Gwiazda zaranna - Pierce Brown - ebook

Gwiazda zaranna ebook

Pierce Brown

0,0
57,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Darrow chętnie żyłby w pokoju, ale wrogowie wciągnęli go w wojnę. Złoci władcy domagali się jego posłuszeństwa, jego żonę stracili na szubienicy, zniewolili jego lud. On sam jednak nie zamierzał się poddać. Ryzykując wszystko, przemienił się w Złotego i przeniknął do ich społeczności. Wyszedł zwycięsko z morderczej rywalizacji, w której wykuwają się najwięksi wojownicy Wspólnoty, piął się po szczeblach hierarchii i cierpliwie czekał na moment, w którym rozpęta rewolucję, która rozerwie społeczeństwo od środka. Ten czas nareszcie nadszedł. Jednakże w tym konflikcie obie strony hołdują zasadom honoru i kierują się żądzą zemsty. Darrow i jego towarzysze broni stają twarzą w twarz z potężnymi nieprzyjaciółmi, pozbawionymi skrupułów i litości. Są wśród nich ludzie, których dawniej uważał za przyjaciół. Jeśli chce wygrać, będzie musiał natchnąć zniewolonych w ciemności pobratymców, by zerwali kajdany, unicestwili świat stworzony przez swoich krwawych władców i upomnieli się o spuściznę, której nazbyt długo im odmawiano – a która jest zbyt wspaniała, żeby z niej rezygnować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 724

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mapa

Wcześniej…

Czerwony świt

Dar­row jest Czer­wo­nym, skrom­nym gór­ni­kiem haru­ją­cym pod powierzch­nią Marsa. Tru­dzi się, żeby jego pla­neta nada­wała się do zamiesz­ka­nia dla przy­szłych poko­leń, ale on i jego rodzaj zostali zdra­dzeni: Mars jest już zdatny do życia i wła­dają nim pozba­wieni wszel­kich skru­pu­łów Złoci. Kiedy wie­szają jego żonę za gło­sze­nie bun­tow­ni­czych idei, Dar­row dołą­cza do grupy rewo­lu­cjo­ni­stów zna­nych jako Syno­wie Aresa. Z ich pomocą zostaje prze­isto­czony fizycz­nie w Zło­tego i wysłany, żeby znisz­czył Wspól­notę od środka.

Wstę­puje do Insty­tutu, szkoły dla elity Zło­tych, która zmie­nia roz­pusz­czo­nych nasto­lat­ków w naj­lep­szych wojow­ni­ków Wspól­noty. Tam uczy się sztuki wojen­nej i lawi­ro­wa­nia po nie­bez­piecz­nych wodach zdra­dziec­kich (a nie­kiedy cał­kiem szcze­rych) przy­jaźni oraz skom­pli­ko­wa­nych poli­tycz­nych roz­gry­wek Zło­tych. Tylko dzięki zmia­nie para­dyg­matu i wspar­ciu nowych przy­ja­ciół Dar­row jest w sta­nie poko­nać Insty­tut z jego wszyst­kimi nie­bez­pie­czeń­stwami.

Złoty syn

Dzięki zwy­cię­stwu w Insty­tu­cie Dar­row zdo­bywa pre­sti­żową pozy­cję w świ­cie arcy­gu­ber­na­tora Marsa, Nero au Augu­stusa. Prze­ko­nuje się jed­nak, że trudno doro­snąć do wła­snej legendy, gdy nie odnosi suk­cesu w Aka­de­mii, gdzie Złoci tre­nują walkę na okrę­tach wojen­nych w kosmo­sie. Kiedy zostaje poko­nany przez rywa­li­zu­jący z jego pra­co­dawcą ród, jego war­tość szybko maleje w oczach arcy­gu­ber­na­tora, dopóki Dar­row nie da żąd­nemu wła­dzy Zło­temu tego, czego chce: wojny domo­wej.

Roz­gry­wa­jąc rodzinę Augu­stus prze­ciwko rodzi­nie Bel­lona, Dar­row wpę­dza Wspól­notę w zamęt, sie­jąc nasiona cha­osu wszę­dzie, gdzie się da. Zgro­ma­dziw­szy potężną armię i kilku wąt­pli­wych sojusz­ni­ków, przy­pusz­cza udany atak na Marsa i pozba­wia ród Bel­lona kon­troli nad pla­netą. Jed­nak pod­czas Triumfu urzą­dzo­nego z oka­zji jego zwy­cię­stwa zdrada znowu pod­nosi swój paskudny łeb i wszystko, na co pra­co­wał, obraca się w niwecz. Jego przy­ja­ciele i sojusz­nicy zostają zabici albo prze­pa­dają bez wie­ści, on sam zostaje poj­many, a jego praw­dziwa toż­sa­mość – ujaw­niona. Losy rebe­lii zawi­sły na wło­sku…

Dramatis personæ

Złoci

Octa­via au Lune – aktu­alna Suwe­renka Wspól­noty

Lysan­der au Lune – wnuk Octa­vii, dzie­dzic rodziny Lune

Adrius au Augu­stus – arcy­gu­ber­na­tor Marsa, brat bliź­niak Vir­gi­nii

Vir­gi­nia au Augu­stus/Mustang – sio­stra bliź­niaczka Adriusa

Magnus au Grim­mus/Pan Popio­łów – arcy­im­pe­ra­tor Suwe­renki, ojciec Ai

Aja au Grim­mus – Rycerz Zmiany, główna ochro­niarka Suwe­renki

Cas­sius au Bel­lona – Rycerz Poranka, ochro­niarz Suwe­renki

Roque au Fabii – impe­ra­tor armady Miecz

Anto­nia au Seve­rus-Julii – przy­rod­nia sio­stra Vic­try, córka Agrip­piny

Vic­tra au Julii – przy­rod­nia sio­stra Anto­nii, córka Agrip­piny

Kavax au Tele­ma­nus – głowa rodziny Tele­ma­nus, ojciec Daxo

Daxo au Tele­ma­nus – dzie­dzic i syn Kavaxa, brat Paxa

Romu­lus au Raa – głowa rodziny Raa, arcy­gu­ber­na­tor Io

Lilath au Faran – towa­rzyszka Sza­kala, przy­wód­czyni Kościa­rzy

Cyriana au Tanus/Oset – dawny Wyjec, teraz przy­boczna z Kościa­rzy

Vixus au Sarna – były czło­nek Domu Marsa, przy­boczny z Kościa­rzy

ŚródKolory i PodKolory

Trigg ti Naka­mura – legio­ni­sta, brat Holi­day, Szary

Holi­day ti Naka­mura – legio­nistka, sio­stra Trigga, Szara

Regu­lus ag Sun/Żywe Sre­bro – naj­bo­gat­szy czło­wiek we Wspól­no­cie, Srebrny

Alia Śnieżna Wró­blica – kró­lowa Wal­ki­rii, matka Ragnara i Sefi, Obsy­dia­nowa

Sefi Mil­cząca – przy­wód­czyni Wal­ki­rii, córka Alii, sio­stra Ragnara

Orion xe Aqu­arii – kapi­tan statku, Nie­bie­ska

Synowie Aresa

Dar­row z Lykos/Żni­wiarz – były lan­sjer domu Augu­stus, Czer­wony

Sevro au Barca/Goblin – Wyjec, Złoty

Ragnar Vola­rus – nowy Wyjec, Obsy­dia­nowy

Dan­cer – przy­boczny Aresa, Czer­wony

Mic­key – Rzeź­biarz, Fio­le­towy

Wzno­szę się w ciem­ność, odda­lam od ogrodu pod­la­nego krwią moich przy­ja­ciół. Złoty męż­czy­zna, który zabił moją żonę, leży mar­twy obok mnie na zim­nym meta­lo­wym pokła­dzie; pozba­wił go życia jego wła­sny syn.

Jesienny wiatr targa mi włosy. Sta­tek dudni pode mną. W oddali pło­mie­nie wywo­łane przez tar­cie roz­ry­wają noc jasnym poma­rań­czem. Tele­ma­nu­so­wie scho­dzą z orbity, pędzą mi na ratu­nek. Lepiej, żeby tego nie robili. Lepiej, żeby zagar­nęła mnie ciem­ność i niech sępy kłócą się nad moim spa­ra­li­żo­wa­nym cia­łem.

Głosy moich wro­gów niosą się echem za moimi ple­cami. Wyso­kie demony z twa­rzami anio­łów. Naj­mniej­szy z nich pochyla się. Głasz­cze mnie po gło­wie, patrząc na swo­jego mar­twego ojca.

– Ta histo­ria zawsze miała się tak zakoń­czyć – mówi do mnie. – Nie twoim krzy­kiem, nie twoją furią, lecz twoim mil­cze­niem.

Roque, mój zdrajca, sie­dzi w kącie. Był moim przy­ja­cie­lem. Miał za dobre serce jak na swój Kolor. Teraz odwraca głowę i widzę jego łzy. Nie są jed­nak prze­zna­czone dla mnie. To łzy za tych, któ­rych utra­cił. Za tych, któ­rych mu ode­bra­łem.

– Żaden Ares cię nie ura­tuje. Żadna Mustang cię nie poko­cha. Jesteś sam, Dar­row. – Oczy Sza­kala są spo­kojne i zapa­trzone w dal. – Jak ja. – Pod­nosi czarną, pozba­wioną otwo­rów na oczy maskę z kagań­cem i zapina mi ją na twa­rzy. Pozba­wia mnie wzroku. – Oto jak to się koń­czy.

Żeby mnie zła­mać, zabił tych, któ­rych kocham.

Jed­nak wciąż jest nadzieja w tych, któ­rzy żyją. W Sevro. W Ragna­rze i Dan­ce­rze. Myślę o wszyst­kich moich ludziach znie­wo­lo­nych w ciem­no­ści. O wszyst­kich Kolo­rach na wszyst­kich świa­tach, zaku­tych i spę­ta­nych łań­cu­chami, żeby Złoci mogli rzą­dzić, i wście­kłość pło­nie w mrocz­nej dziu­rze, którą Sza­kal wyciął w mojej duszy. Nie jestem sam. Nie jestem jego ofiarą.

Dla­tego pozwolę, żeby zro­bił ze mną, co zechce. Jestem Żni­wia­rzem.

Znam cier­pie­nie.

Znam ciem­ność.

To jesz­cze nie koniec tej histo­rii.

Część I

Cier­nie

Per aspera ad astra.

1. Tylko ciemność

1

Tylko ciem­ność

Głę­boko w ciem­no­ści, z dala od cie­pła, słońca i księ­ży­ców, leżę cichy jak kamień, który mnie ota­cza i więzi moje zgar­bione ciało w swoim strasz­li­wym łonie. Nie mogę sta­nąć na nogi. Nie mogę się prze­cią­gnąć. Mogę jedy­nie zwi­jać się w kłę­bek, zasu­szone szczątki, ska­mie­lina czło­wieka, jakim byłem. Ręce mam skute za ple­cami. Leżę nagi na zim­nym kamie­niu.

Cał­kiem sam w ciem­no­ści.

Mam wra­że­nie, że minęły mie­siące, lata, tysiąc­le­cia, odkąd zgi­na­łem kolana, odkąd nie wygi­na­łem krę­go­słupa w tej skrzy­wio­nej pozie. Ból dopro­wa­dza mnie do szału. Moje stawy zapie­kły się jak zardze­wiałe żelazo. Ile czasu upły­nęło, odkąd widzia­łem moich Zło­tych przy­ja­ciół wykrwa­wia­ją­cych się na tra­wie? Odkąd Roque zło­żył na moim policzku poca­łu­nek, łamiąc mi jed­no­cze­śnie serce?

Czas nie jest rzeką.

Nie tutaj.

W tym gro­bie czas jest z kamie­nia. Jest ciem­no­ścią, stałą i nie­ustę­pliwą, a jego jedyną miarą są dwa waha­dła życia: oddech i bicie mojego serca.

Wdech. Ba-bach. Ba-bach.

Wydech. Ba-bach. Ba-bach.

Wdech. Ba-bach. Ba-bach.

I tak w nie­skoń­czo­ność. Aż do… kiedy? Aż umrę ze sta­ro­ści? Roz­trza­skam sobie czaszkę o kamień? Prze­gryzę wpro­wa­dzone przez Żół­tych do jelit rurki, któ­rymi otrzy­muję skład­niki odżyw­cze i któ­rymi odpro­wa­dzane są odchody?

Czy może do chwili, kiedy osza­le­jesz?

– Nie. – Zgrzy­tam zębami.

Oooo tak.

– To tylko ciem­ność.

Nabie­ram powie­trza. Uspo­ka­jam się. Doty­kam ścian w spo­sób, który mnie koi. Ple­cami. Pal­cami rąk, pię­tami, pal­cami stóp, głową. Powtórka. Tuzin razy. Sto razy. Niech będzie tysiąc.

Tak. Jestem sam.

Pomy­ślał­bym, że są gor­sze rze­czy niż to, ale teraz już wiem, że nie ma. Czło­wiek nie jest samotną wyspą. Potrze­bu­jemy tych, któ­rzy nas kochają. Potrze­bu­jemy tych, któ­rzy nas nie­na­wi­dzą. Potrze­bu­jemy innych, żeby kotwi­czyli nas w naszym życiu, dawali nam powód do ist­nie­nia, do czu­cia. Ja mam tylko ciem­ność. Cza­sem krzy­czę. Cza­sem śmieję się nocą, cza­sem za dnia. Kto to teraz wie? Śmieję się, żeby zabić czas, żeby zużyć kalo­rie, któ­rych dostar­cza mi Sza­kal, żeby moje ciało z drże­niem pogrą­żyło się we śnie.

