wyżej głowę i widząc stojącą na balkonie Hanię, też jej pomachała. Po chwili już zaczęły się witać, całując i przytulając się do siebie radośnie. Kacper tymczasem wnosił do spiżarni wszelkie wiejskie dobro, które ze sobą przywiozły.
– Matko Boska! – zawołała Hania, widząc kosze napełnione owocami, warzywami i ziemniakami, jajkami i serem. – Toż wy całe Okopy tutaj do mnie przywieźliście! A zostało choć co w domu? – żartowała i lamentowała, widząc zapełnioną całkowicie spiżarnię.
– Oj Haniu, Haniu, przyjedziesz, to się przekonasz – odpierała Michasia.
– No chodźcie, chodźcie, wejdźcie dalej do pokoju – zapraszała Hania, nie przestając lamentować. I po chwili już wszyscy siedzieli przy dużym stole w salonie, pijąc herbatę. Hania, już przebrana w dzienny strój, radowała się gośćmi, zapraszając do śniadania, częstując świeżymi bułeczkami dopiero co przyniesionymi z piekarni. Helenka z radością jadła taką świeżą, dopiero co upieczoną bułkę, posmarowaną okopowskim, swojskim masłem, zrobionym przez mamę. Piła aromatyczną herbatę i cieszyło ją wszystko w tym domu, na co spojrzała. Przysłuchując się rozmowie mamy z ciocią, zapytała nagle: „Ciociu, mogłabym pójść na balkon?”. Hania odpowiedziała, patrząc na nią ciepło: „Nie pytaj, co chcesz robić w tym domu – od teraz też twoim. Chodź, gdzie ci się spodoba”. Na to Helenka, wstając z krzesła, uśmiechnęła się miło do cioci Hani i mamy i odpowiedziała: „No to idę”.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.