57,00 zł
Darrow chętnie żyłby w pokoju, ale wrogowie wciągnęli go w wojnę. Złoci władcy domagali się jego posłuszeństwa, jego żonę stracili na szubienicy, zniewolili jego lud. On sam jednak nie zamierzał się poddać. Ryzykując wszystko, przemienił się w Złotego i przeniknął do ich społeczności. Wyszedł zwycięsko z morderczej rywalizacji, w której wykuwają się najwięksi wojownicy Wspólnoty, piął się po szczeblach hierarchii i cierpliwie czekał na moment, w którym rozpęta rewolucję, która rozerwie społeczeństwo od środka. Ten czas nareszcie nadszedł. Jednakże w tym konflikcie obie strony hołdują zasadom honoru i kierują się żądzą zemsty. Darrow i jego towarzysze broni stają twarzą w twarz z potężnymi nieprzyjaciółmi, pozbawionymi skrupułów i litości. Są wśród nich ludzie, których dawniej uważał za przyjaciół. Jeśli chce wygrać, będzie musiał natchnąć zniewolonych w ciemności pobratymców, by zerwali kajdany, unicestwili świat stworzony przez swoich krwawych władców i upomnieli się o spuściznę, której nazbyt długo im odmawiano – a która jest zbyt wspaniała, żeby z niej rezygnować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 724
Darrow jest Czerwonym, skromnym górnikiem harującym pod powierzchnią Marsa. Trudzi się, żeby jego planeta nadawała się do zamieszkania dla przyszłych pokoleń, ale on i jego rodzaj zostali zdradzeni: Mars jest już zdatny do życia i władają nim pozbawieni wszelkich skrupułów Złoci. Kiedy wieszają jego żonę za głoszenie buntowniczych idei, Darrow dołącza do grupy rewolucjonistów znanych jako Synowie Aresa. Z ich pomocą zostaje przeistoczony fizycznie w Złotego i wysłany, żeby zniszczył Wspólnotę od środka.
Wstępuje do Instytutu, szkoły dla elity Złotych, która zmienia rozpuszczonych nastolatków w najlepszych wojowników Wspólnoty. Tam uczy się sztuki wojennej i lawirowania po niebezpiecznych wodach zdradzieckich (a niekiedy całkiem szczerych) przyjaźni oraz skomplikowanych politycznych rozgrywek Złotych. Tylko dzięki zmianie paradygmatu i wsparciu nowych przyjaciół Darrow jest w stanie pokonać Instytut z jego wszystkimi niebezpieczeństwami.
Dzięki zwycięstwu w Instytucie Darrow zdobywa prestiżową pozycję w świcie arcygubernatora Marsa, Nero au Augustusa. Przekonuje się jednak, że trudno dorosnąć do własnej legendy, gdy nie odnosi sukcesu w Akademii, gdzie Złoci trenują walkę na okrętach wojennych w kosmosie. Kiedy zostaje pokonany przez rywalizujący z jego pracodawcą ród, jego wartość szybko maleje w oczach arcygubernatora, dopóki Darrow nie da żądnemu władzy Złotemu tego, czego chce: wojny domowej.
Rozgrywając rodzinę Augustus przeciwko rodzinie Bellona, Darrow wpędza Wspólnotę w zamęt, siejąc nasiona chaosu wszędzie, gdzie się da. Zgromadziwszy potężną armię i kilku wątpliwych sojuszników, przypuszcza udany atak na Marsa i pozbawia ród Bellona kontroli nad planetą. Jednak podczas Triumfu urządzonego z okazji jego zwycięstwa zdrada znowu podnosi swój paskudny łeb i wszystko, na co pracował, obraca się w niwecz. Jego przyjaciele i sojusznicy zostają zabici albo przepadają bez wieści, on sam zostaje pojmany, a jego prawdziwa tożsamość – ujawniona. Losy rebelii zawisły na włosku…
Octavia au Lune – aktualna Suwerenka Wspólnoty
Lysander au Lune – wnuk Octavii, dziedzic rodziny Lune
Adrius au Augustus – arcygubernator Marsa, brat bliźniak Virginii
Virginia au Augustus/Mustang – siostra bliźniaczka Adriusa
Magnus au Grimmus/Pan Popiołów – arcyimperator Suwerenki, ojciec Ai
Aja au Grimmus – Rycerz Zmiany, główna ochroniarka Suwerenki
Cassius au Bellona – Rycerz Poranka, ochroniarz Suwerenki
Roque au Fabii – imperator armady Miecz
Antonia au Severus-Julii – przyrodnia siostra Victry, córka Agrippiny
Victra au Julii – przyrodnia siostra Antonii, córka Agrippiny
Kavax au Telemanus – głowa rodziny Telemanus, ojciec Daxo
Daxo au Telemanus – dziedzic i syn Kavaxa, brat Paxa
Romulus au Raa – głowa rodziny Raa, arcygubernator Io
Lilath au Faran – towarzyszka Szakala, przywódczyni Kościarzy
Cyriana au Tanus/Oset – dawny Wyjec, teraz przyboczna z Kościarzy
Vixus au Sarna – były członek Domu Marsa, przyboczny z Kościarzy
Trigg ti Nakamura – legionista, brat Holiday, Szary
Holiday ti Nakamura – legionistka, siostra Trigga, Szara
Regulus ag Sun/Żywe Srebro – najbogatszy człowiek we Wspólnocie, Srebrny
Alia Śnieżna Wróblica – królowa Walkirii, matka Ragnara i Sefi, Obsydianowa
Sefi Milcząca – przywódczyni Walkirii, córka Alii, siostra Ragnara
Orion xe Aquarii – kapitan statku, Niebieska
Darrow z Lykos/Żniwiarz – były lansjer domu Augustus, Czerwony
Sevro au Barca/Goblin – Wyjec, Złoty
Ragnar Volarus – nowy Wyjec, Obsydianowy
Dancer – przyboczny Aresa, Czerwony
Mickey – Rzeźbiarz, Fioletowy
Wznoszę się w ciemność, oddalam od ogrodu podlanego krwią moich przyjaciół. Złoty mężczyzna, który zabił moją żonę, leży martwy obok mnie na zimnym metalowym pokładzie; pozbawił go życia jego własny syn.
Jesienny wiatr targa mi włosy. Statek dudni pode mną. W oddali płomienie wywołane przez tarcie rozrywają noc jasnym pomarańczem. Telemanusowie schodzą z orbity, pędzą mi na ratunek. Lepiej, żeby tego nie robili. Lepiej, żeby zagarnęła mnie ciemność i niech sępy kłócą się nad moim sparaliżowanym ciałem.
Głosy moich wrogów niosą się echem za moimi plecami. Wysokie demony z twarzami aniołów. Najmniejszy z nich pochyla się. Głaszcze mnie po głowie, patrząc na swojego martwego ojca.
– Ta historia zawsze miała się tak zakończyć – mówi do mnie. – Nie twoim krzykiem, nie twoją furią, lecz twoim milczeniem.
Roque, mój zdrajca, siedzi w kącie. Był moim przyjacielem. Miał za dobre serce jak na swój Kolor. Teraz odwraca głowę i widzę jego łzy. Nie są jednak przeznaczone dla mnie. To łzy za tych, których utracił. Za tych, których mu odebrałem.
– Żaden Ares cię nie uratuje. Żadna Mustang cię nie pokocha. Jesteś sam, Darrow. – Oczy Szakala są spokojne i zapatrzone w dal. – Jak ja. – Podnosi czarną, pozbawioną otworów na oczy maskę z kagańcem i zapina mi ją na twarzy. Pozbawia mnie wzroku. – Oto jak to się kończy.
Żeby mnie złamać, zabił tych, których kocham.
Jednak wciąż jest nadzieja w tych, którzy żyją. W Sevro. W Ragnarze i Dancerze. Myślę o wszystkich moich ludziach zniewolonych w ciemności. O wszystkich Kolorach na wszystkich światach, zakutych i spętanych łańcuchami, żeby Złoci mogli rządzić, i wściekłość płonie w mrocznej dziurze, którą Szakal wyciął w mojej duszy. Nie jestem sam. Nie jestem jego ofiarą.
Dlatego pozwolę, żeby zrobił ze mną, co zechce. Jestem Żniwiarzem.
Znam cierpienie.
Znam ciemność.
To jeszcze nie koniec tej historii.
Ciernie
Per aspera ad astra.
1
Tylko ciemność
Głęboko w ciemności, z dala od ciepła, słońca i księżyców, leżę cichy jak kamień, który mnie otacza i więzi moje zgarbione ciało w swoim straszliwym łonie. Nie mogę stanąć na nogi. Nie mogę się przeciągnąć. Mogę jedynie zwijać się w kłębek, zasuszone szczątki, skamielina człowieka, jakim byłem. Ręce mam skute za plecami. Leżę nagi na zimnym kamieniu.
Całkiem sam w ciemności.
Mam wrażenie, że minęły miesiące, lata, tysiąclecia, odkąd zginałem kolana, odkąd nie wyginałem kręgosłupa w tej skrzywionej pozie. Ból doprowadza mnie do szału. Moje stawy zapiekły się jak zardzewiałe żelazo. Ile czasu upłynęło, odkąd widziałem moich Złotych przyjaciół wykrwawiających się na trawie? Odkąd Roque złożył na moim policzku pocałunek, łamiąc mi jednocześnie serce?
Czas nie jest rzeką.
Nie tutaj.
W tym grobie czas jest z kamienia. Jest ciemnością, stałą i nieustępliwą, a jego jedyną miarą są dwa wahadła życia: oddech i bicie mojego serca.
Wdech. Ba-bach. Ba-bach.
Wydech. Ba-bach. Ba-bach.
Wdech. Ba-bach. Ba-bach.
I tak w nieskończoność. Aż do… kiedy? Aż umrę ze starości? Roztrzaskam sobie czaszkę o kamień? Przegryzę wprowadzone przez Żółtych do jelit rurki, którymi otrzymuję składniki odżywcze i którymi odprowadzane są odchody?
Czy może do chwili, kiedy oszalejesz?
– Nie. – Zgrzytam zębami.
Oooo tak.
– To tylko ciemność.
Nabieram powietrza. Uspokajam się. Dotykam ścian w sposób, który mnie koi. Plecami. Palcami rąk, piętami, palcami stóp, głową. Powtórka. Tuzin razy. Sto razy. Niech będzie tysiąc.
Tak. Jestem sam.
Pomyślałbym, że są gorsze rzeczy niż to, ale teraz już wiem, że nie ma. Człowiek nie jest samotną wyspą. Potrzebujemy tych, którzy nas kochają. Potrzebujemy tych, którzy nas nienawidzą. Potrzebujemy innych, żeby kotwiczyli nas w naszym życiu, dawali nam powód do istnienia, do czucia. Ja mam tylko ciemność. Czasem krzyczę. Czasem śmieję się nocą, czasem za dnia. Kto to teraz wie? Śmieję się, żeby zabić czas, żeby zużyć kalorie, których dostarcza mi Szakal, żeby moje ciało z drżeniem pogrążyło się we śnie.
Czasem też płaczę. Nucę. Gwiżdżę.