Cza­sem też pła­czę. Nucę. Gwiż­dżę.

Słu­cham gło­sów dobie­ga­ją­cych z góry. Napły­wają do mnie z nie­skoń­czo­nego morza ciem­no­ści. Towa­rzy­szy im przy­pra­wia­jący o sza­leń­stwo brzęk łań­cu­chów i kości wibru­jący w ścia­nach mojego wię­zie­nia. Roz­le­gają się tak bli­sko, a jed­nak są odle­głe o tysiąc kilo­me­trów, jakby cały świat ist­niał tuż poza ciem­no­ścią, a ja nie mogę go zoba­czyć, dotknąć, poczuć, posma­ko­wać, nie mogę prze­bić tej zasłony i znów stać się jego czę­ścią. Tkwię uwię­ziony w samot­no­ści.

Sły­szę głosy w tej chwili. Brzęk łań­cu­chów i kle­kot kości sączą się przez moje wię­zie­nie.

Czy to moje głosy?

Śmieję się na tę myśl.

Prze­kli­nam.

Knuję. Zabij.

Wymor­duj. Wyłup. Roze­rwij. Spal.

Bła­gam. Mam przy­wi­dze­nia. Tar­guję się.

Sko­wy­czę modli­twy do Eo, szczę­śliwy, że oszczę­dzono jej takiego losu.

Ona nie słu­cha.

Śpie­wam bal­lady z dzie­ciń­stwa i recy­tuję Umie­ra­jącą Zie­mię, The Lam­pli­gh­ter, Rama­janę, Ody­seję w grece i łaci­nie, a potem w utra­co­nych języ­kach: arab­skim, angiel­skim, chiń­skim, nie­miec­kim, się­ga­jąc do wspo­mnień z info­No­śni­ków, które dał mi Mat­teo, kiedy byłem led­wie chłop­cem. Szu­kam wspar­cia u zbłą­ka­nego Greka, który pra­gnął tylko zna­leźć drogę do domu.

Zapo­mnia­łeś, co zro­bił.

Ody­se­usz był boha­te­rem. Poko­nał mury Troi za pomocą drew­nia­nego konia. Tak jak ja poko­na­łem armie Bel­lony za pomocą Żela­znego Desz­czu, który spadł na Marsa.

A potem…

– Nie – war­czę. – Zamilcz.

…jego ludzie weszli do Troi. Zna­leźli matki. Zna­leźli dzieci. I zgad­nij, co zro­bili?

– Zamknij się!

Wiesz, co zro­bili. Kość. Pot. Ciało. Popiół. Chło­sta. Krew.

Ciem­ność chi­cho­cze z rado­ści.

Żni­wia­rzu, Żni­wia­rzu, Żni­wia­rzu… Wszyst­kie czyny, które pozo­stają zapa­mię­tane, są spi­sane krwią.

Czy ja śnię? Czy to jawa? Zatra­ci­łem się. Wszystko zlewa się ze sobą, topi mnie w wizjach, szep­tach i dźwię­kach. Raz za razem szar­pię za wątłe kostki nóg Eo. Roz­trza­skuję twarz Julia­nowi. Sły­szę, jak Pax, Quinn, Tac­tus, Lorn i Vic­tra wydają ostat­nie tchnie­nie. Tak wiele bólu. I po co? Żeby zawieść moją żonę. Moich ludzi.

Aresa też. I przy­ja­ciół.

Ilu jesz­cze zostało?

Sevro? Ragnar?

Mustang?

Mustang. A jeśli ona wie, że tu jesteś… A jeśli po pro­stu jej to nie obcho­dzi… Bo dla­czego mia­łoby ją to obcho­dzić? To ty zdra­dzi­łeś. To ty kła­ma­łeś. To ty posłu­ży­łeś się jej umy­słem. Jej cia­łem. Jej krwią. Poka­za­łeś jej swoją praw­dziwą twarz, więc ucie­kła. A jeżeli to jej robota? Może to ona cię zdra­dziła? Mógł­byś ją wtedy kochać?

– Zamknij się! – krzy­czę na sie­bie, na ciem­ność.

Nie myśl o niej. Nie myśl o niej.

Dla­czego masz o niej nie myśleć? Prze­cież za nią tęsk­nisz.

Jej obraz poja­wia się w ciem­no­ści, tak jak poja­wił się wiele razy wcze­śniej – dziew­czyna odjeż­dża­jąca ode mnie konno po zie­lo­nym polu obraca się w sio­dle i ze śmie­chem woła, żebym za nią ruszył. Jej włosy falują jak złote źdźbła psze­nicy, które wiatr porywa z wozu far­mera.

Łak­niesz jej. Kochasz ją. Złotą dziew­czynę. Zapo­mnij o tam­tej Czer­wo­nej suce.

– Nie. – Walę głową w ścianę. – To tylko ciem­ność – szep­czę.

Tylko ciem­ność pła­ta­jąca figle mojemu umy­słowi. Mimo to pró­buję zapo­mnieć Mustang, Eo. Nie ma świata poza tym miej­scem. Nie mogę tęsk­nić za czymś, co nie ist­nieje.

Cie­pła krew spływa mi po czole ze sta­rych stru­pów, teraz świeżo zdar­tych. Kapie mi z nosa. Wycią­gam język, macam kamień, aż natra­fię na kro­ple. Roz­ko­szuję się solą, mar­sjań­skim żela­zem. Powoli. Powoli. Niech nowość tego wra­że­nia trwa. Niech smak pozo­sta­nie dłu­żej i przy­po­mni mi, że jestem czło­wie­kiem. Czer­wo­nym z Lykos. Pie­kło­nur­kiem.

Nie. Nie jesteś. Jesteś niczym. Żona cię porzu­ciła i ukra­dła wasze dziecko. Twoja dziwka odwró­ciła się od cie­bie. Nie byłeś dość dobry. Byłeś zbyt dumny. Za głupi. Zbyt nik­czemny. I teraz o tobie zapo­mniano.

Tak?

Kiedy ostat­nim razem widzia­łem Złotą dziew­czynę, klę­cza­łem obok Ragnara w tune­lach Lykos, pro­sząc ją, żeby zdra­dziła wła­sny lud i poszu­kała w życiu cze­goś wię­cej, dla czego warto trwać. Wie­dzia­łem, że jeśli zde­cy­duje się dołą­czyć do nas, marze­nie Eo będzie mogło roz­kwit­nąć. Lep­szy świat był na wycią­gnię­cie ręki. A zamiast tego ona ode­szła. Czy mogła o mnie zapo­mnieć? Czy miłość do mnie ją opu­ściła?

Kochała tylko twoją maskę.

– To tylko ciem­ność. Tylko ciem­ność. Tylko ciem­ność – mam­ro­czę coraz szyb­ciej.

Nie powinno mnie tu być.

Powi­nie­nem nie żyć. Po śmierci Lorna mia­łem tra­fić do Octa­vii, żeby jej Rzeź­bia­rze prze­pro­wa­dzili sek­cję zwłok i odkryli sekrety tego, jak sta­łem się Zło­tym; żeby prze­ko­nali się, czy mogą ist­nieć inni tacy jak ja. Jed­nak Sza­kal dobił targu. Zatrzy­mał mnie dla sie­bie. Tor­tu­ro­wał mnie w swo­jej posia­dło­ści w Attyce, wypy­tu­jąc o Synów Aresa, o Lykos i moją rodzinę. Nie powie­dział mi, jak odkrył mój sekret. Bła­ga­łem, żeby zakoń­czył moje życie.

A na koniec dał mi kamień.

– Kiedy wszystko prze­pad­nie, honor żąda śmierci – powie­dział mi kie­dyś Roque. – To szla­chetny koniec.

Ale co wie o śmierci bogaty poeta? Biedni znają śmierć. Nie­wol­nicy znają śmierć. I cho­ciaż jej pra­gnę, to się jej boję. Bo im wię­cej widzę okrut­nego świata, tym mniej wie­rzę, że koń­czy się jakąś przy­jemną fik­cją.

Dolina nie ist­nieje naprawdę.

To kłam­stwo opo­wia­dane przez matki i ojców, któ­rzy dają powód swoim umie­ra­ją­cym z głodu dzie­ciom, by te mogły znieść hor­ror. A tak naprawdę nie ist­nieje żaden powód. Eo prze­pa­dła. Nie patrzyła, jak wal­czę o jej marze­nie. Było jej obo­jętne, jaki los wywal­czy­łem sobie w Insty­tu­cie ani czy poko­cha­łem Mustang, bo w dniu, w któ­rym umarła, roz­pa­dła się w nicość. Nie ma niczego poza tym świa­tem. To nasz począ­tek i koniec. Nasza szansa na radość przed ciem­no­ścią.

Tak. Ale ty nie musisz umie­rać. Możesz uciec z tego miej­sca – szep­cze do mnie ciem­ność. – Wypo­wiedz te słowa. Wypo­wiedz je. Znasz spo­sób.

Ma rację. Znam.

– Wystar­czy, żebyś powie­dział „Pod­daję się”, i wszystko to się zakoń­czy – powie­dział dawno temu Sza­kal, zanim spu­ścił mnie do tego pie­kła. – Umiesz­czę cię w ślicz­nej posia­dło­ści na resztę życia, będę przy­sy­łał ci cie­płe, śliczne Różowe i tyle jedze­nia, że roz­ty­jesz się bar­dziej niż Pan Popio­łów. Nie­stety te słowa mają cenę.

Są tego warte. Ratuj się. Nikt inny cię nie ura­tuje.

– Ceną, drogi Żni­wia­rzu, jest twoja rodzina.

Moja rodzina, którą wyrwał z Lykos. Wysłał po nią lur­che­rów i teraz trzyma ją w swoim wię­zie­niu w trze­wiach for­tecy w Attyce. Nie pozwo­lił mi ich zoba­czyć. Nie dał mi powie­dzieć, że ich kocham i jest mi przy­kro, że nie byłem dość silny, aby ich ochro­nić.

– Nakar­mię nimi więź­niów tej twier­dzy – powie­dział. – Męż­czyzn i kobiety, o któ­rych myśla­łeś, że powinni wła­dać zamiast Zło­tych. Kiedy zoba­czysz zwie­rzę w czło­wieku, zro­zu­miesz, że ja mam rację, a ty się mylisz. To Złoci muszą rzą­dzić.

Odpuść ich sobie – mówi ciem­ność. – Taka ofiara jest prag­ma­tyczna. Jest mądra.

– Nie… Nie zro­bię tego…

Twoja matka chcia­łaby, żebyś żył.

Nie za taką cenę.

Jaki czło­wiek potra­fiłby pojąć mat­czyną miłość? Żyj. Dla niej. Dla Eo.

Czy mogłaby tego chcieć? Czy ciem­ność ma rację? W końcu jestem ważny. Eo tak powie­działa. Ares tak powie­dział. Wybrał mnie. Ze wszyst­kich Czer­wo­nych wybrał wła­śnie mnie. Mogę zerwać okowy. Mogę odna­leźć w życiu coś wię­cej, coś, dla czego warto żyć. To nie byłby wcale ego­izm, gdy­bym uciekł z wię­zie­nia. Wła­ści­wie w szer­szej per­spek­ty­wie byłoby to wręcz bez­in­te­re­sowne.

Tak. Naprawdę bez­in­te­re­sowne…

Matka bła­ga­łaby, żebym zło­żył tę ofiarę. Kie­ran by zro­zu­miał. Podob­nie jak moja sio­stra. Mogę oca­lić naszych ludzi. Marze­nie Eo trzeba urze­czy­wist­nić za wszelką cenę. Moim obo­wiąz­kiem jest zacho­wać je przy życiu. Obo­wiąz­kiem i pra­wem zara­zem.

Wypo­wiedz słowa.

Walę głową w kamień i krzy­czę na ciem­ność, żeby ode­szła. Nie może mnie zwieść. Nie może mnie zła­mać.

Nie wie­dzia­łeś? Każ­dego można zła­mać.

Prze­ni­kliwy chi­chot ciem­no­ści kpi ze mnie, prze­cią­ga­jąc się w nie­skoń­czo­ność.

I wiem, że ma rację. Każ­dego można zła­mać. Sza­kal już zła­mał mnie tor­tu­rami. Powie­dzia­łem mu, że pocho­dzę z Lykos. Powie­dzia­łem, gdzie znaj­dzie moją rodzinę. Ist­nieje jed­nak spo­sób, żeby usza­no­wać to, czym jestem. To, co kochała Eo. Żeby uci­szyć głosy.

– Roque, mia­łeś rację – szep­czę. – Mia­łeś rację.

Po pro­stu chcę wró­cić do domu. Znik­nąć stąd. A jed­nak nie mogę. Jedyne, co mi zostało, jedyne hono­rowe wyj­ście to śmierć. Zanim jesz­cze bar­dziej zdra­dzę czło­wieka, któ­rym jestem.

Śmierć to droga ucieczki.

Nie bądź głup­cem. Prze­stań. Prze­stań.

Ude­rzam głową w ścianę moc­niej niż wcze­śniej. Nie po to, żeby się uka­rać, ale żeby się zabić. Skoń­czyć ze sobą. Skoro ten świat nie koń­czy się w żaden miły spo­sób, to będzie mi musiała wystar­czyć pustka. Jeśli jed­nak ist­nieje Dolina poza tą rze­czy­wi­sto­ścią, to ją znajdę. Nad­cho­dzę, Eo. W każ­dym razie jestem już w dro­dze.

– Kocham cię.

Nie. Nie. Nie. Nie. Nie.

Walę czaszką w kamień. Żar zalewa mi twarz. Iskry bólu tań­czą w czerni. Ciem­ność zawo­dzi do mnie, ale ja nie prze­staję.

