57,00 zł
W „Czerwonym ołówku” Elżbieta Isakiewicz po raz kolejny sięga po niezwykłą, a praktycznie nieznaną historię z okresu II wojny światowej. Jej bohater, Henryk Sławik, delegat rządu londyńskiego, uratował życie prawie 30 tysiącom polskich uchodźców, w tym około 5000 Żydów. 23 sierpnia 1944 roku „polski Schindler” przypłacił to życiem. Nowe wydanie książki zostało przez autorkę gruntownie przejrzane i uzupełnione.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 202
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk
Korekta: Paweł Borecki, Wawrzyniec Sztark
Tekst został przez Autorkę przejrzany i poprawiony.
Na str. 11 wykorzystano zdjęcie Henryka i Jadwigi Sławików ze zbiorów NAC.
Wydanie pierwsze (w tym kształcie), Warszawa 2024
© Copyright by Elżbieta Isakiewicz
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-871-3
Miałam marzenie. Późną jesienią roku 2002 Joanna Brańska, nieżyjąca już szefowa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, zaprosiła mnie na spotkanie poświęcone Polakowi, który w czasie wojny ratował na Węgrzech polskich Żydów, uciekinierów z okupowanej przez hitlerowców ojczyzny. Nazywał się Henryk Sławik. Nigdy o nim nie słyszałam. W kameralnej Café Ejlat w Alejach Ujazdowskich (dziś jest tam apteka) zebrało się grono zaintrygowanych tematem osób. Notowałam obco brzmiące nazwy miejsc, od wymawiania których łamał się język. Zapisywałam nic mi niemówiące imiona i nazwiska. Spośród gęstwy dat i zdarzeń wyłaniały się cztery niezbite fakty.
Pierwszy: w latach 1940–1944 w Budapeszcie działał Komitet Obywatelski do Spraw Opieki nad Polskimi Uchodźcami (w skrócie Komitet Obywatelski) – instytucja powołana przez rząd Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie.
Drugi: kierował nią znany działacz śląski, socjalista, dziennikarz Henryk Sławik.
Trzeci: w ścisłej współpracy z Józsefem Antallem, urzędnikiem węgierskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, nadawał Żydom prawo do życia, zaopatrując ich w dokumenty fałszywej tożsamości, które potwierdzały, że są katolikami.
Czwarty: to polski Żyd, izraelski dyplomata Henryk Zvi Zimmermann, sam w ten sposób ocalony, świadek i uczestnik owych wydarzeń jako pierwszy podjął walkę o wynurzenie z niepamięci postaci zapomnianego bohatera.
Od tamtego listopadowego wieczoru nękało mnie pytanie, jak to możliwe, że wiedza o Sławiku nie przebiła się poza wąski krąg badaczy okresu drugiej wojny światowej? Jak to się stało, że nie uczy się o nim w szkołach? Zorientowałam się, że bezpośrednio po wojnie, a później po upadku komunizmu w roku 1990, w lokalnej śląskiej prasie pojawiło się zaledwie kilka wzmianek i niewielkich artykułów o Henryku Sławiku. Zaczęłam grzebać w bibliotekach. Wkrótce nabrałam przekonania, że jego losy aż proszą się o książkę, taką, której treść byłaby przyswajalna dla młodych ludzi i przykułaby uwagę każdego Polaka interesującego się dziejami własnego narodu, książkę-opowieść.
Istniał jeszcze jeden powód, dla którego pomysł napisania książki kusił. Po ukazaniu się w 2000 roku mojej Ustnej harmonijki, zbioru relacji Żydów uratowanych od Zagłady przez Polaków, Jan Nowak-Jeziorański, słynny kurier Komendy Głównej Armii Krajowej, wieloletni dyrektor Radia Wolna Europa, w życzliwym i serdecznym liście podzielił się ze mną refleksją, zgodną także z moim przekonaniem, że „nasze społeczeństwo nie w pełni zdaje sobie sprawę, jak bardzo stosunki polsko-żydowskie rzutują na obraz i pozycję Polski w świecie”. Budapeszteńska historia wydawała się idealna do ocieplenia zamrożonych od dekad wzajemnych relacji.
Tak więc krok po kroku układałam puzzle pod tytułem: Sławik. Jeden z ich elementów stanowiły panujące wśród uchodźców nastroje. Emocje polityczne rozpalały je do czerwoności, z flegmatyków czyniąc furiatów, z dżentelmenów – bokserów. Kłótnie i publiczne awantury, karmicielki intryg i donosicielstwa, stały się chlebem powszednim dwóch głównych sił politycznych emigracji: piłsudczyków i sikorszczyków.