Słucham głosów dobiegających z góry. Napływają do mnie z nieskończonego morza ciemności. Towarzyszy im przyprawiający o szaleństwo brzęk łańcuchów i kości wibrujący w ścianach mojego więzienia. Rozlegają się tak blisko, a jednak są odległe o tysiąc kilometrów, jakby cały świat istniał tuż poza ciemnością, a ja nie mogę go zobaczyć, dotknąć, poczuć, posmakować, nie mogę przebić tej zasłony i znów stać się jego częścią. Tkwię uwięziony w samotności.
Słyszę głosy w tej chwili. Brzęk łańcuchów i klekot kości sączą się przez moje więzienie.
Czy to moje głosy?
Śmieję się na tę myśl.
Przeklinam.
Knuję. Zabij.
Wymorduj. Wyłup. Rozerwij. Spal.
Błagam. Mam przywidzenia. Targuję się.
Skowyczę modlitwy do Eo, szczęśliwy, że oszczędzono jej takiego losu.
Ona nie słucha.
Śpiewam ballady z dzieciństwa i recytuję Umierającą Ziemię, The Lamplighter, Ramajanę, Odyseję w grece i łacinie, a potem w utraconych językach: arabskim, angielskim, chińskim, niemieckim, sięgając do wspomnień z infoNośników, które dał mi Matteo, kiedy byłem ledwie chłopcem. Szukam wsparcia u zbłąkanego Greka, który pragnął tylko znaleźć drogę do domu.
Zapomniałeś, co zrobił.
Odyseusz był bohaterem. Pokonał mury Troi za pomocą drewnianego konia. Tak jak ja pokonałem armie Bellony za pomocą Żelaznego Deszczu, który spadł na Marsa.
A potem…
– Nie – warczę. – Zamilcz.
…jego ludzie weszli do Troi. Znaleźli matki. Znaleźli dzieci. I zgadnij, co zrobili?
– Zamknij się!
Wiesz, co zrobili. Kość. Pot. Ciało. Popiół. Chłosta. Krew.
Ciemność chichocze z radości.
Żniwiarzu, Żniwiarzu, Żniwiarzu… Wszystkie czyny, które pozostają zapamiętane, są spisane krwią.
Czy ja śnię? Czy to jawa? Zatraciłem się. Wszystko zlewa się ze sobą, topi mnie w wizjach, szeptach i dźwiękach. Raz za razem szarpię za wątłe kostki nóg Eo. Roztrzaskuję twarz Julianowi. Słyszę, jak Pax, Quinn, Tactus, Lorn i Victra wydają ostatnie tchnienie. Tak wiele bólu. I po co? Żeby zawieść moją żonę. Moich ludzi.
Aresa też. I przyjaciół.
Ilu jeszcze zostało?
Sevro? Ragnar?
Mustang?
Mustang. A jeśli ona wie, że tu jesteś… A jeśli po prostu jej to nie obchodzi… Bo dlaczego miałoby ją to obchodzić? To ty zdradziłeś. To ty kłamałeś. To ty posłużyłeś się jej umysłem. Jej ciałem. Jej krwią. Pokazałeś jej swoją prawdziwą twarz, więc uciekła. A jeżeli to jej robota? Może to ona cię zdradziła? Mógłbyś ją wtedy kochać?
– Zamknij się! – krzyczę na siebie, na ciemność.
Nie myśl o niej. Nie myśl o niej.
Dlaczego masz o niej nie myśleć? Przecież za nią tęsknisz.
Jej obraz pojawia się w ciemności, tak jak pojawił się wiele razy wcześniej – dziewczyna odjeżdżająca ode mnie konno po zielonym polu obraca się w siodle i ze śmiechem woła, żebym za nią ruszył. Jej włosy falują jak złote źdźbła pszenicy, które wiatr porywa z wozu farmera.
Łakniesz jej. Kochasz ją. Złotą dziewczynę. Zapomnij o tamtej Czerwonej suce.
– Nie. – Walę głową w ścianę. – To tylko ciemność – szepczę.
Tylko ciemność płatająca figle mojemu umysłowi. Mimo to próbuję zapomnieć Mustang, Eo. Nie ma świata poza tym miejscem. Nie mogę tęsknić za czymś, co nie istnieje.
Ciepła krew spływa mi po czole ze starych strupów, teraz świeżo zdartych. Kapie mi z nosa. Wyciągam język, macam kamień, aż natrafię na krople. Rozkoszuję się solą, marsjańskim żelazem. Powoli. Powoli. Niech nowość tego wrażenia trwa. Niech smak pozostanie dłużej i przypomni mi, że jestem człowiekiem. Czerwonym z Lykos. Piekłonurkiem.
Nie. Nie jesteś. Jesteś niczym. Żona cię porzuciła i ukradła wasze dziecko. Twoja dziwka odwróciła się od ciebie. Nie byłeś dość dobry. Byłeś zbyt dumny. Za głupi. Zbyt nikczemny. I teraz o tobie zapomniano.
Tak?
Kiedy ostatnim razem widziałem Złotą dziewczynę, klęczałem obok Ragnara w tunelach Lykos, prosząc ją, żeby zdradziła własny lud i poszukała w życiu czegoś więcej, dla czego warto trwać. Wiedziałem, że jeśli zdecyduje się dołączyć do nas, marzenie Eo będzie mogło rozkwitnąć. Lepszy świat był na wyciągnięcie ręki. A zamiast tego ona odeszła. Czy mogła o mnie zapomnieć? Czy miłość do mnie ją opuściła?
Kochała tylko twoją maskę.
– To tylko ciemność. Tylko ciemność. Tylko ciemność – mamroczę coraz szybciej.
Nie powinno mnie tu być.
Powinienem nie żyć. Po śmierci Lorna miałem trafić do Octavii, żeby jej Rzeźbiarze przeprowadzili sekcję zwłok i odkryli sekrety tego, jak stałem się Złotym; żeby przekonali się, czy mogą istnieć inni tacy jak ja. Jednak Szakal dobił targu. Zatrzymał mnie dla siebie. Torturował mnie w swojej posiadłości w Attyce, wypytując o Synów Aresa, o Lykos i moją rodzinę. Nie powiedział mi, jak odkrył mój sekret. Błagałem, żeby zakończył moje życie.
A na koniec dał mi kamień.
– Kiedy wszystko przepadnie, honor żąda śmierci – powiedział mi kiedyś Roque. – To szlachetny koniec.
Ale co wie o śmierci bogaty poeta? Biedni znają śmierć. Niewolnicy znają śmierć. I chociaż jej pragnę, to się jej boję. Bo im więcej widzę okrutnego świata, tym mniej wierzę, że kończy się jakąś przyjemną fikcją.
Dolina nie istnieje naprawdę.
To kłamstwo opowiadane przez matki i ojców, którzy dają powód swoim umierającym z głodu dzieciom, by te mogły znieść horror. A tak naprawdę nie istnieje żaden powód. Eo przepadła. Nie patrzyła, jak walczę o jej marzenie. Było jej obojętne, jaki los wywalczyłem sobie w Instytucie ani czy pokochałem Mustang, bo w dniu, w którym umarła, rozpadła się w nicość. Nie ma niczego poza tym światem. To nasz początek i koniec. Nasza szansa na radość przed ciemnością.
Tak. Ale ty nie musisz umierać. Możesz uciec z tego miejsca – szepcze do mnie ciemność. – Wypowiedz te słowa. Wypowiedz je. Znasz sposób.
Ma rację. Znam.
– Wystarczy, żebyś powiedział „Poddaję się”, i wszystko to się zakończy – powiedział dawno temu Szakal, zanim spuścił mnie do tego piekła. – Umieszczę cię w ślicznej posiadłości na resztę życia, będę przysyłał ci ciepłe, śliczne Różowe i tyle jedzenia, że roztyjesz się bardziej niż Pan Popiołów. Niestety te słowa mają cenę.
Są tego warte. Ratuj się. Nikt inny cię nie uratuje.
– Ceną, drogi Żniwiarzu, jest twoja rodzina.
Moja rodzina, którą wyrwał z Lykos. Wysłał po nią lurcherów i teraz trzyma ją w swoim więzieniu w trzewiach fortecy w Attyce. Nie pozwolił mi ich zobaczyć. Nie dał mi powiedzieć, że ich kocham i jest mi przykro, że nie byłem dość silny, aby ich ochronić.
– Nakarmię nimi więźniów tej twierdzy – powiedział. – Mężczyzn i kobiety, o których myślałeś, że powinni władać zamiast Złotych. Kiedy zobaczysz zwierzę w człowieku, zrozumiesz, że ja mam rację, a ty się mylisz. To Złoci muszą rządzić.
Odpuść ich sobie – mówi ciemność. – Taka ofiara jest pragmatyczna. Jest mądra.
– Nie… Nie zrobię tego…
Twoja matka chciałaby, żebyś żył.
Nie za taką cenę.
Jaki człowiek potrafiłby pojąć matczyną miłość? Żyj. Dla niej. Dla Eo.
Czy mogłaby tego chcieć? Czy ciemność ma rację? W końcu jestem ważny. Eo tak powiedziała. Ares tak powiedział. Wybrał mnie. Ze wszystkich Czerwonych wybrał właśnie mnie. Mogę zerwać okowy. Mogę odnaleźć w życiu coś więcej, coś, dla czego warto żyć. To nie byłby wcale egoizm, gdybym uciekł z więzienia. Właściwie w szerszej perspektywie byłoby to wręcz bezinteresowne.
Tak. Naprawdę bezinteresowne…
Matka błagałaby, żebym złożył tę ofiarę. Kieran by zrozumiał. Podobnie jak moja siostra. Mogę ocalić naszych ludzi. Marzenie Eo trzeba urzeczywistnić za wszelką cenę. Moim obowiązkiem jest zachować je przy życiu. Obowiązkiem i prawem zarazem.
Wypowiedz słowa.
Walę głową w kamień i krzyczę na ciemność, żeby odeszła. Nie może mnie zwieść. Nie może mnie złamać.
Nie wiedziałeś? Każdego można złamać.
Przenikliwy chichot ciemności kpi ze mnie, przeciągając się w nieskończoność.
I wiem, że ma rację. Każdego można złamać. Szakal już złamał mnie torturami. Powiedziałem mu, że pochodzę z Lykos. Powiedziałem, gdzie znajdzie moją rodzinę. Istnieje jednak sposób, żeby uszanować to, czym jestem. To, co kochała Eo. Żeby uciszyć głosy.
– Roque, miałeś rację – szepczę. – Miałeś rację.
Po prostu chcę wrócić do domu. Zniknąć stąd. A jednak nie mogę. Jedyne, co mi zostało, jedyne honorowe wyjście to śmierć. Zanim jeszcze bardziej zdradzę człowieka, którym jestem.
Śmierć to droga ucieczki.
Nie bądź głupcem. Przestań. Przestań.
Uderzam głową w ścianę mocniej niż wcześniej. Nie po to, żeby się ukarać, ale żeby się zabić. Skończyć ze sobą. Skoro ten świat nie kończy się w żaden miły sposób, to będzie mi musiała wystarczyć pustka. Jeśli jednak istnieje Dolina poza tą rzeczywistością, to ją znajdę. Nadchodzę, Eo. W każdym razie jestem już w drodze.
– Kocham cię.
Nie. Nie. Nie. Nie. Nie.
Walę czaszką w kamień. Żar zalewa mi twarz. Iskry bólu tańczą w czerni. Ciemność zawodzi do mnie, ale ja nie przestaję.
Jeśli to jest koniec, to popędzę ku niemu z całą moją zaciekłością.