Jeśli to jest koniec, to popę­dzę ku niemu z całą moją zacie­kło­ścią.

Jed­nak kiedy cofam głowę, żeby ude­rzyć po raz ostatni, z całej siły, moja rze­czy­wi­stość jęczy. Dudni jak trzę­sie­nie ziemi. To nie ciem­ność, ale coś poza nią. Coś w samym kamie­niu nade mną, co staje się coraz gło­śniej­sze, brzmi coraz bar­dziej basowo, aż ciem­ność pęka i roz­cina ją pło­nący miecz świa­tła.

2. Więzień L17L6363

2

Wię­zień L17L6363

Sufit się roz­stę­puje. Świa­tło pali mnie w oczy. Zaci­skam powieki, kiedy pod­łoga mojej celi wznosi się, aż zatrzy­muje się ze szczę­kiem, a ja leżę odsło­nięty na pła­skiej kamien­nej powierzchni. Pro­stuję nogi i gwał­tow­nie łapię powie­trze w płuca, pra­wie mdle­jąc z bólu. Stawy mi trzesz­czą. Napięte ścię­gna roz­cią­gają się. Wal­czę, żeby ponow­nie otwo­rzyć oczy mimo rażą­cego świa­tła. Napeł­niają się łzami. Jest tak jasno, że widzę tylko roz­bie­lone prze­bły­ski z ota­cza­ją­cego mnie świata.

Spo­wi­jają mnie urywki obcych gło­sów.

– Adriu­sie, co to jest?

– …był tam przez cały ten czas?

– Co za smród…

Leżę na kamie­niu. Roz­ciąga się po obu moich stro­nach. Czarny, mie­niący się nie­bie­sko i fio­le­towo jak pan­cerz kre­oń­skiego żuka. Pod­łoga? Nie. Widzę fili­żanki. Spodki. Wózek z kawą. To stół. Stół był moim wię­zie­niem. Nie jakaś ohydna otchłań. Po pro­stu sze­roki na metr i długi na dwa­na­ście metrów kawał mar­muru z pustym wnę­trzem. Co wie­czór jedli rap­tem kilka cali ode mnie. Ich głosy były odle­głymi szep­tami, które sły­sza­łem w ciem­no­ści. Brzęk ich sre­ber i tale­rzy był moim jedy­nym towa­rzy­stwem.

– Bar­ba­rzyń­stwo…

Teraz sobie przy­po­mi­nam. Przy tym stole sie­dział Sza­kal, kiedy odwie­dzi­łem go po tym, jak dosze­dłem do sie­bie po ranach odnie­sio­nych pod­czas Żela­znego Desz­czu. Czy już wtedy pla­no­wał moje uwię­zie­nie? Mia­łem na gło­wie kap­tur, kiedy mnie tu wsa­dzili. Myśla­łem, że znaj­duję się w trze­wiach for­tecy. Myli­łem się. Trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów kamie­nia oddzie­lało ich kola­cyjki od mojego pie­kła.

Pod­no­szę wzrok znad sto­ją­cej koło mojej głowy tacy z kawą. Ktoś wpa­truje się we mnie. Kilka osób. Nie widzę ich z powodu łez i krwi w oczach. Odwra­cam się i zwi­jam w kłę­bek jak ślepy kret po raz pierw­szy w życiu wyko­pany spod ziemi. Jestem zbyt przy­tło­czony i prze­ra­żony, żeby pamię­tać o dumie albo nie­na­wi­ści. Wiem jed­nak, że on się we mnie wpa­truje. Sza­kal. Dzie­cinna twarz i smu­kłe ciało, pia­skowe włosy cze­sane z prze­dział­kiem. Odchrzą­kuje.

– Moi sza­nowni goście, pozwól­cie, że przed­sta­wię wam więź­nia L17L6363.

Jego twarz to niebo i pie­kło zara­zem.

Widok dru­giego czło­wieka…

Świa­do­mość, że nie jestem sam…

A potem przy­po­mnie­nie sobie, co mi zro­bił… To wyrywa ze mnie duszę.

Inne głosy peł­zają i dud­nią, są tak dono­śne, że ogłu­szają. I cho­ciaż zwi­ną­łem się w kłę­bek, czuję coś poza ich hała­sem. Coś natu­ral­nego, deli­kat­nego i dobrego. Coś, czego – jak prze­ko­ny­wała mnie ciem­ność – mia­łem już ni­gdy nie poczuć. Wpada łagod­nie przez otwarte okno i całuje moją skórę.

Póź­no­je­sienny wia­te­rek roz­wiewa mię­si­sty, parny smród mojego brudu i spra­wia, że myślę o dziecku, które gdzieś tam bie­gnie wśród śniegu i drzew, prze­suwa dłońmi po korze i sosno­wych igłach, bru­dzi sobie włosy żywicą. To wspo­mnie­nie, któ­rego wiem, że nie mogę mieć, ale czuję, że powi­nie­nem. To jest życie, jakiego bym pra­gnął. Dziecko, które mógł­bym mieć.

Pła­czę. Nie tyle nad sobą, co nad tym chłop­cem, który myśli, że żyje w dobrym świe­cie, gdzie matka i ojciec są ogromni i silni jak góry. Gdy­bym tylko znowu mógł być tak nie­winny. Gdy­bym tylko wie­dział, że ta chwila nie jest kolejną sztuczką. Nie­stety jest. Sza­kal daje tylko po to, żeby potem ode­brać. Wkrótce świa­tło sta­nie się wspo­mnie­niem i powróci ciem­ność. Zaci­skam mocno powieki, słu­cham krwi kapią­cej z mojej twa­rzy na kamień i cze­kam na kolejny cios.

– Psia­krew, Augu­stus, to naprawdę było konieczne? – mru­czy jak kot zabój­czyni. Chro­pawy akcent przy­tłu­miony ospałą into­na­cją typową dla Luny, wyuczoną na dwo­rach Pala­tynu, gdzie wszystko robi na ludziach mniej­sze wra­że­nie niż gdzie indziej. – Cuch­nie jak śmierć.

– Sfer­men­to­wany pot i mar­twa skóra pod magne­tycz­nymi kaj­da­nami. Widzisz tę żół­tawą sko­rupę na jego przed­ra­mio­nach, Aju? – zwraca jej uwagę Sza­kal. – Mimo to jest w miarę zdrowy i gotowy dla waszych Rzeź­bia­rzy. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści.

– Znasz tego czło­wieka lepiej ode mnie – odzywa się Aja do kogoś innego. – Upew­nij się, że to on, a nie jakiś oszust.

– Wąt­pisz w moje słowo? – pyta Sza­kal. – Ranisz mnie.

Wzdry­gam się, kiedy wyczu­wam, że zbliża się ktoś inny.

– Daj spo­kój, do tego musiał­byś mieć serce, arcy­gu­ber­na­to­rze. Natura obsy­pała cię licz­nymi darami, ale oba­wiam się, że tego organu naj­wy­raź­niej ci bra­kuje.

– Zbyt hoj­nie mnie kom­ple­men­tu­jesz.

Łyżeczki ude­rzają z brzę­kiem o por­ce­lanę. Ktoś odchrzą­kuje. Mam ochotę zasło­nić uszy. Za dużo dźwię­ków. Za dużo infor­ma­cji.

– Naprawdę można teraz dostrzec w nim Czer­wo­nego. – To zimny głos kul­tu­ral­nej kobiety z pół­noc­nego Marsa. Wymowa bar­dziej szorstka niż akcent z Luny.

– Wła­śnie, Anto­nio! – odpo­wiada Sza­kal. – Cie­ka­wiło mnie, jak uwię­zie­nie na niego wpły­nie. Czło­nek gatunku homo aureus ni­gdy nie uległby takiemu poni­że­niu jak ten tu, który leży przed nami. Wie­cie, że pro­sił mnie o śmierć, zanim go tam umie­ści­łem? Zaczął pła­kać. Jak na iro­nię, w dowol­nej chwili mógł się zabić. Nie zro­bił tego jed­nak, bo cząstka jego osoby roz­ko­szo­wała się tą dziurą. Widzi­cie, Czer­woni dawno temu zaadap­to­wali się do ciem­no­ści. Jak robaki. Nie ma dumy w ich zardze­wia­łej rasie. Czuł się tam jak u sie­bie w domu. Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wśród nas.

Teraz przy­po­mi­nam sobie nie­na­wiść.

Otwie­ram oczy, żeby dać im znać, że ich widzę. Że sły­szę. Kiedy jed­nak moje powieki się roz­wie­rają, to nie wróg przy­ciąga mój wzrok, ale zimowy kra­jo­braz, który roz­ciąga się za ple­cami Zło­tych. Za oknami sześć z sied­miu gór­skich szczy­tów Attyki skrzy się w poran­nym świe­tle. Budynki z metalu i szkła zwień­czają kamień i śnieg, wycią­gają się ku błę­kit­nemu niebu. Mosty spi­nają szczyty. Pró­szy drobny śnieg. Obraz zama­zuje się przed moimi osła­bio­nymi po poby­cie w ciem­no­ści oczami.

– Dar­row?

Znam ten głos. Znam tego czło­wieka. Obra­cam lekko głowę, żeby zoba­czyć jedną z jego zgru­bia­łych dłoni na brzegu stołu. Wzdry­gam się i odsu­wam, spo­dzie­wa­jąc się, że mnie ude­rzy. Nie robi tego. Na środ­ko­wym palcu nosi zło­tego orła Bel­lony. Rodziny, którą znisz­czy­łem. Druga dłoń należy do ręki, którą odcią­łem na Lunie, kiedy ostatni raz się poje­dyn­ko­wa­li­śmy. Odtwo­rzył ją Rzeź­biarz Zan­zi­bar. Dwa pier­ście­nie z wil­czymi łbami Domu Marsa zdo­bią palce. Jeden jest mój. Jeden jego. Oba zostały zdo­byte za cenę życia mło­dego Zło­tego.

– Pozna­jesz mnie? – pyta.

Odchy­lam głowę, żeby spoj­rzeć mu w twarz. Mnie może i zła­mano, ale wojna nie przy­ćmiła urody Cas­siusa au Bel­lona. Jest o wiele pięk­niej­szy, niż odma­lo­wa­łyby go jakie­kol­wiek wspo­mnie­nia. Pul­suje życiem. Ma ponad dwa metry wzro­stu. Nosi biel i złoto Ryce­rza Poranka. Uło­żone w pukle włosy błysz­czą jak smuga cią­gnąca się za spa­da­jącą gwiazdą. Jest gładko ogo­lony, nos ma lekko wykrzy­wiony po nie­daw­nym zła­ma­niu. Kiedy patrzę mu w oczy, robię wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie roz­sz­lo­chać. Patrzy na mnie ze smut­kiem, nie­mal czule. Jakim muszę być cie­niem samego sie­bie, żeby zasłu­żyć na litość czło­wieka, któ­rego tak głę­boko zra­ni­łem.

– Cas­sius – mru­czę bez żad­nego powodu poza chę­cią wypo­wie­dze­nia jego imie­nia. Ode­zwa­nia się do dru­giej ludz­kiej istoty. Bycia usły­sza­nym.

– No więc? – pyta Aja au Grim­mus, sta­jąc za Cas­siu­sem.

Naj­bru­tal­niej­sza z Furii Suwe­renki nosi tę samą zbroję, w któ­rej ją widzia­łem, kiedy pierw­szy raz spo­tka­li­śmy się w iglicy Cyta­deli na Lunie, w noc, kiedy Mustang mnie ura­to­wała, a Aja zatłu­kła na śmierć Quinn. Pan­cerz jest pory­so­wany. Znisz­czony w walce. Strach prze­zwy­cięża moją nie­na­wiść i znowu odwra­cam wzrok od ciem­no­skó­rej kobiety.

– Jed­nak żyje – odzywa się cicho Cas­sius. Odwraca się do Sza­kala. – Co mu zro­bi­łeś? Te bli­zny…

– Spo­dzie­wał­bym się, że to oczy­wi­ste – odpo­wiada Sza­kal. – Znisz­czy­łem Żni­wia­rza.

Patrzę w końcu na swoje ciało, się­ga­jąc wzro­kiem poza skoł­tu­nioną brodę, żeby zro­zu­mieć, co ma na myśli. Jestem tru­pem. Chu­dym jak szkie­let i bla­dym. Żebra wystają spod skóry cień­szej niż kożuch na pod­grza­nym mleku. Kolana ster­czą na nogach jak patyki. Paznok­cie u stóp mam dłu­gie i zakrzy­wione. Bli­zny po tor­tu­rach Sza­kala zna­czą mi ciało. Mię­śnie osła­bły. Z brzu­cha wycho­dzą mi rurki, które utrzy­my­wały mnie przy życiu w ciem­no­ści: czarne, włók­ni­ste pępo­winy, które na­dal kotwi­czą mnie do pod­łogi mojej celi.

– Jak długo tam sie­dział? – pyta Cas­sius.

– Trzy mie­siące prze­słu­chań, a potem dzie­więć mie­sięcy odosob­nie­nia.

– Dzie­więć…

– Sto­sow­nie. Nie powin­ni­śmy rezy­gno­wać z uży­wa­nia meta­for z powodu wojny. W końcu nie jeste­śmy dzi­ku­sami, co, Bel­lona?

– Adriu­sie, obra­żasz poczu­cie przy­zwo­ito­ści Cas­siusa – mówi sto­jąca obok Sza­kala Anto­nia.