Henryk Sławik, zagorzały przeciwnik sanacji, antykomunistyczny PPS-owiec, brał udział w niejednym sporze. Ale te konflikty interesowały mnie wyłącznie jako tło, nie zamierzałam rozstrzygać, kto miał rację, bo wyznaję zasadę, że pisarz powinien być bezstronnym świadkiem tego, co mówią i jak postępują postaci. Szczęśliwie w pomoc Żydom angażowali się ci z lewa i ci z prawa, cywile i wojskowi – polityka ustępowała sumieniu.
Żeby odnaleźć brakujące fragmenciki układanki, pojechałam na Węgry. Przywiozłam stamtąd kilka nieznanych wtedy dokumentów, ważnych relacji i dokładniejsze wyobrażenie o rozpaczliwych wysiłkach węgierskiej i polskiej elity, by uchodźcy przetrwali i wiedli w miarę godne życie na obczyźnie. Wędrowałam zatem śladami Sławika, odkrywając przestrzenie, w których rozgrywały się rzeczy najważniejsze; klimat tamtych lat osadzał się na kartkach mego notatnika i wzniecał pragnienie, aby puzzle zazębiły się i przybrały spójny kształt. Niekiedy jednak musiałam odwołać się do intuicji – to tak, jakbym widziała mapę z oznaczonymi miejscowościami, ale bez sieci dróg, bez żadnych połączeń. Bywało, że aby posunąć się dalej, trzeba mi było te drogi wytyczyć. Nie zmieniałam jednak faktów: punkty na mapie pozostawały nietknięte.
Gdyby nie relacje świadków, nie miałabym szans, by z mej pracy wyłoniła się logiczna całość. Bezcenne są zwłaszcza wspomnienia Henryka Zvi Zimmermanna i Krystyny Sławik-Kutermak, córki bohatera Czerwonego ołówka. To dzięki nim historia ta wzbogaciła się również o równoległy, nierzadko sensacyjny wątek osobisty. Dramatyczne koleje losu Jadwigi, żony Sławika, i ich córki Krysi splotły się nierozłącznie z wydarzeniami dziejącymi się na Węgrzech. Tak, krok po kroku, powstawał ten reportaż historyczny lub – jak kto woli – fabularyzowany dokument.
Po dwudziestu latach, jakie minęły od pierwszego wydania Czerwonego ołówka, nazwisko Henryka Sławika nadal nie zakotwiczyło się w powszechnej świadomości. Owszem, poszerzył się krąg zapaleńców, ludzi dobrej woli, dzięki staraniom których dokonuje się proces usymbolizowania bohatera ze Śląska. Wyemitowano na przykład znaczek pocztowy z jego podobizną, odsłonięto kilka pięknych pomników, parę szkół uczyniło go swoim patronem, w sejmie zorganizowano poświęconą mu wystawę, a w senacie oddano mu cześć i uchwałą uznano jego bohaterstwo. Sławik ma w Katowicach między innymi własne rondo, plac (do spółki z Józsefem Antallem) i salę obrad swojego imienia w Radzie Miasta. Dzięki staraniom Michała Lutego, prezesa Katowickiego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Węgierskiej, w lutym 2010 roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył Sławika (trzeciego w historii Ślązaka, po prymasie Auguście Hlondzie i Wojciechu Korfantym) Orderem Orła Białego, ale przeciętny Kowalski nie wie, że w ogóle istniał!
Dlatego kiedy jesienią 2021 roku skontaktował się ze mną Michał Luty, zaprzysięgły społecznik, typ entuzjasty, i zapytał, czy nie pora na wznowienie Czerwonego ołówka (nakład książki dawno się wyczerpał – o egzemplarz trudno nawet na aukcjach internetowych), nie wahałam się znów podjąć Sławikową opowieść.
Przystąpiłam do pracy na przednówku roku 2022, po wybuchu wojny za wschodnią granicą. Do Polski napływały rzesze uchodźców, w swej rozpaczy i nędzy podobnych do Polaków po napaści Hitlera, których przygarniali Węgrzy. Obrazy tamtej wojny wielokrotnie wkomponowywały się w dramaturgię tej bliskiej, ukraińsko-rosyjskiej. W twarzach walczących z agresorem odbijał się ten sam refleks niezłomnego, hardego ducha, który prowadził bohaterów wydarzeń na Węgrzech ponad osiemdziesiąt lat wcześniej – i pisanie, jakoś bezwiednie, nabierało wagi powinności.