Jednak kiedy cofam głowę, żeby uderzyć po raz ostatni, z całej siły, moja rzeczywistość jęczy. Dudni jak trzęsienie ziemi. To nie ciemność, ale coś poza nią. Coś w samym kamieniu nade mną, co staje się coraz głośniejsze, brzmi coraz bardziej basowo, aż ciemność pęka i rozcina ją płonący miecz światła.
2
Więzień L17L6363
Sufit się rozstępuje. Światło pali mnie w oczy. Zaciskam powieki, kiedy podłoga mojej celi wznosi się, aż zatrzymuje się ze szczękiem, a ja leżę odsłonięty na płaskiej kamiennej powierzchni. Prostuję nogi i gwałtownie łapię powietrze w płuca, prawie mdlejąc z bólu. Stawy mi trzeszczą. Napięte ścięgna rozciągają się. Walczę, żeby ponownie otworzyć oczy mimo rażącego światła. Napełniają się łzami. Jest tak jasno, że widzę tylko rozbielone przebłyski z otaczającego mnie świata.
Spowijają mnie urywki obcych głosów.
– Adriusie, co to jest?
– …był tam przez cały ten czas?
– Co za smród…
Leżę na kamieniu. Rozciąga się po obu moich stronach. Czarny, mieniący się niebiesko i fioletowo jak pancerz kreońskiego żuka. Podłoga? Nie. Widzę filiżanki. Spodki. Wózek z kawą. To stół. Stół był moim więzieniem. Nie jakaś ohydna otchłań. Po prostu szeroki na metr i długi na dwanaście metrów kawał marmuru z pustym wnętrzem. Co wieczór jedli raptem kilka cali ode mnie. Ich głosy były odległymi szeptami, które słyszałem w ciemności. Brzęk ich sreber i talerzy był moim jedynym towarzystwem.
– Barbarzyństwo…
Teraz sobie przypominam. Przy tym stole siedział Szakal, kiedy odwiedziłem go po tym, jak doszedłem do siebie po ranach odniesionych podczas Żelaznego Deszczu. Czy już wtedy planował moje uwięzienie? Miałem na głowie kaptur, kiedy mnie tu wsadzili. Myślałem, że znajduję się w trzewiach fortecy. Myliłem się. Trzydzieści centymetrów kamienia oddzielało ich kolacyjki od mojego piekła.
Podnoszę wzrok znad stojącej koło mojej głowy tacy z kawą. Ktoś wpatruje się we mnie. Kilka osób. Nie widzę ich z powodu łez i krwi w oczach. Odwracam się i zwijam w kłębek jak ślepy kret po raz pierwszy w życiu wykopany spod ziemi. Jestem zbyt przytłoczony i przerażony, żeby pamiętać o dumie albo nienawiści. Wiem jednak, że on się we mnie wpatruje. Szakal. Dziecinna twarz i smukłe ciało, piaskowe włosy czesane z przedziałkiem. Odchrząkuje.
– Moi szanowni goście, pozwólcie, że przedstawię wam więźnia L17L6363.
Jego twarz to niebo i piekło zarazem.
Widok drugiego człowieka…
Świadomość, że nie jestem sam…
A potem przypomnienie sobie, co mi zrobił… To wyrywa ze mnie duszę.
Inne głosy pełzają i dudnią, są tak donośne, że ogłuszają. I chociaż zwinąłem się w kłębek, czuję coś poza ich hałasem. Coś naturalnego, delikatnego i dobrego. Coś, czego – jak przekonywała mnie ciemność – miałem już nigdy nie poczuć. Wpada łagodnie przez otwarte okno i całuje moją skórę.
Późnojesienny wiaterek rozwiewa mięsisty, parny smród mojego brudu i sprawia, że myślę o dziecku, które gdzieś tam biegnie wśród śniegu i drzew, przesuwa dłońmi po korze i sosnowych igłach, brudzi sobie włosy żywicą. To wspomnienie, którego wiem, że nie mogę mieć, ale czuję, że powinienem. To jest życie, jakiego bym pragnął. Dziecko, które mógłbym mieć.
Płaczę. Nie tyle nad sobą, co nad tym chłopcem, który myśli, że żyje w dobrym świecie, gdzie matka i ojciec są ogromni i silni jak góry. Gdybym tylko znowu mógł być tak niewinny. Gdybym tylko wiedział, że ta chwila nie jest kolejną sztuczką. Niestety jest. Szakal daje tylko po to, żeby potem odebrać. Wkrótce światło stanie się wspomnieniem i powróci ciemność. Zaciskam mocno powieki, słucham krwi kapiącej z mojej twarzy na kamień i czekam na kolejny cios.
– Psiakrew, Augustus, to naprawdę było konieczne? – mruczy jak kot zabójczyni. Chropawy akcent przytłumiony ospałą intonacją typową dla Luny, wyuczoną na dworach Palatynu, gdzie wszystko robi na ludziach mniejsze wrażenie niż gdzie indziej. – Cuchnie jak śmierć.
– Sfermentowany pot i martwa skóra pod magnetycznymi kajdanami. Widzisz tę żółtawą skorupę na jego przedramionach, Aju? – zwraca jej uwagę Szakal. – Mimo to jest w miarę zdrowy i gotowy dla waszych Rzeźbiarzy. Zważywszy na okoliczności.
– Znasz tego człowieka lepiej ode mnie – odzywa się Aja do kogoś innego. – Upewnij się, że to on, a nie jakiś oszust.
– Wątpisz w moje słowo? – pyta Szakal. – Ranisz mnie.
Wzdrygam się, kiedy wyczuwam, że zbliża się ktoś inny.
– Daj spokój, do tego musiałbyś mieć serce, arcygubernatorze. Natura obsypała cię licznymi darami, ale obawiam się, że tego organu najwyraźniej ci brakuje.
– Zbyt hojnie mnie komplementujesz.
Łyżeczki uderzają z brzękiem o porcelanę. Ktoś odchrząkuje. Mam ochotę zasłonić uszy. Za dużo dźwięków. Za dużo informacji.
– Naprawdę można teraz dostrzec w nim Czerwonego. – To zimny głos kulturalnej kobiety z północnego Marsa. Wymowa bardziej szorstka niż akcent z Luny.
– Właśnie, Antonio! – odpowiada Szakal. – Ciekawiło mnie, jak uwięzienie na niego wpłynie. Członek gatunku homo aureus nigdy nie uległby takiemu poniżeniu jak ten tu, który leży przed nami. Wiecie, że prosił mnie o śmierć, zanim go tam umieściłem? Zaczął płakać. Jak na ironię, w dowolnej chwili mógł się zabić. Nie zrobił tego jednak, bo cząstka jego osoby rozkoszowała się tą dziurą. Widzicie, Czerwoni dawno temu zaadaptowali się do ciemności. Jak robaki. Nie ma dumy w ich zardzewiałej rasie. Czuł się tam jak u siebie w domu. Bardziej niż kiedykolwiek wśród nas.
Teraz przypominam sobie nienawiść.
Otwieram oczy, żeby dać im znać, że ich widzę. Że słyszę. Kiedy jednak moje powieki się rozwierają, to nie wróg przyciąga mój wzrok, ale zimowy krajobraz, który rozciąga się za plecami Złotych. Za oknami sześć z siedmiu górskich szczytów Attyki skrzy się w porannym świetle. Budynki z metalu i szkła zwieńczają kamień i śnieg, wyciągają się ku błękitnemu niebu. Mosty spinają szczyty. Prószy drobny śnieg. Obraz zamazuje się przed moimi osłabionymi po pobycie w ciemności oczami.
– Darrow?
Znam ten głos. Znam tego człowieka. Obracam lekko głowę, żeby zobaczyć jedną z jego zgrubiałych dłoni na brzegu stołu. Wzdrygam się i odsuwam, spodziewając się, że mnie uderzy. Nie robi tego. Na środkowym palcu nosi złotego orła Bellony. Rodziny, którą zniszczyłem. Druga dłoń należy do ręki, którą odciąłem na Lunie, kiedy ostatni raz się pojedynkowaliśmy. Odtworzył ją Rzeźbiarz Zanzibar. Dwa pierścienie z wilczymi łbami Domu Marsa zdobią palce. Jeden jest mój. Jeden jego. Oba zostały zdobyte za cenę życia młodego Złotego.
– Poznajesz mnie? – pyta.
Odchylam głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Mnie może i złamano, ale wojna nie przyćmiła urody Cassiusa au Bellona. Jest o wiele piękniejszy, niż odmalowałyby go jakiekolwiek wspomnienia. Pulsuje życiem. Ma ponad dwa metry wzrostu. Nosi biel i złoto Rycerza Poranka. Ułożone w pukle włosy błyszczą jak smuga ciągnąca się za spadającą gwiazdą. Jest gładko ogolony, nos ma lekko wykrzywiony po niedawnym złamaniu. Kiedy patrzę mu w oczy, robię wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie rozszlochać. Patrzy na mnie ze smutkiem, niemal czule. Jakim muszę być cieniem samego siebie, żeby zasłużyć na litość człowieka, którego tak głęboko zraniłem.
– Cassius – mruczę bez żadnego powodu poza chęcią wypowiedzenia jego imienia. Odezwania się do drugiej ludzkiej istoty. Bycia usłyszanym.
– No więc? – pyta Aja au Grimmus, stając za Cassiusem.
Najbrutalniejsza z Furii Suwerenki nosi tę samą zbroję, w której ją widziałem, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w iglicy Cytadeli na Lunie, w noc, kiedy Mustang mnie uratowała, a Aja zatłukła na śmierć Quinn. Pancerz jest porysowany. Zniszczony w walce. Strach przezwycięża moją nienawiść i znowu odwracam wzrok od ciemnoskórej kobiety.
– Jednak żyje – odzywa się cicho Cassius. Odwraca się do Szakala. – Co mu zrobiłeś? Te blizny…
– Spodziewałbym się, że to oczywiste – odpowiada Szakal. – Zniszczyłem Żniwiarza.
Patrzę w końcu na swoje ciało, sięgając wzrokiem poza skołtunioną brodę, żeby zrozumieć, co ma na myśli. Jestem trupem. Chudym jak szkielet i bladym. Żebra wystają spod skóry cieńszej niż kożuch na podgrzanym mleku. Kolana sterczą na nogach jak patyki. Paznokcie u stóp mam długie i zakrzywione. Blizny po torturach Szakala znaczą mi ciało. Mięśnie osłabły. Z brzucha wychodzą mi rurki, które utrzymywały mnie przy życiu w ciemności: czarne, włókniste pępowiny, które nadal kotwiczą mnie do podłogi mojej celi.
– Jak długo tam siedział? – pyta Cassius.
– Trzy miesiące przesłuchań, a potem dziewięć miesięcy odosobnienia.
– Dziewięć…
– Stosownie. Nie powinniśmy rezygnować z używania metafor z powodu wojny. W końcu nie jesteśmy dzikusami, co, Bellona?
– Adriusie, obrażasz poczucie przyzwoitości Cassiusa – mówi stojąca obok Szakala Antonia.