To zatrute jabłko pod posta­cią kobiety. Z pozoru błysz­czące, rumiane i kuszące, ale zgniłe i zepsute do głębi. W Insty­tu­cie zabiła moją przy­ja­ciółkę Leę. Posłała kulkę w głowę wła­snej matki i dwie kolejne w krę­go­słup swo­jej sio­stry, Vic­try. A teraz sprzy­mie­rzyła się z Sza­ka­lem, czło­wie­kiem, który ukrzy­żo­wał ją w Insty­tu­cie. Co za świat. Za Anto­nią stoi Oset o ciem­nej twa­rzy, daw­niej Wyjec, obec­nie człon­kini Kościa­rzy, sądząc po sym­bolu czaszki sza­kala na jej piersi. Wbija wzrok w pod­łogę, żeby nie patrzeć na mnie. Jej kapi­ta­nem jest łysa Lilath, która sie­dzi na prawo od Sza­kala. Jego ulu­biona zabój­czyni od cza­sów Insty­tutu.

– Wybacz, jeśli nie rozu­miem celu tor­tu­ro­wa­nia poko­na­nego wroga – odpo­wiada Cas­sius. – Zwłasz­cza kiedy wyja­wił wszyst­kie infor­ma­cje, jakie mógł.

– Celu? – Sza­kal wpa­truje się w niego spo­koj­nie i wyja­śnia: – Celem jest kara, mój łaskawy panie. To… coś uwa­żało, że znaj­dzie sobie miej­sce wśród nas. Jakby był nam równy. A może nawet od nas lep­szy. Kpił sobie z nas. Sypiał z moją sio­strą. Śmiał się z nas i uwa­żał za głup­ców, zanim go odkry­li­śmy. Musi wie­dzieć, że nie prze­grał przy­pad­kiem, ale że to było nie­unik­nione. Czer­woni zawsze byli cwa­nymi stwo­rze­niami. A on, mój przy­ja­cielu, jest uoso­bie­niem tego, czym pra­gnęli być i czym by się stali, gdy­by­śmy im na to pozwo­lili. Niech więc czas i ciem­ność zamie­nią go z powro­tem w to, czym naprawdę jest. Homo flam­meus, żeby posłu­żyć się nowym sys­te­mem kla­sy­fi­ka­cyj­nym, który zapro­po­no­wa­łem Komi­sji. Nie­wiele się różni od homo sapiens na dra­bi­nie ewo­lu­cyj­nej. Reszta to była tylko maska.

– Rzecz w tym, że wysze­dłeś przez niego na głupca – pre­cy­zuje Cas­sius – bo twój ojciec wolał Rzeź­bio­nego Czer­wo­nego od potomka wła­snej krwi, prawda? O to tu wła­śnie cho­dzi, Sza­kalu. O wstyd nabur­mu­szo­nego dzie­ciaka, nie­ko­cha­nego i nie­chcia­nego.

Sza­kal wzdraga się na te słowa. Aja też jest wyraź­nie nie­za­do­wo­lona z tonu swo­jego mło­dego towa­rzy­sza.

– Dar­row ode­brał życie Julia­nowi – mówi Anto­nia. – A potem wyrżnął w pień twoją rodzinę. Wysłał zabój­ców, żeby wybić dzieci two­jej krwi, które ukry­wały się na Olym­pus Mons. Aż się czło­wiek zasta­na­wia, co pomy­śla­łaby twoja matka o two­jej lito­ści.

Cas­sius udaje, że ich nie sły­szy, i kiwa głową na Różo­wych sto­ją­cych na obrze­żach pokoju.

– Przy­nie­ście więź­niowi koc.

Żaden nawet nie drgnie.

– Co za maniery… Nawet ty, Oset?

Dziew­czyna nie odpo­wiada. Cas­sius pry­cha pogar­dli­wie, zdej­muje białą pele­rynę i zarzuca na moje drżące ciało. Przez chwilę nikt nie odzywa się sło­wem, są rów­nie wstrzą­śnięci tym gestem jak ja.

– Dzię­kuję – chry­pię. On jed­nak odwraca wzrok od mojej wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy. Litość to nie wyba­cze­nie, a wdzięcz­ność nie ozna­cza roz­grze­sze­nia.

Lilath par­ska śmie­chem, nie pod­no­sząc nawet wzroku znad misy goto­wa­nych na miękko koli­brzych jajek. Sior­bie je jak mię­ciut­kie cukierki.

– Ist­nieje gra­nica, za którą honor staje się wadą cha­rak­teru, Ryce­rzu Poranka. – Sie­dząca obok Sza­kala łysa kobieta zerka na Aję oczami jak śle­pia węgo­rzy z pod­ziem­nych mórz na Wenus. Pożera kolejne jajko. – Stary Arcos prze­ko­nał się o tym bar­dzo bole­śnie.

Aja nie odpo­wiada, jej maniery pozo­stają nie­ska­zi­telne, ale czai się w niej śmier­cio­no­śna cisza; cisza, jaką pamię­tam z chwil poprze­dza­ją­cych śmierć Quinn. Lorn nauczył ją szer­mierki i Aja nie pozwoli, żeby ktoś z niego kpił. Lilath łap­czy­wie sior­bie kolejne jajko, poświę­ca­jąc maniery na rzecz obe­lgi.

Wro­gość panuje wśród sprzy­mie­rzeń­ców. To u nich typowe, tym razem jed­nak roz­łam jest nowy i ostry, mię­dzy sta­rymi Zło­tymi a now­szym rodza­jem pokrew­nym Sza­ka­lowi.

– Jeste­śmy tu wśród przy­ja­ciół – odzywa się żar­to­bli­wie Sza­kal. – Zacho­wuj się, Lilath. Lorn był Żela­znym Zło­tym, który po pro­stu sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie. Zatem, Aju, jestem cie­kaw: teraz, kiedy koń­czy się mój okres dzier­żawy Żni­wia­rza, na­dal zamier­za­cie pod­dać go sek­cji?

– Ow­szem, taki mamy plan – pota­kuje Aja. Nie powi­nie­nem był dzię­ko­wać Cas­siu­sowi. Jego honor nie jest praw­dziwy. To tylko kwe­stia higieny. – Zan­zi­bara naprawdę cie­kawi, jak go zro­biono. Ma swoje teo­rie, ale aż się pali, żeby dorwać w swoje ręce kon­kretny egzem­plarz. Mie­li­śmy nadzieję zła­pać Rzeź­bia­rza, który tego doko­nał, ale chyba zgi­nął, kiedy pocisk tra­fił w Kato w pro­win­cji Alci­da­lia.

– Albo chcą, żeby­ście tak myśleli – wtrąca się Anto­nia.

– Kie­dyś już go tu mia­łeś, prawda? – rzuca zna­cząco Aja.

Sza­kal kiwa głową.

– Nazywa się Mic­key. Stra­cił licen­cję po tym, jak Rzeź­bił nie­li­cen­cjo­no­wa­nego nowo­rodka Aureu­sów. Rodzina chciała zaosz­czę­dzić dziecku Eks­po­zy­cji. Potem spe­cja­li­zo­wał się w aero- i akwa­mo­dy­fach na Różo­wych. Miał warsz­tat w York­ton, zanim Syno­wie Aresa zwer­bo­wali go do spe­cjal­nego zada­nia. Dar­row pomógł mu uciec z mojego aresztu. Jeśli chce­cie znać moją opi­nię, to Mic­key na­dal żyje. Moi agenci umiej­sca­wiają go w Tinos.

Aja i Cas­sius patrzą po sobie.

– Jeśli masz namiary na Tinos, to powi­nie­neś od razu się nimi podzie­lić – mówi Cas­sius.

– Nie mam na razie żad­nych kon­kre­tów. Tinos jest dobrze ukryte. I wciąż nie zła­pa­li­śmy żad­nego z kapi­ta­nów ich stat­ków… żywego. – Sza­kal sączy kawę. – Ale cały czas kujemy żelazo i pierwsi się dowie­cie, czy coś z tego wynik­nie. Myślę jed­nak, że moi Kościa­rze chcie­liby pierwsi zająć się Wyj­cami. Nie uwa­żasz, Lilath?

Sta­ram się nie poru­szyć, kiedy pada ta nazwa. Jed­nak jest to trudne. Oni żyją. Przy­naj­mniej nie­któ­rzy. Wybrali Synów Aresa zamiast Zło­tych…

– Tak, panie – mówi Lilath, przy­glą­da­jąc mi się. – Byli­by­śmy zachwy­ceni praw­dzi­wym polo­wa­niem. Walka z Czer­wo­nym Legio­nem i innymi bun­tow­ni­kami to nuda, nawet dla Sza­rych.

– Suwe­renka i tak potrze­buje nas w domu, Cas­siu­sie – odzywa się Aja. A potem zwraca się do Sza­kala: – Odle­cimy, kiedy tylko mój trzy­na­sty legion zwi­nie obóz w Niecce Golan. Naj­praw­do­po­dob­niej z samego rana.

– Zabie­ra­cie swoje legiony z powro­tem na Lunę?

– Tylko trzy­na­sty. Reszta zosta­nie pod twoim nad­zo­rem.

Sza­kal jest zasko­czony.

– Pod moim nad­zo­rem?

– To pożyczka do czasu aż to… powsta­nie zosta­nie cał­ko­wi­cie zdła­wione. – Pra­wie spluwa sło­wem „powsta­nie”. To coś nowego dla moich uszu. – To oznaka zaufa­nia Suwe­renki. Wiesz, że jest zado­wo­lona z two­ich postę­pów na Mar­sie.

– Mimo two­ich metod – dodaje Cas­sius, znowu ścią­ga­jąc na sie­bie poiry­to­wane spoj­rze­nie Ai.

– Cóż, jeśli odla­tu­je­cie ran­kiem, to powin­ni­ście, rzecz jasna, zjeść dzi­siaj ze mną kola­cję. Cze­ka­łem na oka­zję, żeby omó­wić pewne… kwe­stie zwią­zane z Rebe­lian­tami na Obrzeżu.

Sza­kal nie mówi wprost ze względu na mnie. Infor­ma­cja to dla niego broń. Suge­ro­wał, że przy­ja­ciele mnie zdra­dzili, ale nie powie­dział któ­rzy. Rzu­cał alu­zjami i wska­zów­kami w cza­sie tor­tur, zanim zosta­łem zesłany w ciem­ność. Szary mówiący mu, że jego sio­stra czeka na niego w salo­nie. Jego palce pach­nące masalą ćaj ze spie­nio­nym mle­kiem, ulu­bio­nym napo­jem sio­stry. Czy ona wie, że tu jestem? Czy sie­działa przy tym stole?

Sza­kal na­dal papla. Trudno nadą­żyć za gło­sem. Tak wiele trzeba roz­szy­fro­wać. Zbyt wiele.

– …każę moim ludziom umyć Dar­rowa przed podróżą i możemy urzą­dzić try­mal­chioń­ską ucztę po naszej roz­mo­wie. Wiem, że rodziny Volox i Coria­lus z rado­ścią ponow­nie was zoba­czą. Minęło za dużo czasu, odkąd mie­li­śmy tak czci­godne towa­rzy­stwo: dwoje Ryce­rzy Olim­pij­skich. Tak czę­sto dzia­ła­cie w tere­nie, krą­ży­cie po pro­win­cjach, polu­je­cie w tune­lach, na morzach i w get­tach. Ile czasu minęło, odkąd zje­dli­ście porządny posi­łek, nie mar­twiąc się noc­nym ata­kiem albo zama­chow­cami-samo­bój­cami?

– Sporo – przy­znaje Aja. – Sko­rzy­sta­li­śmy z gościn­no­ści braci Rath, kiedy prze­jeż­dża­li­śmy przez Salo­niki. Rwali się, żeby oka­zać swoją wier­ność po wcze­śniej­szym… zacho­wa­niu pod­czas Desz­czu Lwa. To było… nie­po­ko­jące.

Sza­kal się śmieje.

– Oba­wiam się, że w porów­na­niu z nimi moja kola­cja wypad­nie banal­nie. Ostat­nio widuję się tylko z poli­ty­kami i żoł­nie­rzami. Domy­śla­cie się pew­nie, że ta prze­klęta wojna bar­dzo zaszko­dziła mojemu życiu towa­rzy­skiemu.

– Na pewno nie cho­dzi o twoją słynną gościn­ność? – upew­nia się Cas­sius. – Albo twoją dietę?

Aja wzdy­cha, pró­bu­jąc ukryć roz­ba­wie­nie.

– Zacho­wuj się, Bel­lona.

– Bez obaw… Trudno zapo­mnieć o wro­go­ści dzie­lą­cej nasze domy, Cas­siu­sie, ale w takich chwi­lach jak ta musimy zna­leźć płasz­czy­znę poro­zu­mie­nia. Przez wzgląd na dobro Zło­tych. – Sza­kal uśmie­cha się, cho­ciaż wiem, że wyobraża sobie, jak rzeza im obojgu głowy tępym nożem. – W każ­dym razie wszy­scy mamy za sobą szkolne wspo­mnie­nia. Nie ma się czego wsty­dzić.

– Jest jed­nak jesz­cze inna kwe­stia, którą chcie­li­by­śmy omó­wić – odzywa się Aja.

Teraz to Anto­nia wzdy­cha.

– A nie mówi­łam? Czego teraz życzy sobie Suwe­renka?

– To doty­czy kwe­stii, o któ­rej wspo­mniał wcze­śniej Cas­sius.

– Moich metod – upew­nia się Sza­kal.

– Tak.

– Myśla­łem, że Suwe­renka jest zado­wo­lona z moich pacy­fi­ka­cyj­nych wysił­ków.

– Jest, ale…

– Chciała porządku i dałem jej porzą­dek. Hel-3 nie prze­staje pły­nąć, pro­duk­cja spa­dła tylko o trzy koma dwa pro­centa. Powsta­nie się dławi. Wkrótce Ares zosta­nie odna­le­ziony, podob­nie jak Tinos, i wszystko to będzie za nami. To Fabii jest tym, kto…

– Cho­dzi o szwa­drony śmierci – prze­rywa mu Aja.

