Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Darrow jest Czerwonym, przedstawicielem najniższej kasty w zhierarchizowanym według kolorów społeczeństwie przyszłości. Czerwoni harują od świtu do zmierzchu, święcie przekonani, że ich wysiłki mają na celu przystosowanie powierzchni Marsa do zamieszkania przez przyszłe pokolenia. Darrow pracuje chętnie, bo wierzy, że jego krew i pot przyczyniają się do powstania lepszego świata, w którym żyć będą jego dzieci. Czerwoni padli jednak ofiarą zdrady: Darrow odkrywa, że Mars jest od dawna zamieszkany, na powierzchni istnieją ogromne miasta i rozległe obszary dzikiej przyrody, a on i jego pobratymcy są dziś tylko niewolnikami dekadenckiej klasy rządzącej. Natchniony tęsknotą za wolnością, pomny utraconej miłości i zdeterminowany Darrow poświęca wszystko, żeby przeniknąć do legendarnego Instytutu, ośrodka szkoleniowego dla władających planetą Złotych, w którym kolejne pokolenie panów świata rozpoczyna zmagania o władzę. Zmuszony walczyć o życie i przyszłość cywilizacji, za przeciwników ma najlepszych i najbrutalniejszych przedstawicieli elity. Nie cofnie się przed niczym, żeby doprowadzić do zniszczenia swoich wrogów. Nawet jeśli w tym celu będzie musiał stać się jednym z nich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 530
Podziękowania
Jeżeli pisarstwo płynie z głowy i serca, to dziękuję Aaronowi Phillipsowi, Hannah Bowman i Mike’owi Braffowi, którzy złocą mi głowę swoją mądrością i wiedzą.
Dziękuję rodzicom, siostrze, przyjaciołom i klanowi Phillipsów – za ich niezachwianą miłość i lojalność.
Dziękuję również moim czytelnikom – z nadzieją, że pokochają te książki.
Wolałbym żyć w pokoju, ale wrogowie przynieśli mi wojnę. Patrzę na tysiąc dwustu ich najsilniejszych synów i córek. Słuchają okrutnego Złotego, który przemawia spomiędzy wielkich marmurowych kolumn. Słuchają potwora, który sprowadził ogień trawiący moje serce.
– Ludzie nie są równi z urodzenia – mówi. Wysoki, władczy, prawdziwy orzeł w ciele człowieka. – Słabi was oszukali. Twierdzili, że cisi posiądą ziemię; że silniejsi powinni opiekować się słabszymi. To Szlachetne Kłamstwo Demokracyi, rak, który zatruł rodzaj ludzki. – Jego spojrzenie przeszywa zgromadzonych uczniów. – Wy i ja należymy do Złotych. Stanowimy zwieńczenie procesu ewolucji. Wznosimy się ponad górą ludzkiego mięsa i przewodzimy innym Kolorom. Jesteście dziedzicami tej spuścizny… – Zawiesza głos, wodzi wzrokiem po twarzach zebranych. – …która jednak nie jest dana za darmo. Władzę trzeba sobie wywalczyć. Majątek zdobyć. Panowanie, rządy, królestwo kupić za cenę krwi. Nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele poświęcili wasi przodkowie, byście wy dzisiaj znaleźli się na szczycie. Ale wkrótce się przekonacie. Wkrótce nauczymy was, dlaczego Złoci przewodzą ludzkości. I zapowiadam wam, że przeżyją tylko ci spośród was, którzy naprawdę nadają się do sprawowania władzy.
Ja nie jestem Złoty. Jestem Czerwony.
Takich jak ja uważa się za słabych. Myśli, że jestem głupi i wątły; że jestem podczłowiekiem. Nie dorastałem w pałacach, nie jeździłem konno po łąkach i nie jadałem potrawki z kolibrzych języczków. Zostałem wykuty w trzewiach tego świata. Zahartowany w nienawiści. Wzmocniony miłością.
Myli się.
Żadne z nich nie przeżyje.
Część I
Niewolnik
Na Marsie rośnie pewien kwiat, hardy, czerwony, dobrze sobie radzi na tutejszej glebie. Nazywa się „hemantus”, co znaczy „krwawy kwiat”.
1
Piekłonurek
Pierwsze, co powinniście o mnie wiedzieć, to to, że jestem synem mojego ojca. I gdy po niego przyszli, zrobiłem tak, jak prosił. Nie płakałem, kiedy Wspólnota transmitowała jego aresztowanie. Nie płakałem, kiedy stanął przed trybunałem Złotych ani kiedy Szarzy go powiesili. Matka mnie za to uderzyła. To Kieran, mój brat, miał być tym opanowanym. Był ode mnie starszy. To ja miałem płakać, a tymczasem to Kieran beczał jak dziewczyna, kiedy Mała Eo wsunęła kwiat hemantusa do lewego buta ojca, po czym czmychnęła z powrotem do swoich bliskich. Obok mnie Leanna, moja siostra, lamentowała cicho. A ja tylko patrzyłem i żałowałem, że ojciec zmarł, tańcząc, lecz bez swoich butów do tańca.
Na Marsie ciążenie jest mizerne, trzeba wisielca szarpnąć za stopy, żeby złamać mu kark. Pozwalają to zrobić jego najbliższym.
***
W piekarniku czuję własny smród. Kombinezon termiczny jest zrobiony z jakiegoś nanoPlastu i dokładnie tak gorący, jak sugeruje to jego potoczna nazwa. Obleka mnie szczelnie od stóp do głów. Nic nie przedostaje się do środka, nic nie wychodzi na zewnątrz. A już z pewnością nie gorąc. Najgorsze, że nie można otrzeć potu, który zalewa oczy. Piecze parszywie, kiedy przesiąka opaskę na głowie i ścieka w dół, aż do pięt. Do tego dochodzi smród moczu – a lać się chce, bo człowiek wciąga mnóstwo wody przez rurkę do picia. Można by pewnie zainstalować w piekarniku cewnik, ale wolimy śmierdzieć.
Sam w głębokim tunelu, słyszę w słuchawce plotkujących górników z mojego klanu. Siedzę na szczycie świdroSzponu, maszyny zbudowanej na kształt gigantycznej metalowej łapy, która wgryza się w ziemię. Steruję jej roztapiającymi skałę palcami z wyściełanego fotela umieszczonego na górze kadłuba, mniej więcej w miejscu, w którym powinien się znajdować staw łokciowy. Rękawice sterownicze pozwalają mi kierować mackowatymi świdrami pracującymi dziewięćdziesiąt metrów poniżej mojego stanowiska. Mówi się, że palce piekłonurka muszą być szybkie jak jęzory płomieni. Moje są szybsze.
Mimo głosów w uchu jestem w tunelu sam. Moje istnienie sprowadza się do wibracji maszynerii, echa własnego oddechu i upału tak gęstego i obrzydliwego, jakby otulała mnie gruba kołdra nasączona gorącymi szczynami.
Nowa struga potu przedziera się przez zawiązaną na czole szkarłatną opaskę i spływa do oczu. Pali jak ogień. Od potu oczy przybierają intensywny czerwony kolor, niewiele różniący się od rdzawego odcienia moich włosów. Dawniej próbowałem odruchowo ocierać czoło, ale tylko daremnie drapałem palcami po przezroczystej osłonie twarzy. Mimo to znów mam ochotę to zrobić. Minęły trzy lata, a łaskotanie i pieczenie potu w oczach wciąż jest dla mnie udręką.
Wokół mojego fotela ściany tunelu pławią się w siarkowożółtym świetle pierścienia lamp. Zadzieram głowę: światło sięga niezbyt daleko w górę, w głąb wąskiego pionowego szybu, jaki dziś wyryłem. Bezcenny hel-3 lśni jak roztopione srebro, ja jednak wpatruję się w cienie, szukam w nich żmij jaskiniowych, które wiją się w ciemnościach w poszukiwaniu ciepła mojej maszyny. Potrafią się też wgryźć w kombinezon, przebić powłokę ochronną, a potem w najcieplejszym miejscu, jakie znajdą – najczęściej w twoim brzuchu – złożyć jaja. Przeżyłem takie ukąszenie. Wciąż czasem śni mi się ten stwór, czarny i oślizły jak struga ropy. Dorosła żmija jaskiniowa może być gruba jak męskie udo i długa jak trzech ludzi postawionych jeden na drugim, ale my bardziej obawiamy się młodych okazów, które nie nauczyły się jeszcze gospodarować jadem. Są podobne do mnie: ich przodkowie również przybyli z Ziemi, a potem przeszli przemianę w głębokich marsjańskich tunelach.
W tunelach jest trochę upiornie. Bardzo samotnie. Poza hurgotem świdra słyszę głosy przyjaciół. Wszyscy są ode mnie starsi. Nie widzę ich jednak, zawieszonych w ciemnościach pół kilometra nad moją głową. Pracują wysoko, blisko wlotu wydrążonego przeze mnie tunelu; zwieszają się przy ścianach na linach z kotwiczkami i pozyskują hel-3 z pomniejszych żył. Metrowej długości świdrami wżerają się w skałę. Ich robota wymaga obłąkańczej zręczności i koordynacji, ale to ja zarabiam na chleb dla nas wszystkich. Jestem piekłonurkiem, a do tego potrzeba specyficznych predyspozycji. Nikt nie pamięta młodszego piekłonurka ode mnie.
Od trzech lat pracuję w kopalni. Zaczyna się w wieku trzynastu lat: możesz ruchać, to możesz i wiercić. Tak przynajmniej mawiał stryj Narol. Tylko że ja ożeniłem się dopiero przed sześcioma miesiącami, więc nie wiem, dlaczego tak mówił.
Eo tańczy w moich myślach, kiedy spoglądam na wyświetlacz i palcami świdroSzponu obejmuję nową żyłę. Eo. Czasem trudno mi o niej myśleć inaczej niż jak o zapamiętanej z dzieciństwa dziewczynce.
Mała Eo: mikruska z burzą rudych włosów. Właściwie nawet nie rudych, raczej rdzawoczerwonych jak skała wokół mnie. Jak nasz dom. Jak Mars. Ona też ma szesnaście lat. Może i jest do mnie podobna – pochodzi z klanu Czerwonych górników miłujących taniec, śpiew i ziemię – ale sprawia wrażenie, jakby była utkana z powietrza, stworzona z eteru scalającego patchwork gwiazd.
Nigdy nie widziałem gwiazd. Czerwoni z górniczych kolonii nie oglądają gwiazd.
Mała Eo. Chcieli wydać ją za mąż, kiedy skończyła czternaście lat, tak jak to się robi z wszystkimi dziewczynami z klanów. Ona jednak wolała niedojadać i czekać, aż skończę szesnaście lat i osiągnę śluboWiek, zanim dała sobie obwiązać palec sznureczkiem. Ponoć od dziecka wiedziała, że się pobierzemy. Ja nie wiedziałem.
– Stop. Stop. Stop! – słyszę ostry głos stryja. – Przyhamuj, Darrow.
Moje palce nieruchomieją. Narol jest na górze, razem ze wszystkimi. Obserwuje moje postępy na wyświetlaczu w hełmie.