Dzięki publikacji Tomasza Kurpierza Henryk Sławik 1894–1944. Biografia socjalisty, dziełu naukowemu wydanemu w roku 2020 przez IPN, mogłam sięgnąć do źródeł niedostępnych mi dwie dekady wstecz i uściślić kilka faktów, a także ujrzeć je w szerszym kontekście.
Oddaję czytelnikom uzupełnione wydanie Czerwonego ołówka z tym samym marzeniem, co w roku 2003. Że – powiedzmy – jadę tramwajem, a jeden z pasażerów czyta sobie Sławikową historię. Albo pytam napotkanego nastolatka:
– Wiesz, kto to był Henryk Sławik?
A on, obruszony, odpiera:
– No pewnie! A pani nie wie?!
Bywają marzenia uparte jak korzenie.
Henryk Sławik z żoną Jadwigą. Fotografia z uroczystości zajęcia Zaolzia przez Polskę, 02.10.1938 r. Autor nieznany.
W Szerokiej najważniejszy jest kościół. Murowany, solidny, niewystawny, pobudowany w miejsce drewnianego, na wzgórzu, z którego rozwija się łagodnie pagórkowata panorama osady z bielejącymi domostwami, rozsianymi pośród drzew niby zastygłe bryły śniegu.
Leciwymi, spokojnymi oknami spogląda kościół w historię Szerokiej, dzisiaj dzielnicy Jastrzębia-Zdroju. Pod koniec dziewiętnastego stulecia, u swego zarania, zwana Timmendorf, była wsią z błotnistą drogą, w której grzęzły obręcze drewnianych kół furmanek, ciągnących węgiel z pobliskiej kopalni i płody rolne z pól. Pokryta strzechą chata Sławików, pobudowana przez Walentego, dziadka Henryka, stała przy trakcie. Popatrywali na siebie wzajemnie: pokolenia Sławików i kościół.
W kwietniu roku 1877 ślubowali tu sobie dziewiętnastoletni Jan Sławik i Weronika Sobocik, dwudziestojednoletnia, którą młodziutki pan młody upatrzył sobie w sąsiedniej wsi Połomia. Pierwsze dziecko Paul Simon (w księgach parafialnych zgodnie z pruskim prawem dane osobowe zapisywano staranną gotycką kaligrafią, po niemiecku) urodziło się im w październiku, od razu je ochrzcili, a za dziesięć dni pochowali na przyświątynnym cmentarzu. W chałupie Sławików narodziny staczały krótkie, przegrane bitwy ze śmiercią, przyoblekaną w nieuleczalne wówczas choroby: głównie dyfteryt i gruźlicę. Heinrich Vincent – Henryk Wincenty przyszedł na świat 15 lipca 1884 roku, w przedżniwną porę, jako dziesiąte dziecko Sławików, które połowy rodzeństwa nigdy nie pozna.
Naukę w niemieckiej szkole ludowej – innej w Szerokiej nie było – zaczyna jako sześciolatek. W domu rozmawia się po polsku, tym bardziej że Weronika po niemiecku ledwo, ledwo, bo Polaków na Górnym Śląsku więcej. Dwa języki obijają się o spadziznę wzgórza, wokół którego dzieciarnia urządza sobie gonitwy, polskie i niemieckie słowa turlają się nad rzeką Pszczynką, gdzie miejscowi chłodzą ciała w skwarne popołudnia, a w niedziele palą ogniska i pieką kartofle.
A życie tu ciemiężne. Jan, bezziemny, zarabia na chleb we włościach należących do książąt pszczyńskich, Henryka od małego zabiera do pomocy. Juniorowi w szkole idzie nieźle, sporo czyta, ale jeśli wierzyć archiwaliom, niezły z niego gagatek. Zarządca placówki postawę uczniowską Sławika określił jako: „nie bez zarzutu” i donosił, że Henryk wyniósł raz z domu jakieś przedmioty i pieniądze, by „przehulać je ze szkolną koleżanką w gospodzie”. W dodatku zaglądał do zakazanej „literatury niskiego lotu” – chodziło między innymi o przeciwdziałające germanizacji katolickie pismo informacyjne „Pielgrzym”, podarowane Janowi przez jednego z kuzynów. (Jan prowadził biblioteczkę Towarzystwa Czytelni Ludowych. Pod tą poważnie brzmiącą nazwą kryły się maleńkie księgozbiory czasopism i przewodników, gromadzone w wiejskich izbach).