– Ach tak.

– Pro­to­koły likwi­da­cji, które uru­cho­mi­łeś w zbun­to­wa­nych kopal­niach. Suwe­renka mar­twi się, że suro­wość two­ich metod wobec pod­Czer­wo­nych spro­wo­kuje znacz­nie ostrzej­szą reak­cję w porów­na­niu z poprzed­nimi pro­pa­gan­do­wymi wpad­kami. Doszło do zama­chów bom­bo­wych na Pala­ty­nie, ata­ków w laty­fun­diach na Ziemi, a nawet do pro­te­stów u bram samej Cyta­deli. Duch rebe­lii pozo­staje żywy. Jed­nak osła­biają go roz­łamy. I tak musi pozo­stać.

– Wąt­pię, żeby­śmy zoba­czyli wiele wię­cej pro­te­stów, kiedy do ich stłu­mie­nia zostaną wysłani Obsy­dia­nowi – odpo­wiada zado­wo­lona z sie­bie Anto­nia.

– Mimo to…

– Nie grozi nam, że sekrety mojej tak­tyki ujrzą świa­tło dzienne. Pozba­wi­li­śmy Synów Aresa moż­li­wo­ści roz­sie­wa­nia swo­jej pro­pa­gandy – odpo­wiada Sza­kal. – Teraz to ja kon­tro­luję prze­pływ infor­ma­cji, Aju. Ludzie wie­dzą, że ta wojna jest już prze­grana. Na­dal będą oglą­dać ataki Czer­wo­nych na obiekty cywilne, dzieci śród­Ko­lo­rów i nad­Ko­lo­rów mar­twe w szko­łach. Opi­nia publiczna stoi po naszej stro­nie…

– A jeśli ludzie zoba­czą, co robisz? – pyta Cas­sius.

Sza­kal nie odpo­wiada natych­miast. Zamiast tego daje znać pra­wie nagiej Różo­wej sie­dzą­cej na kana­pie w przy­le­ga­ją­cym do salonu pokoju. Dziew­czyna, nie­wiele star­sza od Eo, pod­cho­dzi do niego i wpa­truje się potul­nie w pod­łogę. Oczy ma jak różowy kwarc, sre­brzy­sto-liliowe włosy zaple­cione w war­ko­cze opa­dają jej na nagi krzyż. Została wycho­wana, aby spra­wiać przy­jem­ność tym potwo­rom, i nie chciał­bym się dowie­dzieć, co te łagodne oczy widziały. Nagle mój ból wydaje mi się maleńki, sza­leń­stwo w moim umy­śle ciche. Sza­kal głasz­cze dziew­czynę po twa­rzy i cały czas patrząc na mnie, wpy­cha jej palce w usta, roz­wiera zęby. Kiku­tem ręki obraca jej głowę, żebym zoba­czył ją naj­pierw ja, a potem także Aja i Cas­sius.

Dziew­czyna nie ma języka.

– Zro­bi­łem to oso­bi­ście po tym, jak zła­pa­li­śmy ją osiem mie­sięcy temu. Pró­bo­wała zabić jed­nego z moich Kościa­rzy w Per­ło­wym Klu­bie w Agei. Nie­na­wi­dzi mnie. Niczego nie pra­gnie tak bar­dzo, jak zoba­czyć, że gniję w ziemi. – Sza­kal pusz­cza dziew­czynę, wyj­muje z kabury broń oso­bi­stą i wpy­cha jej w ręce. – Strzel mi w głowę, Cal­liope. Za wszyst­kie upo­ko­rze­nia, które przeze mnie zno­si­łaś, ty i twoi ludzie. Śmiało. Odcią­łem ci język. Pamię­tasz, co zro­bi­łem ci w biblio­tece. To się będzie powta­rzało raz za razem. – Znowu unosi rękę do jej twa­rzy i ści­ska jej kru­chą szczękę. – Raz za razem. Pocią­gnij za spust, ty mała zdziro. Pocią­gnij!

Różowa trzę­sie się ze stra­chu i odrzuca broń na zie­mię, pada na kolana i obej­muje jego stopy. On stoi nad nią, łaskawy i kocha­jący. Dotyka jej głowy.

– No już, już, Cal­liope. Dobrze się spra­wi­łaś. Dobrze. – Odwraca się do Ai. – Dla opi­nii publicz­nej miód zawsze jest lep­szy od octu. Ale wobec tych, któ­rzy wal­czą z klu­czami nastaw­nymi w ręku, posłu­gują się tru­ci­zną, sabo­ta­żem w kana­łach ście­ko­wych i ter­ro­rem na uli­cach i któ­rzy pod­sku­bują nas jak kara­lu­chy nocą, strach jest jedyną metodą. – Patrzy mi w oczy. – Strach i eks­ter­mi­na­cja.

3. Ukąszenie węża

3

Uką­sze­nie węża

Krew perli się w miej­scach, gdzie brzę­czący metal zaha­cza o skórę. Ciem­no­blond włosy spa­dają na beton, kiedy Szary koń­czy skal­po­wać mnie elek­tryczną golarką. Jego kom­pani nazy­wają go Danto. Kręci moją głową, żeby upew­nić się, że ściął wszystko, po czym kle­pie mnie mocno w cie­mię.

– Co powiesz na kąpiel, domi­nus? – pyta. – Podobno Grim­mus lubi, jak jej więź­nio­wie ład­nie pachną, zga­dza się?

Puka w kaga­niec, który zało­żyli mi na twarz, kiedy pró­bo­wa­łem jed­nego z nich ugryźć. Przy­pro­wa­dzili mnie tutaj po zało­że­niu mi elek­trycz­nej obroży i sku­ciu rąk za ple­cami: oddział dwu­na­stu twar­dych lur­che­rów wlókł mnie kory­ta­rzami jak worek śmieci.

Kolejny Szary szarp­nię­ciem za obrożę zwleka mnie z krze­sła, kiedy Danto idzie po wyso­ko­ci­śnie­niowy szlauch wiszący na ścia­nie. Są ode mnie o ponad głowę niżsi, ale to zwa­li­ści i twar­dzi faceci. Pro­wa­dzą cięż­kie życie: ści­gają Gra­san­tów w Pasie, tro­pią zabój­ców Syn­dy­katu w głę­bi­nach Luny, polują na Synów Aresa w kopal­niach…

Nie mogę znieść ich dotyku, w ogóle wszyst­kich wzro­ko­wych i słu­cho­wych bodź­ców, któ­rych są źró­dłem. Jest ich za wiele. Są zbyt szorst­kie. Za twarde. Wszystko, co robią ci ludzie, rani. Szar­pa­nie. Pokle­py­wa­nie mnie od nie­chce­nia. Sta­ram się jak mogę, żeby powstrzy­mać łzy, ale nie potra­fię tego wszyst­kiego w sobie upchać.

Sze­reg dwu­na­stu żoł­nie­rzy tło­czy się razem, patrząc, jak Danto mie­rzy we mnie z węża. Mają ze sobą trzech Obsy­dia­no­wych. To typowe dla oddzia­łów lur­che­rów. Woda ude­rza we mnie jak koń­ski kop­niak wymie­rzony w pierś. Roz­dziera skórę. Kozioł­kuję po beto­no­wej pod­ło­dze, śli­zgam się przez całe pomiesz­cze­nie, aż zostaję przy­szpi­lony w kącie. Walę czaszką w ścianę. Gwiazdy latają mi przed oczami. Poły­kam wodę. Dła­wię się, gar­bię, żeby chro­nić twarz, bo ręce na­dal mam skute z tyłu.

Kiedy już skoń­czą, na­dal łapię łap­czy­wie powie­trze i kaszlę przez kaga­niec, pró­bu­jąc ode­tchnąć. Roz­ku­wają mi ręce, wsu­wają moje koń­czyny do czar­nego jed­no­czę­ścio­wego kom­bi­ne­zonu wię­zien­nego, a potem znowu zakła­dają mi kaj­dany. Jest też kap­tur, który wkrótce nacią­gną mi na głowę, żeby ogra­bić mnie z tych resz­tek czło­wie­czeń­stwa, które mi jesz­cze zostały. Zostaję ciśnięty z powro­tem na krze­sło. Przy­twier­dzają łań­cuch do moco­wa­nia w sie, więc nie mogę się ruszyć. Wszystko to jest zbędne. Obser­wują każdy mój ruch. Strzegą mnie jak to, czym byłem, a nie czym jestem. Patrzę na nich spod zmru­żo­nych powiek, wzrok mi się mgli, nie sięga za daleko. Woda kapie mi z rzęs. Pró­buję pocią­gnąć nosem, ale jest zatkany zakrze­płą krwią od noz­drzy aż po jamę nosową. Zła­mali mi go, kiedy zakła­dali kaga­niec.

Znaj­du­jemy się w pokoju badań Komi­sji Kon­troli Jako­ści, która admi­ni­struje wię­zie­niem poni­żej twier­dzy Sza­kala. Budy­nek przy­po­mina beto­nowe pudło, jak każdy rzą­dowy gmach. Jado­wite świa­tło spra­wia, że każdy wygląda tu jak cho­dzący trup z porami wiel­ko­ści kra­te­rów po ude­rze­niach mete­ory­tów. Pomi­ja­jąc Sza­rych, Obsy­dia­no­wych i samot­nego Żół­tego leka­rza, znaj­duje się tu krze­sło, stół do badań i szlauch. Jed­nakże plamy wokół meta­lo­wych odpły­wów w pod­ło­dze i zadra­pa­nia od paznokci na meta­lo­wym krze­śle dowo­dzą praw­dzi­wego cha­rak­teru tego pomiesz­cze­nia. Tu się zaczyna koniec życia.

Cas­sius ni­gdy nie zszedłby do tej dziury. Nie­wielu Zło­tych potrze­bo­wa­łoby albo chcia­łoby tu zejść, chyba że nara­zili się komuś nie­wła­ści­wemu. To wnę­trze zegara, gdzie tryby wirują i mielą. Jak kto­kol­wiek mógłby być dzielny w rów­nie nie­ludz­kim miej­scu?

– Sza­leń­stwo, co? – pyta Danto tych, któ­rzy za nim stoją. Znowu zerka na mnie. – Przez całe życie nie widzia­łem cze­goś tak powa­lo­nego.

– Rzeź­biarz musiał mu dorzu­cić ze sto kilo – odzywa się inny.

– Wię­cej. Widzia­łeś go kie­dyś w zbroi? To był praw­dziwy potwór. – Danto pstryka w mój kaga­niec wyta­tu­owa­nym pal­cem. – Założę się, że takie powtórne naro­dziny są naprawdę bole­sne. To trzeba usza­no­wać. Ból to uni­wer­salny język. Prawda, Rdzawy?

Kiedy nie odpo­wia­dam, pochyla się i przy­dep­tuje moją nagą stopę pod­ku­tym stalą butem. Pęka mi pazno­kieć na dużym palcu. Ból i krew try­skają z odsło­nię­tej macie­rzy. Głowa leci mi na bok, kiedy łapię gwał­tow­nie powie­trze.

– Prawda? – dopy­tuje się Danto.

Łzy płyną mi z oczu – nie z bólu, ale z powodu non­sza­lan­cji, z jaką oka­zuje mi okru­cień­stwo. Czuję się przez to taki mały. Dla­czego tak nie­wiele trzeba, żeby skrzyw­dził mnie tak bar­dzo? Pra­wie tęsk­nię za swoją celą.

– To tylko pawian w zbroi – odzywa się ktoś inny. – Zostaw go. On nie ma o niczym poję­cia.

– Nie ma poję­cia? – powta­rza Danto. – Chrza­nisz. Lubił nosić pań­skie szatki. Roz­sta­wiać nas po kątach.

Kuca, żeby spoj­rzeć mi w oczy. Sta­ram się odwró­cić wzrok, prze­ra­żony, że znowu mnie skrzyw­dzi, ale on łapie mnie za głowę i roz­wiera mi powieki kciu­kami, żeby­śmy popa­trzyli na sie­bie.

– Dwie moje sio­stry zgi­nęły w tym twoim Desz­czu, Rdzawy. I mnó­stwo przy­ja­ciół, wiesz? – Ude­rza mnie w skroń czymś meta­lo­wym. Widzę plamy przed oczami. Znowu pły­nie ze mnie krew. Za jego ple­cami cen­tu­rion spraw­dza coś na ter­mi­nalu. – Tego samego życzył­byś sobie dla moich dzieci, co?

Danto szuka w moich oczach odpo­wie­dzi. Nie mam takiej, którą by przy­jął.

Podob­nie jak pozo­stali jest legio­ni­stą-wete­ra­nem, szorst­kim jak zardze­wiała krata w kanale ście­ko­wym. Dodat­kowe wypo­sa­że­nie tech­niczne obra­sta jego czarną zbroję tak­tyczną, na któ­rej pory­so­wa­nej powierzchni fio­le­towe smoki wiją się w sub­tel­nym fili­gra­nie. Posiada optyczne implanty w oczach, żeby widzieć w pod­czer­wieni i czy­tać woj­skowe mapy. Pod skórą ma jesz­cze wię­cej implan­tów, które poma­gają mu polo­wać na Zło­tych i Obsy­dia­no­wych. Tatuaż przed­sta­wia­jący XIII w łapach rucho­mego mor­skiego smoka plami szyje ich wszyst­kich, pod liczbą wid­nieją małe kupki popiołu. To człon­ko­wie Legio XIII Dra­co­nes – trzy­na­stego legionu dra­go­nów, ulu­bio­nego oddziału pre­to­riań­skiego Pana Popio­łów, a teraz także jego córki, Ai. Cywile nazy­wają ich po pro­stu smo­kami. Mustang nie­na­wi­dziła tych fana­ty­ków. To prak­tycz­nie cała nie­za­leżna armia licząca trzy­dzie­ści tysięcy ludzi wybra­nych przez Aję, żeby byli dło­nią Suwe­renki z dala od Luny.