– A co, pali się? – pytam. Nie lubię, kiedy mi się przeszkadza.
– Mały piekłonurek pyta, czy się pali. – Stary Barlow parska śmiechem.
– Jeszcze nie, ale mamy tu bąbel gazu – wyjaśnia Narol. Jest brygadzistą naszego liczącego ponad dwieście osób zespołu. – Czekaj. Wezwę skanEkipę, niech to zbadają, zanim wysadzisz nas wszystkich w diabły.
– Mówisz o tym purchlu? – upewniam się. – To maleństwo. Dam sobie radę.
– Rok w tej robocie i już mu się wydaje, że umie głowę od dupy odróżnić! – wtrąca oschłym tonem Barlow. – Wspomnij słowa naszego Złotego przywódcy, młody: cierpliwość i posłuszeństwo. Odwaga powinna iść w parze z cierpliwością, a człowieczeństwo z posłuszeństwem. Słuchaj starszych.
Przewracam oczami, słysząc te mądrości. Gdyby starsi potrafili to, co ja, może słuchanie ich miałoby jakiś sens. Oni jednak są powolni w ruchach i ospali umysłowo i chwilami odnoszę wrażenie, że chcieliby, żebym był taki sam. Zwłaszcza mój stryj.
– Świetnie mi idzie – mówię. – Jeżeli martwicie się gazem, mogę zeskoczyć i zeskanować teren ręcznie. Prosta sprawa. I szybka.
Zalecają rozwagę, tak jakby kiedykolwiek im się na coś zdała. Od wieków nie zdobyliśmy Wawrzynu.
– Chcesz, żeby Eo została wdową? – Barlow się śmieje, trzaski zakłóceń zniekształcają jego głos. – Mnie to nie przeszkadza. Ślicznotka z niej. Wierć sobie tam do woli, a ją zostaw mnie. Może i jestem stary i gruby, ale świder mam nie od parady.
Odpowiada mu chóralny wybuch śmiechu dwustu górników nad moją głową. Bieleją mi knykcie zaciśniętych na sterach palców.
– Słuchaj stryja, Darrow – wtrąca mój brat, Kieran. – Wycofaj się, poczekamy na pomiary. – Jest ode mnie trzy lata starszy i zachowuje się, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Że niby wie więcej. A tak naprawdę jest tylko do przesady ostrożny. – Nie ma pośpiechu.
– Nie ma pośpiechu?! – wściekam się. – Przecież to potrwa kilka godzin! – W tej kwestii wszyscy są przeciwko mnie. Nie mają racji, są powolni i nie pojmują, że jeden śmiały ruch dzieli nas od Wawrzynu. Co gorsza, nie wierzą we mnie. – Tchórz z ciebie, Narol.
Odpowiada mi cisza.
Nazwanie mężczyzny tchórzem nie jest najlepszym sposobem na zapewnienie sobie jego życzliwości. Nie powinienem był tak mówić.
– Proponuję, żebyś sam zrobił skan – skrzeczy Loran, syn Narola i mój kuzyn. – Bo jak nie, to Gammy znów zgarną Wawrzyn, już chyba setny raz.
Wawrzyn. Dwadzieścia cztery klany w kolonii górniczej Lykos, jeden Wawrzyn na kwartał. To więcej jedzenia, niż dasz radę przejeść. To więcej szlugów. To importowane z Ziemi kołdry. To bursztynowa gorzała opatrzona znakiem jakości Wspólnoty. To zwycięstwo. Gammy zdobywają Wawrzyn od niepamiętnych czasów. Innym, gorszym klanom pozostaje wypełnianie Normy, w zamian za co dostajemy w sam raz tyle, żeby nie zdechnąć z głodu. Eo mówi, że Wawrzyn to marchewka podsuwana nam przez Wspólnotę i zawsze zawieszona tuż poza naszym zasięgiem, blisko, ale zarazem dostatecznie daleko, żebyśmy nie zapomnieli, jak nisko się znajdujemy i jak niewiele możemy na to poradzić. Powinniśmy być pionierami, Eo nazywa nas niewolnikami, a ja uważam, że za słabo się staramy. Przez naszych starców nigdy nie podejmujemy prawdziwego ryzyka.
– Przestań już z tym Wawrzynem, Loran – burczy stryj Narol. – Jak gaz wybuchnie, to już do końca świata nie zdobędziemy żadnych parszywych Wawrzynów.
Przeciąga zgłoski, nawet przez radio niemal wyczuwam bijący od niego smród gorzały. Chce wezwać ekipę pomiarową, żeby chronić własny tyłek. Albo się boi. Ledwie się pijaczyna urodził, a od razu pewnie zlał się ze strachu. Co go tak przeraża? Nasi władcy, Złoci? Ich sługusy, Szarzy? Kto to wie? Mało kto. Kogo to obchodzi? Prawie nikogo. Prawdę powiedziawszy, tylko jeden człowiek kiedykolwiek przejmował się losem Narola. Zginął, kiedy Narol uwiesił mu się na stopach.
Stryj jest słabym człowiekiem, strachliwym i nieumiarkowanym w piciu cieniem mojego ojca. Leniwie, z wyraźnym wysiłkiem mruga powiekami, jakby bolało go otwieranie oczu i oglądanie świata po raz kolejny. Nie ufam mu tutaj na dole, w kopalni, podobnie zresztą jak wszędzie indziej. Ale matka każe mi go słuchać, upomina mnie, żebym szanował starszych. Mimo że mam już żonę i jestem w naszym klanie piekłonurkiem, stale mi powtarza, że „moje bąble jeszcze nie stwardniały w odciski”. Słucham jej, chociaż irytuje mnie nie mniej niż ściekający po twarzy pot.
– W porządku – mruczę.
Zaciskam świdroSzpon w pięść i czekam, aż stryj – siedzący bezpiecznie w komorze ponad tunelem – wezwie skanEkipę. To potrwa. Liczę: osiem godzin do fajrantu. Jeżeli mielibyśmy pokonać Gammy, musiałbym od tej pory trzymać tempo sto pięćdziesiąt sześć i pół kilo na godzinę. SkanEkipa będzie potrzebowała dwóch i pół godziny, żeby się tu zjawić i zrobić swoje. Co najmniej. To znaczy, że później będę musiał pompować dwieście dwadzieścia siedem i sześć dziesiątych kilogramów na godzinę. Niewykonalne. Za to jeśli teraz nie przerwę roboty – chrzanić ten uciążliwy skan – wygramy.
Ciekaw jestem, czy stryj i Barlow wiedzą, jak niewiele nam brakuje. Pewnie tak. I prawdopodobnie są zdania, że nic nie jest warte takiego ryzyka; że boska interwencja schrzaniła nasze szanse. Gammy mają Wawrzyn, tak już jest i tak będzie zawsze. Nam, Lambdom, pozostaje licha egzystencja, marna strawa i żałośnie skromne wygody. Nie awansujemy i nie upadamy. Nie warto ryzykować, żeby zmienić hierarchię. Mój ojciec znalazł tę prawdę na końcu wisielczego sznura.
Nie warto ryzykować życia. Czuję na piersi muśnięcie ślubnej obrączki z kosmyka włosów Eo i skrawka jedwabiu, zawieszonej na sznurku na szyi. Przypominam sobie wystające żebra Eo. Jej szczupłość staje się coraz wyraźniejsza, więcej szczegółów rysuje się pod skórą. Pójdzie prosić rodziny Gamm o resztki jedzenia. Zrobi to za moimi plecami, a ja udam, że o niczym nie wiem. Mimo to będziemy chodzić głodni. Jem za dużo, bo mam szesnaście lat i jeszcze rosnę. A Eo kłamie, kiedy twierdzi, że nigdy nie miała wielkiego apetytu. Niektóre kobiety sprzedają się za jedzenie i używki Blaszakom, czyli Szarym żołnierzom z garnizonu stacjonującego w naszej małej kolonii. Eo nie kupczyłaby swoim ciałem, żeby mnie nakarmić… Czy na pewno? Zastanawiam się nad tym. Ja bym zrobił wszystko, żeby nie głodowała.
Spoglądam w dół ponad krawędzią Szponu: nic, tylko stopiona skała i syczące wiertła. Upadek na dno wykopanej przeze mnie dziury byłby długi. Zanim orientuję się, co jest grane, wypinam się z pasów, łapię skaner i skaczę sto metrów w dół na spotkanie ryjących w ziemi palców. Odbijam się nogami na przemian od pionowej ściany szybu i wibrującego podłużnego cielska maszyny, żeby spowolnić lot. Rzucam okiem, czy nie ma w pobliżu gniazda żmij, i jedną ręką łapię się wystającej zębatki tuż powyżej paluchów świdroSzponu. Dziesięć rozpalonych wierteł jarzy się słabą poświatą, powietrze drży i zniekształca obraz. Czuję ten gorąc na twarzy, dźga mnie w oczy, przyprawia o ból brzucha i jąder. Drobna nieostrożność i wiertła mogą człowiekowi stopić kości. Ja nie jestem ostrożny. Jestem za to zwinny.
Schodzę niżej, opuszczam się na rękach pomiędzy palce machiny, żeby znaleźć się jak najniżej, zanim spróbuję użyć skanera. To błąd. Żar jest nie do zniesienia. Słyszę nawoływania w słuchawce. Niewiele brakuje, żebym otarł się o wiertło, zanim wreszcie udaje mi się zejść blisko bąbla gazu. Ekran skanera migocze, automat dokonuje odczytu. Mój kombinezon zaczyna się gotować, czuję gryzącą, słodkawą woń, jakby przypalonego syropu. Dla piekłonurka to zapach śmierci.
2
Miasteczko
Piekarnik nie radzi sobie z tym żarem, zewnętrzna warstwa już prawie przetopiła się na wylot, niedługo puści także wewnętrzna. Na szczęście skaner wreszcie miga na srebrno: mam to, po co zszedłem. Niewiele brakowało, żebym przegapił ten moment. Ze zgrozą, dręczony zawrotami głowy, łapię się czegoś i podciągam wyżej, byle dalej od wierteł. Przekładam ręce jedna nad drugą i wspinam się szybko, jak najszybciej, z dala od tego gorąca. Nagle czuję opór: stopa zaklinowała mi się pod zębatką jednego z palców maszyny. W panice zapiera mi dech. Zaczynam się bać. Podeszwa buta topi się na moich oczach: pierwsza warstwa spływa, druga zaczyna wrzeć. Trzecia w kolejności będzie moja skóra.
Zmuszam się do głębokiego wdechu i dławię wzbierający w gardle krzyk. Przypominam sobie, że przecież mam ostrze. Z pochwy na plecach wyciągam sierpak. Okrutnie zakrzywiony nóż jest długi jak moja noga. Służy do odcinania i kauteryzacji kończyn zaplątanych w tryby maszynerii, w takiej właśnie sytuacji jak moja. Większość ludzi wpada w tym momencie w panikę, dlatego paskudna półksiężycowata broń musi działać niezawodnie nawet w nieporadnych rękach. Może i przepełnia mnie zgroza, ale na pewno nie jestem nieporadny. Tnę trzy razy – po nanoPlaście, nie po ciele. Po trzecim cięciu sięgam ręką w dół i szarpnięciem uwalniam stopę. Przy tej okazji ocieram się knykciami o wiertło. Palący ból przeszywa mi dłoń. Śmierdzi palonym ciałem, ale ja już jestem daleko i wspinam się coraz wyżej, coraz dalej od piekielnej spiekoty, wracam na swój fotel – i przez cały czas się śmieję. Chce mi się płakać.