Henryk żegna się ze szkołą w roku 1908 – na dalsze kształcenie nie ma pieniędzy. Ima się różnych zajęć. W pobliskim dworze i okolicznych folwarkach najmuje się jako stajenny, potem, jak wielu młodych, przytłoczonych brakiem perspektywy, szuka własnej drogi na uprzemysłowionym Górnym Śląsku, wśród zapylonych ulic i żaru surówek, wytapianych w piekielnym gorącu hutniczych pieców. Wreszcie podąża w pobliże Hamburga, gdzie zatrudnia się łaknąca lepszej doli biedota. To tam, wśród polsko- i niemieckojęzycznych robotników, wykluwają się nastroje, które zagospodaruje powstający ruch socjalistyczny, a z którymi współbrzmi buńczuczna, kształtowana na społecznych nizinach Henrykowa dusza. To tam, w roku 1912, dociera do niego wieść o przedwczesnej, tragicznej śmierci Ojca. Można sobie wyobrazić osiemnastoletniego Henryka w czerni nad Janową mogiłą, już wtedy pokaźnego wzrostu i solidnej budowy, o ciemnym, skupionym spojrzeniu i szorstkiej skórze wyrobionych w fizycznej robocie dłoni. I Weronikę żegnającą go znakiem krzyża za każdym razem, gdy po okazjonalnych wizytach w Szerokiej wyjeżdżał do Pszczyny, najbliższego powiatowego miasta, a później do Katowic, gdzie socjaliści zyskiwali coraz większe wpływy. I można też sobie wyobrazić Weronikę kreślącą na Henrykowym czole potrójny rysunek krzyża, przed jego wyruszeniem na wojnę (takich jak on, silnych, młodych, przymusowo wcielano do pruskiej armii). W trzecim roku pogrążonej we krwi pożogi ranny Sławik trafia do rosyjskiej niewoli na Syberii. Doświadcza zimna do szpiku kości i skrętu trzewi z głodu, prawdziwego głodu, jakiego w Szerokiej nie znało się nawet na przednówku, a najdotkliwszego po przejęciu władzy przez bolszewię. Tu po raz pierwszy konfrontuje się z realiami zaprowadzanego przez komunistów porządku.
Czterdziestu jego sąsiadów, krewnych i znajomych, co z wojny nie wrócą, na przykościelnym cmentarzu przygarnie pieta z pomnika, na którym wyryto napis: „Zbożnej pamięci poległych serocczan”, a pod nim nazwiska żołnierzy walczących w pierwszej wojnie i powstaniach śląskich. Po jednej stronie młodzieńców, właściwie dzieci, po drugiej mężów. Wśród nich jest L. Sławik – zapewne kuzyn Henryka. Ten zaś, zaraz po powrocie z sowieckiej niewoli, namaszczony (który to już raz!) znakiem krzyża przez Matkę, rzuca się w wir polityki. Historia pęka i pogrąża świat w zamęcie przełomu, sypią się wióry dotychczasowego ładu, Henryk należy już do Polskiej Partii Socjalistycznej zaboru pruskiego i wstępuje do tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. Prawdopodobnie jako żołnierz pułku katowickiego lub pszczyńskiego, wchodzącego w skład Grupy Wschód, w trzecim powstaniu dociera aż pod Górę Świętej Anny, o którą toczył się ciężki bój. Do Szerokiej zagląda rzadko, tyle co z okazji świąt. Zmiastował się – pogadywali na wsi, ale nie o miasto tu szło, tylko o to wrzenie, o tygiel, ferment, z którego kiełkowało jeszcze niepewne swego, zdumione własnym brzmieniem słowo „polskość”.
Zachowana fotografia pokazuje Sławika w tłumie na rynku w Pszczynie, agitującego, żeby w plebiscycie, czyj ma być Śląsk: polski czy niemiecki, głosować za Polską. Wiece przygotowuje z Wojciechem Korfantym z Chrześcijańskiej Demokracji, również samoukiem. Jeden socjalista, drugi bardziej narodowiec, obaj niepodległościowcy – dogadali się. Na wiece zabiera ulotki i egzemplarze „Gazety Robotniczej”, najstarszego pisma socjalistów zaboru pruskiego, założonego w Berlinie w dziewiętnastym wieku, a w drugiej Rzeczypospolitej przemianowanego na organ PPS. Niebawem zaczyna pisywać na jego łamach.
W Szerokiej, która po plebiscycie stała się polska, kościół na wzgórzu nadal był najważniejszy, pietà wciąż bolała nad zabitymi, a Weronika wymadlała błogosławieństwo dla ocalałych z plag dzieci i wnuków, biadoląc od czasu do czasu, że Henryk uparcie bezżenny.
– Czasu brakuje – zżymał się – żeby szukać porządnej kobiety.