Nie­na­wi­dzą mnie.

Nie­na­wi­dzą pod­Ko­lo­rów i są prze­siąk­nięci do szpiku kości rasi­zmem głęb­szym od wszyst­kiego, co żywią nawet Złoci.

– Wal w uszy, jeśli chcesz, by wrza­snął – suge­ruje jakaś Szara.

Stoi przy drzwiach i poru­sza szczę­kami jak u dziadka do orze­chów, żując gumę. Szare jak popiół włosy nosi obcięte na krót­kiego iro­keza. Mówi prze­cią­gle z akcen­tem z jakie­goś zakątka Ziemi. Opiera się o metal obok zie­wa­ją­cego Sza­rego o deli­kat­nym nosie, bar­dziej pasu­ją­cym Różo­wemu niż żoł­nie­rzowi.

– Uderz w nie dło­nią stu­loną, jak­byś chciał nabrać wody, to ciśnie­nie roz­wali mu bębe­nek.

– Dzięki, Holi.

– Po to tu jestem.

Dante składa dło­nie.

– W ten spo­sób?

Ude­rza mnie w głowę.

– Tro­chę bar­dziej zakrzyw.

Cen­tu­rion pstryka pal­cami.

– Danto! Grim­mus chce go mieć w jed­nym kawałku. Odsuń się i daj popa­trzeć dok­tor­kowi.

Wzdy­cham z ulgą.

Otyły Żółty lekarz pod­cho­dzi nie­śpiesz­nie, żeby przyj­rzeć mi się śle­piami jak ochrowe paciorki. W sła­bym świe­tle jego łysina błysz­czy jak blade, nawo­sko­wane jabłko. Prze­suwa bio­sko­pem nad moją pier­sią, obser­wuje funk­cje życiowe, korzy­sta­jąc z małych cyfro­wych wsz­cze­pów w oczach.

– No więc, dok­torku? – pyta cen­tu­rion.

– Nad­zwy­czajny – szep­cze Żółty po chwili. – Gęstość kości i funk­cje orga­nów są wła­ści­wie w nor­mie mimo nisko­ka­lo­rycz­nej diety. Mię­śnie ule­gły atro­fii, jak to obser­wo­wa­li­śmy w warun­kach labo­ra­to­ryj­nych, ale nie tak bar­dzo jak w przy­padku natu­ral­nej tkanki Aureu­sów.

– Chcesz powie­dzieć, że jest lep­szy od Zło­tego? – upew­nia się cen­tu­rion.

– Nie powie­dzia­łem niczego takiego – war­czy lekarz.

– Spo­koj­nie, tu nie ma kamer, dok­torku. To pokój badań. Jak brzmi wer­dykt?

– To coś może podró­żo­wać.

– To coś? – udaje mi się wark­nąć gar­dłowo zza kagańca.

Lekarz wzdraga się, zasko­czony tym, że mogę mówić.

– A dłu­go­trwałe uśpie­nie? Z tej orbity na Lunę będziemy lecieć trzy tygo­dnie.

– Nie powinno być pro­blemu. – Lekarz zerka na mnie prze­stra­szony. – Ale zwięk­szył­bym dawkę o dzie­sięć mili­gra­mów dzien­nie, kapi­ta­nie, na wszelki wypa­dek. To coś ma nad­zwy­czaj silny układ krą­że­nia.

– Jasne. – Kapi­tan kiwa głową na Szarą. – Do roboty, Holi. Poślij go do łóżeczka. A potem łapiemy za wózek i wyjeż­dżamy. Nudziarz z cie­bie, dok­torku. Wra­caj do swo­jego bez­piecz­nego światka espresso i jedwabi. My się zaj­miemy…

Pstryk.

Czoło cen­tu­riona odpada. Coś meta­lo­wego ude­rza w ścianę. Gapię się na cen­tu­riona, mój umysł nie ogar­nia, dla­czego jego twarz znik­nęła.

Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk.

Jakby ktoś gło­śno wyła­my­wał stawy dłoni. Czer­wona mgiełka bucha w powie­trze z głów naj­bliż­szych dra­go­nów. Ochla­puje mi twarz. Pochy­lam głowę. Kobieta o potęż­nych szczę­kach idzie jakby ni­gdy nic wśród swo­ich towa­rzy­szy i strzela im pro­sto w poty­lice. Pozo­stali się­gają po broń, gme­rają przy niej, nie zdążą nawet zakląć, kiedy drugi Szary zała­twia ich ze swo­jego miej­sca przy drzwiach. Strzela do każ­dego po dwa razy ze sta­ro­świec­kiej broni pro­cho­wej. Ma tłu­mik na lufie, więc wszystko roz­grywa się spo­koj­nie i cicho. Obsy­dia­nowi pierwsi padają na zie­mię i zale­wają ją czer­wie­nią.

– Teren czy­sty – oznaj­mia kobieta.

– Nie licząc tej dwójki – odpo­wiada męż­czy­zna.

Zabija Żół­tego leka­rza, który czołga się do drzwi, pró­bu­jąc uciec, a potem opiera but na piersi Danto. Szary wpa­truje się w niego, krwa­wiąc spod szczęki.

– Trigg…

– Ares prze­syła pozdro­wie­nia, skur­wy­synu. – Męż­czy­zna strzela tuż pod kra­wędź tak­tycz­nego hełmu Danto, pro­sto mię­dzy oczy. Obraca pisto­let w ręku, zdmu­chuje dym z lufy i chowa go w kabu­rze. – Teraz teren jest czy­sty.

Poru­szam ustami za kagań­cem, nie­zdolny do choćby jed­nej spój­nej myśli.

– Kim… jeste­ście?

Szara kobieta odsuwa sobie ciało z drogi.

– Nazy­wam się Holi­day ti Naka­mura, a to mój młod­szy brat Trigg. – Unosi prze­ciętą bli­zną brew. – Pyta­nie brzmi, kim ty jesteś?

– Kim jestem? – mam­ro­czę.

– Przy­szli­śmy po Żni­wia­rza, ale jeśli to ty, to chyba powin­ni­śmy popro­sić o zwrot kasy. – Nagle pusz­cza do mnie oczko. – Żar­tuję!

– Holi­day, odpuść sobie. – Trigg odsuwa ją opie­kuń­czym gestem. – Nie widzisz, że jest w szoku? – Pod­cho­dzi ostroż­nie z wycią­gnię­tymi rękami i prze­ma­wia kojąco: – Wszystko jest w naj­lep­szym porządku, pro­szę pana. Jeste­śmy tu, żeby pana ura­to­wać.

Mówi z moc­niej­szym akcen­tem, nie tak ład­nie jak Holi­day. Wzdra­gam się, kiedy robi następny krok. Szu­kam w jego rękach broni. On zaraz mnie skrzyw­dzi.

– Za chwilę pana roz­kuję. Tylko tyle. Chce pan tego, prawda?

To kłam­stwo. Pod­stęp Sza­kala. Męż­czy­zna ma tatuaż trzy­nastki. To pre­to­ria­nie, nie Syno­wie Aresa. Kłamcy. Zabójcy.

– Nie roz­kuję pana, jeśli pan tego nie chce.

Nie, nie, prze­cież zabił straż­ni­ków. Naprawdę jest tu po to, żeby mi pomóc. Musi tu być po to, żeby mi pomóc. Kiwam ostroż­nie głową. On staje za mną. Nie ufam mu. Na wpół spo­dzie­wam się igły. Oszu­stwa. Czuję jed­nak tylko ulgę, gdy dostaję nagrodę za pod­jęte ryzyko. Kaj­danki zostają roz­pięte. Aż strze­lają mi barki, gdy z jękiem wycią­gam ręce przed sobą po raz pierw­szy od dzie­wię­ciu mie­sięcy. Trzęsą się z bólu. Paznok­cie uro­sły mi dłu­gie i paskudne. Jed­nak te dło­nie znowu są moje. Pod­ry­wam się na równe nogi, żeby uciec, i padam na zie­mię.

– Ejże… ejże… – mówi Holi­day, dźwi­ga­jąc mnie z powro­tem na krze­sło. – Spo­koj­nie, boha­te­rze. Masz potworną atro­fię mię­śni. Potrze­bu­jesz wymiany oleju.

Trigg wycho­dzi zza moich ple­ców i staje przede mną, uśmie­cha­jąc się krzywo. Ma szczerą, chło­pięcą twarz, w żad­nym razie nie budzi takiej zgrozy jak twarz jego sio­stry, mimo dwóch zło­tych łez wyta­tu­owa­nych pod pra­wym okiem. Przy­po­mina wier­nego ogara. Deli­kat­nie zdej­muje mi kaga­niec z twa­rzy, a potem nagle coś sobie przy­po­mina.

– Mam coś dla pana.

– Nie teraz, Trigg. – Holi­day zerka na drzwi. – Nie mamy czasu.

– On tego potrze­buje – mru­czy pod nosem Trigg, ale czeka, aż Holi­day ski­nie głową, zanim wyj­mie skó­rzane zawi­niątko z twar­dego pła­skiego ple­caka. Podaje mi je. – To należy do pana. Pro­szę to wziąć. – Wyczuwa mój lęk. – Ej, prze­cież nie kła­ma­łem, kiedy pana roz­ku­łem, prawda?

– Nie…

Wycią­gam ręce, a Trigg umiesz­cza w nich paku­nek. Drżą­cymi pal­cami pocią­gam troczki, któ­rym go obwią­zano, i wyczu­wam moc, zanim jesz­cze zoba­czę śmier­cio­no­śny blask. Pra­wie wypusz­czam zawi­niątko, rów­nie prze­ra­żony jak moje oczy, gdy ujrzały świa­tło.

To moja brzy­twa. Ta, którą poda­ro­wała mi Mustang. Już dwa razy ją stra­ci­łem. Pierw­szy raz przez Kar­nusa, a drugi pod­czas mojego Triumfu – na rzecz Sza­kala. Jest biała i gładka jak pierw­szy ząbek dziecka. Prze­su­wam dłońmi po chłod­nym metalu i spla­mio­nej solą cie­lę­cej skórce na ręko­je­ści. Ten dotyk budzi melan­cho­lijne wspo­mnie­nia dawno utra­co­nej siły i dawno zapo­mnia­nego cie­pła. Wraca zapach orze­chów lasko­wych i prze­nosi mnie do sal tre­nin­go­wych Lorna, który mnie uczył, pod­czas gdy w kuchni po sąsiedzku jego ulu­biona wnuczka uczyła się piec cia­sta.

Brzy­twa prze­cina powie­trze, piękna i zdra­dziecka w swo­jej obiet­nicy mocy. To ostrze mówiło mi, że jestem bogiem, tak jak mówiło to poko­le­niom męż­czyzn przede mną, ale teraz już roz­po­znaję to kłam­stwo. Znam potworną cenę, jaką moi poprzed­nicy musieli pła­cić za swoją dumę.

Boję się znowu wziąć ją do ręki.

Roz­lega się zgrzyt jak wrzask godowy żmii jaski­nio­wej, kiedy brzy­twa przy­biera kształt sier­paka. Była zupeł­nie gładka, kiedy ostatni raz ją widzia­łem, ale teraz mieni się obra­zami wytra­wio­nymi na bia­łym metalu. Prze­krzy­wiam ostrze, żeby lepiej widzieć kształt widoczny tuż nad ręko­je­ścią. Gapię się na niego tępo. Patrzy na mnie Eo. To jej wize­ru­nek utrwa­lono w metalu. Arty­sta nie przed­sta­wił jej na szu­bie­nicy, w ostat­niej chwili, która na zawsze zde­fi­nio­wała ją dla wszyst­kich, ale uchwy­cił ją w spo­sób nie­zwy­kle oso­bi­sty: jako dziew­czynę, którą kocha­łem. Kuca z potar­ga­nymi wło­sami do ramion i zrywa kwiat heman­tusa, pod­no­sząc wzrok, jakby zaraz miała się uśmiech­nąć. Wyżej, nad nią, mój ojciec całuje matkę w progu domu. A przy końcu ostrza Leanna, Loran i ja gonimy Kie­rana w tunelu; wszy­scy nosimy maski z oka­zji Okto­ber­nacht. To moje dzie­ciń­stwo.

Kto­kol­wiek stwo­rzył te wize­runki, dobrze mnie zna.

– Złoci upa­mięt­niają swoje wyczyny na mie­czach. Wiel­kie czyny, akty prze­mocy, któ­rych się dopu­ścili. Ares uznał jed­nak, że ty wolał­byś widzieć ludzi, któ­rych kochasz – odzywa się cicho Holi­day zza ple­ców Trigga. Znowu ogląda się na drzwi.

– Ares nie żyje. – Przy­glą­dam się ich twa­rzom. Dostrze­gam fałsz. Widzę per­fi­dię w ich oczach. – Sza­kal was przy­słał. To pod­stęp. Pułapka. Żebym dopro­wa­dził was do bazy Synów Aresa. – Zaci­skam rękę na ręko­je­ści brzy­twy. – Żeby się mną posłu­żyć. Kła­mie­cie.

Holi­day odsuwa się ode mnie, oba­wia­jąc się ostrza, które trzy­mam w dłoni. Za to Trigga moje oskar­że­nia roz­dzie­rają na strzępy.