Stryj miał rację, a ja się myliłem, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli kiedykolwiek się do tego przyznam.
– Idiota. – To najżyczliwszy z jego komentarzy.
– To było wariactwo! – wykrzykuje Loran. – Parszywe wariactwo!
– Minimalna ilość gazu – potwierdzam. – Wiercę dalej, stryju.
Kiedy rozbrzmiewa gwizdek na fajrant, transportery zabierają mój urobek. Wstaję z fotela, zostawiam świdroSzpon na noc w przepastnej dziurze i zaciskam zmęczoną rękę na linie, którą moi ludzie zrzucają w głąb kilometrowego szybu. Nie bacząc na sączące się oparzenie na wierzchu dłoni, posuwam się w górę liny, aż wydostaję się na górę. Idę z Kieranem i Loranem do najbliższej graWindy. Żółte lampy zwieszają się z sufitu jak pająki.
Kiedy docieramy na prostokątną platformę graWindy, cały mój klan i trzysta Gamm zdążyło już zahaczyć stopami od spodu o metalową barierkę. Unikam stryja, który prawie pieni się z wściekłości, ale zaliczam kilkadziesiąt klepnięć po plecach za swój wyczyn. Młodzi, tacy jak ja, myślą, że zdobyliśmy Wawrzyn. Znają mój miesięczny urobek helu-3 i wiedzą, że jest wyższy niż u Gamm. Stare balasy mamroczą pod nosem i nazywają nas głupcami. Chowam poparzoną dłoń, wsuwam stopy pod barierkę.
Ciążenie się zmienia, graWinda wystrzeliwuje w górę. Jakiś leszcz z klanu Gamma, który ma niespełna tydzień rdzy za paznokciami, zapomniał się zahaczyć o barierkę i zawisa w powietrzu. Winda pędzi sześć kilometrów pionowo w górę. Strzela mi w uszach.
– Mamy tu latający balas z Gammy – zwraca się Barlow do Lambd i wybucha śmiechem.
To małostkowe, ale zawsze miło widzieć, jak Gammy coś schrzanią. Dzięki Wawrzynom dostają więcej jedzenia, szlugów i w ogóle wszystkiego. My możemy tylko nimi pogardzać. I chyba tak właśnie powinno być. Ciekawe, czy teraz to oni będą gardzić nami.
Co za dużo, to niezdrowo. Łapię małolata za rdzawoczerwony kombinezon i ściągam go na podłogę. Małolat, śmiechu warte. Jest najwyżej trzy lata młodszy ode mnie. Jest też śmiertelnie zmęczony, ale na widok krwistej czerwieni mojego piekarnika sztywnieje, odwraca wzrok… i jako jedyny dostrzega oparzenie na mojej dłoni. Mrugam do niego i mam wrażenie, że właśnie zesrał się w piekarnik. Każdemu się zdarza. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z piekłonurkiem. Wtedy wydał mi się bogiem.
Dziś już nie żyje.
Na górze, w punkcie przesiadkowym – przepastnej szarej komorze z betonu i metalu – zdejmujemy hełmy i chłoniemy świeże, chłodne powietrze świata nieskończenie odległego od roztapiających skałę wierteł. Od naszego potu jaskinia szybko zaczyna śmierdzieć jak sracz. W oddali widać światła: to sygnał, żeby nie zbliżać się do torów pociągu magnetycznego po drugiej stronie komory.
Nierówna kolumna rdzawych piekarników rusza w stronę pociągu. Nie mieszamy się z Gammami: połowa z nas ma wymalowane czerwoną farbą na plecach wielkie L jak „Lambda”, połowa trzcinę, symbol Gamm. Do tego dwaj szkarłatni brygadziści. I dwaj czerwoni jak krew piekłonurkowie.
Oddział Blaszaków mierzy nas wzrokiem, gdy tak drepczemy po wydeptanej betonowej posadzce. DuroZbroje Szarych są pospolite, znoszone, równie niechlujne jak ich fryzury. Zatrzymałyby pchnięcie noża, może nawet sztych ostrza jonowego, ale nóż impulsowy albo brzytwa cięłyby je jak papier. Jednak taką broń widujemy tylko w holoPuszce. Szarym nie chce się nawet urządzać pokazu siły, nie sięgają po zawieszone u pasa gromniki. Wiedzą, że nie będą musieli ich użyć.
Posłuszeństwo jest najwyższą cnotą.
Dan Paskuda – kapitan Szarych, oślizły skurwiel – rzuca we mnie kamykiem. Skórę ma pociemniałą od słońca. Włosy, szare jak u wszystkich z jego Koloru, w rzadkich strąkach opadają mu na oczy: dwie kostki lodu obtoczone w popiele. Pieczęcie jego Koloru – szare, kanciaste, stylizowane cyfry 4 z kilkoma poziomymi belkami – widnieją na jego dłoniach i nadgarstkach. Okrutny i surowy, jak wszyscy Szarzy.
Podobno ściągnęli go z frontu w Eurazji (gdziekolwiek to jest) po tym, jak został inwalidą, a nie chcieli mu kupić nowej ręki. Dostał stary zamiennik. Nie lubi, jak mu się o nim przypomina – dlatego bardzo dbam o to, żeby teraz zauważył, jak obrzucam jego rękę znaczącym spojrzeniem.
– Widzę, że miałeś ekscytujący dzień, kochaniutki. – Jego głos jest ciężki i zatęchły jak powietrze wewnątrz mojego piekarnika. – Wielki z ciebie bohater, nie, Darrow? Zawsze wiedziałem, że zostaniesz bohaterem.
– Prawdziwym bohaterem jesteś ty. – Ruchem głowy wskazuję jego rękę.
– Pewnie myślisz, że jesteś cwany, co?
– Gdzie tam, zwykły Czerwony ze mnie.
Mruga do mnie porozumiewawczo.
– Pozdrów ode mnie swoją ptaszynę. Fajniutka jest, w sam raz, żeby ją prześwinić. – Oblizuje zęby. – Dobrze mówię, Rdzawy?
– W życiu nie widziałem ptaka.
Poza hP.
– A to ci dopiero… – Parska śmiechem. – Czekaj no, dokąd się wybierasz? – pyta, kiedy chcę odejść. – Nie powinieneś pokłonić się lepszym od siebie?
I rży do swoich kumpli.
Niezrażony jego szyderstwem, kłaniam się nisko. Na ten widok mój stryj zniesmaczony odwraca wzrok.
Zostawiamy Szarych za sobą. Nie przeszkadza mi kłanianie się, ale gdy tylko trafi mi się okazja, najprawdopodobniej poderżnę gardło Danowi Paskudzie.
Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że polecę sobie dewastatorem na Wenus, jeśli tylko najdzie mnie taka chęć.
– Hej, Dago! – woła Loran do piekłonurka z klanu Gamma. – Dago! – Facet jest żywą legendą, inni przy nim to gwiazdy jednego sezonu. Mogę stać się lepszy od niego. – Ile ukopałeś?
Dago, który zamiast twarzy ma jasny pas starej skóry z permanentnym znaczącym uśmieszkiem, zapala długiego szluga i wydmuchuje chmurę dymu.
– Nie wiem – odpowiada, przeciągając słowa.
– No dalej, powiedz.
– Nie obchodzi mnie to. Goła liczba nic nie znaczy, Lambdo.
– Akurat, nic nie znaczy! Ile ukopał przez tydzień? – woła Loran, kiedy pakujemy się do pociągu.
Wszyscy zapalają szlugi i ciągną gorzałę, ale słuchają z uwagą.
– Dziewięć tysięcy osiemset dwadzieścia jeden kilo – chełpi się jakiś Gamma.
Słysząc to, rozpieram się wygodnie i uśmiecham. Młodsze Lambdy wiwatują, starszyzna siedzi cicho, a ja zaczynam się zastanawiać, co w tym miesiącu Eo zrobi z cukrem. Nigdy wcześniej nie zapracowaliśmy na cukier, co najwyżej udawało nam się go wygrać w karty. Tak samo owoce. Podobno za Wawrzyn dostaje się owoce. Eo pewnie rozda je głodnym dzieciom, żeby pokazać Wspólnocie, że nie potrzebuje od niej żadnych nagród. A ja? Ja bym wolał zjeść owoce i bawić się w politykę z pełnym żołądkiem. Ona jednak kocha idee, a ja nie kocham niczego poza nią.
– I tak nie wygracie – cedzi słowa Dago. Pociąg rusza. – Darrow to szczeniak, ale bystry. Wie, że mam rację. Dobrze mówię, Darrow?
– Młody czy nie, tym razem skopię ci to pomarszczone dupsko.
– Jesteś pewien?
– Jeszcze jak. – Mrugam do niego i posyłam mu całusa. – Wawrzyn jest nasz. Tym razem to wy przyślecie swoje siostry do naszego miasteczka po cukier.
Moi przyjaciele śmieją się głośno i z uciechy klepią hełmami po udach.
Dago przygląda mi się przez długą chwilę, w końcu zaciąga się dymem. Szlug rozbłyskuje jasno i szybko się spala.
– To jesteś ty – mówi. W pół minuty ze szluga zostaje pusta skorupa.
***
Wysiadamy całą ekipą i lejkowatym wejściem wciskamy się do Myjni. Zimne, zatęchłe wnętrze pachnie dokładnie tym, czym jest: ciasną metalową budą, gdzie tysiące mężczyzn zdejmują piekarniki, w których przez kilka godzin pocili się i sikali, i idą wziąć powietrzny prysznic.
Rozbieram się, nakładam jeden z naszych czepków i nago wchodzę do najbliższej przezroczystej rury. W Myjni są takich kabin dziesiątki, ustawionych w równych rzędach. Nie ma mowy o żadnych tańcach i fikołkach, jest tylko wspólnota zmęczenia i ciche klaskanie dłoni o uda w rytmie wyznaczanym przez szum prysznicowych dysz.
Drzwi mojej rury zamykają się za mną z sykiem, tłumiąc dźwięki muzyki. Z silnika dobiega znajome buczenie, kabina wibruje od zmiany ciśnienia i z głośnym rykiem bucha na mnie z góry potężny podmuch powietrza nasyconego cząsteczkami antybakteryjnymi. Zmywa ze mnie martwy naskórek i brud i spycha je do umieszczonego w dnie odpływu. To boli.
Potem rozstaję się z Kieranem i Loranem: idą na Błonia, żeby popić i potańczyć w knajpach przed oficjalnym rozpoczęciem tańców na Święcie Wawrzynu. O północy Blaszaki ogłoszą zwycięzców i zaczną wydzielać jedzenie, a my, pracownicy dziennej zmiany, będziemy tańczyć i wcześniej, i później.