To zatrute jabłko pod postacią kobiety. Z pozoru błyszczące, rumiane i kuszące, ale zgniłe i zepsute do głębi. W Instytucie zabiła moją przyjaciółkę Leę. Posłała kulkę w głowę własnej matki i dwie kolejne w kręgosłup swojej siostry, Victry. A teraz sprzymierzyła się z Szakalem, człowiekiem, który ukrzyżował ją w Instytucie. Co za świat. Za Antonią stoi Oset o ciemnej twarzy, dawniej Wyjec, obecnie członkini Kościarzy, sądząc po symbolu czaszki szakala na jej piersi. Wbija wzrok w podłogę, żeby nie patrzeć na mnie. Jej kapitanem jest łysa Lilath, która siedzi na prawo od Szakala. Jego ulubiona zabójczyni od czasów Instytutu.
– Wybacz, jeśli nie rozumiem celu torturowania pokonanego wroga – odpowiada Cassius. – Zwłaszcza kiedy wyjawił wszystkie informacje, jakie mógł.
– Celu? – Szakal wpatruje się w niego spokojnie i wyjaśnia: – Celem jest kara, mój łaskawy panie. To… coś uważało, że znajdzie sobie miejsce wśród nas. Jakby był nam równy. A może nawet od nas lepszy. Kpił sobie z nas. Sypiał z moją siostrą. Śmiał się z nas i uważał za głupców, zanim go odkryliśmy. Musi wiedzieć, że nie przegrał przypadkiem, ale że to było nieuniknione. Czerwoni zawsze byli cwanymi stworzeniami. A on, mój przyjacielu, jest uosobieniem tego, czym pragnęli być i czym by się stali, gdybyśmy im na to pozwolili. Niech więc czas i ciemność zamienią go z powrotem w to, czym naprawdę jest. Homo flammeus, żeby posłużyć się nowym systemem klasyfikacyjnym, który zaproponowałem Komisji. Niewiele się różni od homo sapiens na drabinie ewolucyjnej. Reszta to była tylko maska.
– Rzecz w tym, że wyszedłeś przez niego na głupca – precyzuje Cassius – bo twój ojciec wolał Rzeźbionego Czerwonego od potomka własnej krwi, prawda? O to tu właśnie chodzi, Szakalu. O wstyd naburmuszonego dzieciaka, niekochanego i niechcianego.
Szakal wzdraga się na te słowa. Aja też jest wyraźnie niezadowolona z tonu swojego młodego towarzysza.
– Darrow odebrał życie Julianowi – mówi Antonia. – A potem wyrżnął w pień twoją rodzinę. Wysłał zabójców, żeby wybić dzieci twojej krwi, które ukrywały się na Olympus Mons. Aż się człowiek zastanawia, co pomyślałaby twoja matka o twojej litości.
Cassius udaje, że ich nie słyszy, i kiwa głową na Różowych stojących na obrzeżach pokoju.
– Przynieście więźniowi koc.
Żaden nawet nie drgnie.
– Co za maniery… Nawet ty, Oset?
Dziewczyna nie odpowiada. Cassius prycha pogardliwie, zdejmuje białą pelerynę i zarzuca na moje drżące ciało. Przez chwilę nikt nie odzywa się słowem, są równie wstrząśnięci tym gestem jak ja.
– Dziękuję – chrypię. On jednak odwraca wzrok od mojej wymizerowanej twarzy. Litość to nie wybaczenie, a wdzięczność nie oznacza rozgrzeszenia.
Lilath parska śmiechem, nie podnosząc nawet wzroku znad misy gotowanych na miękko kolibrzych jajek. Siorbie je jak mięciutkie cukierki.
– Istnieje granica, za którą honor staje się wadą charakteru, Rycerzu Poranka. – Siedząca obok Szakala łysa kobieta zerka na Aję oczami jak ślepia węgorzy z podziemnych mórz na Wenus. Pożera kolejne jajko. – Stary Arcos przekonał się o tym bardzo boleśnie.
Aja nie odpowiada, jej maniery pozostają nieskazitelne, ale czai się w niej śmiercionośna cisza; cisza, jaką pamiętam z chwil poprzedzających śmierć Quinn. Lorn nauczył ją szermierki i Aja nie pozwoli, żeby ktoś z niego kpił. Lilath łapczywie siorbie kolejne jajko, poświęcając maniery na rzecz obelgi.
Wrogość panuje wśród sprzymierzeńców. To u nich typowe, tym razem jednak rozłam jest nowy i ostry, między starymi Złotymi a nowszym rodzajem pokrewnym Szakalowi.
– Jesteśmy tu wśród przyjaciół – odzywa się żartobliwie Szakal. – Zachowuj się, Lilath. Lorn był Żelaznym Złotym, który po prostu stanął po niewłaściwej stronie. Zatem, Aju, jestem ciekaw: teraz, kiedy kończy się mój okres dzierżawy Żniwiarza, nadal zamierzacie poddać go sekcji?
– Owszem, taki mamy plan – potakuje Aja. Nie powinienem był dziękować Cassiusowi. Jego honor nie jest prawdziwy. To tylko kwestia higieny. – Zanzibara naprawdę ciekawi, jak go zrobiono. Ma swoje teorie, ale aż się pali, żeby dorwać w swoje ręce konkretny egzemplarz. Mieliśmy nadzieję złapać Rzeźbiarza, który tego dokonał, ale chyba zginął, kiedy pocisk trafił w Kato w prowincji Alcidalia.
– Albo chcą, żebyście tak myśleli – wtrąca się Antonia.
– Kiedyś już go tu miałeś, prawda? – rzuca znacząco Aja.
Szakal kiwa głową.
– Nazywa się Mickey. Stracił licencję po tym, jak Rzeźbił nielicencjonowanego noworodka Aureusów. Rodzina chciała zaoszczędzić dziecku Ekspozycji. Potem specjalizował się w aero- i akwamodyfach na Różowych. Miał warsztat w Yorkton, zanim Synowie Aresa zwerbowali go do specjalnego zadania. Darrow pomógł mu uciec z mojego aresztu. Jeśli chcecie znać moją opinię, to Mickey nadal żyje. Moi agenci umiejscawiają go w Tinos.
Aja i Cassius patrzą po sobie.
– Jeśli masz namiary na Tinos, to powinieneś od razu się nimi podzielić – mówi Cassius.
– Nie mam na razie żadnych konkretów. Tinos jest dobrze ukryte. I wciąż nie złapaliśmy żadnego z kapitanów ich statków… żywego. – Szakal sączy kawę. – Ale cały czas kujemy żelazo i pierwsi się dowiecie, czy coś z tego wyniknie. Myślę jednak, że moi Kościarze chcieliby pierwsi zająć się Wyjcami. Nie uważasz, Lilath?
Staram się nie poruszyć, kiedy pada ta nazwa. Jednak jest to trudne. Oni żyją. Przynajmniej niektórzy. Wybrali Synów Aresa zamiast Złotych…
– Tak, panie – mówi Lilath, przyglądając mi się. – Bylibyśmy zachwyceni prawdziwym polowaniem. Walka z Czerwonym Legionem i innymi buntownikami to nuda, nawet dla Szarych.
– Suwerenka i tak potrzebuje nas w domu, Cassiusie – odzywa się Aja. A potem zwraca się do Szakala: – Odlecimy, kiedy tylko mój trzynasty legion zwinie obóz w Niecce Golan. Najprawdopodobniej z samego rana.
– Zabieracie swoje legiony z powrotem na Lunę?
– Tylko trzynasty. Reszta zostanie pod twoim nadzorem.
Szakal jest zaskoczony.
– Pod moim nadzorem?
– To pożyczka do czasu aż to… powstanie zostanie całkowicie zdławione. – Prawie spluwa słowem „powstanie”. To coś nowego dla moich uszu. – To oznaka zaufania Suwerenki. Wiesz, że jest zadowolona z twoich postępów na Marsie.
– Mimo twoich metod – dodaje Cassius, znowu ściągając na siebie poirytowane spojrzenie Ai.
– Cóż, jeśli odlatujecie rankiem, to powinniście, rzecz jasna, zjeść dzisiaj ze mną kolację. Czekałem na okazję, żeby omówić pewne… kwestie związane z Rebeliantami na Obrzeżu.
Szakal nie mówi wprost ze względu na mnie. Informacja to dla niego broń. Sugerował, że przyjaciele mnie zdradzili, ale nie powiedział którzy. Rzucał aluzjami i wskazówkami w czasie tortur, zanim zostałem zesłany w ciemność. Szary mówiący mu, że jego siostra czeka na niego w salonie. Jego palce pachnące masalą ćaj ze spienionym mlekiem, ulubionym napojem siostry. Czy ona wie, że tu jestem? Czy siedziała przy tym stole?
Szakal nadal papla. Trudno nadążyć za głosem. Tak wiele trzeba rozszyfrować. Zbyt wiele.
– …każę moim ludziom umyć Darrowa przed podróżą i możemy urządzić trymalchiońską ucztę po naszej rozmowie. Wiem, że rodziny Volox i Corialus z radością ponownie was zobaczą. Minęło za dużo czasu, odkąd mieliśmy tak czcigodne towarzystwo: dwoje Rycerzy Olimpijskich. Tak często działacie w terenie, krążycie po prowincjach, polujecie w tunelach, na morzach i w gettach. Ile czasu minęło, odkąd zjedliście porządny posiłek, nie martwiąc się nocnym atakiem albo zamachowcami-samobójcami?
– Sporo – przyznaje Aja. – Skorzystaliśmy z gościnności braci Rath, kiedy przejeżdżaliśmy przez Saloniki. Rwali się, żeby okazać swoją wierność po wcześniejszym… zachowaniu podczas Deszczu Lwa. To było… niepokojące.
Szakal się śmieje.
– Obawiam się, że w porównaniu z nimi moja kolacja wypadnie banalnie. Ostatnio widuję się tylko z politykami i żołnierzami. Domyślacie się pewnie, że ta przeklęta wojna bardzo zaszkodziła mojemu życiu towarzyskiemu.
– Na pewno nie chodzi o twoją słynną gościnność? – upewnia się Cassius. – Albo twoją dietę?
Aja wzdycha, próbując ukryć rozbawienie.
– Zachowuj się, Bellona.
– Bez obaw… Trudno zapomnieć o wrogości dzielącej nasze domy, Cassiusie, ale w takich chwilach jak ta musimy znaleźć płaszczyznę porozumienia. Przez wzgląd na dobro Złotych. – Szakal uśmiecha się, chociaż wiem, że wyobraża sobie, jak rzeza im obojgu głowy tępym nożem. – W każdym razie wszyscy mamy za sobą szkolne wspomnienia. Nie ma się czego wstydzić.
– Jest jednak jeszcze inna kwestia, którą chcielibyśmy omówić – odzywa się Aja.
Teraz to Antonia wzdycha.
– A nie mówiłam? Czego teraz życzy sobie Suwerenka?
– To dotyczy kwestii, o której wspomniał wcześniej Cassius.
– Moich metod – upewnia się Szakal.
– Tak.
– Myślałem, że Suwerenka jest zadowolona z moich pacyfikacyjnych wysiłków.
– Jest, ale…
– Chciała porządku i dałem jej porządek. Hel-3 nie przestaje płynąć, produkcja spadła tylko o trzy koma dwa procenta. Powstanie się dławi. Wkrótce Ares zostanie odnaleziony, podobnie jak Tinos, i wszystko to będzie za nami. To Fabii jest tym, kto…
– Chodzi o szwadrony śmierci – przerywa mu Aja.
– Ach tak.