Kawalerski żywot sprzyjał wzmożonej aktywności, a Henryk miał co robić w mieście. W roku Pańskim 1922 nie było ani jednej szkoły ludowej (dziś powiedzielibyśmy publicznej), w rękach Niemców pozostawał przemysł: kopalnie i huty, a także posiadłości ziemskie, takie jak latyfundia książąt pszczyńskich. Wszędzie biednie i niepolsko. Elita – inaczej niż na Śląsku Cieszyńskim – marna: trochę księży, nauczycieli, garstka dziennikarzy, wśród nich Sławik, coraz bardziej ceniony autor pełnych patosu i ideowego ognia artykułów, kierowanych do coraz bardziej wściekłych rzesz robotniczych. Wstępniaków i manifestów nie podpisuje nazwiskiem, żeby nie podkładać się władzy. Na redaktora odpowiedzialnego, czyli takiego, co w imieniu redakcji idzie do więzienia za teksty krytykujące rządzących – zgłosił się sam. Po zamachu majowym cenzura rozwinęła skrzydła i zajadle dziobała przeciwników marszałka Piłsudskiego, którzy wytykali mu skłonności dyktatorskie i ciemiężenie opozycji. PPS podzieliła się. Jedni byli za sanacją, inni, jak środowisko „Gazety Robotniczej” ze Sławikiem, przeciw. Kiedy w redakcji pojawiali się policjanci z kolejnym wyrokiem sądowym, zapinał marynarkę (zawsze ciemną), nakładał kapelusz (zawsze czarny) i bez oporu szedł za kraty. Siedział przeważnie dzień, czasem dwa lub trzy, z mundurowymi się zaprzyjaźniał. Traktowali go przyzwoicie, żartowali, że „twardy pieron, ale jakby na niego po nocach czekała żona, to by zmiękł”.
Lecz żenić się nie miał czasu. Współzakładał Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych i Robotnicze Kluby Sportowe, wkrótce szefował już Zarządowi Okręgowemu Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego Młodzieży Robotniczej Siła, odpowiednikowi endeckich Sokołów, które zgodnie z duchem tamtych lat tężyznę fizyczną włączały w program edukacji młodzieży. Mieszkał w niewielkim lokum przy placu Wolności w Katowicach, niedaleko redakcji.
W Szerokiej życie toczyło się po swojemu, proste i wierne naprzemiennemu cyklowi pór roku. Wyznaczały go roboty w polu (głównie na dworskich folwarkach, ze świeczką szukać szczęśliwców, co posiedli płacheć ziemi w dzierżawę), od siewów po żniwa. Jesienią chowano w ziemiankach kartofle, warzywa i kiszonki.
Zapewne nie rozumiano tu filozofów, co szukają dziury w całym i wiercą się w obłokach. A jednak na łuku bramy prowadzącej na dziedziniec kościoła na wzgórzu, pomiędzy jedną a drugą flanką cmentarza, ktoś umieścił napis: „Bóg widzi. Czas ucieka. Śmierć ściga. Wieczność czeka”.
Jadwiga Purzycka, warszawianka, córka Hipolita i Marii z Zatorskich, ciemnowłosa, filigranowa, z czymś chochlikowatym w zarysie ust, w białej szyfonowej sukience, stając na palcach, z zadowoleniem zerka w lustro – nawet Tatuś byłby kontent. W garderobie ścisk. Panny ponaglają się wzajemnie, w pośpiechu zawiązują baletki – za kwadrans kurtyna pójdzie w górę i Jadwigę ogarnie ten chwilowy, odurzający zawrót głowy, kiedy oślepią ją światła rampy, a w uszach zaszumi wezbrana fala oklasków.
Hipolit, jej ojciec, narzekał, że się wyrodziła. „Szczęście Stefania, młodsza z córek, całkiem normalna”, pomrukiwał pod nosem a miarowy stukot maszyny do szycia omaszczał tapety ścian i domowe sprzęty jakimś czystym, znojnym spokojem. Wzięty był z Hipolita krawiec. W rzemiośle doskonalił się w Paryżu. Ambicja podsuwała mu drabinę, a on ledwie wszedł na jeden szczebel, już wskakiwał na kolejny: zapragnął otworzyć w stolicy salon z prawdziwego zdarzenia i otworzył. Raz zakomunikował żonie: – Pojedziemy do Moskwy, dla arystokracji będę szyć smokingi i garnitury, prawdziwie się wzbogacimy, będzie co dzieciom zostawić. – I pojechali.
W Moskwie urodziła się Jadwiga. Ktoś się pomylił, w rubryczce miejsce urodzenia wpisał „Warszawa” – i tak zostało. Działo się to w roku 1905, ale Jadwiga lubiła mówić, że w 1906. Gdy wypominali jej tę słabostkę, wzruszała ramionami:
– Oj tam, oj tam. Kobiecie takie rzeczy dozwolone.