Według legendy bóg Mars był ojcem łez oraz wrogiem tańca i lutni. Co do pierwszego – pełna zgoda. Jednakże dla nas, mieszkańców Lykos, jednej z pierwszych podziemnych kolonii na Marsie, najważniejsze są rodzina, taniec i śpiew. Dlatego plujemy na tę legendę i tworzymy własne przynależne nam prawa. To jedyna forma oporu wobec rządzącej nami Wspólnoty. Buduje naszą tożsamość. Nikogo nie interesuje, czy tańczymy i śpiewamy, byleśmy posłusznie kopali. Byleśmy przygotowywali planetę dla nich wszystkich. Abyśmy jednak nie zapomnieli, gdzie nasze miejsce, jednego tańca i jednej pieśni zakazali nam pod karą śmierci.
Dla mojego ojca to był ostatni taniec w życiu. Ja widziałem go tylko raz, tak jak tylko raz słyszałem tę pieśń. Nie rozumiałem jej wtedy, byłem mały, nie wiedziałem, o co chodzi z tymi odległymi dolinami, mgłą, utraconymi kochankami i żniwiarzem, który ma nas zaprowadzić do naszego niewidzialnego domu. Byłem mały i ciekawski, gdy śpiewała ją kobieta, której syna powieszono za kradzież jedzenia. Wyrósłby na wysokiego chłopaka, ale stale niedojadał i nie mógł oblec kości w ciało. Potem zmarła jego matka. Mieszkańcy Lykos odegrali dla nich Gasnący Tren, tragiczne pożegnanie polegające na uderzaniu pięścią w pierś coraz słabiej i słabiej, aż w końcu pięści przestają bić, tak jak wcześniej przestało bić serce, i wszyscy się rozchodzą.
Tamtej nocy ten dźwięk mnie prześladował. Płakałem samotnie w naszej małej kuchni i zachodziłem w głowę, dlaczego lamentuję właśnie teraz, skoro nie opłakiwałem ojca. Leżąc na zimnej posadzce, usłyszałem ciche skrobanie do drzwi. Kiedy je otworzyłem, nie było za nimi żywej duszy. Został tylko złożony w czerwonym kurzu pączek hemantusa i odciski drobnych stóp Eo. Wtedy po raz drugi przyniosła kwiaty po czyjejś śmierci.
Ponieważ śpiew i taniec mamy we krwi, nie powinno chyba dziwić, że to właśnie one pierwszy raz uświadomiły mi, że kocham Eo. Nie Małą Eo, nie dziewczynkę, którą była dawniej, lecz Eo taką, jaka jest dziś. Ona twierdzi, że kochała mnie już wcześniej, przed egzekucją mojego ojca, ale dopiero w zadymionej tawernie, kiedy śledziłem wir jej rudych włosów, ruch jej stóp do wtóru cytry i kołysanie bioder w rytmie bębnów, moje serce na moment przestało bić. Nie musiała kręcić salt i gwiazd ani popisywać się niemądrze, jak to młodzi mają w zwyczaju. Poruszała się z wdziękiem i dumą. Beze mnie nie chciała jeść. Ja bez niej nie chciałem żyć.
Wyśmiałaby mnie, że tak mówię, ale jest duchem naszego ludu. Życie rozdało nam marne karty. Musimy się poświęcać dla dobra mężczyzn i kobiet, których nie znamy. Musimy kopać, żeby przygotować Marsa dla innych. Niektórzy z nas snują z tego powodu paskudne myśli, ale dobroć Eo, jej życzliwość, śmiech i niezłomność to najlepsze, co może zrodzić dom taki jak nasz.
Szukam jej w miasteczku, w którym mieszka boczna linia naszej rodziny, niecały kilometr tunelem od Błoń. To jedna z dwudziestu kilku osad rozsianych wokół Błoń, skupisko domów wykutych w skalnych ścianach dawnej kopalni przywodzące na myśl pszczele gniazdo. Kamień i ziemia są naszymi sufitami, podłogami, naszym domem. Cały klan jest jedną wielką rodziną. Eo wychowała się w domu odległym o rzut kamieniem od mojego. Jej bracia są mi braćmi. Jej ojciec zastępuje mi ojca, którego straciłem.
Pod sklepieniem jaskini biegnie masa splątanych przewodów elektrycznych przypominająca gąszcz czarno-czerwonych pnączy. Zwieszające się z tego gąszczu lampy kołyszą się lekko w powiewach z centralnego systemu napowietrzania Błoń. W samym środku miasteczka zawieszona jest gigantyczna holoPuszka, sześcienna skrzynia z ekranami na czterech bocznych ścianach. Część pikseli się nie wyświetla, obraz jest wyblakły i niewyraźny, ale hP działa non stop, nigdy nie gaśnie. Nasze domy toną w bladej poświacie emitowanego przez Wspólnotę przekazu wideo.
Mój rodzinny dom wykuto w skale na wysokości stu metrów. Prowadzi do niego stroma ścieżka. Na wyższe poziomy miasteczka można się również dostać za pomocą systemu lin i wielokrążków, ale używają ich wyłącznie starzy i chorzy – a jednych i drugich jest u nas niewielu.
W domu jest mało pokojów, dopiero od niedawna dostaliśmy z Eo jeden na własność. Kieran z rodziną zajmują dwa, moja matka z siostrą dzielą ostatni, czwarty.
Wszystkie Lambdy w Lykos mieszkają w naszym miasteczku. Minutkę spacerem w jedną lub drugą stronę żyją nasi sąsiedzi – Omegi i Epsilony. Wszyscy jesteśmy połączeni, wszyscy poza Gammami. Gammy mieszkają na Błoniach, ponad tawernami, warsztatami, sklepami z jedwabiem i bazarami. Twierdzę ulokowaną jeszcze wyżej, bardzo blisko powierzchni naszego surowego świata, zajmują Blaszaki. A na powierzchni znajdują się porty, przez które dostarczana jest z Ziemi żywność dla nas, porzuconych pod powierzchnią pionierów.
Obrazy dawnych heroicznych mozołów ludzkości ustępują w holoPuszce miejsca wizjom triumfów Wspólnoty zilustrowanym podniosłą muzyką. Na ekranie płonie symbol Wspólnoty, wpisana w krąg złota piramida z wyrastającymi z jej boków trzema równoległymi belkami. Głos Octavii au Lune, wiekowej Suwerenki, opowiada o zmaganiach człowieka z naturą podczas kolonizacji planet i księżyców Układu.
– Od zarania dziejów rodzaj ludzki rozdzierały walki plemienne. Historia ludzkości jest historią zmagań, ofiarności, śmiałości do łamania naturalnych granic. Dziś jesteśmy zjednoczeni mocą obowiązku i posłuszeństwa, lecz nasza walka trwa. Od synów i córek wszystkich Kolorów po raz kolejny wymaga się poświęcenia. Oto w naszej najwspanialszej godzinie rozsiewamy nasze najlepsze ziarna pośród gwiazd. Gdzie rozkwitniemy najwcześniej – na Wenus? Merkurym? Marsie? Na księżycach Neptuna i Jowisza?
W jej głosie brzmią uroczyste nuty, królewska twarz spogląda na nas z wyżyn hP, na wierzchach dłoni mieni się symbol Złotych – skrzydlaty krąg z kropką w środku. Tylko jedna niedoskonałość psuje jej złote oblicze: długa półksiężycowata blizna na prawej kości policzkowej. Jest piękna urodą okrutnego ptaka drapieżnego.
– Wy, dzielni Czerwoni, marsjańscy pionierzy, najsilniejsi przedstawiciele rodzaju ludzkiego, poświęcacie się w imię postępu i torujecie drogę przyszłości. Wasze życie i wasza krew są zaliczką na poczet przyszłej nieśmiertelności naszej rasy, kiedy sięgniemy dalej niż Ziemia i Księżyc. Udaliście się tam, gdzie inni nie mogli. Cierpicie, żeby inni nie musieli. Oddaję wam hołd. Kocham was. Wydobywany przez was hel-3 ma fundamentalne znaczenie dla procesu terraformowania. Niebawem powietrze Czerwonej Planety stanie się zdatne do oddychania, a jej ziemia podatna na uprawę. Wkrótce dzięki wam, dzielnym pionierom, którzy przygotowujecie Marsa dla nas, słabszych Kolorów, będziemy mogli dołączyć do was pod niebem będącym dziełem waszej znojnej pracy. Zasługujecie na nasz najwyższy szacunek. Wasz pot i krew są paliwem terraformowania. Nie zapominajcie, śmiali pionierzy, że posłuszeństwo jest najwyższą cnotą. Nade wszystko liczy się posłuszeństwo, szacunek, poświęcenie, hierarchia…
W kuchni nikogo nie zastaję, ale słyszę głos Eo dobiegający z sypialni:
– Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś! – woła przez zamknięte drzwi. – Pod żadnym pozorem nie zaglądaj do mnie!
– W porządku – mówię i nieruchomieję.
Wychodzi po minucie, zarumieniona i zmieszana. Włosy ma splątane, przykurzone i okryte pajęczyną. Przeczesuję je palcami. Przyszła prosto z Pajęczarni, gdzie zbiera się bioJedwab.
– Nie byłaś w Myjni – zauważam z uśmiechem.
– Nie zdążyłam. Musiałam szybko zwinąć się z Pajęczarni, żeby coś odebrać.
– A co takiego?
– Pamiętaj: nie dlatego się ze mną ożeniłeś, że o wszystkim ci mówię – odpowiada ze słodkim uśmiechem. – I nie wchodź do pokoju.
Rzucam się do drzwi. Zastępuje mi drogę, przepaskę ściąga mi z czoła na oczy i głową napiera na moją pierś. Wybucham śmiechem, poprawiam przepaskę, łapię Eo za ramiona i odsuwam ją na odległość wyprostowanych ramion, żeby móc spojrzeć jej w oczy.
– Bo co? – pytam, unosząc jedną brew.
W odpowiedzi tylko z uśmiechem przekrzywia głowę. Odsuwam się od metalowych drzwi. Potrafię bez mrugnięcia okiem zanurkować w szybie pełnym roztopionej skały, ale niektóre sygnały ostrzegawcze można zignorować, a innych nie.
Eo wspina się na palce i cmoka mnie w czubek nosa.
– Grzeczny chłopczyk, wiedziałam, że łatwo dasz się wytresować. – Marszczy nos: zaleciał ją zapach mojego oparzenia. Nie próbuje mnie utulić ani zrugać, z ledwie uchwytną nutą zatroskania w głosie mówi tylko: – Kocham cię.
Wybiera stopione kawałki piekarnika z rany, która sięga od knykci po przegub dłoni, po czym nakłada ciasny opatrunek z antybiotykiem i neuronukleiną.
– Skąd go masz? – pytam.
– Ja ci nie prawię kazań, ty nie pytasz, co jest grane.
Całuję ją w nos i skubię plecionkę z włosów, którą nosi na serdecznym palcu. Moje włosy przemieszane ze skrawkami jedwabiu: oto jej obrączka ślubna.
– Dziś wieczorem mam dla ciebie niespodziankę – oznajmia.
– A ja dla ciebie – odpowiadam, mając na myśli Wawrzyn.