– Protokoły likwidacji, które uruchomiłeś w zbuntowanych kopalniach. Suwerenka martwi się, że surowość twoich metod wobec podCzerwonych sprowokuje znacznie ostrzejszą reakcję w porównaniu z poprzednimi propagandowymi wpadkami. Doszło do zamachów bombowych na Palatynie, ataków w latyfundiach na Ziemi, a nawet do protestów u bram samej Cytadeli. Duch rebelii pozostaje żywy. Jednak osłabiają go rozłamy. I tak musi pozostać.
– Wątpię, żebyśmy zobaczyli wiele więcej protestów, kiedy do ich stłumienia zostaną wysłani Obsydianowi – odpowiada zadowolona z siebie Antonia.
– Mimo to…
– Nie grozi nam, że sekrety mojej taktyki ujrzą światło dzienne. Pozbawiliśmy Synów Aresa możliwości rozsiewania swojej propagandy – odpowiada Szakal. – Teraz to ja kontroluję przepływ informacji, Aju. Ludzie wiedzą, że ta wojna jest już przegrana. Nadal będą oglądać ataki Czerwonych na obiekty cywilne, dzieci śródKolorów i nadKolorów martwe w szkołach. Opinia publiczna stoi po naszej stronie…
– A jeśli ludzie zobaczą, co robisz? – pyta Cassius.
Szakal nie odpowiada natychmiast. Zamiast tego daje znać prawie nagiej Różowej siedzącej na kanapie w przylegającym do salonu pokoju. Dziewczyna, niewiele starsza od Eo, podchodzi do niego i wpatruje się potulnie w podłogę. Oczy ma jak różowy kwarc, srebrzysto-liliowe włosy zaplecione w warkocze opadają jej na nagi krzyż. Została wychowana, aby sprawiać przyjemność tym potworom, i nie chciałbym się dowiedzieć, co te łagodne oczy widziały. Nagle mój ból wydaje mi się maleńki, szaleństwo w moim umyśle ciche. Szakal głaszcze dziewczynę po twarzy i cały czas patrząc na mnie, wpycha jej palce w usta, rozwiera zęby. Kikutem ręki obraca jej głowę, żebym zobaczył ją najpierw ja, a potem także Aja i Cassius.
Dziewczyna nie ma języka.
– Zrobiłem to osobiście po tym, jak złapaliśmy ją osiem miesięcy temu. Próbowała zabić jednego z moich Kościarzy w Perłowym Klubie w Agei. Nienawidzi mnie. Niczego nie pragnie tak bardzo, jak zobaczyć, że gniję w ziemi. – Szakal puszcza dziewczynę, wyjmuje z kabury broń osobistą i wpycha jej w ręce. – Strzel mi w głowę, Calliope. Za wszystkie upokorzenia, które przeze mnie znosiłaś, ty i twoi ludzie. Śmiało. Odciąłem ci język. Pamiętasz, co zrobiłem ci w bibliotece. To się będzie powtarzało raz za razem. – Znowu unosi rękę do jej twarzy i ściska jej kruchą szczękę. – Raz za razem. Pociągnij za spust, ty mała zdziro. Pociągnij!
Różowa trzęsie się ze strachu i odrzuca broń na ziemię, pada na kolana i obejmuje jego stopy. On stoi nad nią, łaskawy i kochający. Dotyka jej głowy.
– No już, już, Calliope. Dobrze się sprawiłaś. Dobrze. – Odwraca się do Ai. – Dla opinii publicznej miód zawsze jest lepszy od octu. Ale wobec tych, którzy walczą z kluczami nastawnymi w ręku, posługują się trucizną, sabotażem w kanałach ściekowych i terrorem na ulicach i którzy podskubują nas jak karaluchy nocą, strach jest jedyną metodą. – Patrzy mi w oczy. – Strach i eksterminacja.
3
Ukąszenie węża
Krew perli się w miejscach, gdzie brzęczący metal zahacza o skórę. Ciemnoblond włosy spadają na beton, kiedy Szary kończy skalpować mnie elektryczną golarką. Jego kompani nazywają go Danto. Kręci moją głową, żeby upewnić się, że ściął wszystko, po czym klepie mnie mocno w ciemię.
– Co powiesz na kąpiel, dominus? – pyta. – Podobno Grimmus lubi, jak jej więźniowie ładnie pachną, zgadza się?
Puka w kaganiec, który założyli mi na twarz, kiedy próbowałem jednego z nich ugryźć. Przyprowadzili mnie tutaj po założeniu mi elektrycznej obroży i skuciu rąk za plecami: oddział dwunastu twardych lurcherów wlókł mnie korytarzami jak worek śmieci.
Kolejny Szary szarpnięciem za obrożę zwleka mnie z krzesła, kiedy Danto idzie po wysokociśnieniowy szlauch wiszący na ścianie. Są ode mnie o ponad głowę niżsi, ale to zwaliści i twardzi faceci. Prowadzą ciężkie życie: ścigają Grasantów w Pasie, tropią zabójców Syndykatu w głębinach Luny, polują na Synów Aresa w kopalniach…
Nie mogę znieść ich dotyku, w ogóle wszystkich wzrokowych i słuchowych bodźców, których są źródłem. Jest ich za wiele. Są zbyt szorstkie. Za twarde. Wszystko, co robią ci ludzie, rani. Szarpanie. Poklepywanie mnie od niechcenia. Staram się jak mogę, żeby powstrzymać łzy, ale nie potrafię tego wszystkiego w sobie upchać.
Szereg dwunastu żołnierzy tłoczy się razem, patrząc, jak Danto mierzy we mnie z węża. Mają ze sobą trzech Obsydianowych. To typowe dla oddziałów lurcherów. Woda uderza we mnie jak koński kopniak wymierzony w pierś. Rozdziera skórę. Koziołkuję po betonowej podłodze, ślizgam się przez całe pomieszczenie, aż zostaję przyszpilony w kącie. Walę czaszką w ścianę. Gwiazdy latają mi przed oczami. Połykam wodę. Dławię się, garbię, żeby chronić twarz, bo ręce nadal mam skute z tyłu.
Kiedy już skończą, nadal łapię łapczywie powietrze i kaszlę przez kaganiec, próbując odetchnąć. Rozkuwają mi ręce, wsuwają moje kończyny do czarnego jednoczęściowego kombinezonu więziennego, a potem znowu zakładają mi kajdany. Jest też kaptur, który wkrótce naciągną mi na głowę, żeby ograbić mnie z tych resztek człowieczeństwa, które mi jeszcze zostały. Zostaję ciśnięty z powrotem na krzesło. Przytwierdzają łańcuch do mocowania w sie, więc nie mogę się ruszyć. Wszystko to jest zbędne. Obserwują każdy mój ruch. Strzegą mnie jak to, czym byłem, a nie czym jestem. Patrzę na nich spod zmrużonych powiek, wzrok mi się mgli, nie sięga za daleko. Woda kapie mi z rzęs. Próbuję pociągnąć nosem, ale jest zatkany zakrzepłą krwią od nozdrzy aż po jamę nosową. Złamali mi go, kiedy zakładali kaganiec.
Znajdujemy się w pokoju badań Komisji Kontroli Jakości, która administruje więzieniem poniżej twierdzy Szakala. Budynek przypomina betonowe pudło, jak każdy rządowy gmach. Jadowite światło sprawia, że każdy wygląda tu jak chodzący trup z porami wielkości kraterów po uderzeniach meteorytów. Pomijając Szarych, Obsydianowych i samotnego Żółtego lekarza, znajduje się tu krzesło, stół do badań i szlauch. Jednakże plamy wokół metalowych odpływów w podłodze i zadrapania od paznokci na metalowym krześle dowodzą prawdziwego charakteru tego pomieszczenia. Tu się zaczyna koniec życia.
Cassius nigdy nie zszedłby do tej dziury. Niewielu Złotych potrzebowałoby albo chciałoby tu zejść, chyba że narazili się komuś niewłaściwemu. To wnętrze zegara, gdzie tryby wirują i mielą. Jak ktokolwiek mógłby być dzielny w równie nieludzkim miejscu?
– Szaleństwo, co? – pyta Danto tych, którzy za nim stoją. Znowu zerka na mnie. – Przez całe życie nie widziałem czegoś tak powalonego.
– Rzeźbiarz musiał mu dorzucić ze sto kilo – odzywa się inny.
– Więcej. Widziałeś go kiedyś w zbroi? To był prawdziwy potwór. – Danto pstryka w mój kaganiec wytatuowanym palcem. – Założę się, że takie powtórne narodziny są naprawdę bolesne. To trzeba uszanować. Ból to uniwersalny język. Prawda, Rdzawy?
Kiedy nie odpowiadam, pochyla się i przydeptuje moją nagą stopę podkutym stalą butem. Pęka mi paznokieć na dużym palcu. Ból i krew tryskają z odsłoniętej macierzy. Głowa leci mi na bok, kiedy łapię gwałtownie powietrze.
– Prawda? – dopytuje się Danto.
Łzy płyną mi z oczu – nie z bólu, ale z powodu nonszalancji, z jaką okazuje mi okrucieństwo. Czuję się przez to taki mały. Dlaczego tak niewiele trzeba, żeby skrzywdził mnie tak bardzo? Prawie tęsknię za swoją celą.
– To tylko pawian w zbroi – odzywa się ktoś inny. – Zostaw go. On nie ma o niczym pojęcia.
– Nie ma pojęcia? – powtarza Danto. – Chrzanisz. Lubił nosić pańskie szatki. Rozstawiać nas po kątach.
Kuca, żeby spojrzeć mi w oczy. Staram się odwrócić wzrok, przerażony, że znowu mnie skrzywdzi, ale on łapie mnie za głowę i rozwiera mi powieki kciukami, żebyśmy popatrzyli na siebie.
– Dwie moje siostry zginęły w tym twoim Deszczu, Rdzawy. I mnóstwo przyjaciół, wiesz? – Uderza mnie w skroń czymś metalowym. Widzę plamy przed oczami. Znowu płynie ze mnie krew. Za jego plecami centurion sprawdza coś na terminalu. – Tego samego życzyłbyś sobie dla moich dzieci, co?
Danto szuka w moich oczach odpowiedzi. Nie mam takiej, którą by przyjął.
Podobnie jak pozostali jest legionistą-weteranem, szorstkim jak zardzewiała krata w kanale ściekowym. Dodatkowe wyposażenie techniczne obrasta jego czarną zbroję taktyczną, na której porysowanej powierzchni fioletowe smoki wiją się w subtelnym filigranie. Posiada optyczne implanty w oczach, żeby widzieć w podczerwieni i czytać wojskowe mapy. Pod skórą ma jeszcze więcej implantów, które pomagają mu polować na Złotych i Obsydianowych. Tatuaż przedstawiający XIII w łapach ruchomego morskiego smoka plami szyje ich wszystkich, pod liczbą widnieją małe kupki popiołu. To członkowie Legio XIII Dracones – trzynastego legionu dragonów, ulubionego oddziału pretoriańskiego Pana Popiołów, a teraz także jego córki, Ai. Cywile nazywają ich po prostu smokami. Mustang nienawidziła tych fanatyków. To praktycznie cała niezależna armia licząca trzydzieści tysięcy ludzi wybranych przez Aję, żeby byli dłonią Suwerenki z dala od Luny.
Nienawidzą mnie.
Nienawidzą podKolorów i są przesiąknięci do szpiku kości rasizmem głębszym od wszystkiego, co żywią nawet Złoci.