– Okła­mu­jemy? Pana? Umar­li­by­śmy za pana. Umar­li­by­śmy za Per­se­fonę… za Eo. – Pró­buje zna­leźć słowa, a ja wyczu­wam, że zwy­kle pozwala mówić sio­strze w swoim imie­niu. – Za tymi murami czeka na pana armia. Rozu­mie pan? Armia, która czeka na… powrót swo­jej duszy. – Pochyla się w bła­gal­nym geście. Holi­day spo­gląda na drzwi. – Jeste­śmy z Pacy­fiki Połu­dnio­wej, ziem­skiego zadu­pia. Myśla­łem, że do śmierci będę pil­no­wał silo­sów z ziar­nem. Ale jestem tutaj. Na Mar­sie. I naszym jedy­nym zada­niem jest spro­wa­dzić pana do domu…

– Spo­ty­ka­łem lep­szych kłam­ców od cie­bie – szy­dzę.

– Pie­przyć to. – Holi­day sięga po ter­mi­nal.

Trigg chce ją powstrzy­mać.

– Ares powie­dział, że możemy z tego sko­rzy­stać tylko w sytu­acji awa­ryj­nej. Jeśli zha­kują sygnał…

– Spójrz na niego. To jest sytu­acja awa­ryjna.

Holi­day zdej­muje ter­mi­nal i rzuca go mnie. Urzą­dze­nie łączy się z innym. Ekran mruga na nie­bie­sko, cze­ka­jąc na reak­cję po dru­giej stro­nie. Obra­cam ter­mi­nal w ręku, gdy wtem w powie­trzu poja­wia się holo­gram kol­cza­stego hełmu, mały jak moja zaci­śnięta pięść. Czer­wone oczy jarzą się zło­wrogo za przy­łbicą.

– Fitch­ner?

– Zga­duj dalej, dupku – odpo­wiada znie­kształ­cony głos.

To nie­moż­liwe.

– Sevro? – pra­wie skamlę.

– Rety, młody, wyglą­dasz, jak­byś wypełzł z roz­chwie­ru­ta­nej kuciapy szkie­letu.

– Ty żyjesz…

Holo­gra­ficzny hełm zsuwa się, uka­zu­jąc wąską twarz mojego przy­ja­ciela. Sevro uśmie­cha się, szcze­rząc zęby jak u piły. Obraz migo­cze.

– Nie ma Piksa na tym świe­cie, który zdo­łałby mnie zabić. – Rechoce. – A teraz czas wra­cać do domu, Żni­wia­rzu. Nie mogę jed­nak przyjść po cie­bie. Ty musisz przyjść do mnie. Cza­isz?

– Ale jak? – Ocie­ram łzy z oczu.

– Zaufaj moim Synom. Dasz radę?

Patrzę na rodzeń­stwo i kiwam głową.

– Sza­kal… ma moją rodzinę.

– Ten kani­ba­li­styczny kutas gówno ma, a nie twoją rodzinę. Ja mam twoją rodzinę. Zwi­ną­łem ich z Lykos, kiedy cię zła­pano. Twoja matka czeka, żeby cię zoba­czyć.

Znowu zaczy­nam pła­kać. Ulga jest zbyt wielka, żeby ją znieść.

– Ale musisz wziąć się w garść, młody. I ruszyć tyłek. – Sevro zerka na kogoś z ukosa. – Daj mi Holi­day. – Podaję ter­mi­nal dziew­czy­nie. – Załatw to tak czy­sto, jak się da. A jak się nie da, możesz zagrać ostrzej. Jasne?

– Jasne.

– Zerwij okowy.

– Zerwij okowy – odpo­wia­dają Sza­rzy i obraz znika.

– Nie patrz na nasz Kolor – mówi do mnie Holi­day.

Sięga wyta­tu­owaną ręką w dół. Gapię się na Pie­czę­cie Sza­rych wpra­wione w jej ciało, a potem pod­no­szę wzrok na jej pie­go­watą, szczerą twarz. Jedno oko ma bio­niczne, nie mruga tak jak dru­gie. Słowa Eo brzmią ina­czej w jej ustach. Mimo to myślę, że wła­śnie wtedy wraca do mnie moja dusza. Nie umysł. Na­dal czuję w nim pęk­nię­cia. Peł­za­jącą, wąt­piącą ciem­ność. Wraca jed­nak nadzieja. Despe­racko chwy­tam drob­niej­szą dłoń Holi­day.

– Zerwij okowy – powta­rzam chra­pli­wie. – Będzie­cie musieli mnie nieść. – Patrzę na swoje nic nie­warte nogi. – Nie dam rady wstać.

– Po to przy­nie­śli­śmy ten kok­tajl. – Holi­day wyciąga strzy­kawkę.

– Co to? – pytam.

Trigg się śmieje.

– Pora na wymianę oleju. Serio mówię, przy­ja­cielu, naprawdę nie chcesz wie­dzieć. – Szcze­rzy zęby w uśmie­chu. – To gówno oży­wi­łoby trupa.

– Dawaj – mówię, pod­su­wa­jąc nad­gar­stek.

– Zaboli – uprze­dza Trigg.

– To duży chło­pak. – Holi­day pod­cho­dzi do nas.

Trigg podaje mi ręka­wiczkę.

– Pro­szę zagryźć.

Tro­chę mniej pewny sie­bie zagry­zam spla­mioną solą skórę i kiwam głową do Holi­day. Omija moją rękę i wbija mi igłę pro­sto w serce. Metal prze­bija ciało. Dostaję strzał.

– Jasna cho­lera! – pró­buję krzyk­nąć, ale wydaję z sie­bie tylko bul­got.

Ogień buzuje mi w żyłach, serce zamie­nia się w tłok, a ja patrzę w dół, na wpół spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę, jak wybiega z galo­pem z mojej par­szy­wej piersi. Czuję każdy mię­sień. Wszyst­kie komórki mojego ciała wybu­chają, pul­sują kine­tyczną ener­gią. Szar­pie mną odruch wymiotny. Padam, dra­piąc pierś. Dyszę. Pluję żół­cią. Walę pię­ściami w pod­łogę. Sza­rzy odsu­wają się od mojego wiją­cego się ciała. Wyrzu­cam z sie­bie stru­mień prze­kleństw, na dźwięk któ­rych Sevro by się zaczer­wie­nił. A potem z drże­niem patrzę na nich.

– Co… to… było?!

Holi­day stara się nie śmiać.

– Mama nazywa to uką­sze­niem węża. Dzia­ła­nie utrzyma się ze trzy­dzie­ści minut przy twoim meta­bo­li­zmie.

– To robota waszej mamy?

Trigg wzru­sza ramio­nami.

– Jeste­śmy z Ziemi.

4. Cela 2187

4

Cela 2187

Pro­wa­dzą mnie kory­ta­rzami jak więź­nia. Z kap­tu­rem na gło­wie. Z rękami za ple­cami w otwar­tych kaj­dan­kach. Brat idzie po mojej lewej, sio­stra po pra­wej, oboje mnie przy­trzy­mują. Uką­sze­nie węża trzyma mnie na nogach, ale z cho­dze­niem jest kiep­sko. Moje ciało naszpry­co­wane che­mią na­dal zdaje się wiot­kie jak mokra szmata. Led­wie czuję roz­wa­lony palec u stopy i sła­bość mię­śni. Moje cie­niut­kie wię­zienne buty szu­rają o pod­łogę. W gło­wie mi się kręci, ale mój mózg pra­cuje teraz na zwięk­szo­nych obro­tach. To sku­piona mania. Gryzę się w język, by nie szep­tać, powta­rzam sobie, że nie sie­dzę już w ciem­no­ści. Wlokę się beto­no­wym kory­ta­rzem. Idę w stronę wol­no­ści. Do mojej rodziny, do Sevro.

Nikt tu nie będzie zatrzy­my­wał dwójki dra­go­nów z Trzy­nastki, zwłasz­cza kiedy mamy prze­pustki i prze­bywa tu Aja we wła­snej oso­bie. Wąt­pię, żeby wiele osób z armii Sza­kala choćby wie­działo, że żyję. Zoba­czą mój wzrost, blade ciało i uznają, że jestem pecho­wym Obsy­dia­no­wym więź­niem. Mimo to czuję ich spoj­rze­nia. Ogar­nia mnie para­noja. Oni wie­dzą. Wie­dzą, że zosta­wi­łeś za sobą zwłoki. Ile czasu minie, zanim otwo­rzą tamte drzwi? Mój mózg bły­ska­wicz­nie roz­waża wszel­kie moż­liwe zakoń­cze­nia. Jak bar­dzo sytu­acja może się schrza­nić. To ten nar­ko­tyk. To po pro­stu przez ten nar­ko­tyk.

– Nie powin­ni­śmy jechać w górę? – pytam, kiedy zjeż­dżamy gra­Windą w głąb wię­zie­nia pod gór­ską cyta­delą. – Czy na dole jest drugi han­gar?

– Dobrze pan kom­bi­nuje – mówi Trigg. Jest wyraź­nie pod wra­że­niem. – Czeka na nas sta­tek.

Holi­day strzela balo­nem z gumy do żucia.

– Trigg, masz coś brą­zo­wego na nosie. O… wła­śnie tu.

– Stul dziób. To nie ja się rumie­ni­łem, kiedy był nagi.

– Jesteś pewien, smar­ka­czu? Teraz cisza.

Gra­Winda zwal­nia i rodzeń­stwo sztyw­nieje ner­wowo. Sły­szę, jak odbez­pie­czają broń. Drzwi się otwie­rają i ktoś do nas dołą­cza.

– Domi­nus – wita gładko Holi­day nowe towa­rzy­stwo, odpy­cha­jąc mnie na bok.

Kroki wcho­dzą­cego są dosta­tecz­nie cięż­kie, żeby to był Złoty albo Obsy­dia­nowy, ale Sza­rzy ni­gdy nie zwra­cają się „domi­nus” do Obsy­dia­nowych, a Obsy­dia­nowy nie pach­niałby goź­dzi­kami i cyna­mo­nem.

– Sier­żan­cie.

Głos prze­szywa mnie na wskroś. To męż­czy­zna, który nosił naszyj­nik z uszu. Vixus. Nale­żał do sta­rej bandy Titusa. Brał udział w masa­krze pod­czas mojego Triumfu. Kulę się w swo­jej czę­ści gra­Windy, która znowu rusza w dół. Sły­szę sze­lest jego koł­nie­rzyka od mun­duru.

– Trzy­na­sty legion? – pyta po chwili Vixus. Musiał zauwa­żyć ich tatu­aże na szyi. – Jeste­ście od Ai czy jej ojca?

– Od Furii, pod­czas tej misji, domi­nus – odpo­wiada chłodno Holi­day. – Ale słu­ży­li­śmy pod Panem Popio­łów.

– Więc bra­li­ście udział w bitwie pod Dej­mo­sem w zeszłym roku?

– Tak, domi­nus. Byli­śmy z Grim­mus w awan­gar­dzie, na pokła­dzie pijawki wysła­nej, żeby zabić Tele­ma­nu­sów, zanim Fabii roz­gro­mił ich i roz­pro­szył okręty Arcosa. Mój brat strze­lił sta­remu Kava­xowi w bark. Pra­wie go zała­twił, zanim Augu­stus i żona Kavaxa nie zaata­ko­wali naszej dru­żyny.

– Pro­szę, pro­szę… – wyraża apro­batę Vixus. – To byłoby pierw­szo­rzędne tro­feum. Mógł­byś doło­żyć jesz­cze jedną łezkę na swo­jej twa­rzy, legio­ni­sto. Ja polo­wa­łem na Obsy­dia­no­wego psa z Sió­demką. Pan Popio­łów wyzna­czył wcale nie­złą nagrodę za zwró­ce­nie mu nie­wol­nika. – Wciąga coś nosem. To mi brzmi jak te stymy w kap­suł­kach, które tak lubił Tac­tus. – A to kto?

Ma na myśli mnie.

Sły­szę bicie serca w uszach.

– Pre­zent od pre­torki Grim­mus w zamian… za prze­syłkę, którą zabiera do domu – odpo­wiada Holi­day. – Wie pan, co mam na myśli.

– Prze­syłkę. Raczej pół prze­syłki. – Śmieje się z wła­snego dow­cipu. – Ktoś, kogo znam? – Dotyka brzegu mojego kap­tura. Cofam się ze stra­chem. – Wyjec roz­grzałby serce. Kamyk? Chwast? Nie, za wysoki.

– Obsy­dia­nowy – odpo­wiada szybko Trigg. – Chciał­bym, żeby to był Wyjec.

– Fuj. – Vixus cofa gwał­tow­nie rękę, jakby się ska­ził. – A nie, cze­kaj­cie. – Vixus ma pomysł. – Umie­ścimy go w celi razem z tą suką Julii. Niech wal­czą o kola­cję. Co wy na to, Trzy­nastki? Macie ochotę się zaba­wić?

– Trigg, załatw kamerę – rzu­cam ostro spod kap­tura.

– Co? – Vixus odwraca się do mnie.

Pstryk.

Włą­cza się pole zakłó­ca­jące.

Poru­szam się nie­zręcz­nie, ale szybko. Wyry­wam nad­garstki z kaj­da­nek, jedną ręką wycią­gam ukrytą brzy­twę, drugą zry­wam kap­tur. Dźgam Vixusa w ramię. Przy­szpi­lam go do ściany i ude­rzam z byka w twarz. Jed­nak nawet na che­mii nie jestem taki jak daw­niej. Obraz przed oczami mi pływa. Poty­kam się. Nie to co Vixus. Zanim zdążę zare­ago­wać czy choćby zogni­sko­wać wzrok, wyciąga wła­sną brzy­twę.

Holi­day zasła­nia mnie wła­snym cia­łem, odpy­cha­jąc w bok. Padam na zie­mię. Trigg jest jesz­cze szyb­szy i ładuje lufę pisto­letu pro­sto w otwarte usta Vixusa. Złoty zamiera, patrząc wzdłuż lufy, prze­su­wa­jąc języ­kiem po zim­nym metalu. Brzy­twa zatrzy­muje się parę cen­ty­me­trów od głowy Holi­day.

– Ćśś – szep­cze Trigg. – Rzuć brzy­twę.

Vixus robi, co mu każą.

– Coś ty sobie myślał? – pyta mnie gniew­nie Holi­day.

Dyszy ciężko i pomaga mi wstać. Na­dal kręci mi się w gło­wie. Prze­pra­szam. To było głu­pie z mojej strony. Staję pew­niej i patrzę na Vixusa, który wpa­truje się we mnie ze zgrozą. Nogi mi się trzęsą i muszę trzy­mać się porę­czy w gra­Win­dzie. Serce koła­cze mi z wysiłku po nar­ko­ty­kach. Głupi byłem, że pró­bo­wa­łem wal­czyć. Głupi, że sko­rzy­sta­łem z zakłó­ca­cza. Zie­loni sko­ja­rzą fakty. Przy­ślą Sza­rych, żeby spraw­dzili pokój badań. Znajdą ciała.

Pró­buję poskła­dać w całość roz­peł­za­jące się myśli.

Skup się.

– Vic­tra żyje? – udaje mi się zapy­tać.

Trigg cofa lufę, tylko odro­binę, tuż za zęby, żeby Vixus mógł odpo­wie­dzieć. Ale ten nie odpo­wiada. Na razie.

– Wiesz, co on mi zro­bił? – pytam. Po chwili oporu Vixus kiwa głową. – I mimo to… – Śmieję się. Mój śmiech jest jak szcze­lina w lodzie, roz­sze­rza się, roz­prze­strze­nia, sięga coraz dalej, roz­trza­skuje lód na tysiąc moż­li­wych spo­so­bów, aż zagry­zam język, żeby go powstrzy­mać. – Mimo to na­dal masz odwagę kazać mi powta­rzać pyta­nie?

– Żyje.

– Żni­wia­rzu… Przyjdą po nas. Zorien­tują się, że ktoś włą­czył zakłó­cacz – odzywa się Holi­day, patrząc na małą kamerkę w sufi­cie gra­Windy. – Nie możemy zmie­niać planu.

– Gdzie ona jest? – Obra­cam brzy­twę w ranie. – Gdzie ona jest?

Vixus syczy z bólu.

– Poziom dwu­dzie­sty trzeci, cela 2187. Roz­są­dek każe mnie nie zabi­jać. Możesz wsa­dzić mnie do celi. Uciec. Powiem ci, któ­rędy powi­nie­neś ucie­kać, Dar­row. – Mię­śnie i żyły pod skórą jego szyi wiją się i wynu­rzają jak węże pod pia­skiem. Nie ma na ciele grama tłusz­czu. – Dwóch zdra­dziec­kich pre­to­ria­nów daleko cię nie zapro­wa­dzi. Na tej górze sie­dzi cała armia. W mie­ście i na orbi­cie są legiony. Trzy­dzie­stu Nie­zrów­na­nych Nazna­czo­nych. Kościa­rze w połu­dnio­wej Attyce. – Kiwa głową na małą czaszkę sza­kala na kla­pie mun­duru. – Pamię­tasz ich?

– Nie potrze­bu­jemy go – war­czy Trigg, prze­su­wa­jąc pal­cem po spu­ście broni.

– Czyżby? – Vixus się śmieje, widząc moją sła­bość, wraca mu pew­ność sie­bie. – A co ty zro­bisz na widok Olim­pij­skiego Ryce­rza, bla­szaku? Cze­kaj. Jest ich tu dwoje, prawda?

Holi­day tylko pry­cha.

– To samo, co ty byś zro­bił na ich widok, zło­ciutki. Zwie­jemy.

– Poziom dwu­dzie­sty trzeci – mówię Trig­gowi.

Trigg wpro­wa­dza poziom na pul­pi­cie ste­row­ni­czym windy, zmie­nia­jąc naszą trasę ucieczki. Wywo­łuje mapę na ter­mi­nalu i ana­li­zuje ją pobież­nie razem z Holi­day.

– Cela 2187 jest… tu. Potrzebny będzie kod. I będą tam kamery.

– Za bar­dzo odda­lamy się od drogi ucieczki. – Holi­day zaci­ska usta. – Jeśli pój­dziemy tędy, będziemy zała­twieni.

– Vic­tra to moja przy­ja­ciółka – mówię. I myśla­łem, że nie żyje, ale jakimś cudem prze­trwała, mimo że sio­stra ją postrze­liła. – Nie zosta­wię jej.

– Nie mamy wyboru – odpo­wiada Holi­day.

– Zawsze jest wybór. – Te słowa brzmią słabo nawet w moich wła­snych uszach.

– Spójrz na sie­bie, czło­wieku. Została z cie­bie sko­rupa!

– Odpuść mu, Holi – odzywa się Trigg.

– Ta Złota suka nie jest jedną z nas! Nie umrę za nią.

Tyle że Vic­tra odda­łaby życie za mnie. W ciem­no­ści myśla­łem o niej. O dzie­cin­nej rado­ści w jej oczach, kiedy w gabi­ne­cie Sza­kala dałem jej bute­leczkę petri­choru.

„Nie wie­dzia­łam, Dar­row, nie wie­dzia­łam” – to były ostat­nie słowa, które powie­działa mi po tym, jak Roque nas zdra­dził. Wokół sza­lała śmierć, Vic­tra miała poci­ski w ple­cach, a chciała tylko, żebym pod koniec nie myślał o niej źle.

– Nie porzucę przy­ja­ciółki – powta­rzam z upo­rem.

– Pójdę za tobą – odpo­wiada prze­cią­gle Trigg. – Zro­bię, cokol­wiek każesz, Żni­wia­rzu. Jestem twoim czło­wie­kiem.

– Trigg – szep­cze Holi­day. – Ares powie­dział…

– Ares nie zmie­nił biegu histo­rii. – Trigg kiwa głową na mnie. – A on może to zro­bić. Idziemy tam, gdzie on.

– A jeśli prze­ga­pimy naszą szansę?

– To stwo­rzymy sobie nową.

Holi­day ma szkli­ste oczy. Poru­sza potężną szczęką. Znam ten wyraz twa­rzy. Ona nie widzi w swoim bra­cie tego, co ja. Dla niej nie jest lur­che­rem, zabójcą. Dla niej to chło­piec, z któ­rym dora­stała.

– W porządku. Wcho­dzę w to – zga­dza się nie­chęt­nie.

– A co z Nie­zrów­na­nym? – pyta Trigg.

– Wpro­wa­dzi kod, o ile dożyje – odpo­wia­dam. – Zastrzel go, jeśli zacznie fikać.

* * *

Wysia­damy z windy na pozio­mie 23. Znowu mam kap­tur na gło­wie. Holi­day mnie pro­wa­dzi, a Vixus idzie przo­dem, jakby eskor­to­wał nas do celi. Trigg podąża tuż za nim z bro­nią w pogo­to­wiu. W kory­ta­rzach jest cicho. Nasze kroki niosą się echem. Nie widzę niczego przez kap­tur.

– To tu – mówi Vixus, gdy docie­ramy do drzwi.

– Wpro­wadź kod, dupku – roz­ka­zuje Holi­day.

Vixus wypeł­nia pole­ce­nie i drzwi otwie­rają się z sykiem. Ota­cza nas hałas, strasz­liwy biały szum z ukry­tych gło­śni­ków. W celi jest prze­raź­li­wie zimno, wszystko jest kom­plet­nie białe. Sufit jarzy się tak sil­nym świa­tłem, że nie mogę nawet na niego spoj­rzeć. Wynisz­czona loka­torka celi leży w kącie, sku­lona w pozy­cji pło­do­wej, tyłem do mnie. Plecy ma pokryte sta­rymi opa­rze­niami i pozna­czone prę­gami od bicia. Szopa tak jasnych, że pra­wie bia­łych wło­sów opada jej na oczy – jedyna rzecz, która osła­nia ją przed ośle­pia­ją­cym świa­tłem. Nie zorien­to­wał­bym się, kim jest, gdyby nie dwie bli­zny od kul u szczytu krę­go­słupa, mię­dzy łopat­kami.

– Vic­tra! – prze­krzy­kuję hałas. Nie sły­szy mnie. – Vic­tra! – krzy­czę znowu, kiedy hałas milk­nie, zastą­piony odgło­sem bicia serca.

Tor­tu­rują ją dźwię­kiem i świa­tłem. Wra­że­niami. Dokład­nie odwrotna tak­tyka niż w moim przy­padku. Teraz mnie sły­szy, odwraca głowę w moją stronę. Jej złote oczy patrzą dziko spod skoł­tu­nio­nych wło­sów. Nie wiem, czy mnie poznaje. Śmia­łość, z jaką nosiła swoją nagość, prze­pa­dła bez śladu. Zasła­nia się. Wydaje się bez­bronna. Prze­ra­żona.

– Pod­nieś ją – mówi Holi­day, popy­cha­jąc Vixusa, który pada na brzuch. – Musimy iść.

– Jest spa­ra­li­żo­wana… – odzywa się Trigg. – Prawda?

– Szlag. W takim razie będziemy ją nieść.

Trigg pod­cho­dzi szybko do Vic­try. Wycią­gam rękę, opie­ram ją na jego piersi, żeby go zatrzy­mać. Nawet w takim sta­nie mogłaby ode­rwać mu ręce. Pomny zgrozy, którą czu­łem, kiedy wycią­gnięto mnie z dziury, pod­cho­dzę powoli do Vic­try. Mój wła­sny strach wyco­fuje się w głąb mojego umy­słu, zastą­piony gnie­wem na widok tego, co zro­biła jej wła­sna sio­stra. Mam świa­do­mość, że to moja wina.

– Vic­tra, to ja, Dar­row. – Nie zdra­dza się niczym, że mnie usły­szała. Przy­ku­cam obok niej. – Wycią­gniemy cię stąd. Czy możemy cię pod­nieść…

Rzuca się na mnie, odpy­cha­jąc się rękami.

– Zdej­mij twarz! – wrzesz­czy. – Zdej­mij twarz!

Miota się kon­wul­syj­nie, kiedy Holi­day pod­biega i wali ją grom­ni­kiem w krzyż. Ładu­nek elek­tryczny nie wystar­cza.

– Pad­nij! – krzy­czy Holi­day.

Vic­tra ude­rza ją w śro­dek napier­śnika z duro­Pla­stu. Holi­day leci kilka metrów do tyłu, ude­rza o ścianę. Trigg strzela z ambi­Ka­ra­binu, wie­lo­funk­cyj­nej dłu­giej broni. Dwa poci­ski usy­pia­jące tra­fiają w udo Vic­try. To ją szybko zała­twia. Jed­nak nawet gdy leży i dyszy na pod­ło­dze, patrzy na mnie zmru­żo­nymi oczami, aż traci przy­tom­ność.

– Holi­day… – zaczy­nam.

– Mam się pierw­szo­rzęd­nie – stęka Holi­day, pod­no­sząc się. Ma w napier­śniku wgnie­ce­nie wiel­ko­ści pię­ści. – Piksa potrafi przy­wa­lić – mówi, podzi­wia­jąc wgnie­ce­nie. – Ta zbroja powinna wytrzy­my­wać poci­ski EM.

– Gene­tyka Julii – mru­czy Trigg.

Zarzuca sobie Vic­trę na ramiona i wycho­dzi na kory­tarz za Holi­day, która powar­kuje na mnie, bym się pośpie­szył. Zosta­wiamy Vixusa leżą­cego na brzu­chu w celi. Żywego, tak jak obie­ca­łem.

– Znaj­dziemy cię – mówi i siada, gdy idę zatrza­snąć drzwi. – Wiesz, że cię znaj­dziemy. Powiedz małemu Sevro, że nad­cho­dzimy. Jeden Barca z głowy. Został jesz­cze jeden.

– Coś ty powie­dział?

Wra­cam szybko do celi, a jemu w oczach zapala się strach. Ten sam, który musiała czuć Lea wiele lat temu, kiedy cho­wa­łem się w ciem­no­ści, gdy Anto­nia i Vixus tor­tu­ro­wali ją, żeby mnie wywa­bić. Śmiał się, kiedy jej krew wsią­kała w mech. I potem, kiedy moi przy­ja­ciele umie­rali w ogro­dzie. Chciałby, żebym go teraz oszczę­dził, aby póź­niej móc znowu zabi­jać. Zło karmi się lito­ścią.

Moja brzy­twa przy­biera kształt sier­paka.

– Pro­szę… – błaga teraz, wąskie wargi mu drżą.

Widzę w nim chłopca, kiedy dociera do niego, że popeł­nił błąd. Gdzieś ktoś na­dal go kocha. Pamięta go jako psot­nego dzie­ciaka albo śpią­cego malu­cha w koły­sce. Szkoda, że nie pozo­stał tym dziec­kiem. Szkoda, że wszy­scy nimi nie pozo­sta­li­śmy.

– Miej serce, Dar­row, nie jesteś mor­dercą. Nie jesteś Titu­sem.

Bicie serca w celi staje się gło­śniej­sze. Białe świa­tło zalewa Vixusa, tak że widzę tylko zarys syl­wetki.

On chce mojej lito­ści.

Moja litość prze­pa­dła w ciem­no­ści.