Także w Moskwie zastała ich pierwsza rewolucja, wstęp do tej, która 12 lat później obali carat i spłynie krwią milionów. Pewnego dnia rebelii Hipolit i Maria zobaczyli latające fortepiany. Wyrzucane przez buntowszczikow z okien zamożnych mieszkań, roztrzaskiwały się z rozdzierającym jękiem. Wtedy Hipolit zadecydował, że wracają. W Warszawie życie toczyło się bez wstrząsów wokół chlebodawczyni – maszyny do szycia. A Jadwiga tańczyła. Maria podkreślała, że starsza córka śpiewała i tańczyła od maleńkości. Hipolit pochmurniał:
– Jeszcze w balety pójdzie – utyskiwał proroczo.
– Serce Wisi rwie się do tańca – tłumaczyła mu Maria po latach. – Pozwól jej tancerką zostać.
A on pochmurniał jeszcze bardziej.
– Nie pozwalam! – powtarzał.
– Pozwól!
– Nie pozwalam i basta!
Jadwiga w żałości pochlipywała po kątach, a potem znowu śpiewała w obrotach i pląsach, i tak na zmianę. Któregoś ranka wyszła wcześniej. Pyliły topole. Pobiegła na plac Krasińskich, do Opery. Kilka dni później wpadła do mieszkania zaróżowiona, z tym charakterystycznym blaskiem, jaki przyobleka odświętną chwilę.
– Zdałam egzaminy! Przyjęli mnie, przyjęli!
Maria aż podskoczyła, Hipolit sposępniał.
– Niech się Tatko nie sroży! W Operze, proszę Tatki, tańczy się klasykę! – uspokajała go przymilnie Jadwiga. Tak dopięła swego. Najpierw pracowała w zespole warszawskim, potem w Poznaniu, co miało tę zaletę, że daleko od ojcowskiego posępnienia.
– Na scenę! Prędko! – pogania ktoś z organizatorów. Jeszcze moment i Jadwiga przeżyje ten nieziemski, odurzający zawrót głowy.
• • •
Wirującą na scenie w Katowicach zachwyca się siedzący na widowni Henryk Sławik, w szczególności kształtem jej drobnych, żwawych nóg, co są niby odrębne, nieposkromione stworzenia.
– Panna pozwoli, że będę do niej pisywał – przymawia się tego samego wieczoru, podczas kolacji wydanej przez samorząd miasta na cześć artystów z Poznania.
Na początku Maria trochę marudziła. Bo on z chłopów, a Wisia z najprzedniejszych miejskich rzemieślników. On 11 lat starszy, ona trzpiotka. Jednak szybko przestała kręcić nosem. Liczne funkcje pełnione przez przyszłego zięcia, do których w roku 1928 doszło jeszcze kierowanie „Gazetą Robotniczą”, zapewniały pierworodnej wyższy społeczny status, a u krewnych i sąsiadek wzbudzały respekt, artykułowany przeciągniętą samogłoską – Ooo. – Więc czego tu jeszcze chcieć? Hipolit nie krył zadowolenia – jego córka w końcu przestanie brykać na deskach jakichś odeonów, zostanie prawdziwą panią i będzie spełniać się w cnotach niewieścich.
– Tak miało być i już – kwituje Jadwiga, gdy Maria i Hipolit, uroczyście odświętni i cisi, szykują się do jej ślubu, a ona, przeglądając się w zwierciadle, obraca się w białej sukni jak przed wkroczeniem na scenę.
Jest 14 lipca 1928 roku, przeddzień trzydziestych czwartych urodzin Henryka. (W teatrze życia tych dwojga lipce grają własne role; w bujnieniu, kwitnieniu lipców czai się jakaś trwoga). Kościół św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży wypełniony gośćmi, wielu przybyło z Katowic i wszyscy tacy wzruszeni, i Henio, choć zdecydowany antyklerykał, składający przysięgę, poważny, przejęty.
Jadwiga rozpamiętuje kadry tamtego gorącego dnia, rozpakowując pudła w ich przestronnym, jasnym, katowickim mieszkaniu przy ulicy św. Jana, z dużymi oknami, większymi niż w Warszawie u Marii i Hipolita przy Nowogrodzkiej, i ustawiając na komodzie ślubne fotografie. Wieczorem Henryk sprowadza gości – redaktorów „Gazety Robotniczej”. Omawiają cykl artykułów, które mają pozyskać nowych zwolenników i umocnić dotychczasowych. Pismo jest buńczuczne. W jednym ze wstępniaków grzmi:
Z kim idzie PPS? Z endecją? Nie. Z sanacją? Broń Boże. Z komunistami? Także nie! Więc z kim? Z nikim. PPS jest partią samodzielną, z własnym programem, PPS nie jest dziadem, który musi szukać oparcia o czyjeś ramię.