– Wal w uszy, jeśli chcesz, by wrzasnął – sugeruje jakaś Szara.
Stoi przy drzwiach i porusza szczękami jak u dziadka do orzechów, żując gumę. Szare jak popiół włosy nosi obcięte na krótkiego irokeza. Mówi przeciągle z akcentem z jakiegoś zakątka Ziemi. Opiera się o metal obok ziewającego Szarego o delikatnym nosie, bardziej pasującym Różowemu niż żołnierzowi.
– Uderz w nie dłonią stuloną, jakbyś chciał nabrać wody, to ciśnienie rozwali mu bębenek.
– Dzięki, Holi.
– Po to tu jestem.
Dante składa dłonie.
– W ten sposób?
Uderza mnie w głowę.
– Trochę bardziej zakrzyw.
Centurion pstryka palcami.
– Danto! Grimmus chce go mieć w jednym kawałku. Odsuń się i daj popatrzeć doktorkowi.
Wzdycham z ulgą.
Otyły Żółty lekarz podchodzi nieśpiesznie, żeby przyjrzeć mi się ślepiami jak ochrowe paciorki. W słabym świetle jego łysina błyszczy jak blade, nawoskowane jabłko. Przesuwa bioskopem nad moją piersią, obserwuje funkcje życiowe, korzystając z małych cyfrowych wszczepów w oczach.
– No więc, doktorku? – pyta centurion.
– Nadzwyczajny – szepcze Żółty po chwili. – Gęstość kości i funkcje organów są właściwie w normie mimo niskokalorycznej diety. Mięśnie uległy atrofii, jak to obserwowaliśmy w warunkach laboratoryjnych, ale nie tak bardzo jak w przypadku naturalnej tkanki Aureusów.
– Chcesz powiedzieć, że jest lepszy od Złotego? – upewnia się centurion.
– Nie powiedziałem niczego takiego – warczy lekarz.
– Spokojnie, tu nie ma kamer, doktorku. To pokój badań. Jak brzmi werdykt?
– To coś może podróżować.
– To coś? – udaje mi się warknąć gardłowo zza kagańca.
Lekarz wzdraga się, zaskoczony tym, że mogę mówić.
– A długotrwałe uśpienie? Z tej orbity na Lunę będziemy lecieć trzy tygodnie.
– Nie powinno być problemu. – Lekarz zerka na mnie przestraszony. – Ale zwiększyłbym dawkę o dziesięć miligramów dziennie, kapitanie, na wszelki wypadek. To coś ma nadzwyczaj silny układ krążenia.
– Jasne. – Kapitan kiwa głową na Szarą. – Do roboty, Holi. Poślij go do łóżeczka. A potem łapiemy za wózek i wyjeżdżamy. Nudziarz z ciebie, doktorku. Wracaj do swojego bezpiecznego światka espresso i jedwabi. My się zajmiemy…
Pstryk.
Czoło centuriona odpada. Coś metalowego uderza w ścianę. Gapię się na centuriona, mój umysł nie ogarnia, dlaczego jego twarz zniknęła.
Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk.
Jakby ktoś głośno wyłamywał stawy dłoni. Czerwona mgiełka bucha w powietrze z głów najbliższych dragonów. Ochlapuje mi twarz. Pochylam głowę. Kobieta o potężnych szczękach idzie jakby nigdy nic wśród swoich towarzyszy i strzela im prosto w potylice. Pozostali sięgają po broń, gmerają przy niej, nie zdążą nawet zakląć, kiedy drugi Szary załatwia ich ze swojego miejsca przy drzwiach. Strzela do każdego po dwa razy ze staroświeckiej broni prochowej. Ma tłumik na lufie, więc wszystko rozgrywa się spokojnie i cicho. Obsydianowi pierwsi padają na ziemię i zalewają ją czerwienią.
– Teren czysty – oznajmia kobieta.
– Nie licząc tej dwójki – odpowiada mężczyzna.
Zabija Żółtego lekarza, który czołga się do drzwi, próbując uciec, a potem opiera but na piersi Danto. Szary wpatruje się w niego, krwawiąc spod szczęki.
– Trigg…
– Ares przesyła pozdrowienia, skurwysynu. – Mężczyzna strzela tuż pod krawędź taktycznego hełmu Danto, prosto między oczy. Obraca pistolet w ręku, zdmuchuje dym z lufy i chowa go w kaburze. – Teraz teren jest czysty.
Poruszam ustami za kagańcem, niezdolny do choćby jednej spójnej myśli.
– Kim… jesteście?
Szara kobieta odsuwa sobie ciało z drogi.
– Nazywam się Holiday ti Nakamura, a to mój młodszy brat Trigg. – Unosi przeciętą blizną brew. – Pytanie brzmi, kim ty jesteś?
– Kim jestem? – mamroczę.
– Przyszliśmy po Żniwiarza, ale jeśli to ty, to chyba powinniśmy poprosić o zwrot kasy. – Nagle puszcza do mnie oczko. – Żartuję!
– Holiday, odpuść sobie. – Trigg odsuwa ją opiekuńczym gestem. – Nie widzisz, że jest w szoku? – Podchodzi ostrożnie z wyciągniętymi rękami i przemawia kojąco: – Wszystko jest w najlepszym porządku, proszę pana. Jesteśmy tu, żeby pana uratować.
Mówi z mocniejszym akcentem, nie tak ładnie jak Holiday. Wzdragam się, kiedy robi następny krok. Szukam w jego rękach broni. On zaraz mnie skrzywdzi.
– Za chwilę pana rozkuję. Tylko tyle. Chce pan tego, prawda?
To kłamstwo. Podstęp Szakala. Mężczyzna ma tatuaż trzynastki. To pretorianie, nie Synowie Aresa. Kłamcy. Zabójcy.
– Nie rozkuję pana, jeśli pan tego nie chce.
Nie, nie, przecież zabił strażników. Naprawdę jest tu po to, żeby mi pomóc. Musi tu być po to, żeby mi pomóc. Kiwam ostrożnie głową. On staje za mną. Nie ufam mu. Na wpół spodziewam się igły. Oszustwa. Czuję jednak tylko ulgę, gdy dostaję nagrodę za podjęte ryzyko. Kajdanki zostają rozpięte. Aż strzelają mi barki, gdy z jękiem wyciągam ręce przed sobą po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy. Trzęsą się z bólu. Paznokcie urosły mi długie i paskudne. Jednak te dłonie znowu są moje. Podrywam się na równe nogi, żeby uciec, i padam na ziemię.
– Ejże… ejże… – mówi Holiday, dźwigając mnie z powrotem na krzesło. – Spokojnie, bohaterze. Masz potworną atrofię mięśni. Potrzebujesz wymiany oleju.
Trigg wychodzi zza moich pleców i staje przede mną, uśmiechając się krzywo. Ma szczerą, chłopięcą twarz, w żadnym razie nie budzi takiej zgrozy jak twarz jego siostry, mimo dwóch złotych łez wytatuowanych pod prawym okiem. Przypomina wiernego ogara. Delikatnie zdejmuje mi kaganiec z twarzy, a potem nagle coś sobie przypomina.
– Mam coś dla pana.
– Nie teraz, Trigg. – Holiday zerka na drzwi. – Nie mamy czasu.
– On tego potrzebuje – mruczy pod nosem Trigg, ale czeka, aż Holiday skinie głową, zanim wyjmie skórzane zawiniątko z twardego płaskiego plecaka. Podaje mi je. – To należy do pana. Proszę to wziąć. – Wyczuwa mój lęk. – Ej, przecież nie kłamałem, kiedy pana rozkułem, prawda?
– Nie…
Wyciągam ręce, a Trigg umieszcza w nich pakunek. Drżącymi palcami pociągam troczki, którym go obwiązano, i wyczuwam moc, zanim jeszcze zobaczę śmiercionośny blask. Prawie wypuszczam zawiniątko, równie przerażony jak moje oczy, gdy ujrzały światło.
To moja brzytwa. Ta, którą podarowała mi Mustang. Już dwa razy ją straciłem. Pierwszy raz przez Karnusa, a drugi podczas mojego Triumfu – na rzecz Szakala. Jest biała i gładka jak pierwszy ząbek dziecka. Przesuwam dłońmi po chłodnym metalu i splamionej solą cielęcej skórce na rękojeści. Ten dotyk budzi melancholijne wspomnienia dawno utraconej siły i dawno zapomnianego ciepła. Wraca zapach orzechów laskowych i przenosi mnie do sal treningowych Lorna, który mnie uczył, podczas gdy w kuchni po sąsiedzku jego ulubiona wnuczka uczyła się piec ciasta.
Brzytwa przecina powietrze, piękna i zdradziecka w swojej obietnicy mocy. To ostrze mówiło mi, że jestem bogiem, tak jak mówiło to pokoleniom mężczyzn przede mną, ale teraz już rozpoznaję to kłamstwo. Znam potworną cenę, jaką moi poprzednicy musieli płacić za swoją dumę.
Boję się znowu wziąć ją do ręki.
Rozlega się zgrzyt jak wrzask godowy żmii jaskiniowej, kiedy brzytwa przybiera kształt sierpaka. Była zupełnie gładka, kiedy ostatni raz ją widziałem, ale teraz mieni się obrazami wytrawionymi na białym metalu. Przekrzywiam ostrze, żeby lepiej widzieć kształt widoczny tuż nad rękojeścią. Gapię się na niego tępo. Patrzy na mnie Eo. To jej wizerunek utrwalono w metalu. Artysta nie przedstawił jej na szubienicy, w ostatniej chwili, która na zawsze zdefiniowała ją dla wszystkich, ale uchwycił ją w sposób niezwykle osobisty: jako dziewczynę, którą kochałem. Kuca z potarganymi włosami do ramion i zrywa kwiat hemantusa, podnosząc wzrok, jakby zaraz miała się uśmiechnąć. Wyżej, nad nią, mój ojciec całuje matkę w progu domu. A przy końcu ostrza Leanna, Loran i ja gonimy Kierana w tunelu; wszyscy nosimy maski z okazji Oktobernacht. To moje dzieciństwo.
Ktokolwiek stworzył te wizerunki, dobrze mnie zna.
– Złoci upamiętniają swoje wyczyny na mieczach. Wielkie czyny, akty przemocy, których się dopuścili. Ares uznał jednak, że ty wolałbyś widzieć ludzi, których kochasz – odzywa się cicho Holiday zza pleców Trigga. Znowu ogląda się na drzwi.
– Ares nie żyje. – Przyglądam się ich twarzom. Dostrzegam fałsz. Widzę perfidię w ich oczach. – Szakal was przysłał. To podstęp. Pułapka. Żebym doprowadził was do bazy Synów Aresa. – Zaciskam rękę na rękojeści brzytwy. – Żeby się mną posłużyć. Kłamiecie.
Holiday odsuwa się ode mnie, obawiając się ostrza, które trzymam w dłoni. Za to Trigga moje oskarżenia rozdzierają na strzępy.
– Okłamujemy? Pana? Umarlibyśmy za pana. Umarlibyśmy za Persefonę… za Eo. – Próbuje znaleźć słowa, a ja wyczuwam, że zwykle pozwala mówić siostrze w swoim imieniu. – Za tymi murami czeka na pana armia. Rozumie pan? Armia, która czeka na… powrót swojej duszy. – Pochyla się w błagalnym geście. Holiday spogląda na drzwi. – Jesteśmy z Pacyfiki Południowej, ziemskiego zadupia. Myślałem, że do śmierci będę pilnował silosów z ziarnem. Ale jestem tutaj. Na Marsie. I naszym jedynym zadaniem jest sprowadzić pana do domu…
– Spotykałem lepszych kłamców od ciebie – szydzę.
– Pieprzyć to. – Holiday sięga po terminal.
Trigg chce ją powstrzymać.
– Ares powiedział, że możemy z tego skorzystać tylko w sytuacji awaryjnej. Jeśli zhakują sygnał…
– Spójrz na niego. To jest sytuacja awaryjna.
Holiday zdejmuje terminal i rzuca go mnie. Urządzenie łączy się z innym. Ekran mruga na niebiesko, czekając na reakcję po drugiej stronie. Obracam terminal w ręku, gdy wtem w powietrzu pojawia się hologram kolczastego hełmu, mały jak moja zaciśnięta pięść. Czerwone oczy jarzą się złowrogo za przyłbicą.
– Fitchner?
– Zgaduj dalej, dupku – odpowiada zniekształcony głos.
To niemożliwe.
– Sevro? – prawie skamlę.
– Rety, młody, wyglądasz, jakbyś wypełzł z rozchwierutanej kuciapy szkieletu.
– Ty żyjesz…
Holograficzny hełm zsuwa się, ukazując wąską twarz mojego przyjaciela. Sevro uśmiecha się, szczerząc zęby jak u piły. Obraz migocze.
– Nie ma Piksa na tym świecie, który zdołałby mnie zabić. – Rechoce. – A teraz czas wracać do domu, Żniwiarzu. Nie mogę jednak przyjść po ciebie. Ty musisz przyjść do mnie. Czaisz?
– Ale jak? – Ocieram łzy z oczu.
– Zaufaj moim Synom. Dasz radę?
Patrzę na rodzeństwo i kiwam głową.
– Szakal… ma moją rodzinę.
– Ten kanibalistyczny kutas gówno ma, a nie twoją rodzinę. Ja mam twoją rodzinę. Zwinąłem ich z Lykos, kiedy cię złapano. Twoja matka czeka, żeby cię zobaczyć.
Znowu zaczynam płakać. Ulga jest zbyt wielka, żeby ją znieść.
– Ale musisz wziąć się w garść, młody. I ruszyć tyłek. – Sevro zerka na kogoś z ukosa. – Daj mi Holiday. – Podaję terminal dziewczynie. – Załatw to tak czysto, jak się da. A jak się nie da, możesz zagrać ostrzej. Jasne?
– Jasne.
– Zerwij okowy.
– Zerwij okowy – odpowiadają Szarzy i obraz znika.
– Nie patrz na nasz Kolor – mówi do mnie Holiday.
Sięga wytatuowaną ręką w dół. Gapię się na Pieczęcie Szarych wprawione w jej ciało, a potem podnoszę wzrok na jej piegowatą, szczerą twarz. Jedno oko ma bioniczne, nie mruga tak jak drugie. Słowa Eo brzmią inaczej w jej ustach. Mimo to myślę, że właśnie wtedy wraca do mnie moja dusza. Nie umysł. Nadal czuję w nim pęknięcia. Pełzającą, wątpiącą ciemność. Wraca jednak nadzieja. Desperacko chwytam drobniejszą dłoń Holiday.
– Zerwij okowy – powtarzam chrapliwie. – Będziecie musieli mnie nieść. – Patrzę na swoje nic niewarte nogi. – Nie dam rady wstać.
– Po to przynieśliśmy ten koktajl. – Holiday wyciąga strzykawkę.
– Co to? – pytam.
Trigg się śmieje.
– Pora na wymianę oleju. Serio mówię, przyjacielu, naprawdę nie chcesz wiedzieć. – Szczerzy zęby w uśmiechu. – To gówno ożywiłoby trupa.
– Dawaj – mówię, podsuwając nadgarstek.
– Zaboli – uprzedza Trigg.
– To duży chłopak. – Holiday podchodzi do nas.
Trigg podaje mi rękawiczkę.
– Proszę zagryźć.
Trochę mniej pewny siebie zagryzam splamioną solą skórę i kiwam głową do Holiday. Omija moją rękę i wbija mi igłę prosto w serce. Metal przebija ciało. Dostaję strzał.
– Jasna cholera! – próbuję krzyknąć, ale wydaję z siebie tylko bulgot.
Ogień buzuje mi w żyłach, serce zamienia się w tłok, a ja patrzę w dół, na wpół spodziewając się, że zobaczę, jak wybiega z galopem z mojej parszywej piersi. Czuję każdy mięsień. Wszystkie komórki mojego ciała wybuchają, pulsują kinetyczną energią. Szarpie mną odruch wymiotny. Padam, drapiąc pierś. Dyszę. Pluję żółcią. Walę pięściami w podłogę. Szarzy odsuwają się od mojego wijącego się ciała. Wyrzucam z siebie strumień przekleństw, na dźwięk których Sevro by się zaczerwienił. A potem z drżeniem patrzę na nich.
– Co… to… było?!
Holiday stara się nie śmiać.
– Mama nazywa to ukąszeniem węża. Działanie utrzyma się ze trzydzieści minut przy twoim metabolizmie.
– To robota waszej mamy?
Trigg wzrusza ramionami.
– Jesteśmy z Ziemi.
4
Cela 2187
Prowadzą mnie korytarzami jak więźnia. Z kapturem na głowie. Z rękami za plecami w otwartych kajdankach. Brat idzie po mojej lewej, siostra po prawej, oboje mnie przytrzymują. Ukąszenie węża trzyma mnie na nogach, ale z chodzeniem jest kiepsko. Moje ciało naszprycowane chemią nadal zdaje się wiotkie jak mokra szmata. Ledwie czuję rozwalony palec u stopy i słabość mięśni. Moje cieniutkie więzienne buty szurają o podłogę. W głowie mi się kręci, ale mój mózg pracuje teraz na zwiększonych obrotach. To skupiona mania. Gryzę się w język, by nie szeptać, powtarzam sobie, że nie siedzę już w ciemności. Wlokę się betonowym korytarzem. Idę w stronę wolności. Do mojej rodziny, do Sevro.
Nikt tu nie będzie zatrzymywał dwójki dragonów z Trzynastki, zwłaszcza kiedy mamy przepustki i przebywa tu Aja we własnej osobie. Wątpię, żeby wiele osób z armii Szakala choćby wiedziało, że żyję. Zobaczą mój wzrost, blade ciało i uznają, że jestem pechowym Obsydianowym więźniem. Mimo to czuję ich spojrzenia. Ogarnia mnie paranoja. Oni wiedzą. Wiedzą, że zostawiłeś za sobą zwłoki. Ile czasu minie, zanim otworzą tamte drzwi? Mój mózg błyskawicznie rozważa wszelkie możliwe zakończenia. Jak bardzo sytuacja może się schrzanić. To ten narkotyk. To po prostu przez ten narkotyk.
– Nie powinniśmy jechać w górę? – pytam, kiedy zjeżdżamy graWindą w głąb więzienia pod górską cytadelą. – Czy na dole jest drugi hangar?
– Dobrze pan kombinuje – mówi Trigg. Jest wyraźnie pod wrażeniem. – Czeka na nas statek.
Holiday strzela balonem z gumy do żucia.
– Trigg, masz coś brązowego na nosie. O… właśnie tu.
– Stul dziób. To nie ja się rumieniłem, kiedy był nagi.
– Jesteś pewien, smarkaczu? Teraz cisza.
GraWinda zwalnia i rodzeństwo sztywnieje nerwowo. Słyszę, jak odbezpieczają broń. Drzwi się otwierają i ktoś do nas dołącza.
– Dominus – wita gładko Holiday nowe towarzystwo, odpychając mnie na bok.
Kroki wchodzącego są dostatecznie ciężkie, żeby to był Złoty albo Obsydianowy, ale Szarzy nigdy nie zwracają się „dominus” do Obsydianowych, a Obsydianowy nie pachniałby goździkami i cynamonem.
– Sierżancie.
Głos przeszywa mnie na wskroś. To mężczyzna, który nosił naszyjnik z uszu. Vixus. Należał do starej bandy Titusa. Brał udział w masakrze podczas mojego Triumfu. Kulę się w swojej części graWindy, która znowu rusza w dół. Słyszę szelest jego kołnierzyka od munduru.
– Trzynasty legion? – pyta po chwili Vixus. Musiał zauważyć ich tatuaże na szyi. – Jesteście od Ai czy jej ojca?
– Od Furii, podczas tej misji, dominus – odpowiada chłodno Holiday. – Ale służyliśmy pod Panem Popiołów.
– Więc braliście udział w bitwie pod Dejmosem w zeszłym roku?
– Tak, dominus. Byliśmy z Grimmus w awangardzie, na pokładzie pijawki wysłanej, żeby zabić Telemanusów, zanim Fabii rozgromił ich i rozproszył okręty Arcosa. Mój brat strzelił staremu Kavaxowi w bark. Prawie go załatwił, zanim Augustus i żona Kavaxa nie zaatakowali naszej drużyny.
– Proszę, proszę… – wyraża aprobatę Vixus. – To byłoby pierwszorzędne trofeum. Mógłbyś dołożyć jeszcze jedną łezkę na swojej twarzy, legionisto. Ja polowałem na Obsydianowego psa z Siódemką. Pan Popiołów wyznaczył wcale niezłą nagrodę za zwrócenie mu niewolnika. – Wciąga coś nosem. To mi brzmi jak te stymy w kapsułkach, które tak lubił Tactus. – A to kto?
Ma na myśli mnie.
Słyszę bicie serca w uszach.
– Prezent od pretorki Grimmus w zamian… za przesyłkę, którą zabiera do domu – odpowiada Holiday. – Wie pan, co mam na myśli.
– Przesyłkę. Raczej pół przesyłki. – Śmieje się z własnego dowcipu. – Ktoś, kogo znam? – Dotyka brzegu mojego kaptura. Cofam się ze strachem. – Wyjec rozgrzałby serce. Kamyk? Chwast? Nie, za wysoki.
– Obsydianowy – odpowiada szybko Trigg. – Chciałbym, żeby to był Wyjec.
– Fuj. – Vixus cofa gwałtownie rękę, jakby się skaził. – A nie, czekajcie. – Vixus ma pomysł. – Umieścimy go w celi razem z tą suką Julii. Niech walczą o kolację. Co wy na to, Trzynastki? Macie ochotę się zabawić?
– Trigg, załatw kamerę – rzucam ostro spod kaptura.
– Co? – Vixus odwraca się do mnie.
Pstryk.
Włącza się pole zakłócające.
Poruszam się niezręcznie, ale szybko. Wyrywam nadgarstki z kajdanek, jedną ręką wyciągam ukrytą brzytwę, drugą zrywam kaptur. Dźgam Vixusa w ramię. Przyszpilam go do ściany i uderzam z byka w twarz. Jednak nawet na chemii nie jestem taki jak dawniej. Obraz przed oczami mi pływa. Potykam się. Nie to co Vixus. Zanim zdążę zareagować czy choćby zogniskować wzrok, wyciąga własną brzytwę.
Holiday zasłania mnie własnym ciałem, odpychając w bok. Padam na ziemię. Trigg jest jeszcze szybszy i ładuje lufę pistoletu prosto w otwarte usta Vixusa. Złoty zamiera, patrząc wzdłuż lufy, przesuwając językiem po zimnym metalu. Brzytwa zatrzymuje się parę centymetrów od głowy Holiday.
– Ćśś – szepcze Trigg. – Rzuć brzytwę.
Vixus robi, co mu każą.
– Coś ty sobie myślał? – pyta mnie gniewnie Holiday.
Dyszy ciężko i pomaga mi wstać. Nadal kręci mi się w głowie. Przepraszam. To było głupie z mojej strony. Staję pewniej i patrzę na Vixusa, który wpatruje się we mnie ze zgrozą. Nogi mi się trzęsą i muszę trzymać się poręczy w graWindzie. Serce kołacze mi z wysiłku po narkotykach. Głupi byłem, że próbowałem walczyć. Głupi, że skorzystałem z zakłócacza. Zieloni skojarzą fakty. Przyślą Szarych, żeby sprawdzili pokój badań. Znajdą ciała.
Próbuję poskładać w całość rozpełzające się myśli.
Skup się.
– Victra żyje? – udaje mi się zapytać.
Trigg cofa lufę, tylko odrobinę, tuż za zęby, żeby Vixus mógł odpowiedzieć. Ale ten nie odpowiada. Na razie.
– Wiesz, co on mi zrobił? – pytam. Po chwili oporu Vixus kiwa głową. – I mimo to… – Śmieję się. Mój śmiech jest jak szczelina w lodzie, rozszerza się, rozprzestrzenia, sięga coraz dalej, roztrzaskuje lód na tysiąc możliwych sposobów, aż zagryzam język, żeby go powstrzymać. – Mimo to nadal masz odwagę kazać mi powtarzać pytanie?
– Żyje.
– Żniwiarzu… Przyjdą po nas. Zorientują się, że ktoś włączył zakłócacz – odzywa się Holiday, patrząc na małą kamerkę w suficie graWindy. – Nie możemy zmieniać planu.
– Gdzie ona jest? – Obracam brzytwę w ranie. – Gdzie ona jest?
Vixus syczy z bólu.
– Poziom dwudziesty trzeci, cela 2187. Rozsądek każe mnie nie zabijać. Możesz wsadzić mnie do celi. Uciec. Powiem ci, którędy powinieneś uciekać, Darrow. – Mięśnie i żyły pod skórą jego szyi wiją się i wynurzają jak węże pod piaskiem. Nie ma na ciele grama tłuszczu. – Dwóch zdradzieckich pretorianów daleko cię nie zaprowadzi. Na tej górze siedzi cała armia. W mieście i na orbicie są legiony. Trzydziestu Niezrównanych Naznaczonych. Kościarze w południowej Attyce. – Kiwa głową na małą czaszkę szakala na klapie munduru. – Pamiętasz ich?
– Nie potrzebujemy go – warczy Trigg, przesuwając palcem po spuście broni.
– Czyżby? – Vixus się śmieje, widząc moją słabość, wraca mu pewność siebie. – A co ty zrobisz na widok Olimpijskiego Rycerza, blaszaku? Czekaj. Jest ich tu dwoje, prawda?
Holiday tylko prycha.
– To samo, co ty byś zrobił na ich widok, złociutki. Zwiejemy.
– Poziom dwudziesty trzeci – mówię Triggowi.
Trigg wprowadza poziom na pulpicie sterowniczym windy, zmieniając naszą trasę ucieczki. Wywołuje mapę na terminalu i analizuje ją pobieżnie razem z Holiday.
– Cela 2187 jest… tu. Potrzebny będzie kod. I będą tam kamery.
– Za bardzo oddalamy się od drogi ucieczki. – Holiday zaciska usta. – Jeśli pójdziemy tędy, będziemy załatwieni.
– Victra to moja przyjaciółka – mówię. I myślałem, że nie żyje, ale jakimś cudem przetrwała, mimo że siostra ją postrzeliła. – Nie zostawię jej.
– Nie mamy wyboru – odpowiada Holiday.
– Zawsze jest wybór. – Te słowa brzmią słabo nawet w moich własnych uszach.
– Spójrz na siebie, człowieku. Została z ciebie skorupa!
– Odpuść mu, Holi – odzywa się Trigg.
– Ta Złota suka nie jest jedną z nas! Nie umrę za nią.
Tyle że Victra oddałaby życie za mnie. W ciemności myślałem o niej. O dziecinnej radości w jej oczach, kiedy w gabinecie Szakala dałem jej buteleczkę petrichoru.
„Nie wiedziałam, Darrow, nie wiedziałam” – to były ostatnie słowa, które powiedziała mi po tym, jak Roque nas zdradził. Wokół szalała śmierć, Victra miała pociski w plecach, a chciała tylko, żebym pod koniec nie myślał o niej źle.
– Nie porzucę przyjaciółki – powtarzam z uporem.
– Pójdę za tobą – odpowiada przeciągle Trigg. – Zrobię, cokolwiek każesz, Żniwiarzu. Jestem twoim człowiekiem.
– Trigg – szepcze Holiday. – Ares powiedział…
– Ares nie zmienił biegu historii. – Trigg kiwa głową na mnie. – A on może to zrobić. Idziemy tam, gdzie on.
– A jeśli przegapimy naszą szansę?
– To stworzymy sobie nową.
Holiday ma szkliste oczy. Porusza potężną szczęką. Znam ten wyraz twarzy. Ona nie widzi w swoim bracie tego, co ja. Dla niej nie jest lurcherem, zabójcą. Dla niej to chłopiec, z którym dorastała.
– W porządku. Wchodzę w to – zgadza się niechętnie.
– A co z Niezrównanym? – pyta Trigg.
– Wprowadzi kod, o ile dożyje – odpowiadam. – Zastrzel go, jeśli zacznie fikać.
Wysiadamy z windy na poziomie 23. Znowu mam kaptur na głowie. Holiday mnie prowadzi, a Vixus idzie przodem, jakby eskortował nas do celi. Trigg podąża tuż za nim z bronią w pogotowiu. W korytarzach jest cicho. Nasze kroki niosą się echem. Nie widzę niczego przez kaptur.
– To tu – mówi Vixus, gdy docieramy do drzwi.
– Wprowadź kod, dupku – rozkazuje Holiday.
Vixus wypełnia polecenie i drzwi otwierają się z sykiem. Otacza nas hałas, straszliwy biały szum z ukrytych głośników. W celi jest przeraźliwie zimno, wszystko jest kompletnie białe. Sufit jarzy się tak silnym światłem, że nie mogę nawet na niego spojrzeć. Wyniszczona lokatorka celi leży w kącie, skulona w pozycji płodowej, tyłem do mnie. Plecy ma pokryte starymi oparzeniami i poznaczone pręgami od bicia. Szopa tak jasnych, że prawie białych włosów opada jej na oczy – jedyna rzecz, która osłania ją przed oślepiającym światłem. Nie zorientowałbym się, kim jest, gdyby nie dwie blizny od kul u szczytu kręgosłupa, między łopatkami.
– Victra! – przekrzykuję hałas. Nie słyszy mnie. – Victra! – krzyczę znowu, kiedy hałas milknie, zastąpiony odgłosem bicia serca.
Torturują ją dźwiękiem i światłem. Wrażeniami. Dokładnie odwrotna taktyka niż w moim przypadku. Teraz mnie słyszy, odwraca głowę w moją stronę. Jej złote oczy patrzą dziko spod skołtunionych włosów. Nie wiem, czy mnie poznaje. Śmiałość, z jaką nosiła swoją nagość, przepadła bez śladu. Zasłania się. Wydaje się bezbronna. Przerażona.
– Podnieś ją – mówi Holiday, popychając Vixusa, który pada na brzuch. – Musimy iść.
– Jest sparaliżowana… – odzywa się Trigg. – Prawda?
– Szlag. W takim razie będziemy ją nieść.
Trigg podchodzi szybko do Victry. Wyciągam rękę, opieram ją na jego piersi, żeby go zatrzymać. Nawet w takim stanie mogłaby oderwać mu ręce. Pomny zgrozy, którą czułem, kiedy wyciągnięto mnie z dziury, podchodzę powoli do Victry. Mój własny strach wycofuje się w głąb mojego umysłu, zastąpiony gniewem na widok tego, co zrobiła jej własna siostra. Mam świadomość, że to moja wina.
– Victra, to ja, Darrow. – Nie zdradza się niczym, że mnie usłyszała. Przykucam obok niej. – Wyciągniemy cię stąd. Czy możemy cię podnieść…
Rzuca się na mnie, odpychając się rękami.
– Zdejmij twarz! – wrzeszczy. – Zdejmij twarz!
Miota się konwulsyjnie, kiedy Holiday podbiega i wali ją gromnikiem w krzyż. Ładunek elektryczny nie wystarcza.
– Padnij! – krzyczy Holiday.
Victra uderza ją w środek napierśnika z duroPlastu. Holiday leci kilka metrów do tyłu, uderza o ścianę. Trigg strzela z ambiKarabinu, wielofunkcyjnej długiej broni. Dwa pociski usypiające trafiają w udo Victry. To ją szybko załatwia. Jednak nawet gdy leży i dyszy na podłodze, patrzy na mnie zmrużonymi oczami, aż traci przytomność.
– Holiday… – zaczynam.
– Mam się pierwszorzędnie – stęka Holiday, podnosząc się. Ma w napierśniku wgniecenie wielkości pięści. – Piksa potrafi przywalić – mówi, podziwiając wgniecenie. – Ta zbroja powinna wytrzymywać pociski EM.
– Genetyka Julii – mruczy Trigg.
Zarzuca sobie Victrę na ramiona i wychodzi na korytarz za Holiday, która powarkuje na mnie, bym się pośpieszył. Zostawiamy Vixusa leżącego na brzuchu w celi. Żywego, tak jak obiecałem.
– Znajdziemy cię – mówi i siada, gdy idę zatrzasnąć drzwi. – Wiesz, że cię znajdziemy. Powiedz małemu Sevro, że nadchodzimy. Jeden Barca z głowy. Został jeszcze jeden.
– Coś ty powiedział?
Wracam szybko do celi, a jemu w oczach zapala się strach. Ten sam, który musiała czuć Lea wiele lat temu, kiedy chowałem się w ciemności, gdy Antonia i Vixus torturowali ją, żeby mnie wywabić. Śmiał się, kiedy jej krew wsiąkała w mech. I potem, kiedy moi przyjaciele umierali w ogrodzie. Chciałby, żebym go teraz oszczędził, aby później móc znowu zabijać. Zło karmi się litością.
Moja brzytwa przybiera kształt sierpaka.
– Proszę… – błaga teraz, wąskie wargi mu drżą.
Widzę w nim chłopca, kiedy dociera do niego, że popełnił błąd. Gdzieś ktoś nadal go kocha. Pamięta go jako psotnego dzieciaka albo śpiącego malucha w kołysce. Szkoda, że nie pozostał tym dzieckiem. Szkoda, że wszyscy nimi nie pozostaliśmy.
– Miej serce, Darrow, nie jesteś mordercą. Nie jesteś Titusem.
Bicie serca w celi staje się głośniejsze. Białe światło zalewa Vixusa, tak że widzę tylko zarys sylwetki.
On chce mojej litości.
Moja litość przepadła w ciemności.