Nakładam jej swoją opaskę na głowę jak koronę. Krzywi się, opaska jest wilgotna.
– Prawdę mówiąc – odzywa się – mam dla ciebie dwie niespodzianki, Darrow. Szkoda, że nie wiedziałeś wcześniej, mógłbyś mi przynieść kostkę cukru, satynowe prześcieradło albo… może nawet kawę oprócz tego pierwszego prezentu?
– Kawę! – Śmieję się. – Nie pomieszało ci się coś? Za jaki Kolor wyszłaś za mąż?
– Z nurka nie ma żadnego pożytku. – Wzdycha ciężko. – Żadnego. Szurnięty, uparty, porywczy…
– Zręczny? – podpowiadam z figlarnym uśmiechem i wsuwam dłoń z boku pod jej spódnicę.
– To rzeczywiście może być zaleta. – Uśmiecha się i strąca moją rękę jak pająka. – Załóż rękawiczki, jeśli nie chcesz słuchać babskiego wyrzekania. Twoja matka już wyszła.
3
Wawrzyn
Trzymając się za ręce, idziemy wśród innych mieszkańców naszego miasteczka tunelami prowadzącymi na Błonia. Monotonny głos Luny płynie z góry, z wysoka, nadzwyczaj stosownie w wypadku Złotogłowych (Aureusów, wedle oficjalnego nazewnictwa). W hP pokazują makabryczne zdjęcia z zamachu terrorystycznego: bomba zabiła Czerwoną ekipę górniczą i zespół Pomarańczowych techników. Oskarża się Synów Aresa. Na ekranie płonie ich dziwaczny symbol, okrutny hełm ze słoneczną koroną kolców na szczycie. Kolce ociekają krwią. Obrazy okaleczonych dzieci. Synów Aresa potępia się i nazywa dzikimi mordercami i siewcami chaosu. Szarzy policjanci i żołnierze uprzątają gruz. Obsydianowi żołnierze – jest ich dwoje, mężczyzna i kobieta, prawdziwi olbrzymi, niemal dwa razy więksi ode mnie – do spółki ze zwinnymi Żółtymi medykami wynoszą rannych.
W Lykos nie ma Synów Aresa, nie dotyka nas ich daremna wojna, a mimo to po raz kolejny ogłasza się nagrodę za udzielenie informacji o Aresie, królu terrorystów. Słyszeliśmy to wezwanie tysiąc razy i wciąż brzmi ono nierzeczywiście. Synowie Aresa uważają, że jesteśmy źle traktowani, dlatego przeprowadzają zamachy bombowe. To bezsensowny gniew. Wszelkie dokonane przez nich zniszczenia opóźniają przygotowanie Marsa dla innych Kolorów. Szkodzą ludzkości.
W tunelach chłopaki rywalizują o to, który doskoczy do sufitu, a radosny tłum z miasteczka płynie naprzód, na tańce. Śpiewamy przy tym pieśń na Święto Wawrzynu, porywającą historię mężczyzny, który znajduje swoją oblubienicę na polu złota. Salwy śmiechu kwitują poczynania najmłodszych chłopców, którzy próbują biegać po ścianach albo kręcić serie salt, by ostatecznie wylądować na tyłku albo zostać pokonanym przez dziewczynę.
Długi korytarz jest oświetlony sznurem świateł. W oddali podpity stryj Narol – stary, bo już trzydziestopięcioletni – gra na cytrze ku uciesze dzieciaków, które tańczą i plączą mu się pod nogami. Nawet on nie może wiecznie chodzić nachmurzony. Instrument ma zawieszony na pasach przechodzących przez ramiona i oparty poziomo na biodrach, tak że plastikowa płyta rezonansowa i liczne naprężone metalowe struny są zwrócone ku górze. Prawym kciukiem brzdąka po wszystkich strunach melodycznych, z rzadka tylko wybiera i szarpie palcem wskazującym jedną z nich, jednocześnie lewą dłonią trąca pojedyncze struny basowe. Wydobycie z cytry melodii, która nie byłaby rozpaczliwie żałobna, jest niezwykle trudne, ale palce stryja Narola radzą sobie z tym doskonale. Spod moich zawsze płyną tragiczne tony.
Dawniej przygrywał mi i uczył tańców, których ojciec nie zdążył mi pokazać. Nauczył mnie nawet tańca zakazanego, tego, za który grozi śmierć. Spotykaliśmy się w starej kopalni. Okładał mnie trzcinką po kostkach tak długo, aż z udającym miecz metalowym prętem w ręce nauczyłem się bezbłędnie kręcić piruety. Wtedy całował mnie w czoło i mówił, że jestem nieodrodnym synem swojego ojca. To on nauczył mnie ruchów, które później, gdy w tunelach bawiłem się z innymi dzieciakami w berka i chowanego, pozwalały mi wychodzić z tych zmagań zwycięsko.
– Złoci tańczą w parach. Obsydianowi trójkami, a Szarzy tuzinami – tłumaczył mi. – My tańczymy pojedynczo, bo piekłonurek pracuje sam i tylko w pojedynkę chłopiec może stać się mężczyzną.
Tęsknię za tamtymi czasami, kiedy byłem dostatecznie młody, żeby nie mieć mu za złe oddechu cuchnącego gorzałą. Miałem jedenaście lat – to było zaledwie pięć lat temu, a mam wrażenie, jakby działo się w innym życiu.
Lambdy poklepują mnie po plecach, nawet Varlo, piekarz, pozdrawia mnie uniesieniem brwi i rzuca Eo bochenek chleba. Na pewno słyszeli o Wawrzynie. Eo chowa chleb na później i spogląda na mnie pytająco.
– Cieszysz się jak głupi. – Szczypie mnie w bok. – Co zmalowałeś?
Wzruszam ramionami i próbuję zetrzeć uśmiech z twarzy. Bezskutecznie.
– Widzę, że jesteś z czegoś ogromnie dumny – nie ustępuje Eo.
Obok nas drepczą syn i córka Kierana: trzyletnie bliźnięta mają dość krzepy w nóżkach, żeby wyprzedzić żonę Kierana i moją matkę.
Matka uśmiecha się jak kobieta, która widziała, co świat ma jej do zaoferowania, i jest – w najlepszym wypadku – zdeprymowana.
– Poparzyłeś się, kochanie – mówi na widok moich rękawiczek. Ironicznie cedzi słowa.
– Zrobił mu się pęcherz – potwierdza Eo. – Paskudny.
Matka wzrusza ramionami.
– Jego ojciec wracał do domu w gorszym stanie.
Obejmuję ją ramieniem. Schudła od czasu, kiedy uczyła mnie – tak jak wszystkie matki uczą swoich synów – pieśni naszego ludu.
– Czyżbym słyszał w twoim głosie nutę zatroskania? – pytam.
– Zatroskanie? U mnie? Niemądry z ciebie dzieciak.
Wzdycha i uśmiecha się lekko. Cmokam ją w policzek.
Zanim docieramy na Błonia, połowa klanów jest już wstawiona. Kochamy nie tylko taniec, ale także gorzałę. Blaszaki nie robią nam z tego powodu kłopotów. Powieś człowieka bez powodu, a miasteczka co najwyżej trochę pogderają. Ale spróbuj nas przymusić do trzeźwości, to będziesz miał sprzątania na cały parszywy miesiąc. Eo uważa, że grendel – grzyb, który destylujemy – nie jest rośliną marsjańską, tylko został tu sprowadzony specjalnie po to, żeby nas zniewolić. Wraca do tego tematu za każdym razem, gdy moja matka wypuszcza nową partię gorzały – na co matka wychyla kieliszek i odpowiada:
– Wolę, żeby rządził mną trunek niż facet. To słodsze więzy.
A będą smakować jeszcze słodziej po doprawieniu syropami, które znajdziemy w Wawrzynowych skrzynkach, specjalnie aromatyzowanymi do alkoholu: o smaku jagody i czegoś, co się nazywa cynamon. Może nawet dostanę nową cytrę, tym razem z drewna, nie z metalu. Czasem dają nowe cytry. Moja jest już stara i sfatygowana, zbyt długo na niej gram. Należała do mojego ojca.
Dobiegająca z Błoń muzyka przybiera na sile: rubaszne dźwięki zaimprowizowanej perkusji i lament cytr. Mieszamy się z Omegami i Epsilonami i wesołym, rozkołysanym tłumem zmierzamy w stronę tawern. Przez ich pootwierane na oścież drzwi dym i zgiełk rozpływają się po całym placu. Stoliki rozstawiono na jego obrzeżach, zostawiając dużo pustej przestrzeni do tańca wokół umieszczonej centralnie szubienicy.
Wyższe kondygnacje zajmują domy klanu Gamma, dalej są magazyny, a na samej górze, wsparta na litej skale, wznosi się wpuszczona w grunt metalowa kopuła z iluminatorami z nanoSzkła. To Garniec, twierdza, w której mieszkają i śpią nasi nadzorcy. Powyżej rozpościera się niezdatna do zamieszkania powierzchnia naszej planety, jałowe pustkowie, które widziałem tylko w hP. Wydobywany przez nas hel-3 ma to zmienić.
Tancerze, żonglerzy i śpiewacy już rozpoczęli świętowanie. Eo dostrzega Lorana i Kierana i wita ich głośnym okrzykiem. Siedzą w tłumie przy długim stole nieopodal „Mokrego Stryczka”, tawerny, w której patriarcha naszego klanu, Stary Pazur, zazwyczaj bryluje i raczy pijaczków swoimi opowieściami. Dzisiaj niestety przysnął na stole. Szkoda. Nie zobaczy, jak dzięki mnie wreszcie zdobywamy Wawrzyn.
Na naszych uroczystościach rzadko bywa dość jedzenia, żeby wszyscy mieli co do gęby włożyć, dlatego picie i taniec wysuwają się na pierwszy plan. Loran polewa mi gorzały, zanim jeszcze zdążę usiąść; zawsze stara się spoić kompanów, żeby potem wiązać im we włosach pocieszne wstążeczki. Robi miejsce Eo, która siada obok jego żony, Dio. To siostry, są do siebie podobne jak dwie krople wody: bliźniaczki nie z urodzenia, ale z wyglądu na pewno.
Loran kocha Eo tak samo jak jej brat, Liam, ale wiem, że w przeszłości był nią zauroczony nie mniej niż Dio. Ba, kiedy skończyła czternaście lat, klęknął przed moją żoną. Z drugiej strony – to samo zrobił wtedy chyba co drugi chłopak. Zwykła rzecz. A Eo dokonała jednoznacznego wyboru.
Dzieci Kierana tłoczą się wokół niego, żona całuje go w usta. Eo muska go wargami w czoło i mierzwi mu rude włosy. Nie mam pojęcia, jak nasze żony to robią, że po całym dniu spędzonym w Pajęczarni na pozyskiwaniu jedwabiu larwopająków wyglądają tak ślicznie. Ja się urodziłem przystojny, mam szczupłe ciało i wyraziste rysy, ale kopalnia mnie zmieniła. Jestem wysoki, a będę jeszcze wyższy. Włosy wciąż mam koloru starej krwi, a tęczówki równie rdzawe, jak Octavia au Lune złote. Moja skóra, blada i jędrna, jest upstrzona bliznami po oparzeniach i rozcięciach. Wkrótce będę się wydawał tak samo twardy jak Dago – albo tak samo zmęczony jak stryj Narol.
Ale kobiety? Przerastają nas. A już na pewno mnie. Urocze i żwawe mimo harówki w Pajęczarni i rodzenia dzieci. Mają falbaniaste spódnice za kolano i bluzki w półtuzinie odcieni czerwonego. Nigdy nie noszą innych kolorów. Tylko czerwony. Są sercem każdego klanu. O ileż piękniej będą wyglądały z importowanymi kokardami, wstążkami i koronkami z Wawrzynowych pudeł.
Pieczęcie Czerwonych na moich dłoniach – topornie nakreślone cieniowane koło ze strzałką – mają kościaną fakturę. W dotyku są dokładnie takie jak należy. Ale te na dłoniach Eo już nie: może i ma nasze włosy i oczy, ale równie dobrze mogłaby być jedną ze Złotogłowych, jakich oglądamy w holoPuszce. Zasługuje na to.
Wymierza solidne plaśnięcie w głowę Loranowi, który wychyla kubek maminej gorzały. Na Boga, muszę przyznać, że perfekcyjnie ją usadowił. Uśmiecham się, ale kiedy przenoszę wzrok dalej, za jej plecy, mój uśmiech blednie. Ponad wyskakującymi w powietrze tancerzami, kłębowiskiem wirujących spódnic, dudniących butów i klaszczących dłoni na wysokiej, zimnej szubienicy kołysze się samotny szkielet. Inni nie zwracają na niego uwagi. Dla mnie to cień, który stale przypomina mi o losie ojca.
Ryjemy w ziemi, ale nie wolno nam grzebać naszych zmarłych. To kolejne z praw obowiązujących we Wspólnocie. Mój ojciec kołysał się tak przez dwa miesiące, zanim odcięli szkielet i przemielili kości na proch. Miałem wtedy sześć lat, ale już pierwszego dnia chciałem go ściągnąć. Stryj mnie powstrzymał. Wtedy go znienawidziłem, bo odgrodził mnie od ciała ojca. Później znienawidziłem go ponownie, kiedy odkryłem, że jest słaby. Ojciec zginął za jakąś sprawę, podczas gdy stryj Narol chlał i trwonił swoje życie.
– To wariat – powiedział kiedyś o nim ojciec. – Przekonasz się jeszcze. Jest szalony, genialny, szlachetny. To najlepszy z moich braci.
Dziś Narol jest już tylko tym ostatnim.
Nigdy bym nie pomyślał, że ojciec odtańczy Taniec Diabła, bo tak starsi ludzie nazywają śmierć przez powieszenie. Był człowiekiem słowa i pokoju, ale marzyła mu się wolność i nasze własne prawa. Marzenia były jego bronią, Rebelia Tancerza stała się jego spuścizną – i zginęła na szubienicy razem z nim. Dziewięciu ludzi jednocześnie zatańczyło Taniec Diabła, wierzgali i młócili ramionami, aż tylko on jeden został.
Nie był to zresztą żaden wielki bunt. Wydawało im się, że pokojowe protesty przekonają Wspólnotę do zwiększenia racji żywnościowych. Dlatego odtańczyli Taniec Żniwiarza przed graWindami i wymontowali części ze świdroSzponów, żeby te nie mogły pracować. Ich zamysł się nie powiódł. Tylko zdobycie Wawrzynu daje więcej jedzenia.
O jedenastej stryj siada wreszcie ze swoją cytrą. Mierzy mnie złowrogim spojrzeniem, nawalony jak skończony dureń w święto przesilenia zimowego. Nie rozmawiamy, chociaż ma jakieś dobre słowo dla Eo, a ona dla niego. Wszyscy kochają Eo.
Jej matka podchodzi, całuje mnie z tyłu w czubek głowy i głośno mówi:
– Słyszeliśmy nowinę, złoty chłopcze. Wawrzyn! Jesteś prawdziwym synem swojego ojca!
Dopiero wtedy Narol porusza się niespokojnie.
– O co chodzi, stryju? – pytam. – Masz gazy?
– Ty gówniarzu!
Z rozdętymi nozdrzami rzuca się ku mnie ponad stołem i po chwili przewalamy się po ziemi w kłębowisku pięści i łokci. Jest wysoki, ale powalam go i raz po raz tłukę poparzoną ręką po nosie, aż Kieran i ojciec Eo muszą mnie odciągnąć. Pluje na mnie – głównie krwią i gorzałą – a potem siadamy na przeciwnych krańcach stołu i pijemy dalej. Moja matka tylko przewraca oczami.
– Jest rozgoryczony, że nie zrobił nic, ani jednej parszywej rzeczy, żebyśmy zdobyli Wawrzyn – usprawiedliwia ojca Loran. – Po prostu chciał się pokazać i tyle.
– Parszywy tchórz nie wiedziałby, jak zdobyć Wawrzyn, choćby ten sam spadł mu na kolana – odpowiadam, marszcząc gniewnie brwi.
Ojciec Eo poklepuje mnie po głowie. Widząc, jak moja żona poprawia mi opatrunek na poparzonej dłoni, mruga do mnie porozumiewawczo. Naciągam z powrotem rękawiczki.
Eo domyśla się sprawy z Wawrzynem jeszcze przed przybyciem Blaszaków, ale nie jest aż tak podekscytowana, jak mógłbym się spodziewać. Międli spódnicę w dłoniach i uśmiecha się do mnie, ale to wysilony uśmiech. Nie rozumiem, czego się boi. Inne klany nie podzielają jej obaw, wielu ludzi przychodzi z gratulacjami, w tym wszyscy piekłonurkowie – wszyscy oprócz Dago, który siedzi z Gammami przy jednym z ich lśniących stolików (jedynych, na których jest więcej żarcia niż gorzały) i spala szluga.
– Nie mogę się doczekać, kiedy sukinkot będzie musiał się zadowolić zwykłymi racjami żywnościowymi. – Loran prycha śmiechem. – Nigdy przedtem nie jadł chłopskiego żarcia.
– A mimo to jakimś cudem jest chudszy od kobiety – zauważa Kieran.
Śmieję się wraz z Loranem i podsuwam Eo skromny kąsek chleba.
– Rozchmurz się – mówię jej. – Dzisiaj świętujemy.
– Nie jestem głodna.
– Nawet jeśli chleb będzie z cynamonem?
A niedługo będzie.
Znów posyła mi ten niepewny uśmiech, jakby wiedziała coś, czego ja nie wiem.
O dwunastej z Garnca zlatuje ku nam oddział Blaszaków w grawiButach. Jego trzon stanowią młodziaki oraz starcy, którzy po ziemskich wojnach odeszli z regularnej armii. Noszą sfatygowane, brudne pancerze, ale nie to jest najważniejsze: w kaburach mają gromniki i miotacze. Nigdy nie widziałem, żeby użyli jednych albo drugich, nie muszą tego robić: mają powietrze, jedzenie, dostęp do portu. A my nie mamy nawet jednego miotacza. Eo chętnie by im taki podkradła.
Widzę, jak zaciska szczęki na widok Blaszaków, do których dołączył właśnie zarządca kopalni, Timony cu Podginus, drobny mężczyzna wywodzący się z Miedziaków (Miedzianych wedle oficjalnego nazewnictwa), o stosownie miedzianych włosach.
– Uwaga, uwaga, brudni Rdzawi! – woła Dan Paskuda.
Zapada cisza. Unoszą się nam nad głowami; grawiButy zarządcy Podginusa są marnej jakości, więc chwieje się w powietrzu jak tetryk. Kolejne Blaszaki zjeżdżają do nas graWindą.
Podginus rozkłada drobne wypielęgnowane dłonie.
– Bracia pionierzy, cudownie być świadkiem waszego świętowania – ćwierka. – Muszę przyznać, że mam słabość do sielankowego charakteru rzeczy, które dają wam szczęście. Proste napitki. Proste jedzenie. Prosty taniec. Ach, jak piękne musicie mieć dusze, żeby zadowalać się takimi rozrywkami! Zazdroszczę wam, naprawdę. Ja nie potrafię zaznać przyjemności nawet w pozaplanetarnym burdelu Różowych, i to po zjedzeniu przepysznej tarty z szynką i ananasem! Napawa mnie to wielkim smutkiem. Wasze dusze są naprawdę rozpieszczane. Chciałbym być taki jak wy, ale Koloru nie zmienię i jako Miedziany skazany jestem na mozół liczb, biurokracji i zarządzania. – Cmoka i lekko przestawia nogi. Jego miedziane pukle podrygują odrobinę. – Do rzeczy jednak. Wszyscy z wyjątkiem klanów Mi i Chi wypełnili swoje Normy. W związku z tym w bieżącym miesiącu Mi i Chi nie otrzymają mięsa, mleka, przypraw, środków higienicznych, udogodnień ani pomocy dentystycznej. Tylko owies i środki niezbędne do przetrwania. Musicie zrozumieć, że zasoby dostarczane przez statki przybywające z orbity okołoziemskiej są ograniczone. Bezcenne! Dlatego przydzielamy je tym, którzy się wykazują. Może w następnym kwartale nie będziecie się tak ociągać z pracą!
Mi i Chi stracili tuzin ludzi w takim właśnie wybuchu gazu, jakiego obawiał się stryj Narol. Nie ociągali się. Zginęli.
Podginus trajkocze tak jeszcze przez jakiś czas, zanim w końcu przechodzi do sedna. Sięga po Wawrzyn i trzymając go w palcach, podnosi wyżej. Gałązka, choć tylko pomalowana złotą farbką, mieni się w świetle. Loran szturcha mnie pod żebro. Stryj Narol marszczy brwi. Ja rozsiadam się wygodnie, świadomy skupionych na mnie spojrzeń. Młodzi biorą ze mnie przykład (wszystkie dzieci podziwiają piekłonurków), ale i starsi zerkają w moją stronę. Eo zawsze mi to powtarza. Jestem ich dumą, ich złotym chłopcem. Teraz im pokażę, jak zachowuje się prawdziwy mężczyzna. Nie zamierzam triumfalnie podskakiwać. Będę się tylko uśmiechał i kiwał głową.
– Czuję się zaszczycony, że w imieniu arcygubernatora Marsa, Nero au Augustusa, mogę wręczyć tę nagrodę za wybitną wydajność, fantastyczne osiągnięcia, najwyższy hart ducha, a także posłuszeństwo, poświęcenie i…
Wawrzyn dostają Gammy. Nie my.
4
Prezent
Gammy odbierają ozdobione Wawrzynami skrzynie, a ja rozmyślam o tym, jak to sprytnie zostało pomyślane. Nie pozwalają nam zdobyć Wawrzynu i już. Nie obchodzi ich, że rachunek się nie zgadza, nie przejmują się głośno protestującymi młodziakami, tak jak nie przejmują się starcami, którzy jękliwie powtarzają stare, znajome truizmy. To pokaz ich siły. Demonstracja władzy. To oni decydują, kto jest zwycięzcą w tej grze, w której wszystko zależy od pochodzenia. Dzięki temu hierarchia trwa niewzruszona. Harujemy, żeby ją zmienić, ale nie mamy czasu spiskować.
A jednak mimo wielkiego rozczarowania część z nas wcale nie obwinia Wspólnoty. Za to mamy pretensje do Gamm, które dostają dary. Myślę, że człowiek ma ograniczone zasoby nienawiści i kiedy swoim dzieciom może policzyć żebra pod koszulą, podczas gdy sąsiedzi napychają sobie brzuchy mięsem i słodkościami, trudno mu nienawidzić kogoś innego niż oni. Można by się spodziewać, że Gammy się z nami podzielą. Nic z tego.
Stryj patrzy na mnie i wzrusza ramionami. Inni są wściekli, czerwoni na twarzach. Loran wygląda tak, jakby miał się rzucić do gardła Blaszakom albo Gammom. Eo nie pozwala mi się kisić w tym nastroju, nie czeka, aż knykcie moich zaciśniętych w pięści dłoni pobieleją. Zna mnie na wylot, lepiej niż moja matka, i wie, jak rozładować mój gniew, zanim ten eksploduje. Matka kocha moją żonę. Z łagodnym uśmiechem patrzy, jak Eo bierze mnie pod rękę.
– Zatańczmy – proponuje szeptem Eo.
Okrzykiem budzi do życia cytrzystów i bębniarzy. Wiem, że w duchu jest wściekła, nienawidzi Wspólnoty jeszcze bardziej niż ja – ale właśnie dlatego ją kocham.
Grana na cytrach żwawa melodia rozbrzmiewa głośniej, starsi wystukują rytm klaskaniem otwartych dłoni o blaty stołów, spódnice furkoczą, stopy tupią i szurają. Obejmuję Eo, a wraz z nami na całym placu klany ruszają do tańca. Pocimy się, śmiejemy i próbujemy zapomnieć o naszym gniewie. Razem dorastaliśmy i dziś jesteśmy dorośli. W jej oczach widzę swoje serce. W jej oddechu słyszę swoją duszę. Jest moją ojczyzną. Moją rodziną. Moją miłością.
Roześmiana, odciąga mnie na bok. Klucząc w tłumie, przemykamy do miejsca, w którym będziemy sami, ale Eo się nie zatrzymuje. Prowadzi mnie po metalowych chodnikach pod niskimi, ciemnymi stropami do Pajęczarni, gdzie pracują kobiety. Trwa przerwa między dwiema zmianami.
– Dokąd właściwie idziemy? – pytam.
– Obiecałam ci prezenty, pamiętasz? A jeśli zaczniesz przepraszać, że twój prezent nie wypalił, obiję ci gębę.
Dostrzegam kiełkujący ze szczeliny w ścianie krwistoczerwony hemantus. Zrywam go i daję Eo.
– Mój prezent – wyjaśniam. – Naprawdę zamierzałem cię zaskoczyć.
– Jak chcesz. – Chichocze. – Wewnętrzna połówka jest moja, zewnętrzna twoja. Nie! Nie ciągnij, twoją też zatrzymam.
Wącham kwiat w jej dłoni. Pachnie rdzą i chudą potrawką matki.
W Pajęczarni larwopająki – grube jak moje udo, okryte brązowo-czarną sierścią i poruszające się na długich, chudych nogach – przędą jedwabne nici. Czołgają się po dźwigarach. Ich cienkie odnóża zupełnie nie pasują do krępych korpusów.
Eo zabiera mnie na najwyższą kondygnację. Stare metalowe belki konstrukcyjne są gęsto oplecione jedwabiem. Przechodzi mnie dreszcz, gdy patrzę na otaczające nas zewsząd stwory: żmije jaskiniowe rozumiem, larwopająków już nie. Są dziełem Rzeźbiarzy ze Wspólnoty. Eo ze śmiechem prowadzi mnie pod ścianę, gdzie odgarnia na bok grubą zasłonę pajęczyny i odsłania zardzewiały metalowy przewód techniczny.
– Kanał wentylacyjny – wyjaśnia. – Odsłonił się tydzień temu, po tym jak zaprawa w murze się wykruszyła. Musi być bardzo stary.
– Wychłoszczą nas, Eo, jeśli nas znajdą. Nie wolno nam…
– Nie dam im zniszczyć także tego daru. – Całuje mnie w nos. – Chodź, piekłonurku. W tym tunelu nie ma żadnych rozpalonych świdrów.
W ślad za nią przemierzam długi, kręty kanał, na którego końcu przeciskamy się przez kratę do świata nieludzkich dźwięków. W ciemnościach coś brzęczy. Eo bierze mnie za rękę: to jedyna znajoma rzecz w tym miejscu.
– Co to? – pytam, mając na myśli dobiegające zewsząd odgłosy.
– Zwierzęta – wyjaśnia Eo.
Prowadzi mnie w głąb tej dziwnej nocy. Pod stopami czuję coś miękkiego. Niepokoję się, ale daję się jej pociągnąć naprzód.
– Trawa – mówi. – Drzewa, Darrow. Drzewa. Jesteśmy w lesie.
Zapach kwiatów. A potem błyski światła wśród czerni. W ciemności trzepoczą zielonobrzuche zwierzęta. Z cienia wznoszą się ogromne insekty z opalizującymi skrzydłami. Pulsują kolorami i życiem. Zapiera mi dech w piersi. Eo śmieje się, gdy motyl przelatuje tak blisko, że mogę go dotknąć.
Wszystkie te stworzenia występują w naszych pieśniach, ale do tej pory widziałem je tylko w hP. Ich kolory są wprost niewiarygodne. Na co dzień moje oczy widzą tylko ziemię, płomienie świdrów, Czerwonych i szarość stali i betonu. HP jest dla mnie oknem, przez które oglądam kolor, ale to wszystko tutaj to zupełnie inny spektakl.
Barwy unoszących się w powietrzu zwierząt aż palą w oczy. Wzdrygam się, śmieję, wyciągam ręce i dotykam szybujących przede mną istot. Znów jestem dzieckiem. Łowię je w dłonie i spoglądam w górę, na przejrzysty sufit: nad przezroczystą bańką rozpościera się niebo.
Niebo. Kiedyś było to tylko słowo.
Nie mogę zobaczyć powierzchni Marsa, wiem już jednak, co z niej widać. Gwiazdy lśnią z łagodnym wdziękiem na połyskliwym czarnym niebie jak światła zawieszone nad naszym miasteczkiem. Eo wygląda, jakby mogła do nich dołączyć. Patrzy na mnie, jej twarz jarzy się własnym światłem. Śmieje się, kiedy osuwam się na kolana i zaciągam zapachem trawy. To dziwna woń, słodka i nostalgiczna, chociaż nie mam wspomnień związanych z trawą. Zwierzęta brzęczą w krzewach nieopodal, a ja przyciągam Eo do siebie i pierwszy raz całuję ją z otwartymi oczami. Liście drzew kołyszą się lekko w podmuchach powietrza z wentylacji. Chłonę dźwięki, zapachy i widoki, gdy kochamy się na łożu z trawy pod gwiaździstym nieboskłonem.
– To Galaktyka Andromedy – wskazuje mi później, kiedy leżymy na plecach.
Z ciemności dobiegają zwierzęce świergoty. Niebo mnie przeraża. Kiedy zbyt natarczywie się w nie wpatruję, zapominam o grawitacji i mam wrażenie, że zaraz w nie spadnę. Ciarki przechodzą mi po plecach. Jestem mieszkańcem tuneli, szybów i ciemnych zakamarków, moim domem jest kopalnia, i cząstka mnie chce się tam schronić, uciec z tego rozległego obcego wnętrza pełnego żywych istot.
Eo odwraca się do mnie i wodzi palcami po bliznach od wrzącej pary, które niczym rzeki spływają mi po piersi. Niżej, na brzuchu, znalazłaby blizny po ukąszeniu żmii jaskiniowej.
– Mama opowiadała mi o Andromedzie. Rysowała tuszami, które dostała od tego Blaszaka, Bridge’a. Wiesz, że zawsze ją lubił.
Kiedy tak leżymy obok siebie i czuję, jak bierze głęboki wdech, wiem już, że coś sobie zaplanowała; że chce o czymś porozmawiać, właśnie tu i teraz. To miejsce ma jej pomóc.
– Wszyscy wiemy, że zdobyłeś Wawrzyn – mówi.
– Nie musisz mnie dopieszczać. Już się nie złoszczę. Zresztą to bez znaczenia. Po tym, co tu zobaczyłem, nic już nie ma znaczenia.
– Co ty wygadujesz? – pyta ostrym tonem. – Właśnie, że ma znaczenie, większe niż kiedykolwiek. Zdobyłeś Wawrzyn, a oni nie pozwolili ci go zatrzymać.
– Nieważne. To miejsce…
– To miejsce istnieje, ale nie pozwalają nam tu przychodzić! Szarzy muszą je mieć tylko dla siebie. Nie dzielą się nim.
– Dlaczego mieliby się dzielić? – dziwię się.
– Bo to my je stworzyliśmy! Należy do nas!
– Naprawdę?
Ta myśl wydaje mi się obca. Wszystko, co mam, to moja rodzina i ja sam. Reszta jest własnością Wspólnoty. To nie my wydaliśmy pieniądze, żeby przysłać pionierów na Marsa. Gdyby nie ci, którzy to zrobili, wciąż tkwilibyśmy na umierającej Ziemi razem z resztą ludzkości.
– Darrow! Jesteś aż taki Czerwony, że nie widzisz, co nam zrobili?
– Licz się ze słowami – odburkuję.
Porusza szczęką bez słowa.
– Przepraszam, po prostu… Jesteśmy skuci łańcuchami. Nie jesteśmy kolonistami. To znaczy owszem, jesteśmy, ale precyzyjniej byłoby nazwać nas niewolnikami. Musimy żebrać o jedzenie. Żebrać o Wawrzyn jak psy żebrzące o okruchy z pańskiego stołu.
– Może ty jesteś niewolnicą – odpowiadam ostro – ale ja na pewno nie. Ja nie żebrzę, tylko zarabiam. Jestem piekłonurkiem. Urodziłem się po to, żeby z poświęceniem przygotować Marsa na przybycie człowieka. Jest szlachetność w posłuszeństwie…
Eo gwałtownym ruchem rozkłada ręce.
– Zachowujesz się jak gadająca lalka! Tylko powtarzasz ich parszywe kwestie. Twój ojciec miał rację. Nie był ideałem, ale miał rację. – Chwyta kępkę darni i wyrywa ją z ziemi. Osobliwie świętokradczy gest. – Mamy prawo do tej ziemi, Darrow. Zrosiliśmy ją naszym potem i krwią, a mimo to należy do Złotych. Do Wspólnoty. Od jak dawna tak jest? Pionierzy pracują w kopalniach i umierają od ilu, stu lat? Stu pięćdziesięciu? Ich rozkazy, nasza krew. Przygotowujemy tę krainę dla Kolorów, które nie muszą się dla nas pocić, bo zamiast tego siedzą wygodnie na swoich tronach na dalekiej Ziemi; dla Kolorów, które nigdy nie były na Marsie. Czy dla czegoś takiego warto żyć? Powtórzę: twój ojciec miał rację.
Kręcę głową.
– Eo, mój ojciec miał rację i dlatego nie dożył nawet dwudziestu pięciu lat.
– Był słaby – mruczy półgłosem.
– A co to za parszywe słowa? Co to ma znaczyć? – Krew napływa mi do twarzy.
– Że był zbyt powściągliwy! – odcina mi się. – Że śnił właściwy sen, ale zginął, bo nie chciał walczyć o jego urzeczywistnienie!
– Miał rodzinę, którą musiał się opiekować!
– Był słabszy od ciebie.
– Uważaj… – syczę.
– Mam uważać? To mówi Darrow, szalony lykoski piekłonurek? – Śmieje się protekcjonalnie. – Twój ojciec urodził się ostrożny i posłuszny, ale ty? Nie tak cię oceniałam, kiedy za ciebie wyszłam. Inni mówią, że jesteś jak maszyna, bo myślą, że nie znasz strachu. Ślepcy. Nie widzą, jak strach cię pęta.
W nagłym przypływie czułości przesuwa hemantusem po moim obojczyku. Jest podatna na huśtawkę nastrojów. Kwiat ma taki sam kolor jak obrączka na jej palcu.
Obracam się do niej i podpieram na łokciu.
– Mów. Czego chcesz?
– Wiesz, dlaczego cię kocham, piekłonurku?
– Ze względu na moje poczucie humoru.
Parska oschłym śmiechem.
– Dlatego – wyjaśnia – że naprawdę myślałeś, że możesz zdobyć Wawrzyn. Kieran mi powiedział, jak to się stało, że się dziś poparzyłeś.
– Kapuś… – Wzdycham. – Stale kłapie jadaczką. Myślałem, że to młodsi bracia tak się zachowują, nie starsi.
– Był przerażony, Darrow. Ale nie bał się o ciebie, jak można by oczekiwać, tylko bał się ciebie. Nie potrafiłby zrobić tego co ty. Przez myśl by mu to nie przeszło.
Eo nigdy nie mówi wprost. Nie cierpię tych jej abstrakcji.
– Czyli kochasz mnie, ponieważ twoim zdaniem uważam, że niektóre rzeczy są warte najwyższego ryzyka, tak? Czy dlatego, że jestem ambitny?
– Dlatego, że masz mózg – drażni się ze mną.
Przez nią muszę zapytać ponownie:
– Czego ode mnie chcesz? Co mam zrobić?
– Działaj. Chcę, żebyś użył swoich talentów na rzecz urzeczywistnienia snu ojca. Widzisz, jak ludzie na ciebie patrzą. Jak wypatrują sygnałów od ciebie. Chcę, żebyś uznał, że dla tej ziemi, naszej ziemi, warto zaryzykować.
– Jak wiele?
– Wszystko. Twoje życie. Moje życie.
Prycham.
– Tak ci śpieszno, żeby się mnie pozbyć?
– Kiedy przemówisz, posłuchają cię – nie ustępuje. – To naprawdę jest aż tak proste. Wszystkie uszy tęsknią za głosem, który poprowadzi je w ciemności.
– Super. Czyli zawisnę razem z całą ekipą. Nieodrodny syn ojca.
– Nie zawiśniesz.
Śmieję się nazbyt hałaśliwie.
– Podziwiam pewność mojej żony. Zawisnę.
– Nie nadajesz się na męczennika. – Wzdycha i rozczarowana kładzie z powrotem na wznak. – Nie zrozumiałbyś sensu takiej śmierci.
– Ach tak? To objaśnij mi go, Eo. Powiedz, proszę, jaki sens ma śmierć? Jestem tylko synem męczennika, nikim więcej. Wyjaśnij mi więc, z łaski swojej, co takiego osiągnął ten człowiek poza pozbawieniem mnie ojca? Powiedz, co dobrego wynika z tego bezmiaru parszywego smutku? Powiedz, dlaczego lepiej się stało, że nauczyłem się tańczyć od stryja zamiast od ojca? – Tym razem to ja nie odpuszczam. – Czy dzięki jego śmierci lepiej jadamy? Czy komukolwiek z nas lepiej się żyje? Poświęcenie dla sprawy niczego nie zmienia. A tamta parszywa śmierć tylko okradła nas z jego śmiechu. – Oczy pieką mnie od łez. – Zabrała nam ojca i męża. Co z tego, że życie nie jest sprawiedliwe? Jeżeli mamy rodzinę, nic innego nie powinno się liczyć.
Oblizuje wargi. Nie śpieszy się z odpowiedzią.
– Śmierć nie musi być pusta, wbrew temu, co mówisz. Puste jest życie bez wolności. Puste jest życie w okowach lęku przed stratą i śmiercią. Chcę, żebyśmy odrzucili te okowy. Zerwij kajdany strachu, a skruszysz łańcuchy skuwające nas ze Złotymi, ze Wspólnotą. Wyobrażasz to sobie? Mars mógłby należeć do nas, do kolonistów, którzy harowali tutaj jak woły i tutaj umierali. – Ponad przezroczystym sklepieniem noc blednie. Twarz Eo staje się coraz lepiej widoczna. – Gdybyś tylko poprowadził innych ku wolności. Pomyśl o tym, co mógłbyś zrobić, Darrow. Pomyśl o konsekwencjach. – Zawiesza głos. Oczy jej lśnią. – Przechodzi mnie dreszcz, gdy o tym myślę. Otrzymałeś w darze tak wiele, a mierzysz tak nisko.
– Powtarzasz się – wytykam jej z goryczą. – Uważasz, że warto umrzeć za swoje marzenia. Ja się z tym nie zgadzam. Ty twierdzisz, że lepiej umrzeć, stojąc; ja, że lepiej żyć na klęczkach.
– To nie jest żadne życie! – żacha się. – Jesteśmy jak maszyny, mamy mechaniczne umysły, wiedziemy mechaniczny żywot…
– Mam mechaniczne serce? To właśnie chciałaś powiedzieć?
– Darrow…
– A ty po co żyjesz? – pytam znienacka. – Dla mnie? Dla miłości? Dla rodziny? Czy może dla jakiegoś marzenia?
– To nie jest byle jakie marzenie. Śnię o tym, że moje dzieci urodzą się wolne; że będą mogły zostać, kim zechcą; że odziedziczą ziemię, którą ich ojciec zostawi im w spadku.
– A dla mnie ty jesteś całym życiem – odpowiadam smętnie.
Całuje mnie w policzek.
– W takim razie musisz znaleźć coś więcej, dla czego warto żyć.
Okropne milczenie zalega między nami i przeciąga się w nieskończoność. Eo nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jej słowa rozdzierają mi serce; jak łatwo jest jej mnie dręczyć. To dlatego, że nie kocha mnie tak, jak ja kocham ją. Jej umysł szybuje zbyt wysoko, mój – słania się zbyt nisko. Czyżbym jej nie wystarczał?
– Mówiłaś, że masz dla mnie jeszcze jakiś prezent…? – przypominam, żeby zmienić temat.
– Kiedy indziej. – Kręci głową. – To pora wschodu słońca. Przynajmniej obejrzyjmy go razem.
Leżymy bez słowa i patrzymy, jak światło zakrada się na niebo niczym fala płynnego ognia. Czegoś takiego nie umiałbym sobie nawet wyobrazić. Nie mogę powstrzymać cisnących się do oczu łez. Cały świat jaśnieje i odsłania zielenie, brązy i żółcie drzew w ogrodzie. To jest piękno. To jest sen.
W milczeniu wracamy do ponurych, szarych tuneli. Oczy wciąż mam mokre od łez. Cudowność niedawnego widoku zaciera mi się z wolna w pamięci i znów zaczynam się zastanawiać, czego właściwie Eo ode mnie oczekuje. Mam dobyć sierpaka i wzniecić bunt? Zabiliby mnie, moją rodzinę, ją samą również. Nie zrobię niczego, co naraziłoby ją na ryzyko. Dobrze o tym wie.
Wciąż jeszcze główkuję nad tym, czym mógł być jej drugi prezent dla mnie, gdy przewodem wentylacyjnym docieramy do Pajęczarni. Pierwszy się z niego wyczołguję, odwracam się i podaję Eo rękę.
I wtedy słyszę głos: oślizły ton, silny akcent. Tak mówią ludzie z Ziemi.
– Czerwoni w naszym ogrodzie – cedzi. – Coś podobnego…
5
Pierwsza pieśń
Danowi Paskudzie towarzyszy trzech Blaszaków. W rękach trzymają skwierczące gromniki. Dwóch z nich opiera się o metalowe poręcze przy dźwigarach Pajęczarni. Za ich plecami kobiety z klanów Mi i Epsilon nawijają zebrany z larwopająków jedwab na długie srebrne tyczki. Patrzą na mnie i znacząco kręcą głowami, jakby chciały mnie przestrzec przed zrobieniem czegoś głupiego. Zapuściliśmy się poza granice strefy dozwolonej. Grozi za to chłosta, ale jeśli będę się stawiał, zamienią nam chłostę na karę śmierci. Zabiją Eo i mnie.
– Darrow… – mruczy Eo.
Staję pomiędzy nią i Blaszakami, ale nie szykuję się do walki. Nie chcę, żebyśmy ginęli za to, że przez chwilę oglądaliśmy gwiazdy. Rozkładam ręce na znak, że jestem gotowy się poddać.
– Ci piekłonurkowie… – Dan Paskuda parska śmiechem. – Nawet najbardziej harda mrówka pozostanie mrówką.
Z impetem uderza mnie gromnikiem w brzuch. Wrażenie jest takie, jakbym jednocześnie dostał kopniaka i został ukąszony przez żmiję jaskiniową. Stękam, osuwam się na metalowy ażur chodnika, opieram się na rękach. Elektryczność rozpełza mi się po żyłach, żółć podchodzi do gardła.
– Uderz mnie, piekłonurku – kusi Dan. Rzuca mi gromnik. – Proszę, spróbuj. Obejdzie się bez konsekwencji, ot, taka męska zabawa. Uderz mnie, świnio.
– Zrób to, Darrow! – woła Eo.
Nie jestem głupcem. Podnoszę ręce w geście kapitulacji. Rozczarowany Dan wzdycha i zapina mi na nadgarstkach magnetyczne kajdanki. Czego chciała ode mnie Eo? Klnie, kiedy ją skuwają, a potem wloką przez Pajęczarnię do aresztu. Czeka nas chłosta – i tylko chłosta, ponieważ nie wziąłem gromnika do ręki. Tylko chłosta, ponieważ nie posłuchałem mojej żony.
***
Dopiero trzeciego dnia w areszcie w Garncu udaje mi się zobaczyć z Eo. Bridge, jeden ze starszych i życzliwszych Blaszaków, wyprowadza nas razem. Możemy się dotknąć. Zastanawiam się, czy Eo mnie opluje, czy będzie przeklinała moją bezsilność, ale ona tylko łapie mnie za palce i przysuwa usta do moich ust.
– Darrow…