Sławikowa nalewa kawę do porcelanowych filiżanek z zastawy ofiarowanej im w prezencie ślubnym przez Stefanię i jej męża Adka Mioduszewskiego i słucha przez niedomknięte drzwi gabinetu Henryka, jak mężczyźni rozprawiają o Józefie Biniszkiewiczu (działaczu z Górnego Śląska, uczestniku powstań, od roku 1910 szefie PPS-u w zaborze pruskim), który po zamachu majowym najpierw lawirował, a potem coraz wyraźniej popierał Piłsudskiego, i słyszy, jak Henryk zarzeka się: – Nie mogłem inaczej.
Na zjeździe PPS odciął się od Biniszkiewicza i stanął po stronie tych, co domagali się potępienia dyktatury Marszałka. – Nie mogę inaczej – powtarza takim tonem, jakby uzasadniał decyzję wysłania dywizji wojska na front. Jeszcze zanim się pobrali, opowiadał Jadwidze o kłótniach z Biniszkiewiczem, swoim mistrzem politycznym, mnożących się po przewrocie w maju roku 1926. Rozwałkowanie dopiero rodzącej się demokracji to zbrodnia – przekonywał Henryk. Biniszkiewicz na to, że ta niby-demokracja gniła, jeszcze trochę i groziła rozkładem państwa, ono zaś za wątłe na takie autodestrukcyjne eksperymenty. A Sławik: „tam, gdzie autorytaryzm, państwo tak jest zdrowe jak człowiek z kneblem w ustach – nie zgnije, tylko z czasem się udusi”.
„Polityka” – wzdycha Jadwiga cichutko i rozstawia filiżanki, a potem wycofuje się do jadalni, gdzie czeka jeszcze kilka nierozpakowanych pudeł. Poprawia zdjęcie na komodzie i uświadamia sobie, że Henryk się nie uśmiecha, podobnie jak na innych fotografiach. Jadwiga – przeciwnie: to uśmiech delikatnie upozowany, wybiegający nieco w bok, w jakieś odnóża przyszłości, choć już wie, że od tej chwili nie dozna więcej operowych zawrotów głowy, przestanie tańczyć – tego wymaga pozycja męża. Henryk wpatrzony w obiektyw śmiało, pewnie, twarz ma okrągłą, jowialną, cierpliwą, jak u pewnego typu dobrotliwych plebanów.
– Wisiu! – przywołuje ją teraz z gabinetu. Jadwiga staje na czubkach palców, wykonuje szybki, szkolny obrót, rejestrując swe odbicie w szybkach kredensu, następnie poprawia włosy, obciąga sweter i ze słowami: „już idę” otwiera dwuskrzydłowe drzwi.
• • •
Po spektaklu Dam i huzarów w katowickim Teatrze Miejskim całe towarzystwo wylądowało w restauracji Astoria na kolacji, która przeciągnęła się do późna, tak że Jadwiga niechętnie wystawia nos spod pierzyny, a mija dobra minuta, zanim ją odrzuca. Przed nią dużo pracy, bo wieczorem przyjdą na brydża goście, trzeba ustalić menu, dojrzeć sprawunków, wszystkim rozporządzić. Jadwiga woli wieczory brydżowe, na dwa stoliki, męski i damski, od podwieczorków i kolacji z niekończącymi się dyskusjami politycznymi w charakterze głównego dania. Przy kartach kobiety mogą poplotkować, wymienić przepisy kulinarne, podzielić się obawami związanymi z epidemią anginy, która – o czym doniosły listy od rodziny w Warszawie i Henrykowa „Gazeta Robotnicza” –
szerzy się w niepokojących rozmiarach, skutkiem czego w aptekach zauważyć można wzmożony ruch – specjalnie wiele sprzedaje się kwasu borowego i wody utlenionej.
Mężczyźni rozwijają swoje tematy – te, którymi pismo Sławika zajmuje się na pierwszych stronach, a także, zwłaszcza po posiłku, na dalszych. Rzucają pomysły na przyśpieszenie polonizacji przemysłu górnośląskiego, wyrażają pełne dezaprobaty uwagi o tym, „kto rządzi bolszewią”, jak również oburzenie, że „policja jest zbyt częstym gościem w lokalach «Gazety Robotniczej»”, że „dybią na nią ze wszystkich stron”. Zdaniem pań przy koniaku mężczyźni normalnieją na tyle, że można nawiązać wspólną konwersację. Na przykład o głośnym w katowickich salonach incydencie, kiedy to niejaki pan Deja pobił po gębie dawnego pracownika. – Co za maniery! – obruszają się kobiety. Mężczyźni chrząkają, Sławik pali fajkę, inni papierosy i cygara. Przywykli do obyczajowej brutalności. W przeciwników politycznych walono na odlew, słowem i gestem. Ileż to razy Sławik czytywał o sobie w prasie wspierającej sanację, że „nadęty z niego mądrala i prymityw”. A kiedy kilka razy w artykułach o Biniszkiewiczu i jego kolegach dał ostry odpór – tak ostry, że okrzyknięto je paszkwilami, w „Robotniku Śląskim”, organie piłsudczykowskiej PPS, ukazała się riposta. Przedstawiała między innymi taką scenę: do redakcji „Gazety Robotniczej” wkracza dwóch urażonych oficerów, którzy „sprawili panu Sławikowi harapami masaż gęby”. Jeden z żołnierzy celuje w niego rewolwerem, Sławik krzyczy.
– Przesadzili, przesadzili – komentował polemikę Henryk, bo jej treść stała się powszechnie znana, i na łamach swojej gazety ganił oponentów, że sięgają po najniższego lotu wulgaryzmy wobec ludzi o odmiennym światopoglądzie.
„O, tak, wieczory brydżowe są przyjemniejsze” –rozmyśla Jadwiga, sporządzając listę zakupów przy porannej słabej herbacie zmieszanej z mlekiem, żeby nie zaszkodziła dziecku.
Z powodu ciąży gorzej znosi te przyjęcia, wizyty i rewizyty, ale Henryk zasiada już w regionalnych władzach PPS-u i w Śląskiej Radzie Wojewódzkiej, jest też miejskim radnym – więc jak tu nie prowadzić domu otwartego i nie chodzić w gości.
– Ciebie w ogóle nie ma – dąsa się czasem Jadwiga, a on wtedy prosi, żeby się nie gniewała, całkiem innym tonem od tego, „którym wysyła dywizje na front”. Z małżeństwem jego życie – zawsze aktywne – jeszcze przyśpieszyło, jakby włożono je do akceleratora, jakby wiedziało, że musi ze wszystkim zdążyć, wypełnić wszystko, co nanizane na włókno losu. Raz niespodziewanie zabrał Jadwigę na kilka dni do Zakopanego, ale tam też politykował, bo spotkali znajomych z Krakowa i ze Śląska, z PPS-u – Józia Cyrankiewicza, Michasia Niedziałkowskiego, Jurka Ziętka i Kazia Pużaka. Oni wdawali się w dysputy w kłębach dymu jak w chmurach i zdawało się, że nie spostrzegłszy tego, pofruną w przestwór, a ją portretował młody i ekscentryczny artysta Witkacy. Na ten obraz, umieszczony na ścianie jadalni na św. Jana, spozierały zazdrośnie panie z towarzystwa, a potem ciosały mężczyznom kołki na głowie, że też chcą pozować Witkiewiczowi.
Dziecko kopnęło tak mocno, że Jadwiga nieruchomieje. Henryk nalegał, żeby w ostatnim trymestrze zawiesić wieczory brydżowe w ich domu, ale ona zapewniała, że nie trzeba. W oczekiwaniu na Andzię, dochodzącą pomoc, i zatwierdzając menu (galaretka z mięsem z kurzych udek, pasztet gęsi, rolada śląska, pieczony łosoś, gulasz jagnięcy, ciasto truskawkowe), Jadwiga dostrzega dodatkowy pożytek z gry w karty: powaga Henryka nieco kruszeje. Niedawno pozwolił się nawet sfotografować przy „damskim” stole. Uśmiechnięte panie w modnych kapelusikach, w luźnych jedwabnych sukienkach, okrągły stół oświetlony zwisającą lampą z frędzlami – a on w samym środku, co prawda bez uśmiechu.
Po południu, kiedy Andzia krząta się w kuchni, Jadwiga postanawia dać nogom wytchnienie i wyciąga się na sofie. Ale Andzia pyta, czy pani nie chciałaby skosztować gęsiego pasztetu, który upiekł Dawidek Blauman, jej krewny ze wsi, handlujący własnymi produktami z drobiu.
– Już idę. – Jadwiga wstaje i przy pierwszym kroku chwyta ją skurcz.
KRYSTYNA
SŁAWIK-KUTERMAK: