Złoty syn. Cykl Czerwony świt. Tom 2 - Pierce Brown - ebook

Złoty syn. Cykl Czerwony świt. Tom 2 ebook

Pierce Brown

4,6

12 osób interesuje się tą książką

Opis

„Ocieram łzy, determinacja zastępuje we mnie gniew. Musi istnieć inny sposób. Lepszy. Widziałem szczeliny we Wspólnocie i wiem, co muszę zrobić. Wiem, czego Złoci najbardziej się boją. I to nie ma nic wspólnego z powstaniem Czerwonych. Nie ma nic wspólnego z bombami, spiskami i rewolucją. To, co przeraża Złotych, jest proste, okrutne i stare jak sam rodzaj ludzki. Wojna domowa”

Szuka sprawiedliwości. Aby wyzwolić swój zniewolony lud, Darrow przeniknął w głąb rządzącej jego światem klasy brutalnych władców. Zamierza ich zniszczyć. I choć jedyną drogą do wyzwolenia jest rewolucja, musi walczyć nie o zemstę, lecz o nadzieję i odrodzenie.

Musi znaleźć coś więcej, dla czego warto żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (45 ocen)
31
12
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziadekmroz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, główny bohater, pomimo dużej ilości plot armoru i kilku fragmentów, w których był niezdecydowany w sposób nieadekwatny do sytuacji i swojego charakteru, nie jest denerwujący, a na pewno jest przedstawiony dość "ludzko" - popełnia błędy, których żałuję i popełnia błędy, które otwierają mu poniekąd oczy. Rzeczą, którą uwielbiam w tej serii jest to, jak główny bohater otoczony nieprzyjazną sobie "rasą" uważa na każdym kroku i dystansuje się, bo uważa to za dobre, podczas gdy tak naprawdę popełnia z tego powodu błędy, które nieomal przypłaca życiem, ale w przeciwieństwie do wielu bohaterów z innych książek z ostatnich lat naprawdę uczy się na błędach, a nie udaje że to robi. Jest to jedna z niewielu książek, w których polubiłem głównego bohatera. Ostatnim, a zarazem największym plusem tej serii jest jej nieprzewidywalność; autor odwalił kawał dobrej roboty i odpowiednio dysponuje informacjami, by nie przekazać czytelnikowi za dużo, co doprowadziłoby do sytuacji, w któ...
20
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

Między tym tomem, a poprzednim jest przepaść. Przy pierwszym losy bohaterów były mi obojętne, jezyk wydawał mi się oschły. Tutaj natomiast byłam zaangażowana od początku do końca i czekam z niecierpliwością na kolejny tom :)
10
Czyta_bo_lubi

Nie oderwiesz się od lektury

Przy okazji opinii o Czerwonym świcie, opisałem swoje trudne początki z cyklem, ale też to jak ostatecznie przekonałem się do Darrowa i jego historii. Przy kontynuacji nie było już żadnych wątpliwości i bardzo szybko przesłuchałem całość. Złoty syn to zdecydowanie lepsza książka niż i tak finalnie bardzo dobry Czerwony świt. Autor ma ewidentny talent i mimo młodego jak na pisarza wieku, pisze momentami jak dużo starszy człowiek. Mniej w tej części emfazy i przemyśleń Darrowa, a dużo więcej jego interakcji z innymi postaciami oraz wdrażania jego życiowej misji w życie. Historia obfituje w zwroty akcji, zdrady i nieoczekiwane sojusze. Imperium, które stara obalić się Darrow, widzę jako silnie inspirowane Imperium Rzymskim, a Złotych, jako przedstawicieli najbogatszych rodów starożytnego Rzymu. Nie brakuje, więc walki o władzę i dominację rodu oraz spisków. Autor nie zapomina też o akcji. Złoty syn nie ucieka od brutalności. Autor, podobnie jak George R. R. Martin nie ma w zwyczaju oszcz...
00
anastasiiapalii

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli pierwsza część wciągnęła mnie ale nie przywiązała mocno do bohaterów to druga otworzyła bardziej uczestników i ich charaktery . Świetnie wciąga , nie pozwalając przewidzieć co będzie się działo później
00
Camille_xyz

Nie oderwiesz się od lektury

KOCHAM I WIELBIĘ TE SERIĘ 5,75/5 ⭐️
00

Popularność




O powstaniu Kolorów

Dramatis personæ

Ród Augustus i jego sprzymierzeńcy.

Nero au Augu­stus – arcy­gu­ber­na­tor Marsa, głowa rodziny Augu­stus, ojciec Vir­gi­nii i Adriusa

Vir­gi­nia au Augu­stus/Mustang – córka Nero, sio­stra bliź­niaczka Adriusa

Adrius au Augu­stus – syn arcy­gu­ber­na­tora, dzie­dzic rodziny Augu­stus, brat bliź­niak Vir­gi­nii

Pli­niusz au Velo­ci­tor – główny poli­ti­kos rodziny Augu­stus

Dar­row au Andro­me­dus/Żni­wiarz – arcy­Pry­mus Insty­tutu Marsa, lan­sjer rodziny Augu­stus

Tac­tus au Rath – lan­sjer rodziny Augu­stus

Roque au Fabii – lan­sjer rodziny Augu­stus

Vic­tra au Julii – lan­sjerka rodziny Augu­stus, przy­rod­nia sio­stra Anto­nii, córka Agrip­piny

Kavax au Tele­ma­nus – głowa rodziny Tele­ma­nus, sprzy­mie­rze­niec rodu Augu­stus, ojciec Daxo i Paxa

Daxo au Tele­ma­nus – dzie­dzic i syn Kavaxa, brat Paxa

Ród Bellona.

Tibe­rius au Bel­lona – głowa rodziny Bel­lona

Cas­sius au Bel­lona – dzie­dzic rodziny Bel­lona, syn Tibe­riusa, lan­sjer rodziny Bel­lona

Kar­nus au Bel­lona – syn Tibe­riusa, star­szy brat Cas­siusa, lan­sjer rodziny Bel­lona

Kel­lan au Bel­lona – pre­tor, kuzyn Cas­siusa, bra­ta­nek Tibe­riusa

Ważni Złoci.

Octa­via au Lune – aktu­alna Suwe­renka Wspól­noty

Lysan­der au Lune – wnuk Octa­vii, dzie­dzic rodziny Lune

Aja au Grim­mus – główny ochro­niarz Suwe­renki

Moira au Grim­mus – główny poli­ti­kos Suwe­renki

Lorn au Arcos – były Rycerz Gniewu, głowa rodziny Arcos

Fitch­ner au Barca – były rewi­zor Domu Marsa, ojciec Sevro

Sevro au Barca/Goblin – dowódca Wyj­ców, syn Fitch­nera

Agrip­pina au Julii – głowa rodziny Julii, matka Vic­try i Anto­nii

Anto­nia au Seve­rus-Julii – była człon­kini Domu Marsa, przy­rod­nia sio­stra Vic­try, córka Agrip­piny

Synowie Aresa.

Ares – przy­wódca ter­ro­ry­stów, Kolor nie­znany

Dan­cer – przy­boczny Aresa, Czer­wony

Har­mony – przy­boczna Dan­cera, Czer­wona

Mic­key – Rzeź­biarz, Fio­le­towy

Evey – była nie­wol­nica Mic­keya, Różowa

Wprowadzenie

Dawno temu męż­czy­zna przy­był z nieba i zabił moją żonę. Teraz kro­czę obok niego po zbo­czach góry, która unosi się nad naszym świa­tem.

Pada śnieg. Mury obronne z bia­łego kamie­nia i mie­niące się szkło wynu­rzają się ze skały.

Wokół nas sza­leje chaos chci­wo­ści. Wszy­scy wielcy Złoci z Marsa poja­wili się w Insty­tu­cie, żeby zgar­nąć naj­lep­szych, naj­by­strzej­szych z naszego roku. Ich statki roją się na poran­nym nie­bie, prze­ci­nają powie­trze nad świa­tem śnież­nej bieli i dymią­cych zam­ków i mkną w stronę Olimpu, który zają­łem sztur­mem kilka godzin temu.

– Spójrz po raz ostatni – mówi mi, gdy zbli­żamy się do jego promu. – Wszystko, co wyda­rzyło się dotąd, to zale­d­wie suge­stia naszego świata. Kiedy opu­ścisz tę górę, wszyst­kie więzy zostaną zerwane, wszyst­kie przy­sięgi obrócą się w proch. Nie jesteś na to przy­go­to­wany. Nikt ni­gdy nie jest.

Ponad tłu­mem widzę Cas­siusa z ojcem i rodzeń­stwem zmie­rza­ją­cych do promu. Ich spoj­rze­nia palą nas ponad poła­cią bieli, a ja przy­po­mi­nam sobie dźwięk serca jego brata, gdy ude­rzyło po raz ostatni.

Szorstka dłoń o kości­stych pal­cach zawłasz­cza moje ramię, ści­ska je zabor­czo. Augu­stus wpa­truje się w swo­ich wro­gów.

– Człon­ko­wie rodziny Bel­lona nie wyba­czają i nie zapo­mi­nają. Jest ich wielu. Nie mogą cię jed­nak skrzyw­dzić. – Jego zimny wzrok pada na mnie, jego świeżo zagar­niętą zdo­bycz. – Ponie­waż nale­żysz do mnie, Dar­row, a ja chro­nię to, co jest moje.

Tak samo jak ja.

Przez sie­dem­set lat mój lud trwał w nie­woli, pozba­wiony głosu, pozba­wiony nadziei. Teraz ja jestem ich mie­czem. Nie wyba­czam. Nie zapo­mi­nam. Pozwa­lam więc, żeby zapro­wa­dził mnie do promu. Pozwa­lam mu myśleć, że należę do niego. Pozwa­lam mu powi­tać mnie w swoim domu, abym potem mógł go spa­lić.

Wtedy jed­nak jego córka bie­rze mnie za rękę i czuję, że wszyst­kie kłam­stwa zamie­niają się w cię­żar na moich ramio­nach. Mówi się, że roz­darte wewnętrz­nie kró­le­stwo nie prze­trwa. Nie mówi się nic o roz­dar­tym sercu.

Część I. Poniżenie

Część I

Poni­że­nie

Hic sunt leones. Tu są lwy.

Nero au Augu­stus

Rozdział 1. Gry wojenne

1

Gry wojenne

Moje mil­cze­nie jest gło­śne jak grom. Stoję na mostku mojego okrętu ze zła­maną ręką w żel­Gip­sie, opa­rze­nia od broni jono­wej na szyi na­dal mnie pieką. Jestem wycień­czony. Brzy­twa owija mi się wokół zdro­wej pra­wej ręki jak zimny meta­lowy wąż. Przede mną otwiera się kosmos, roz­le­gły i prze­ra­ża­jący. Maleń­kie okru­chy świa­tła prze­ci­nają ciem­ność, przed­wieczne cie­nie prze­su­wają się, żeby prze­sło­nić gwiazdy na obrze­żach mojego pola widze­nia. Aste­ro­idy. Uno­szą się powoli wokół mojego pan­cer­nika, Quie­tusa, kiedy wypa­truję w czerni zwie­rzyny.

– Wygraj – roz­ka­zał mi mój pan. – Wygraj, tak jak moje dzieci nie potra­fią wygrać, i przy­nieś chwałę rodowi Augu­stus. Wygraj w Aka­de­mii, a otrzy­masz flotę.

Lubi powta­rzać frazy dla pod­kre­śle­nia ich wymowy. Więk­szość mężów stanu to lubi.

Chciałby, żebym wygrał dla niego, ale ja wygram dla Czer­wo­nej dziew­czyny, któ­rej marze­nie daleko prze­ro­sło ją samą. Zatrium­fuję, żeby on zgi­nął, a jej prze­sła­nie pło­nęło przez wieki. Łatwi­zna.

Mam dwa­dzie­ścia lat. Jestem wysoki i bar­czy­sty. Mój mun­dur, cały czarny, jest teraz pognie­ciony. Włosy mam dłu­gie, oczy Złote, ale prze­krwione. Mustang powie­działa kie­dyś, że mam ostre rysy, jakby moje policzki i nos wyrzeź­biono z roz­gnie­wa­nego mar­muru. Oso­bi­ście uni­kam luster. Lepiej zapo­mnieć o masce, którą noszę, masce z uko­śną bli­zną Zło­tych, któ­rzy wła­dają świa­tami od Mer­ku­rego po Plu­tona. Należę do Nie­zrów­na­nych Nazna­czo­nych. Naj­okrut­niej­szych i naj­by­strzej­szych przed­sta­wi­cieli rasy ludz­kiej. Bra­kuje mi jed­nak naj­życz­liw­szej z nich. Tej, która popro­siła, żebym został, gdy żegna­łem się z nią i z Mar­sem na jej bal­ko­nie pra­wie rok temu. Mustang. Na poże­gna­nie poda­ro­wa­łem jej złoty sygnet z wize­run­kiem konia, a ona dała mi brzy­twę. Sto­sowny poda­ru­nek.

Smak jej łez sta­rzeje się w mojej pamięci. Nie mia­łem od niej żad­nych wie­ści, odkąd opu­ści­łem Marsa. Gorzej, że nie mia­łem też żad­nych wie­ści od Synów Aresa, odkąd zwy­cię­ży­łem w Insty­tu­cie Marsa ponad dwa lata temu. Dan­cer powie­dział, że skon­tak­tuje się ze mną, gdy ukoń­czę Insty­tut, ale pozo­sta­wił mnie samego pośród morza Zło­tych twa­rzy.

Znaj­duję się nie­zwy­kle daleko od przy­szło­ści, którą wyobra­ża­łem sobie jako chło­piec. Daleko od przy­szło­ści, jaką chcia­łem stwo­rzyć dla mojego ludu, kiedy pozwo­li­łem Synom Aresa mnie rzeź­bić. Myśla­łem, że zmie­nię światy. Jak każdy młody głu­piec, prawda? Zamiast tego zosta­łem połknięty przez machinę tego roz­le­głego impe­rium, która nie­po­wstrzy­ma­nie prze naprzód. W Insty­tu­cie tre­no­wali nas, aby­śmy prze­trwali i pod­bi­jali. Tu, w Aka­de­mii, uczyli nas wojny. A teraz spraw­dzają naszą bie­głość. Kie­ruję flotą okrę­tów wojen­nych prze­ciwko innym Zło­tym. Sto­su­jemy ślepą amu­ni­cję i ata­ku­jemy inne statki przez abor­daż, tak jak Złoci pro­wa­dzą walki w kosmo­sie. Nie ma sensu nisz­czyć okrętu, który kosz­to­wał tyle, ile pro­dukt brutto dwu­dzie­stu miast, kiedy można wysłać sta­tek zwany pijawką wypeł­niony Obsy­dia­no­wymi, Zło­tymi i Sza­rymi, żeby prze­jęli kon­trolę nad klu­czo­wymi orga­nami jed­nostki i uczy­nili z niej twoją zdo­bycz wojenną.

Na lek­cjach walki w kosmo­sie nasi nauczy­ciele wbi­jali nam do głów mak­symy swo­jej rasy. Tylko naj­sil­niejsi prze­trwają. Tylko genialni rzą­dzą. Potem zosta­wili nas, żeby­śmy sami o sie­bie zadbali, prze­ska­ku­jąc z aste­ro­idy na aste­ro­idę w poszu­ki­wa­niu zapa­sów i baz, polu­jąc na innych stu­den­tów, aż pozo­stały tylko dwie floty.

Na­dal bawię się w gry. Tyle że ta jest bar­dziej nie­bez­pieczna od poprzed­nich.

– To pułapka – mówi sto­jący obok mnie Roque.

Ma dłu­gie włosy, tak jak ja. Jego twarz jest miękka jak u kobiety i spo­kojna jak u filo­zofa. Zabi­ja­nie w kosmo­sie różni się od zabi­ja­nia na lądzie. Roque ma do tego nad­zwy­czajny talent. Mówi, że kryje się w tym poezja. Poezja ruchu sfer i stat­ków, które wśród nich żeglują. Jego twarz pasuje do twa­rzy Nie­bie­skich, sta­no­wią­cych załogi naszych okrę­tów – ete­rycz­nych męż­czyzn i kobiet, któ­rzy dry­fują jak zbłą­kane duchy wśród meta­lo­wych kory­ta­rzy, zawsze logiczni i prze­strze­ga­jący ści­słego porządku.

– Nie jest to jed­nak tak ele­gancka pułapka, jak Kar­nus może sobie wyobra­żać – kon­ty­nu­uje. – Wie, że palimy się do zakoń­cze­nia gry, więc będzie cze­kał po dru­giej stro­nie. Wepchnie nas w wąskie gar­dło i wystrzeli poci­ski. Wypró­bo­wana i sku­teczna metoda, od zara­nia dzie­jów.

Roque pre­cy­zyj­nie wska­zuje prze­strzeń mię­dzy dwiema ogrom­nymi aste­ro­idami, wąski kory­tarz, któ­rym musimy prze­le­cieć, jeśli chcemy podą­żyć za ranio­nym stat­kiem Kar­nusa.

– Tutaj wszystko jest cho­lerną pułapką. – Tac­tus au Rath, smu­kły i bez­tro­ski, ziewa. Wygląda groź­nie, kiedy opiera się o ilu­mi­na­tor i wpusz­cza sobie dawkę sty­mu­lantu z pier­ście­nia na palcu. Odrzuca pustą kap­sułkę na pod­łogę. – Kar­nus wie, że prze­grał. Po pro­stu nas tor­tu­ruje. Zmu­sza do pogoni, żeby­śmy nie mogli się prze­spać. Ego­istyczny kutas.

– Ale z cie­bie mały Piks, wiecz­nie kła­piesz dzio­bem i maru­dzisz – szy­dzi z niego Vic­tra au Julii ze swo­jego miej­sca pod ilu­mi­na­to­rem.

Postrzę­pione kosmyki jej wło­sów się­gają nieco poza ozdo­bione nefry­to­wymi kol­czy­kami uszy. Jest poryw­cza i okrutna, ale bez prze­sady. Pogar­dza maki­ja­żem, zamiast tego woli bli­zny, któ­rych się doro­biła przez dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Sporo ich nosi. Ma głę­boko osa­dzone oczy pod cięż­kimi powie­kami i sze­ro­kie, zmy­słowe usta, ukształ­to­wane tak, żeby z pomru­kiem rzu­cać obe­lgi. Bar­dziej przy­po­mina swoją słynną matkę niż przy­rod­nią sio­strę Anto­nię, jed­nak w sztuce sia­nia spu­sto­sze­nia prze­wyż­sza je obie.

– Pułapki nie mają zna­cze­nia – oznaj­mia. – Jego flota została znisz­czona. Został mu tylko jeden okręt. My mamy sie­dem. Może po pro­stu roz­kwa­simy mu pysk?

– To Dar­row ma sie­dem okrę­tów – przy­po­mina jej Roque.

– Słu­cham? – pyta Vic­tra, poiry­to­wana tą uwagą.

– Zostało sie­dem stat­ków Dar­rowa. Ty powie­dzia­łaś, że są nasze. Nie są nasze. To on jest Pry­mu­sem.

– Pedan­tyczny poeta kontr­ata­kuje. Sens pozo­staje taki sam, łaskawy panie.

– Że mamy postą­pić pochop­nie zamiast roz­trop­nie? – pyta Roque.

– Sie­dem stat­ków prze­ciwko jed­nemu. To byłoby żenu­jące, pozwo­lić mu dłu­żej to prze­cią­gać. Zdepczmy tego łachu­drę od Bel­lo­nów jak kara­lu­cha naszą potężną stopą, wra­cajmy do bazy, odbierzmy zasłu­żone nagrody od sta­rego Augu­stusa i chodźmy się zaba­wić. – Dla pod­kre­śle­nia słów Vic­tra wbija piętę w pokład i obraca nią, jakby coś dep­tała.

– Dobrze mówi – popiera ją Tac­tus. – Kró­le­stwo za gram dia­bel­skiego pyłu.

– To już twoja piąta dawka sty­mu­lantu dzi­siaj? – pyta Roque.

– Tak! Miło, że zauwa­ży­łaś, kochana mamu­siu! Mam jed­nak dość tej woj­sko­wej amfy. Marzą mi się Per­łowe Kluby i ogromne ilo­ści porząd­nych nar­ko­ty­ków.

– Wypa­lisz się.

Tac­tus klasz­cze dło­nią w udo.

– Żyj szybko i umie­raj młodo. Kiedy ty będziesz nud­nym, zasu­szo­nym rodzyn­kiem, ja będę wspa­nia­łym wspo­mnie­niem lep­szych cza­sów i dni deka­den­cji.

Roque kręci głową.

– Pew­nego dnia, mój zbłą­kany przy­ja­cielu, znaj­dziesz kogoś, kogo poko­chasz i kto sprawi, że będziesz się śmiał z nie­mą­drej osoby, jaką kie­dyś byłeś. Doro­bisz się dzieci. Będziesz miał wła­sną posia­dłość. I jakimś cudem nauczysz się, że ist­nieją waż­niej­sze rze­czy niż nar­ko­tyki i Różowe.

– Wiel­kie nieba! – Tac­tus patrzy na niego z nie­kła­maną zgrozą. – To brzmi potwor­nie przy­gnę­bia­jąco.

Zer­kam na ekran tak­tyczny, nie słu­cha­jąc ich utar­czek.

Zwie­rzyna, którą ści­gamy, to Kar­nus au Bel­lona, star­szy brat mojego daw­nego przy­ja­ciela Cas­siusa au Bel­lona i chłopca, któ­rego zabi­łem pod­czas Próby, Juliana au Bel­lona. W tej rodzi­nie o kędzie­rza­wych wło­sach Cas­sius jest fawo­ry­tem rodzi­ców. Julian był naj­życz­liw­szym z synów. A Kar­nus? Moja zła­mana ręka mówi sama za sie­bie. To potwór, któ­rego wypusz­czają z piw­nicy, żeby zabi­jał.

Od czasu Insty­tutu moja sława uro­sła. Kiedy więc do Fio­le­to­wego kręgu plot­kar­skiego dotarła wia­do­mość, że arcy­gu­ber­na­tor wresz­cie wysyła mnie na dal­szą naukę, Kar­nus au Bel­lona i paru pre­cy­zyj­nie wybra­nych przez matkę Cas­siusa kuzy­nów też roz­po­częło „stu­dia”. Ta rodzina chce dostać moje serce na tale­rzu. Dosłow­nie. Tylko odznaka Augu­stusa ich powstrzy­muje. Atak na mnie ozna­czałby atak na niego.

Osta­tecz­nie mam w naj­głęb­szym powa­ża­niu ich par­szywą wen­detę i krwawą waśń mię­dzy moim panem a ich rodem. Pra­gnę zdo­być flotę, żeby wyko­rzy­stać ją dla sprawy Synów Aresa. Jakiego bała­ganu mógł­bym naro­bić! Stu­dio­wa­łem linie zaopa­trze­nia, sta­cje czuj­ni­ków, zgru­po­wa­nia bojowe, węzły komu­ni­ka­cyjne – wszyst­kie wraż­liwe punkty, które mogą spra­wić, że Wspól­nota zachwieje się w posa­dach.

– Dar­row… – Roque pod­cho­dzi do mnie. – Strzeż się pychy. Pamię­taj o Pak­sie. Duma zabija.

– Chcę, żeby to była pułapka – odpo­wia­dam mu. – Niech Kar­nus zawróci i stawi nam czoło.

Roque prze­krzy­wia głowę.

– Zasta­wi­łeś na niego wła­sną pułapkę.

– Dla­czego tak uwa­żasz?

– Mogłeś nam powie­dzieć, mógł­bym…

– Kar­nus dzi­siaj prze­gra, bra­cie. To jest pro­sty fakt, jedyny, który się liczy.

– Oczy­wi­ście. Ja chcę tylko pomóc. Prze­cież wiesz.

– Wiem.

Tłu­mię ziew­nię­cie i obrzu­cam wzro­kiem sta­no­wi­ska na mostku z tyłu i przede mną. Nie­bie­scy róż­nych odcieni mozolą się przy sys­te­mach, dzięki któ­rym mój sta­tek funk­cjo­nuje. Mówią wol­niej od wszyst­kich Kolo­rów (nie licząc Obsy­dia­no­wych), ponie­waż wolą komu­ni­ka­cję cyfrową. Są starsi ode mnie, wszy­scy ukoń­czyli Pół­nocną Szkołę. Za nimi, z tyłu mostku, stoi na war­cie paru Sza­rych żoł­nie­rzy pie­choty mor­skiej i kilku Obsy­dia­no­wych. Kle­pię Roque’a po ramie­niu.

– Już czas – mówię. – Mary­na­rze! – wołam do Nie­bie­skich. – Wzmóż­cie czuj­ność. To będzie ostatni gwóźdź do trumny Bel­lony. Poślijmy tego łaj­daka w eter, a obie­cuję wam naj­wspa­nial­szy poda­ru­nek, jaki mogę wam zaofe­ro­wać: tydzień snu bez prze­rwy. Zga­dza się?

Paru Sza­rych na tyłach mostku par­ska śmie­chem. Nie­bie­scy tylko postu­kują knyk­ciami w przy­rządy. Oddał­bym połowę mojego cał­kiem zasob­nego – dzięki uprzej­mo­ści arcy­gu­ber­na­tora – konta ban­ko­wego, żeby zoba­czyć, jak jeden z tych bla­dych pta­sich móżdż­ków uśmie­cha się cho­ciaż pół­gęb­kiem.

– Dość cze­ka­nia – oznaj­miam. – Arty­le­rzy­ści na sta­no­wi­ska. Roque: skup nisz­czy­ciele. Vic­tra: zaj­mij się celo­wa­niem. Tac­tus: roz­lo­kuj obronę. Zakoń­czymy to wresz­cie.

Zer­kam na wątłego ster­nika. Stoi przy środ­ko­wym sta­no­wi­sku poni­żej mojej plat­formy dowo­dze­nia, pośród pięć­dzie­się­ciu innych Nie­bie­skich. Cyfrowe tatu­aże zna­czą ich łyse głowy, paty­ko­wate ręce jarzą się sub­tel­nym lazu­rem i sre­brem, kiedy Nie­bie­scy dostra­jają się do kom­pu­te­rów statku. Ich oczy wpa­trują się w dal, gdy nerwy wzro­kowe prze­łą­czają się na świat cyfrowy. Odzy­wają się do nas tylko z grzecz­no­ści.

– Ster­nik: sil­niki do sześć­dzie­się­ciu pro­cent mocy.

– Tak jest, domi­nus. – Zerka na ekran tak­tyczny, kuli­ste holo unosi się nad jego głową, jego głos brzmi mecha­nicz­nie. – Uwaga, sku­pi­ska metalu w aste­ro­idach utrud­niają ocenę odczy­tów spek­tral­nych. Jeste­śmy nieco ślepi. Po dru­giej stro­nie może się ukry­wać cała flota.

– On nie ma floty. Ska­czemy w wyłom – mówię. Sil­niki statku dud­nią. Kiwam głową do Roque’a i dodaję: – Hic sunt leones.

Słowa naszego pana, Nero au Augu­stusa, arcy­gu­ber­na­tora Marsa, trzy­na­stego jego imie­nia. Moi przy­boczni powta­rzają za mną.

„Tu są lwy”.

Rozdział 2. Wyłom

2

Wyłom

Na odczy­tach z ekranu tak­tycz­nego sześć zwin­nych nisz­czy­cieli poru­sza się wokół mojego jedy­nego pan­cer­nika. Upiorne mil­cze­nie zalega wśród Nie­bie­skiej załogi, kiedy ta prze­cho­dzi w tryb walki. Na płasz­czyź­nie, na któ­rej teraz dzia­łają ich umy­sły, słowa są wol­niej­sze od gór lodo­wych. Moi przy­boczni moni­to­rują moją flotę. W innej sytu­acji prze­by­wa­liby na wła­snych nisz­czy­cie­lach albo dowo­dzi­liby oddzia­łami lecą­cymi w pijaw­kach, ale w chwili zwy­cię­stwa chcę, żeby moi towa­rzy­sze byli bli­sko mnie. Jed­nakże nawet teraz, gdy stoją u mojego boku, czuję roz­ziew, głę­boką prze­paść mię­dzy ich świa­tem i moim.

– Sygna­tury poci­sków – oznaj­mia Nie­bie­ski łącz­no­ścio­wiec.

Nikt na mostku nie rzuca się do natych­mia­sto­wego dzia­ła­nia. Nie zapa­lają się ostrze­gaw­cze świa­tła, które wywo­ły­wa­łyby panikę wśród załogi. Żadne krzyki nie prze­ry­wają bez­ru­chu. Nie­bie­scy to lodo­wato zimny gatu­nek, wycho­wy­wany od uro­dze­nia we wspól­no­tach zwa­nych Sek­tami, które uczą ich logiki i dzia­ła­nia z chłodną efek­tyw­no­ścią. Czę­sto się mówi, że są bar­dziej kom­pu­te­rami niż ludźmi.

Ciemna prze­strzeń za ilu­mi­na­to­rem roz­kwita gęstym welo­nem mikro­wy­bu­chów. Nasza arty­le­ria prze­ciw­ra­kie­towa eks­plo­duje wielką płachtą obło­ków zga­szo­nej bieli. Nad­la­tu­jące poci­ski wybu­chają, zde­to­no­wane przed­wcze­śnie. Jeden prze­do­staje się przez linię obrony i nasz nisz­czy­ciel na krańcu for­ma­cji faluje pod wpły­wem symu­lo­wa­nego wybu­chu nukle­ar­nego. Ludzie wysy­pa­liby się z niego. Gazy ulot­ni­łyby się w próż­nię. Wybu­chy mogłyby powy­ry­wać dziury w meta­lo­wym kadłu­bie, a wtedy pło­nący tlen buch­nąłby jak krew z wie­lo­ryba, poły­kany w oka­mgnie­niu przez czerń. To jed­nak jest tylko gra wojenna i nie dają nam praw­dzi­wych poci­sków nukle­ar­nych. Naj­bar­dziej śmier­cio­no­śną bro­nią są tutaj stu­denci.

Kolejny okręt pada ofiarą, kiedy salwa z dzia­łek elek­tro­ma­gne­tycz­nych prze­bija się przez nasz ogień zapo­rowy.

– Dar­row… – odzywa się z nie­po­ko­jem Vic­tra.

Stoję, w zamy­śle­niu doty­ka­jąc kciu­kiem miej­sca, gdzie kie­dyś nosi­łem obrączkę Eo.

Vic­tra odwraca się do mnie.

– Dar­row… nie wiem, czy zauwa­ży­łeś, ale on nas roz­nosi na strzępy.

– Pani ma rację, Żni­wia­rzu – wtrąca się Tac­tus z twa­rzą jarzącą się błę­ki­tem od świa­tła pada­ją­cego z ekranu tak­tycz­nego. – Cokol­wiek trzy­masz w odwo­dzie, nie wstydź się tego wyko­rzy­stać.

– Łącz­ność, prze­ka­zać eska­drom Roz­pru­wacz i Szpon roz­kaz do ataku.

Patrzę na ekran tak­tyczny, kiedy eska­dry, które ode­sła­łem pół godziny wcze­śniej, wyla­tują z obu stron zza aste­ro­idów i ude­rzają w Kar­nusa z flanki. Nie da się ich zoba­czyć z tej odle­gło­ści gołym okiem, ale na ekra­nie tak­tycznym pul­sują zło­tem.

– Moje gra­tu­la­cje, przy­ja­cielu – szep­cze Roque, zanim nawet atak się zakoń­czy. W jego gło­sie roz­brzmiewa prze­dziwny sza­cu­nek, a wcze­śniej­sza fru­stra­cja znik­nęła bez śladu. – To wszystko zmieni. – Dotyka mojego ramie­nia. – Wszystko.

Patrzę, jak zęby pułapki zaci­skają się; rychłe zwy­cię­stwo spra­wia, że napię­cie ucho­dzi z moich ramion. Sza­rzy na mostku robią krok naprzód. Nawet Obsy­dia­nowi pochy­lają się, żeby popa­trzeć na ekrany, kiedy okręt Kar­nusa spo­strzega sygna­tury moich eskadr. Pró­buje czmych­nąć, sil­niki buchają w nadziei na ucieczkę przed tym, co nad­cho­dzi. Jed­nakże topo­gra­fia pola walki działa prze­ciwko niemu. Moje eska­dry strze­lają, zanim Kar­nus zdąży uru­cho­mić osłonę prze­ciw­ra­kie­tową albo odpa­lić wła­sne poci­ski. Trzy­dzie­ści symu­lo­wa­nych nukle­ar­nych wybu­chów nisz­czy jego ostat­nią jed­nostkę. Na tym eta­pie gry zaj­mo­wa­nie jej nie ma już sensu, więc Nie­bie­scy piloci mogą się nacie­szyć tą lekką prze­sadą.

I tak po pro­stu wygra­łem.

Mostek wybu­cha okrzy­kami Sza­rych i Poma­rań­czo­wych tech­ni­ków. Nie­bie­scy ener­gicz­nie stu­kają dłońmi w pul­pity. Obsy­dia­nowi, któ­rzy nie prze­pa­dają za nowo­cze­sną tech­niką, nie odzy­wają się ani sło­wem. Moja oso­bi­sta słu­żąca, The­odora, uśmie­cha się do swo­ich młod­szych pod­opiecz­nych. Była Różą, kur­ty­zaną, ale naj­lep­sze lata ma już dawno za sobą i usły­szała w swoim życiu nie­mało sekre­tów. Dora­dza mi w kwe­stiach towa­rzy­skich.

Wszę­dzie na pokła­dzie, od maszy­nowni po kuch­nie, na holo­Ekra­nach trans­mi­to­wane jest nasze zwy­cię­stwo. Nie tylko moje, bo w takim czy innym stop­niu ma w nim udział każdy męż­czy­zna i każda kobieta. Tak działa Wspól­nota. Aby pro­spe­ro­wała, twoi prze­ło­żeni muszą pro­spe­ro­wać. Tak jak ja zna­la­złem patrona w oso­bie Augu­stusa, tak pod­Ko­lory znaj­dują go we mnie. To rodzi konieczną lojal­ność wobec Zło­tych, jakiej sys­tem Kolo­rów sam z sie­bie nie zdo­łałby narzu­cić.

Teraz moja gwiazda wzej­dzie, a wraz nią wzejdą gwiazdy wszyst­kich obec­nych na pokła­dzie. Wła­dza i poten­cjał to rze­czy szcze­gól­nie cenione w tej kul­tu­rze. Nie tak dawno temu, kiedy arcy­gu­ber­na­tor ogło­sił, że będzie spon­so­ro­wał moje stu­dia w Aka­de­mii, w pro­gra­mach w hP aż huczało od spe­ku­la­cji. Czy ktoś tak młody, ktoś z tak żało­snej rodziny mógłby wygrać? Spójrz­cie, czego doko­na­łem w Insty­tu­cie. Znisz­czy­łem grę. Poko­na­łem rewi­zo­rów, zabi­łem jed­nego, a resztę zwią­za­łem jak dzieci. Czy to był tylko poje­dyn­czy roz­błysk pośród nocy? Teraz te szcze­bio­czące łaj­daki dostaną odpo­wiedź.

– Ster­nik, kurs na Aka­de­mię. Mamy waw­rzyny do ode­bra­nia – oznaj­miam, gdy roz­le­gają się wiwaty.

Waw­rzyn. Samo to słowo nie­sie się echem poprzez moją prze­szłość i czuję gorycz w ustach. Mimo uśmie­chu nie cie­szy mnie to zwy­cię­stwo, mam tylko ponurą satys­fak­cję.

Jesz­cze jeden krok, Eo. Jesz­cze jeden krok naprzód.

– Pre­tor Dar­row au Andro­me­dus. – Tac­tus roz­ko­szuje się tym tytu­łem. – Ród Bel­lona po pro­stu się zesra. Zasta­na­wiam się, czy mogę wyko­rzy­stać to, żeby zdo­być dowo­dze­nie, czy może uwa­żasz, że muszę dołą­czyć do two­jej floty? Ciężko się roze­znać. Ta prze­klęta biu­ro­kra­cja jest pie­kiel­nie nużąca. Trzeba prze­ku­pić Mie­dzia­nych. Prze­ko­nać Zło­tych. Moi bra­cia będą chcieli, rzecz jasna, urzą­dzić dla nas imprezę. – Sztur­cha mnie. – Na impre­zie braci Rath nawet tobie może wresz­cie uda się coś zali­czyć.

– Pod warun­kiem, że chciałby tknąć kogoś z two­ich przy­ja­ciół. – Vic­tra ści­ska mi rękę, zatrzy­mu­jąc dłoń chwilę dłu­żej, jakby nosiła wła­śnie suk­nię, a nie zbroję. – Cho­ciaż stwier­dzam to z praw­dzi­wym bólem, Anto­nia miała co do cie­bie rację.

Czuję, jak Roque się wzdraga, i przy­po­mi­nam sobie odgłos, jaki się roz­legł, kiedy – jesz­cze w Insty­tu­cie – Anto­nia pode­rżnęła gar­dło Lei, pró­bu­jąc mnie wywa­bić z kry­jówki. Pozo­sta­łem wtedy w ukry­ciu i sły­sza­łem, jak moja drobna przy­ja­ciółka z głu­chym, wil­got­nym łosko­tem upada na omszałą zie­mię. Roque kochał ją na swój spe­cy­ficzny spo­sób.

– Już ci mówi­łem, żebyś nie wymie­niała przy nas imie­nia swo­jej sio­stry – przy­po­mi­nam Vic­trze.

Ma skwa­szoną minę z powodu mojej oschłej reak­cji. Odwra­cam się do Roque’a.

– Uwa­żam, że jako pre­tor mam prawo obsa­dzić swoją flotę tak, jak zechcę. Może powin­ni­śmy ścią­gnąć paru sta­rych zna­jo­mych? Sevro z Plu­tona, Wyj­ców stam­tąd, gdzie ich, u dia­bła, wysłano, i może… Quinn z Gani­me­desa?

Roque rumieni się na dźwięk jej imie­nia.

Oso­bi­ście naj­bar­dziej mi zależy na Sevro. Żaden z nas nie pod­trzy­muje szcze­gól­nie sumien­nie kon­tak­tów przez holo­Sieć, zwłasz­cza ja, bo nie mia­łem do niej dostępu, odkąd zaczęła się Aka­de­mia. Tak czy ina­czej, Sevro prak­tycz­nie ogra­ni­cza się do prze­sy­ła­nia mi holo­gra­mów z nad­zwy­czaj per­wer­syj­nymi jed­no­roż­cami i fil­mi­ków, na któ­rych czyta mi żarty oparte na grach słów. Pobyt na Plu­to­nie spra­wił, że Sevro jesz­cze bar­dziej zdzi­wa­czał – o ile to moż­liwe. I pew­nie stał się jesz­cze bar­dziej samotny.

– Domi­nus. – Głos Nie­bie­skiego ster­nika kie­ruje moją uwagę na ekran.

– Co jest?

Ma szkli­ste oczy. Patrzy w dal, pod­pięty do czuj­ni­ków statku, i widzi surowe dane z ekranu, na który się gapię.

– Dane nie­jed­no­znaczne, domi­nus. Znie­kształ­ce­nie odczy­tów z czuj­ni­ków. Dupli­ka­cja.

Na wiel­kim głów­nym ekra­nie aste­ro­idy są zazna­czone na nie­bie­sko. My jeste­śmy złoci. Wro­go­wie czer­woni. Nie powi­nien zostać żaden prze­ciw­nik. A mimo to wła­śnie pul­suje tam czer­wona kropka. Roque i Vic­tra pod­cho­dzą do ekranu. Roque prze­suwa ręką, żeby prze­rzu­cić dane na swój ter­mi­nal. Mniej­sza holo­gra­ficzna kula unosi się teraz przed nim. Powięk­sza obraz i nakłada kolejno różne fil­try ana­li­tyczne.

– Pro­mie­nio­wa­nie? – ryzy­kuje stwier­dze­nie Vic­tra. – Szczątki?

– Złoża na aste­ro­idzie mogłyby spo­wo­do­wać drobne zała­ma­nie naszego sygnału – mówi Roque. – To nie może być kwe­stia opro­gra­mo­wa­nia… O, znik­nęło.

Czer­wona kropka zga­sła, ale napię­cie wypeł­niło mostek. Wszy­scy wpa­trują się w ekran. Nic. Nie ma tam nikogo innego poza moimi stat­kami i poko­na­nym okrę­tem fla­go­wym Kar­nusa. Chyba że…

Roque odwraca się do mnie z prze­ra­żoną, ścią­gniętą twa­rzą.

– Ucie­kaj – zdąży jesz­cze powie­dzieć, kiedy czer­wony sygnał znowu ożywa.

– Sil­niki, pełna moc! – ryczę. – Zwrot o trzy­dzie­ści stopni.

– Wystrze­lić pozo­stałe poci­ski w powierzch­nię aste­ro­idy – roz­ka­zuje Tac­tus.

Za późno.

Vic­tra łapie gwał­tow­nie powie­trze, a ja widzę na wła­sne oczy to, co nasze czuj­niki led­wie są w sta­nie wykryć. Jeden mroczny nisz­czy­ciel wynu­rza się z dziury w aste­ro­idzie. Okręt, który – jak mi się wyda­wało – poko­na­li­śmy trzy dni temu. Miał wyłą­czone sil­niki, pod­czas gdy cze­kał w zasadzce. Jego przed­nia część jest uszko­dzona, roze­rwana i czarna. Teraz jego sil­niki dzia­łają z całą mocą. A tra­jek­to­ria pro­wa­dzi go pro­sto na nas.

Ude­rzy w nas jak taran.

– Ska­fan­dry i kap­suły ratun­kowe! – krzy­czę.

Ktoś woła, żeby­śmy przy­go­to­wali się na wstrząs po ude­rze­niu. Pędzę do bocz­nej czę­ści mostku, gdzie znaj­duje się wbu­do­wana w ścianę kap­suła ratun­kowa dowódcy. Otwiera się na mój roz­kaz. Tac­tus, Roque i Vic­tra wpa­dają do środka. Cze­kam, krzy­kiem pona­gla­jąc Nie­bie­skich, żeby odłą­czali się od sys­te­mów. Niby tacy logiczni, a gotowi są umrzeć za swój sta­tek.

Mio­tam się po mostku, wrzesz­czę, żeby akty­wo­wali właz ewa­ku­acyjny. Robi to ster­nik: przy­ci­ska guzik i w pod­ło­dze pośród sta­no­wisk roz­wiera się otwór. Jeden po dru­gim Nie­bie­scy odłą­czają się i dają się zassać prze­wo­dowi gra­wi­ta­cyj­nemu do swo­ich kap­suł ratun­ko­wych.

– The­odora! – wołam, widząc, jak szar­pie się z mło­dym Nie­bie­skim, który ze stra­chu na­dal trzyma się swo­jego ekranu ope­ra­cyj­nego tak mocno, że kostki dłoni mu pobie­lały. – Wska­kuj do prze­klę­tej kap­suły!

Nie słu­cha. A Nie­bie­ski nie pusz­cza. Ruszam do nich, kiedy czuj­niki zbli­że­niowe ryczą, wyda­jąc ostat­nie ostrze­że­nie.

Wszystko zwal­nia.

Świa­tła na mostku migo­czą czer­wie­nią.

Ska­czę do The­odory i obej­muję ją rękami.

Nisz­czy­ciel tara­nuje mój pan­cer­nik, tra­fia go dokład­nie w poło­wie dłu­go­ści.

Przy­ci­skam ją do piersi, lecę trzy­dzie­ści metrów przez mostek i ude­rzam w meta­lową ścianę. Ból jak białe świa­tło prze­nika moją lewą rękę wzdłuż zra­sta­ją­cego się zła­ma­nia. Robi mi się ciemno przed oczami. Tań­czą tam świa­tełka, naj­pierw jak gwiazdy, a potem jak wijące się linie pia­sku poru­sza­nego przez wiatr.

Czer­wone świa­tło prze­są­cza się przez moje powieki. Ktoś deli­kat­nie pociąga mnie za ubra­nie.

Otwie­ram oczy. Owi­ną­łem się wokół wygię­tego słupka z prze­wo­dami elek­trycz­nymi. Sta­tek dygoce i jęczy jak zdy­cha­jąca pra­dawna bestia, która pogrąża się w głę­bi­nach. Słup trzę­sie się gwał­tow­nie przy moim brzu­chu, kiedy nisz­czy­ciel koń­czy prze­dzie­ra­nie się przez śro­dek naszego okrętu. Patro­szy nas z nie­śpiesz­nym okru­cień­stwem.

Ktoś wykrzy­kuje moje imię. Powra­cają dźwięki.

Świa­tła zale­wają mostek w zmien­nych odcie­niach mor­der­czej czer­wieni. Syreny alar­mowe. Łabę­dzi śpiew okrętu. Deli­katne stare ręce The­odory cią­gną mnie, jakby ptak pró­bo­wał przecią­gnąć oba­lony posąg. Krwa­wię z czoła. Mam zła­many nos. Ocie­ram pie­kącą w oczy krew i obra­cam się na plecy. Potrza­skany ekran iskrzy obok mnie. Jest uma­zany moją krwią. Spadł na mnie? Obok leży meta­lowy pręt, a mój wzrok wędruje ku The­odo­rze. Pod­wa­żyła ekran prę­tem, żeby go ze mnie zrzu­cić. Ale jest taka drobna. Ujmuje moją twarz w dło­nie.

– Wstań. Jeśli chcesz żyć, domi­nus, musisz wstać. – Ręce sta­rej kobiety trzęsą się ze stra­chu. – Wstań, pro­szę.

Pod­no­szę się z jękiem. Kap­suła ratun­kowa dowódcy prze­pa­dła. Musiała zostać wystrze­lona pod­czas zde­rze­nia. Albo po pro­stu odle­cieli, zosta­wia­jąc mnie tutaj. Kap­suła Nie­bie­skich także została wyrzu­cona za burtę. Z prze­stra­szo­nego Nie­bie­skiego została plama na ścia­nie. The­odora nie potrafi ode­rwać od niej oczu.

– W mojej kwa­te­rze jest jesz­cze jedna kap­suła – mru­czę.

Wtedy zauwa­żam, dla­czego The­odora się krzywi. Nie ze stra­chu, ale z bólu. Nogę ma strza­skaną, wygiętą w bok jak kawał mokrej poła­ma­nej kredy. Różowi nie są stwo­rzeni do prze­ży­wa­nia tego typu sytu­acji.

– Nie dojdę tam, domi­nus. Idź już.

Przy­klę­kam i prze­rzu­cam ją sobie przez ramię zdro­wej ręki. Sko­wy­czy strasz­li­wie, kiedy noga prze­suwa się pod nią. Czuję, jak szczęka zębami. Bie­gnę. Prze­bie­gam przez potrza­skany mostek w stronę rany, która zabija mój sta­tek, i dalej, kory­ta­rzami na tym samym pozio­mie, pro­sto w serce cha­osu. Na kory­ta­rzach roi się od ludzi, któ­rzy porzu­cają swoje poste­runki i zada­nia, żeby dobiec do kap­suł ratun­ko­wych i trans­por­tow­ców w przed­nim han­ga­rze. Ludzie, któ­rzy dla mnie wal­czyli – elek­trycy, woźni, żoł­nie­rze, kucha­rze, służba. Nie uda im się bez­piecz­nie uciec. Wielu zmie­nia kie­ru­nek na mój widok. Pędzą mi na spo­tka­nie, opie­rają się o mnie, są spa­ni­ko­wani i sza­leń­czo szu­kają bez­piecz­nego miej­sca. Szar­pią mnie, krzy­czą, bła­gają. Odpy­cham ich, tra­cąc maleńką cząstkę serca z każ­dym czło­wie­kiem, któ­rego zosta­wiam za sobą. Nie mogę ich ura­to­wać. Nie mogę. Poma­rań­czowy łapie The­odorę za zdrową nogę. Szara sier­żant ude­rza go w czoło, a on pada na zie­mię jak kamień.

– Z drogi! – grzmi potęż­nie zbu­do­wana Szara.

Wyciąga mio­tacz z kabury i strzela w powie­trze. Inny Szary opa­mię­tuje się (a może uznaje, że jestem jego jedyną szansą na wydo­sta­nie się z tej śmier­tel­nej pułapki) i pomaga sier­żant oczy­ścić nam drogę przez tłum. Wkrótce kolej­nych dwóch, gro­żąc ludziom bro­nią, otwiera nam przej­ście.

Dzięki ich pomocy docie­ram do swo­jej kabiny. Drzwi otwie­rają się z sykiem, gdy ich doty­kam, i odczy­tują moje DNA. Wcho­dzimy do środka. Sza­rzy idą za nami, celu­jąc z mio­ta­czy w trzy­dziestkę despe­ra­tów, któ­rzy ota­czają wej­ście kołem. Drzwi syczą, jakby miały się zamknąć, ale jakaś Obsy­dia­nowa prze­py­cha się przez tłum i staje w nich, unie­moż­li­wia­jąc to. Dołą­cza do niej Poma­rań­czowy. I Nie­bie­ski niskiej rangi. Szara sier­żant bez waha­nia strzela Obsy­dia­no­wej w głowę. Jej towa­rzy­sze zała­twiają Nie­bie­skiego i Poma­rań­czo­wego, po czym odpy­chają ich, żeby drzwi mogły się zamknąć. Odry­wam wzrok od krwi na ziemi i kładę The­odorę na jed­nej z kanap.

– Domi­nus, ile jest miejsc w kap­sule ratun­ko­wej? – pyta mnie Szara sier­żant, kiedy pod­cho­dzę do zamka kap­suły.

Ma włosy przy­strzy­żone tuż przy skó­rze, po woj­sko­wemu. Spod koł­nie­rzyka wystaje tatuaż na opa­lo­nej skó­rze. Moje ręce prze­su­wają się nad pry­zma­tem kon­tro­l­nym, wpro­wa­dzam hasło serią gestów.

– Cztery. Dosta­nie­cie dwa. Roz­strzy­gnij­cie to mię­dzy sobą.

Jest nas szóstka.

– Dwa? – pyta chłodno sier­żant.

– Ale Różowa to nie­wol­nica! – syczy jeden z Sza­rych.

– Gówno warta – dodaje drugi.

– To moja nie­wol­nica – war­czę. – Rób­cie, co mówię.

– Walić to.

Ciszę, jaka wtedy zapada, w rów­nym stop­niu czuję na skó­rze, jak sły­szę i wiem, że jeden z nich wła­śnie celuje do mnie ze swo­jej broni. Odwra­cam się powoli. Zwa­li­sty stary Szary nie jest głup­cem. Wyco­fał się poza mój zasięg. Nie mam zbroi, tylko brzy­twę. Może zdo­łał­bym go zabić. Pozo­stali pytają go, co, u dia­bła, wypra­wia.

– Jestem wol­nym czło­wie­kiem, domi­nus. Powi­nie­nem dostać szansę – mówi Szary drżą­cym gło­sem. – Mam rodzinę. Mam prawo do tego miej­sca. – Patrzy na towa­rzy­szy ską­pany w paskud­nym czer­wo­nym świe­tle alar­mo­wym. – A to jest zwy­kła kurwa. Nadęta kurwa.

– Mar­celu, odłóż broń – mówi ciem­no­skóry kapral. Wpa­truje się w przy­ja­ciela. – Przy­po­mnij sobie swoją przy­sięgę. Będziemy cią­gnąć losy.

– To nie w porządku! Ona nawet nie może mieć dzieci!

– A co teraz pomy­śla­łyby o tobie twoje dzieci? – pytam.

Oczy Mar­cela napeł­niają się łzami. Mio­tacz drży w jego potęż­nej dłoni. Potem roz­lega się strzał. Jego ciało sztyw­nieje i zwala się bez życia na pokład, kiedy kula z mio­ta­cza sier­żant prze­szywa mu głowę i ude­rza w meta­lową ścianę.

– Zała­twimy to zgod­nie z rangą – oznaj­mia sier­żant, cho­wa­jąc broń do kabury.

Gdy­bym na­dal był czło­wie­kiem, któ­rego znała Eo, zamarł­bym ze zgrozy. Jed­nak tam­ten czło­wiek prze­padł. Codzien­nie opła­kuję jego śmierć. Coraz bar­dziej zapo­mi­nam, kim byłem, jakie mia­łem marze­nia, co kocha­łem. Teraz mój smu­tek spro­wa­dza się do odrę­twie­nia. A ja trwam, mimo cie­nia, jaki na mnie rzuca.

Magne­tyczny zatrzask odsuwa się ze szczę­kiem i kap­suła ratun­kowa otwiera się. Drzwi z sykiem uno­szą się do góry. Pod­no­szę The­odorę z kanapy i przy­pi­nam ją pasami do jed­nego z sie­dzeń. Pasy są dla niej nie­mal za duże, pomy­ślane dla Zło­tych. A potem coś ryczy z wnętrz­no­ści mojego statku basowo i potwor­nie. Pół kilo­me­tra od nas wybu­chają nasze zapasy tor­ped.

Znika sztuczna gra­wi­ta­cja. Prze­pa­dły gro­dzie. To zdra­dziec­kie wra­że­nie. Wszystko się kręci. Ude­rzam o pod­łogę kap­suły. A może o sufit? Nie wiem. Powie­trze ucieka ze statku. Ktoś wymio­tuje. Bar­dziej orien­tuję się po zapa­chu, niż to sły­szę. Krzy­czę do Sza­rych, żeby łado­wali się do kap­suły. Jeden z nich zostaje – cichy, ze ścią­gniętą twa­rzą – pod­czas gdy sier­żant i kapral wcho­dzą do środka. Przy­pi­nają się pasami naprze­ciwko mnie. Akty­wuję wyrzut­nię i salu­tuję Sza­remu, któ­rego zosta­wiamy. Odpo­wiada salu­tem, dumny i wierny w swoim mil­cze­niu, kiedy sta­wia czoło ostat­nim chwi­lom swo­jego życia. Patrzy w dal i myśli o pierw­szej miło­ści, nie­wy­bra­nych dro­gach, może zasta­na­wia się, dla­czego nie uro­dził się Złoty.

Drzwi zamy­kają się i męż­czy­zna znika.

Ląduję ciężko w fotelu, kiedy kap­suła zostaje wystrze­lona z umie­ra­ją­cego pan­cer­nika. Prze­myka wśród szcząt­ków. A potem znowu znika cią­że­nie i odda­lamy się od kło­po­tów, gdy włą­czają się tłu­miki bez­wład­no­ściowe. Przez ilu­mi­na­tor widzę, jak z mojego okrętu fla­go­wego buchają języki nie­bie­skiego i czer­wo­nego pło­mie­nia. Prze­two­rzony hel-3, który napę­dza oba statki, zapala się w pobliżu sil­ni­ków i roz­po­czyna łań­cu­szek kolej­nych wybu­chów, które go roz­ry­wają. Nagle dociera do mnie, że to, co obi­jało się o boki kap­suły ratun­ko­wej, gdy opusz­cza­łem sta­tek, to nie były jego frag­menty. To byli ludzie. Moja załoga. Setki pod­Ko­lo­rów, które wysy­pały się w prze­strzeń kosmiczną.

Sza­rzy sie­dzą naprze­ciwko mnie.

– Miał trzy córki – odzywa się ciem­no­skóry kapral, drżąc, gdy spada mu poziom adre­na­liny. – Jesz­cze dwa lata i odszedłby na eme­ry­turę. A ty strze­li­łaś mu w głowę.

– Po moim rapor­cie ten tchórz nie uskro­bałby nawet na rentę pośmiertną – war­czy sier­żant.

Kapral patrzy na nią zdu­miony.

– Ale z cie­bie zimna suka.

Ich roz­mowa uci­cha, przy­tłu­miona przez szum krwi w moich uszach. To moja wina. Zła­ma­łem zasady w Insty­tu­cie. Zmie­ni­łem para­dyg­mat i myśla­łem, że nie zdo­łają się do tego zaadap­to­wać. Że nie zmie­nią swo­jej stra­te­gii ze względu na mnie.

A teraz stra­ci­łem tak wielu ludzi. Moż­liwe, że ni­gdy nie dowiem się jak wielu.

Wię­cej ludzi zgi­nęło w tej krót­kiej chwili niż pod­czas całego roku w Insty­tu­cie; ich śmierć otwiera czarną dziurę w moim brzu­chu.

Roque i Vic­tra wywo­łują mnie przez sys­tem łącz­no­ści. Śle­dzą sygnał z mojego ter­mi­nala i wie­dzą, że jestem bez­pieczny. Led­wie ich sły­szę. Wiruje we mnie gęsty i zgubny gniew; przez niego ręce mi się trzęsą i serce łomo­cze.

Jakimś cudem sta­tek Kar­nusa na­dal sunie przez prze­strzeń kosmiczną po tym, jak prze­po­ło­wił mój okręt; jest uszko­dzony, ale wciąż funk­cjo­nuje. Staję w kap­sule, odpiąw­szy pasy. Na dru­gim jej końcu znaj­duje się wyrzut­nia z zała­do­wa­nym tam zawczasu astro­Pan­ce­rzem – zme­cha­ni­zo­wa­nym kom­bi­ne­zo­nem, który zamie­nia czło­wieka w żywą tor­pedę. Astro­Pan­ce­rze zapro­jek­to­wano w taki spo­sób, żeby móc w nich wystrze­li­wać Zło­tych na powierzch­nię aste­roid lub pla­net, bo kap­suła nie znio­słaby ponow­nego wej­ścia w atmos­ferę. Ja jed­nak wyko­rzy­stam go do zemsty. Wystrzelę się pro­sto na par­szywy mostek tego skur­czy­syna z rodu Bel­lona.

The­odora jesz­cze się nie obu­dziła. To dobrze.

Każę kapra­lowi pomóc mi zało­żyć pan­cerz. Dwie minuty póź­niej sie­dzę już w meta­lo­wej sko­ru­pie. Potrze­buję kolej­nych dwóch na sprzeczkę z kom­pu­te­rem na temat wyli­czeń potrzeb­nych do wyzna­cze­nia mojej tra­jek­to­rii tak, żeby prze­cięła kurs Kar­nusa i żebym wpadł do środka jego okrętu przez okno na mostku. Ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś zro­bił coś takiego. Ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś choćby pró­bo­wał. To sza­leń­stwo. Ale Kar­nus zapłaci.

Zaczy­nam odli­cza­nie.

Trzy… Okręt prze­ciw­nika prze­la­tuje aro­gancko sto kilo­me­trów od nas. Czarny wąż z nie­bie­skim koniusz­kiem ogona i most­kiem zamiast ślepi. Mię­dzy nami iskrzy się setka kap­suł ratun­ko­wych jak garść rubi­nów rzu­co­nych w słońce. Dwa… Modlę się, żebym zna­lazł się w Doli­nie, jeśli tego nie prze­żyję. Jeden. Mój układ ste­ro­wa­nia wyłą­cza się i czer­wone świa­tło roz­bły­skuje mi w heł­mie. Rewi­zo­rzy obe­szli mój kom­pu­ter i wyłą­czyli mi ste­ro­wa­nie.

– NIE! – wyję, patrząc, jak sta­tek Kar­nusa znika w ciem­no­ści.

Rozdział 3. Krew i szczyny

3

Krew i szczyny

Osiem­set trzy­dzie­ści trzy osoby. Osiem­set trzy­dzie­ści trzy osoby zostały zabite dla zabawy. Wolał­bym ni­gdy nie poznać tej liczby. Powta­rzam ją raz za razem, kiedy sie­dzę w czę­ści pasa­żer­skiej na statku ratow­ni­czym, który zabie­rze mnie z powro­tem do Aka­de­mii. Moi przy­boczni boją się spoj­rzeć mi w oczy. Nawet Roque zosta­wia mnie w spo­koju.

Instruk­to­rzy unie­ru­cho­mili mój astro­Pan­cerz, zanim zdo­ła­łem się wystrze­lić. Mówią, że chcieli mi oszczę­dzić idio­tycz­nego błędu. Zagrywka była pochopna, głu­pia, nie­godna Zło­tego pre­tora. Patrzy­łem na nich bez­na­mięt­nie, kiedy odbie­rali mój raport przez holo.

Docie­ramy do Aka­de­mii w godzi­nach wie­czor­nych cyklu dobo­wego na moim statku. Ogromny, okryty kopułą meta­lowy port na obrze­żach pola aste­roid jest oto­czony dokami dla nisz­czy­cieli i pan­cer­ni­ków. Więk­szość doków jest zapeł­niona. To sie­dziba Aka­de­mii i dowódz­twa śród­Sek­tora, Wspól­no­to­wych sił woj­sko­wych środ­ko­wych świa­tów: Marsa, Jowi­sza i Nep­tuna, cho­ciaż korzy­stają z tego miej­sca także inne siły, kiedy poło­że­nie ich pla­net na orbi­cie sprawi, że znajdą się w pobliżu. Inni stu­denci oglą­dali to na żywo w swo­ich sypial­niach. Podob­nie jak wielu ofi­cja­łów z Floty i Nie­zrów­na­nych, któ­rzy zje­chali się tutaj na ostat­nie tygo­dnie roz­grywki z myślą o przy­ję­ciach i wido­kach.

Nikt nie wspo­mni o cenie krwi, jakiej wyma­gało zwy­cię­stwo Kar­nusa. Jed­nak prze­grana utrudni mi reali­za­cję misji. Syno­wie Aresa mają szpie­gów. Mają hake­rów i kur­ty­zany, któ­rzy kradną sekrety. Nie mają za to floty. I teraz nie mają szansy na jej zdo­by­cie.

Nikt nie wita mnie i moich przy­bocz­nych w por­cie.

Czer­woni i Brą­zowi krzą­tają się pod kie­row­nic­twem dwóch Fio­le­to­wych i Mie­dzia­nego, przy­go­to­wu­jąc się do obcho­dów Zwy­cię­stwa Kar­nusa w wiel­kiej anty­ka­me­rze. Błę­kit i sre­bro domu Bel­lona zdo­bią prze­pastne meta­lowe kory­ta­rze. Herb z orłem jego rodu przy­obleka ściany. Wysy­pali dla niego płatki bia­łych róż. Czer­wone są zare­zer­wo­wane dla Trium­fów, praw­dzi­wych zwy­cięstw, w któ­rych została prze­lana krew Zło­tych. Krew ośmiu­set trzy­dzie­stu trzech pod­Ko­lo­rów się nie liczy. To sta­ty­styka.

Moi przy­boczni spali, kiedy lecie­li­śmy z powro­tem do Puszki. Ja nie. Tac­tus i Vic­tra idą teraz przede mną. Poty­kają się i mil­czą, jakby wciąż się nie obu­dzili. Mimo brze­mie­nia na ramio­nach nie marzę o śnie. Żal kryje się za moimi prze­krwio­nymi oczami. Wiem, że gdy­bym zasnął, zoba­czył­bym twa­rze tych, któ­rych zosta­wi­łem na pewną śmierć w kory­ta­rzach statku. Wiem, że zoba­czył­bym Eo. Nie jestem w sta­nie sta­wić jej dzi­siaj czoła.

W Aka­de­mii pach­nie kwia­tami i środ­kami dezyn­fe­ku­ją­cymi. Różane płatki leżą w sto­ją­cych z boku pojem­ni­kach. Bie­gnące górą prze­wody pod­dają recy­klin­gowi nasze odde­chy i oczysz­czają powie­trze. Szu­mią nie­ustan­nie. Blade jak siki jarze­niowe świa­tło pada z sufitu, jakby miało nam przy­po­mi­nać, że nie jest to miej­sce życz­liwe dla dzieci i bajek. Jest surowe i zimne, tak jak tutejsi męż­czyźni i kobiety.

Roque trzyma się mnie, gdy idziemy, cho­ciaż z wyglądu przy­po­mina śmierć. Mówię mu, żeby się tro­chę prze­spał. Zasłu­żył na to.

– A na co ty zasłu­ży­łeś? – pyta. – Bo nie na dzień pre­ten­sji do sie­bie. Nie na dzień samo­bi­czo­wa­nia. Ze wszyst­kich lan­sje­rów jesteś drugi. Drugi! Bra­cie, dla­czego nie czu­jesz z tego powodu dumy?

– Nie teraz, Roque.

– Daj spo­kój – nie ustę­puje. – To nie zwy­cię­stwo two­rzy czło­wieka, ale jego porażki. Myślisz, że nasi przod­ko­wie ni­gdy nie prze­grali? Nie musisz psio­czyć z tego powodu i zacho­wy­wać się jak jeden z tych okle­pa­nych grec­kich boha­te­rów. Porzuć pychę. To była tylko gra.

– Myślisz, że przej­muję się grą? – Odwra­cam się do niego. – Zgi­nęli ludzie.

– Sami wybrali służbę we flo­cie. Znali ryzyko i pole­gli dla sprawy.

– Jakiej sprawy?

– Zacho­wa­nia sil­nej Wspól­noty.

Patrzę na niego. Czy mój przy­ja­ciel, mój przy­ja­ciel o dobrym sercu, może być aż tak ślepy? Jaki wybór mieli ci ludzie? Byli z poboru.

Kręcę głową.

– Nic nie rozu­miesz, prawda?

– Oczy­wi­ście, że nie rozu­miem. Ty ni­gdy nikomu nic nie mówisz. Ani mnie, ani Sevro. Popatrz, jak potrak­to­wa­łeś Mustang. Odpy­chasz od sie­bie przy­ja­ciół, jakby to byli wro­go­wie.

Gdyby tylko wie­dział.

***

Prze­ko­nuję się, że ogród jest pusty. Znaj­duje się na szczy­cie Puszki – prze­stronny szklany hol z zie­mią i zie­le­nią, pomy­ślany jako odskocz­nia dla zmę­czo­nych jarze­niów­kami żoł­nie­rzy. Kar­ło­wate drzewka koły­szą się na symu­lo­wa­nym wia­terku. Zdej­muję buty i skar­petki i wzdy­cham, gdy czuję trawę mię­dzy pal­cami stóp.

Lampy nad drze­wami udają słońce. Leżę pod nimi, aż w końcu z jękiem pod­no­szę się i idę w stronę gorą­cego źró­dełka pośrodku polany. Siniaki, w więk­szo­ści wybla­kłe, pla­mią moje ciało jak małe sine i fio­le­towe stawy oko­lone żół­tymi pia­skami. Woda koi ból. Jestem chud­szy, niż powi­nie­nem, ale ciało mam napięte jak struna. Gdyby nie zła­mana ręka, powie­dział­bym, że jestem zdrow­szy, niż byłem w Insty­tu­cie. Walka, kiedy kar­mią cię jaj­kami na beko­nie, jest o niebo lep­sza od walki z brzu­chem peł­nym na wpół suro­wej koź­liny, jaką tam jada­li­śmy.

Znaj­duję kwit­ną­cego heman­tusa obok sadzawki. Wyrósł tam, gdzie woda nie sięga. Pocho­dzi z Marsa tak jak ja, więc go nie zry­wam. Pocho­wa­łem Eo w takim miej­scu jak to. Pocho­wa­łem ją w sztucz­nym lesie nad kopal­nią w Lykos, gdzie kocha­łem się z nią po raz ostatni. Byli­śmy wtedy mizer­nymi, nie­win­nymi stwo­rze­niami. Skąd w tak kru­chej dziew­czy­nie wziął się tak wielki zapał, takie marze­nie o wol­no­ści, kiedy tak wiele sil­nych dusz mozo­liło się i nie pod­no­siło głów ze stra­chu?

Nakrzy­cza­łem na Roque’a, że nie obcho­dzi mnie porażka. Ale to nie­prawda i mam wyrzuty sumie­nia, że przej­muję się prze­graną, kiedy tak wiele stra­co­nych ist­nień domaga się ode mnie całego smutku. Jed­nak przed dzi­siej­szym dniem zwy­cię­stwo mnie wzmac­niało, bo z każ­dym kolej­nym trium­fem zbli­ża­łem się do speł­nie­nia marze­nia Eo. Teraz porażka mnie z tego okra­dła. Zawio­dłem dzi­siaj Eo.

I jakby znał moje myśli, ter­mi­nal łasko­cze mnie w rękę. Połą­cze­nie od Augu­stusa. Zdej­muję cie­niutki jak włos wyświe­tlacz i zamy­kam oczy.

Jego słowa odbi­jają się echem w mojej pamięci: „Nawet jeśli prze­grasz, nawet jeśli nie zdo­łasz zagar­nąć dla sie­bie zwy­cię­stwa, nie pozwól zatrium­fo­wać domowi Bel­lona. Jeśli zyskają kon­trolę nad jesz­cze jedną flotą, to zakłóci rów­no­wagę sił”.

I to byłoby tyle. Uno­szę się na wodzie, to przy­sy­piam, to się wybu­dzam, aż palce mi się marsz­czą i zaczy­nam się nudzić. Nie jestem stwo­rzony do takich cichych chwil. Wycho­dzę z wody, żeby się ubrać. Nie mogę kazać Augu­stu­sowi zbyt długo cze­kać. Czas sta­wić czoło sta­remu lwu. A potem może się prze­śpię. Będę musiał stać i oglą­dać cho­lerne Zwy­cię­stwo urzą­dzone dla Kar­nusa, ale potem wyniosę się z tego paskud­nego miej­sca, wrócę na Marsa i może do Mustang.

Kiedy jed­nak wycho­dzę z sadzawki, odkry­wam, że ubra­nie znik­nęło, podob­nie jak moja brzy­twa.

Wtedy ich wyczu­wam.

Sły­szę za sobą woj­skowe buty. Gło­śne, pod­eks­cy­to­wane odde­chy. Domy­ślam się, że jest ich czwórka. Pod­no­szę kamień z ziemi. Nie. Odwra­cam się i widzę, że sied­mioro blo­kuje wej­ście do ogrodu. Sami Złoci z domu Bel­lona. Sami moi śmier­telni wro­go­wie.

Kar­nus pod­cho­dzi wraz z pozo­sta­łymi. Ma rów­nie wymi­ze­ro­waną twarz jak ja, ale i tak w barach jest co naj­mniej o połowę szer­szy. Góruje nade mną – Obsy­dia­nowy pod każ­dym wzglę­dem, z wyłą­cze­niem pocho­dze­nia i umy­słu. Jego roze­śmiana gęba pro­mie­niuje nie­prze­ciętną inte­li­gen­cją. Pociera dło­nią pod­bró­dek z dołecz­kiem, a jego umię­śnione przed­ra­miona wyglą­dają jak wyrzeź­bione z wygła­dzo­nego w rzece drewna. Jest coś prze­ra­ża­ją­cego w obec­no­ści kogoś tak wiel­gach­nego, że czu­jesz wibra­cje jego głosu w kościach.

– Wygląda na to, że przy­ła­pa­li­śmy lwa Augu­stusa z dala od jego stada. Heja, Żni­wia­rzu.

– Cześć, Golia­cie – mru­czę, posłu­gu­jąc się jego sygna­łem wywo­ław­czym.

Goliat nisz­czy­ciel. Goliat syno­bójca. Goliat dziki. Mustang powie­działa, że zła­mał kie­dyś krę­go­słup wymu­ska­nemu Zło­temu z Luny, prze­ło­żyw­szy go sobie przez kolano za to, że smar­kacz ośmie­lił się wylać mu drinka w twarz w Per­ło­wym Klu­bie. Jego matka prze­ku­piła potem sędziego, żeby musiał uiścić tylko grzywnę.

Lista kar, jakie zapła­cił za mor­der­stwa, jest dłuż­sza od mojej ręki. Mor­do­wał Sza­rych, Różo­wych, zabił nawet jed­nego Fio­le­to­wego. Jed­nak naj­bar­dziej zasły­nął zamor­do­wa­niem Clau­diusa au Augu­stus, dzie­dzica i ulu­bio­nego syna arcy­gu­ber­na­tora. Brata Mustang.

Kuzyni Kar­nusa krążą wokół niego. Wszy­scy są z domu Bel­lona. Wszy­scy uro­dzeni pod nie­bie­sko-srebr­nym her­bem zwy­cię­skiego orła. Bra­cia, sio­stry, kuzyni Cas­siusa. Mają gęste krę­cone włosy i piękne twa­rze. Ich wpływy prze­ni­kają całą Wspól­notę. Wszy­scy słyną z umie­jęt­no­ści walki.

Jeden jest znacz­nie star­szy ode mnie, niż­szy, ale potęż­niej zbu­do­wany, jak pniak poro­śnięty mchem blond wło­sów. Ma około trzy­dziestki. Kel­lan, przy­po­mi­nam sobie teraz. Peł­no­prawny legat, rycerz Wspól­noty. Przy­szedł tu z braćmi i kuzy­nami ze względu na mnie. Ocieka aro­gan­cją. Ziewa na pokaz, bawiąc się w tę dzie­cinną grę.

Strach łomo­cze mi w piersi.

Z tru­dem oddy­cham. Mimo to uśmie­cham się, a za ple­cami muskam włącz­nik sys­temu łącz­no­ści na ter­mi­nalu.

– Sió­demka z domu Bel­lona! – śmieję się. – Po co ci aż sied­mioro, Kar­nu­sie?

– Ty mia­łeś sie­dem stat­ków prze­ciwko mojemu jed­nemu – odpo­wiada. – Przy­sze­dłem pod­jąć naszą grę. – Prze­krzy­wia głowę. – Myśla­łeś, że wystar­czy mi zagłada two­jego okrętu?

– Gra się skoń­czyła – mówię. – Wygra­łeś.

– Wygra­łem, Żni­wia­rzu?

– Za cenę życia ośmiu­set trzy­dzie­stu trzech ludzi.

– Joj­czysz, bo prze­gra­łeś? – pyta Cagney.

Jest naj­drob­niej­sza spo­śród kuzy­nów, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia lan­sjerka ojca Kar­nusa. To ona trzyma moją brzy­twę – tę, którą dosta­łem od Mustang. Prze­cina nią ze świ­stem powie­trze.

– Zatrzy­mam ją sobie – dodaje. – Nie wydaje mi się, żeby kto­kol­wiek widział, jak ją uży­wasz. Nie kry­ty­kuję cię, rzecz jasna. Brzy­twy są pod­stępne. Oba­wiam się, że takie są kon­se­kwen­cje nędz­nego wycho­wa­nia.

– Idź wsa­dzić pięść swo­jemu kuzy­nowi – szy­dzę. – Nie bez powodu wszy­scy macie te zasrane loczki i wyglą­da­cie jak spod sztancy.

– Musimy słu­chać, jak szczeka, Kar­nu­sie? – jęczy Cagney.

– Nauczy­łem Juliana łowić ryby, Żni­wia­rzu – odzywa się nagle legat. – Jako dzie­ciak nie prze­pa­dał za tym, bo uwa­żał, że to za bar­dzo boli rybę. Twier­dził, że to okrutne. Ten chło­piec, któ­rego twój pan kazał zabić. Oto miara jego okru­cień­stwa. Jak wspa­niale się czu­jesz? Za jak odważ­nego się uwa­żasz?

– Nie chcia­łem go zabić.

– Ale my chcemy zabić cie­bie – dudni Kar­nus.

Kiwa głową na swo­ich kuzy­nów. Dwóch z nich odła­muje gałę­zie i rzuca mu je. Mają brzy­twy, ale naj­wy­raź­niej nie chcą tego zała­twić zbyt szybko.

– Jeśli mnie zabi­je­cie, będą kon­se­kwen­cje – ostrze­gam. – To nie jest legalny poje­dy­nek, a ja jestem Nie­zrów­nany. Chroni mnie Poro­zu­mie­nie. To będzie mor­der­stwo. Będą cię ści­gać Olim­pij­scy Ryce­rze. Osą­dzą cię. I stracą.

– Kto powie­dział cokol­wiek o mor­der­stwie? – pyta Kar­nus.

– Nale­żysz do Cas­siusa. – Na lisią twarz Cagney wypływa uśmiech.

– Dzi­siaj chroni cię Augu­stus – mówi Kar­nus. – Jego wybra­niec. Zabi­cie cie­bie ozna­cza­łoby wojnę. Nikt jed­nak nie zaczyna wojny z powodu małego lania.

Cagney oszczę­dza lewą nogę. Uszko­dzone kolano. Jej kuzyn staje na pię­tach. Boi się mnie. Kar­nus, wiel­ko­lud, pro­stuje się przed mną, co ozna­cza, że ma w dupie wszel­kie szkody, jakich mogę naro­bić. Kel­lan uśmie­cha się i stoi roz­luź­niony. Nie cier­pię tego typu face­tów. Nie­ła­two ich osą­dzić. Kal­ku­luję swoje szanse. Wtedy przy­po­mi­nam sobie o zła­ma­nej ręce, uszko­dzo­nych żebrach i stłu­cze­niu nad pra­wym okiem i zmniej­szam swoje szanse o połowę.

Boję się. Nie mogą mnie zabić, a ja nie mogę zabić żad­nego z nich. Nie tutaj. Nie teraz. Wszy­scy wiemy, jak zakoń­czy się ten taniec. Mimo to musimy zatań­czyć.

Kar­nus pstryka pal­cami i wszy­scy rzu­cają się na mnie jed­no­cze­śnie. Ciskam kamie­niem w twarz Cagney. Pada. Ata­kuję Kar­nusa, wyjąc jak wście­kły wilk, prze­śli­zguję się pod jego pierw­szym cio­sem, wymie­rzam grad wście­kłych ude­rzeń w jego cen­tra ner­wowe, wbi­jam łokieć w jego prawy biceps, roz­ry­wa­jąc tkankę. Zata­cza się do tyłu, a ja napie­ram, wyko­rzy­stu­jąc jego potężną budowę jak tar­czę przed pozo­sta­łymi, uzbro­jo­nymi w kije. Wyry­wam oręż jed­nej z kuzy­nek, powa­lam ją cio­sem w skroń. A potem obra­cam się i tą samą bro­nią mie­rzę w twarz Kar­nusa. On jed­nak blo­kuje ude­rze­nie. Coś tra­fia mnie w poty­licę. Drewno pęka. Drza­zgi wbi­jają się w czaszkę. Nie poty­kam się. Do chwili, kiedy Kar­nus tra­fia mnie w twarz łok­ciem tak mocno, że łamie mi ząb.

Nie ata­kują mnie na zmianę, jedno po dru­gim. Ota­czają mnie i karzą z całą sku­tecz­no­ścią ich śmier­cio­no­śnego stylu walki, kra­vat. Celują w nerwy, w ważne organy. Udaje mi się ustać na nogach, tra­fić kilku prze­ciw­ni­ków, ale nie stoję zbyt długo. Ktoś wbija mi kij w skórę, tra­fia­jąc w nerw pod­że­browy. Padam na zie­mię jak sto­piony wosk, a Kar­nus kopie mnie w głowę.

Pra­wie odgry­zam sobie język.

Cie­pło wypeł­nia mi usta.

Zie­mia jest naj­mięk­szą rze­czą, jaką czuję.

Dła­wię się solą.

Krew i powie­trze try­skają mi z ust, kiedy Kar­nus wbija stopę w mój brzuch, a potem w gar­dło. Śmieje się.

– Jak to ujął Lorn au Arcos, jeśli musisz tylko zra­nić męż­czy­znę, to lepiej zabij jego dumę.

Z char­ko­tem nabie­ram powie­trza w płuca.

Cagney zastę­puje Kar­nusa, siada mi na piersi, przy­szpi­la­jąc kola­nami ręce. Z tru­dem łapię oddech. Uśmie­cha się i patrzy na linię moich wło­sów. Usta ma roz­dzia­wione z pod­nie­ce­nia, bo domi­nuje nad dru­gim czło­wie­kiem. Jej gorący oddech pach­nie miętą.

– Co my tu mamy? – pyta, ści­ga­jąc mi ter­mi­nal z ręki. – Do dia­bła. Wezwał ludzi Augu­stusa. Wola­ła­bym nie wal­czyć z tą suką Julii bez pan­ce­rza.

– To prze­stań się ocią­gać – war­czy Kar­nus. – Do roboty.

– Ćśśś – szep­cze Cagney, kiedy pró­buję się ode­zwać. Prze­suwa nożem po moich ustach i wsuwa go mię­dzy wargi, aż ude­rza o zęby. – O tak, grzeczna suczka.

Zaczyna mi odci­nać włosy.

– Ład­nie i po cichu. Dobry Żni­wiarz. Grzeczny Żni­wiarz.

Krew pie­cze mnie w oczy, kiedy Kar­nus spy­cha Cagney z mojej piersi, łapie mnie i pod­nosi z ziemi lewą ręką. Prawą roz­luź­nia, prze­kli­na­jąc z powodu uszko­dzo­nego bicepsa. Nie może wziąć zama­chu do ciosu, więc tylko szcze­rzy do mnie zęby w uśmie­chu i ude­rza z główki pro­sto w mostek. Świat mi się koły­sze. Sły­chać trzask. Jak gałązki w ogniu. Wydaję z sie­bie nie­ludz­kie rzę­że­nie. Kar­nus ude­rza mnie znowu głową i ciska na zie­mię.

Czuję obry­zgu­jące mnie cie­pło i smród szczyn wypeł­nia mi noz­drza. Śmieją się, a Kar­nus szep­cze mi do ucha:

– Matka kazała mi prze­ka­zać: żebrak ni­gdy nie zosta­nie księ­ciem. Za każ­dym razem, kiedy spoj­rzysz w lustro, przy­po­mnisz sobie, co ci zro­bi­li­śmy. Przy­po­mnisz sobie, że oddy­chasz tylko dla­tego, że ci pozwo­li­li­śmy. Przy­po­mnisz sobie, że twoje serce pew­nego dnia wylą­duje na naszym stole. Wspią­łeś się tak wysoko, a leżysz w bło­cie.

Rozdział 4. Upadek

4

Upa­dek

Stoję przed swoim panem, ale on ma to w nosie.

Ściany gabi­netu wyło­żono boaze­rią, na pod­ło­dze leży zabyt­kowy dywan, który jego żela­zny przo­dek zabrał z pałacu na Ziemi po upadku cesar­stwa indyj­skiego, jed­nego z ostat­nich wiel­kich państw, jakie prze­ciw­sta­wiły się Zło­tym. Jakież prze­ra­że­nie musieli czuć natu­ral­nie zro­dzeni ludzie na widok Zdo­byw­ców spa­da­ją­cych z nieba. Czło­wiek ide­alny, ale nio­sący kaj­dany zamiast nadziei.

Stoję przed biur­kiem Augu­stusa, pro­stym meblem z drewna i żelaza, tuż przed mającą sie­dem­set lat krwawą plamą w miej­scu, gdzie głowa ostat­niego cesa­rza indyj­skiego została oddzie­lona od reszty ciała przez dosko­na­łego Zło­tego zabójcę.

Nero au Augu­stus głasz­cze leni­wie lwa, który leży obok biurka. Wyglą­dają jak bliź­nia­cze posągi. Za nimi roz­ciąga się kosmos. Ilu­mi­na­tor wycho­dzi na czerń, gdzie statki armady Berło wiszą jak ogromne golemy pogrą­żone w strasz­li­wym śnie. Mijamy je na ostat­nim odcinku naszej trzy­ty­go­dnio­wej podróży z Marsa.

Augu­stus zerka na biurko, na stru­mień danych prze­bie­ga­jący po drew­nie.

Wydaje się, że minęło mnó­stwo czasu, odkąd zabrał mnie na wycieczkę po Mar­sie, żeby poka­zać nasze domi­nia: od laty­fun­diów, gdzie nad­Czer­woni mozolą się przy upra­wach, po wiel­kie obszary polarne, gdzie Obsy­dia­nowi żyją w izo­la­cji i śre­dnio­wiecz­nych warun­kach. Fawo­ry­zo­wał mnie wtedy, trzy­mał bli­sko sie­bie, uczył rze­czy, któ­rych nauczył go wła­sny ojciec. Byłem jego ulu­bień­cem, ustę­po­wa­łem tylko Leto. Teraz on jest obcym czło­wie­kiem, a ja powo­dem do wstydu.

Minęły dwa mie­siące, odkąd Kar­nus pobił mnie w Aka­de­mii. Cho­ciaż włosy mi odro­sły, a poła­mane kości się zro­sły, nie odzy­ska­łem dobrej repu­ta­cji. I dla­tego mój staż u arcy­gu­ber­na­tora jest w naj­lep­szym wypadku nie­pewny. Z każ­dym dniem przy­bywa mi wro­gów. Ci nowi jed­nak wolą szepty od brzy­tew.

Coraz bar­dziej wie­rzę, że Syno­wie Aresa wybrali nie­wła­ści­wego czło­wieka. Nie jestem stwo­rzony do tej walki na zimno, do poli­tyki. Nie jestem też stwo­rzony do sub­tel­no­ści. Do dia­bła, w dowol­niej chwili jestem gotowy scho­wać chło­paka w brzu­chu zde­chłego konia, ale nie potra­fił­bym nikogo prze­ku­pić, nawet gdyby zale­żało od tego moje życie.

Łagodny, cie­pły głos przy­zwy­cza­jony do gło­sze­nia pół­prawd sączy się przez gabi­net arcy­gu­ber­na­tora:

– Trzy rafi­ne­rie. Dwa nocne kluby. I dwa poste­runki poli­cyjne Sza­rych. Wszyst­kie wysa­dzono w powie­trze, odkąd opu­ści­li­śmy Marsa. Sie­dem ata­ków, mój panie. Pięć­dzie­siąt dzie­więć ofiar wśród Zło­tych.

Pli­niusz. Smu­kły jak sala­man­dra, o skó­rze gład­kiej jak u Różo­wego. Poli­ti­kos nie jest Nie­zrów­na­nym Nazna­czo­nym, ni­gdy nawet nie tra­fił do Insty­tutu. Spo­gląda błysz­czą­cymi oczami spod rzęs, które spra­wi­łyby, że paw zawsty­dziłby się wła­snych piór. Przy­ga­szona szminka pokrywa jego wąskie wargi. Włosy ma uło­żone w pukle i wypach­nione. Jego ciało jest szczu­płe, ale musku­larne w przy­jemny dla oka, choć zupeł­nie zdaw­kowy spo­sób, okryte zbyt cia­sną hafto­waną tuniką z jedwa­biu. Dziecko mogłoby sprać na kwa­śne jabłko tego ślicz­nego kociaka w skó­rze męż­czy­zny. A jed­nak potrafi nisz­czyć całe rody, rzu­ca­jąc tu pogło­skę, tam żar­cik. Dys­po­nuje zupeł­nie innym rodza­jem siły. O ile ja jestem ucie­le­śnie­niem ener­gii kine­tycz­nej, o tyle on – poten­cjal­nej.

Sły­sza­łem, że jest także odpo­wie­dzialny za znisz­cze­nie mojej repu­ta­cji. Tac­tus zasu­ge­ro­wał, że to Pli­niusz mógł skło­nić Kar­nusa do aktu prze­mocy w ogro­dzie, albo przy­naj­mniej zaaran­żo­wać, żeby holo­Ka­mery zare­je­stro­wały te chwile mojego „triumfu”.

Obok Pli­niu­sza stoi czwarta osoba w pokoju, Leto. To bystry lan­sjer, dzie­sięć lat ode mnie star­szy. Nosi włosy zaple­cione w war­ko­cze i ma uśmiech jak sierp księ­życa. Jest także poetą brzy­twy, według nie­któ­rych młod­szą wer­sją Lorna au Arcos. Naj­pew­niej to on odzie­dzi­czy posia­dło­ści Augu­stusa zamiast jego wła­snych potom­ków: Mustang i Sza­kala. Prawdę mówiąc, lubię tego gościa.

– Syno­wie Aresa robią się zbyt śmiali – mru­czy Augu­stus.

– Tak, mój panie. – Pli­niusz mruży oczy. – O ile to rze­czy­wi­ście oni stoją za tymi dzia­ła­niami.

– A jaka jesz­cze inna mrówka nas pod­gryza?

– O żad­nej wię­cej nie wiemy, ale ist­nieją także pająki, klesz­cze i szczury. Ataki bom­bowe są pro­stac­kie jak na robotę Aresa, mało wybiór­cze, nie­ty­powo dla niego bru­talne. Nie pasują do wzorca obej­mu­ją­cego sabo­taże tech­niczne i pro­pa­gandę. Ares nie jest kapry­śny, więc z tru­dem przy­cho­dzi mi uwie­rzyć, że to on stoi za tymi wyda­rze­niami.

Augu­stus marsz­czy brwi.

– Co zatem suge­ru­jesz?

– Może ist­nieje inna grupa ter­ro­ry­styczna, mój panie. Zwa­żyw­szy że według cen­zusu mamy osiem­na­ście miliar­dów ludzi, trudno uznać, że jeden czło­wiek ma mono­pol na wszyst­kie akcje ter­ro­ry­styczne. Może to nawet orga­ni­za­cja prze­stęp­cza. Pra­co­wa­łem nad bazą danych, którą mogę się podzie­lić…

Pli­niusz ma rację. Ataki ter­ro­ry­styczne, które drę­czą ostat­nio Marsa i inne pla­nety, nie mają sensu. Dan­cer mówił o spra­wie­dli­wo­ści, nie o zemście. Te akcje są małost­kowe i maka­bryczne: ataki bom­bowe w kosza­rach, w outle­tach odzie­żo­wych, na baza­rach, w kawiar­niach dla nad­Ko­lo­rów, w restau­ra­cjach. Ares ni­gdy nie zgo­dziłby się na coś takiego. Przy­cią­gają zbyt dużą uwagę, przy­no­szą zde­cy­do­wane za mało i pro­wo­kują Zło­tych do dzia­ła­nia, do znisz­cze­nia Synów Aresa.

Wysy­ła­łem wia­do­mo­ści do Dan­cera przez holo­Skrzynkę. Nic. Tylko cisza. Czy to moż­liwe, że nie żyje? Czy też Ares porzu­cił mnie na rzecz nowej stra­te­gii ata­ków bom­bo­wych?

Pli­niusz ziewa.

– Może Ares zmie­nił tak­tykę. To dia­beł wcie­lony.

– O ile to w ogóle męż­czy­zna – odzywa się Leto.

– Cie­kawe. – Augu­stus obraca się gwał­tow­nie. – Uwa­żasz, że nie?

– A dla­czego zakła­damy, że Ares to męż­czy­zna? Może to kobieta. A rów­nie dobrze może oka­zać się grupą jed­no­stek, co wyja­śnia­łoby nie­spój­ność nowej stra­te­gii z poprzed­nią. – Leto odwraca się do mnie i patrzy zachę­ca­jąco. – A co ty myślisz, Dar­row?

– Nie dręcz Dar­rowa skom­pli­ko­wa­nymi pyta­niami! – gru­cha Pli­niusz obron­nym tonem. – Niech to będą takie, na które wystar­czy odpo­wie­dzieć tak lub nie, żeby się nie pogu­bił. – Posyła mi naj­bar­dziej lito­ściwy z uśmie­chów i ści­ska mnie współ­czu­jąco za ramię. – Za przy­jem­nymi uśmie­chami kryje się pro­ste, uczciwe stwo­rze­nie. Powi­nie­neś o tym wie­dzieć.

Stoję tam i przyj­muję te słowa.

Pli­niusz odwraca się ode mnie.

– W każ­dym razie, Leto, zapo­mi­nasz o tym, że zapro­jek­to­wa­li­śmy kul­turę Czer­wo­nych tak, żeby była wysoce patriar­chalna. Ich toż­sa­mość zbio­rowa sku­pia się wokół gro­ma­dze­nia zaso­bów koniecz­nych do wstęp­nego ter­ra­for­mo­wa­nia Marsa. A żmudne fizyczne, wyczer­pu­jące prace spa­dają na barki męż­czyzn. Nie pozwa­lamy wyko­ny­wać ich kobie­tom, nawet kiedy są do tego zdolne, bo prze­strze­gamy Pro­to­kołu Stra­ty­fi­ka­cyj­nego. Widzisz więc, że to nie może być kobieta, bo żaden Rdzawy pro­stak nie podą­żyłby za kimś, kto ni­gdy nie pra­co­wał na świ­droSz­po­nie.

Leto uśmie­cha się prze­bie­gle.

– O ile Ares jest Czer­wony.

Pli­niusz i Augu­stus się śmieją.

– Może to obłą­kany Fio­le­towy, który prze­niósł się ze swoją grą na nową scenę – pro­po­nuje Pli­niusz.

– Albo Mie­dziany makler, który zwa­rio­wał od wypeł­nia­nia pro­win­cjo­nal­nych zeznań podat­ko­wych – dodaje Leto.

– Nie! Obsy­dia­nowy, który, śmiem zasu­ge­ro­wać, wresz­cie porzu­cił swój lęk przed tech­niką i nauczył się korzy­stać z holo­Ka­mery. – Pli­niusz kle­pie się z ucie­chy w udo. – Oddał­bym jedną z moich Róż, żeby tylko zoba­czyć…

– Dość już, łaskawi pano­wie. – Augu­stus prze­rywa im, puka­jąc pal­cem w blat biurka. Pli­niusz i Leto uśmie­chają się do sie­bie sze­roko i odwra­cają się do arcy­gu­ber­na­tora. – Co zale­casz, Pli­niuszu?

– Tak, oczy­wi­ście. – Pli­niusz odchrzą­kuje. – W prze­ci­wień­stwie do ich pro­pa­gandy i cybe­ra­ta­ków, na bru­talne zama­chy odpo­wiedź jest łatwa. Czy to Ares, czy też nie, trzeba zare­ago­wać. Nasze dru­żyny ude­rze­niowe są gotowe prze­pro­wa­dzić tak­tyczne ataki na kil­ka­na­ście ośrod­ków tre­nin­go­wych ter­ro­ry­stów pod powierzch­nią Marsa. Powin­ni­śmy ude­rzyć już teraz. Jeśli zacze­kamy, pre­to­ria­nie Suwe­renki wezmą sprawy w swoje ręce. Ludzie z Luny nie rozu­mieją Marsa. Wszystko zawalą.

– Głu­piec cią­gnie za liście, bru­tal ścina drzewo. Mędrzec wyko­puje korze­nie. – Augu­stus milk­nie. – Powie­dział to kie­dyś mojemu ojcu Lorn au Arcos. Te słowa wyryto w Sali Ostrzy w Nowych Tebach. Ude­rze­nie w ośrodki tre­nin­gowe nie da nam nic poza ład­nymi obraz­kami wybu­chów w holo­Sieci. Mam dość poli­tycz­nych zagry­wek. Nasza stra­te­gia musi się zmie­nić. Z każ­dym ata­kiem bom­bo­wym Suwe­renka jest coraz bar­dziej znu­żona moją admi­ni­stra­cją.

– Zarzą­dzasz Mar­sem – mówi Leto. – Nie Wenus, nie Zie­mią. Nasza pla­neta nie należy do spo­koj­nych. Czego ona się spo­dziewa?

– Efek­tów.

– O czym myślisz, mój panie? – pyta Pli­niusz.

– Zamie­rzam zatruć korze­nie tego drzewa, Synów Aresa. Chcę zama­chow­ców-samo­bój­ców, nie Sza­rych. Znajdź­cie naj­po­dlej­szych, naj­brzyd­szych Czer­wo­nych na Mar­sie, weź­cie ich rodziny jako zakład­ni­ków, zagroź­cie, że zabi­je­cie ich synów i córki, jeśli ojco­wie nie zro­bią tego, co im roz­ka­żemy. Skup­cie zama­chow­ców-samo­bój­ców na powierzchni, gdzie jest dużo mło­dzieży, i w dwóch wybra­nych kopal­niach. Żad­nych kobiet. Chcę roz­łamu w ich spo­łe­czeń­stwie. Kobiety prze­ciwko prze­mocy.

Jak nie­wiele jest warte tutaj życie. To rap­tem słowa na wie­trze.

– Także w obsza­rach miej­skich – kon­ty­nu­uje arcy­gu­ber­na­tor. – Nie tylko Brą­zowi i Czer­woni gór­nicy i rol­nicy. Chcę mieć mar­twe Nie­bie­skie i Zie­lone dzieci w szko­łach albo pasa­żach han­dlo­wych, a obok pozo­sta­wione sym­bole Aresa. A potem prze­ko­namy się, czy inne Kolory na­dal będą śpie­wać prze­klętą pio­senkę tej dziew­czyny.

Serce zamiera mi na chwilę. Eo nawet sobie nie wyobra­żała, że jej pieśń tak się roz­prze­strzeni: dotarła do holo­Sieci i prze­pły­nęła przez cały Układ Sło­neczny, udo­stęp­niona ponad miliard razy dzięki anar­chi­stycz­nym gru­pom haker­skim. Raz za razem oba­wiam się, że ktoś mnie roz­po­zna. Może nie­któ­rzy Złoci prze­grze­bią się przez archiwa i odkryją, że mąż Eo nazy­wał się Dar­row. Jed­nak nawet ja led­wie poznaję tego chu­dego jak szkie­let, bla­dego chło­paka. A jeśli idzie o imiona? Nie ma w archi­wach rze­tel­nych zapi­sów z imio­nami pod­Czer­wo­nych. Mia­łem numer nadany mi przez jakie­goś nad­gor­li­wego Mie­dzia­nego admi­ni­stra­tora. L17L6363. I L17L6363 został powie­szony, umarł na sznu­rze, a potem jego ciało zostano wykra­dzione przez nie­zna­nego sprawcę i praw­do­po­dob­nie pocho­wane głę­boko w kopalni.

– Zamie­rzasz zra­zić inne kolory do Czer­wo­nych, a potem Czer­wo­nych do Synów Aresa? – Pli­niusz się uśmie­cha. – Mój panie, cza­sem zasta­na­wiam się, po co w ogóle potrze­bu­jesz moich usług.

– Nie trak­tuj mnie pro­tek­cjo­nal­nie, Pli­niu­szu. To poni­żej god­no­ści nas obu.

Pli­niusz się kła­nia.

– W rze­czy samej. Pro­szę o wyba­cze­nie, mój panie.

Augu­stus znowu patrzy na Leto.

– Wier­cisz się jak szcze­niak.

– Boję się, że to pogor­szy sytu­ację. – Leto marsz­czy czoło do wła­snych myśli. – W tej chwili Syno­wie są uciąż­li­wo­ścią, to fakt. Daleko im jed­nak do naszych naj­po­waż­niej­szych pro­ble­mów. Jeśli to zro­bimy, możemy dolać oliwy do ognia. Co gor­sza, będziemy wtedy rów­nie winni jak oni sami. Sta­niemy się ter­ro­ry­stami.

– Nie ma żad­nej winy. – Pli­niusz zerka od nie­chce­nia na pły­nące dane na swoim ter­mi­nalu. – Nie, kiedy sam jesteś sędzią.

To nie uspo­kaja Leto.

– Mój panie, musimy rzą­dzić, ponie­waż jeste­śmy naj­le­piej stwo­rzeni do kie­ro­wa­nia rodza­jem ludz­kim. Jeste­śmy kró­lami–filo­zo­fami Pla­tona. Wła­damy w imię porządku. Zapew­niamy sta­bil­ność. Syno­wie Aresa są anar­chi­stami. Im cho­dzi o chaos. Powin­ni­śmy to wyko­rzy­stać. To powinno być naszą bro­nią. Nie Sza­rzy ata­ku­jący nocą. Nie zama­chowcy wśród dzieci.

– Powin­ni­śmy dążyć do wyż­szych celów? – pyta Pli­niusz.

– Tak! Może nale­ża­łoby roz­krę­cić kam­pa­nię medialną prze­ciwko Synom. Dar­row, nie zgo­dzisz się ze mną?

Znowu nie odpo­wia­dam. Nie ode­zwę się, dopóki arcy­gu­ber­na­tor nie dostrzeże mojej obec­no­ści. Nie ceni sobie bez­czel­no­ści ani nie­sto­sow­nego zacho­wa­nia, o ile nie są dla niego korzystne.

– Ide­alizm. – Pli­niusz wzdy­cha. – Godny podziwu u mło­dych ludzi, nawet jeśli chy­biony.

– Uwa­żaj sobie z tym pro­tek­cjo­nal­nym tonem, poli­ti­ko­sie – war­czy Leto, przy­glą­da­jąc się zna­czą­cemu uśmiesz­kowi na twa­rzy Pli­niu­sza, na któ­rej nie ma bli­zny Nie­zrów­na­nego. – Twój plan powi­nien być mniej bru­talny, arcy­gu­ber­na­to­rze. Tylko o to mi cho­dzi.

– Bru­tal­ność. – Augu­stus pozwala, żeby słowo zawi­sło w powie­trzu. – Bru­tal­ność nie jest ani dobra, ani zła. To po pro­stu przy­miot, cecha, w tym wypadku atry­but dzia­ła­nia. Tym­cza­sem musisz prze­ana­li­zo­wać naturę samego dzia­ła­nia. Czy powstrzy­ma­nie ter­ro­ry­stów przed zabi­ja­niem nie­win­nych jest złe czy dobre?

– Dobre. Chyba.

– Zatem jakie zna­cze­nie mają nasze metody, dopóki skrzyw­dzimy mniej nie­win­nych, niż skrzyw­dzi­liby Syno­wie, gdy­by­śmy pozwo­lili im dalej ist­nieć? – Augu­stus splata dło­nie o dłu­gich pal­cach. – Jed­nakże w grun­cie rze­czy to nie jest kwe­stia filo­zo­ficzna, lecz poli­tyczna. Syno­wie Aresa nie są zagro­że­niem. W żad­nym razie. To jedy­nie broń dla naszych poli­tycz­nych prze­ciw­ni­ków, przede wszyst­kim dla domu Bel­lona, któ­rzy wyko­rzy­stają ich jako pre­tekst ku temu, żeby stwier­dzić, że nie potra­fię zapa­no­wać nad Mar­sem. Kędzie­rzawi już pró­bują pozba­wić mnie funk­cji guber­na­tora. Jak wie­cie, tylko Suwe­renka może to uczy­nić i nie potrze­buje do tego nawet gło­so­wa­nia w sena­cie. Jeśli zechce, może oddać Marsa innej rodzi­nie: Bel­lo­nie, naszym sprzy­mie­rzeń­com Julii, może nawet komuś spoza pla­nety. Nikt z nich nie będzie zarzą­dzał Mar­sem rów­nie efek­tyw­nie jak ja. A kiedy Mars działa efek­tyw­nie, wszy­scy na tym korzy­stają, i ci na dole, i ci na górze. Nie jestem despotą. Ojciec musi jed­nak trzep­nąć dzieci po uszach, gdy pró­bują pod­pa­lić dom. Jeśli mam zabić parę tysięcy dla dobra więk­szo­ści, dla nie­prze­rwa­nego stru­mie­nia helu-3, dla oby­wa­teli tej pla­nety, żeby mogli żyć w świe­cie, któ­rego nie roz­rywa wojna, to tak zro­bię. A to spro­wa­dza nas do kwe­stii Dar­rowa au Andro­me­dus.

Teraz jego zimne oczy zatrzy­mują się na mnie, zaraz po tym, jak ska­zał na śmierć tysiąc nie­win­nych ludzi. Nie umiem powstrzy­mać wzdry­gnię­cia, kiedy nara­sta we mnie mroczna nie­na­wiść. Pochy­lam głowę uprzej­mie i z sza­cun­kiem.

– Mój panie. Wezwa­łeś mnie?

– Ow­szem. I przed­sta­wię powód krótko. Kiedy zabra­łem cię z Insty­tutu i zatrud­ni­łem u sie­bie, to była ryzy­kowna zagrywka. Zda­jesz sobie z tego sprawę?

– Tak.

– Myśla­łem, że twoje zasługi wystar­czą, i uzna­łem, że twoja rywa­li­za­cja z Cas­siu­sem au Bel­lona jest zabawna na swój dzie­cinny spo­sób. Jed­nakże krwawa waśń mię­dzy wami stała się… – Zerka na Pli­niu­sza. – …uciąż­liwa dla moich inte­re­sów, zarówno pod wzglę­dem eko­no­micz­nym, jak i poli­tycz­nym. Utra­ci­li­śmy zna­czące dochody z powodu wzro­stu ceł w han­dlu z Rdze­niem, gdzie Bel­lona ma swo­ich stron­ni­ków. Rody wahają się, czy hono­ro­wać umowy zawarte lata temu przy sto­łach nego­cja­cyj­nych. Zatem w ramach pojed­naw­czego gestu wobec poszko­do­wa­nych stron posta­no­wi­łem sprze­dać twój kon­trakt innemu rodowi.

Wzdry­gam się.

– Mój panie… – pró­buję wtrą­cić. Nie może do tego dojść. Pozbawi mnie mojego miej­sca, pra­wie trzy lata pracy pójdą na marne. – Gdy­bym mógł…

– Nie możesz. – Otwiera szu­fladę i non­sza­lanc­kim gestem rzuca swo­jemu lwu kawał mięsa. – Pod­ją­łem tę decy­zję mie­siąc temu. Nie ma sensu się ze mną spie­rać. Nie jestem Żywym Sre­brem nego­cju­ją­cym kon­trakty ter­mi­nowe na lit. Pli­niu­szu…

– Szcze­góły są dość pro­ste, Dar­row, więc pora­dzisz sobie z ich zro­zu­mie­niem. – Pli­niusz nie odrywa ode mnie wzroku. – Arcy­gu­ber­na­tor był nad­zwy­czaj uprzejmy, uprze­dza­jąc cię o roz­wią­za­niu umowy, zgod­nie z twoim kon­trak­tem.

– Mój kon­trakt mówi, że powi­nien zostać poin­for­mo­wany z mini­mum sze­ścio­mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem.

– Jeśli przy­po­mnisz sobie para­graf ósmy, ustęp C, klau­zulę czwartą, to ow­szem, powi­nie­neś zostać poin­for­mo­wany z sze­ścio­mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem, chyba że zacho­wasz się w spo­sób nie­godny lan­sjera sza­now­nego rodu Augu­stus.

– To jakiś żart? – Patrzę na Leto i Augu­stusa.

– A śmie­jemy się? – pyta sztywno Pli­niusz. – Nie? Nikt nawet nie prych­nął ani nie par­sk­nął?

– Wśród lan­sje­rów zają­łem dru­gie miej­sce w kla­sy­fi­ka­cji absol­wen­tów Aka­de­mii! Ty nie zdo­ła­łeś nawet zali­czyć Insty­tutu.

– Nie, nie cho­dzi o to. Wyka­za­łeś się… dosta­tecz­nie.

– O co w takim razie?

– O twoją nie­ustanną obec­ność w talk sho­wach w hP.

– Ni­gdy nie bra­łem udziału w żad­nym pro­gra­mie w hP! Ja tego nawet nie oglą­dam!

– Och, daruj sobie. Roz­ko­szu­jesz się swoją sławą. Cho­ciaż kpią z cie­bie, pła­wisz się w bla­sku reflek­to­rów i okry­wasz ten ród wsty­dem. Znamy histo­rię wyszu­ki­wa­nia na twoim ter­mi­nalu. Widzimy, jak miz­drzysz się przed swo­imi wize­run­kami w hP, jakby to było twoje oso­bi­ste lusterko. Krążą histo­rie na temat cie­bie i córki arcy­gu­ber­na­tora…

– Mustang jest na dwo­rze na Lunie!

– Co naj­praw­do­po­dob­niej sam zaaran­żo­wa­łeś. Popro­si­łeś, żeby dołą­czyła do dworu Suwe­renki? Czy to część two­jego planu poróż­nie­nia córki z ojcem?

– Pie­przysz od rze­czy.

– Kalasz wize­ru­nek domu Augu­stus. Bijesz się z człon­kami rodziny Bel­lona w miej­scu stwo­rzo­nym z myślą o odpo­czynku i kon­tem­pla­cji. Nie możemy tego tole­ro­wać.

Nie wiem, co powie­dzieć. Wszystko zmy­śla. Fakty by wystar­czyły, ale on kła­mie, żeby mi dopiec, dowieść, że ma nade mną wła­dzę.

– Zerwa­nie kon­traktu nastąpi za trzy dni – dodaje.

– Trzy dni – powta­rzam.

– W tym cza­sie udasz się z nami na powierzch­nię Luny i pozo­sta­niesz w rezy­den­cji przy­go­to­wa­nej dla rodziny Augu­stus na okres Szczytu, ale od tej chwili nie jesteś już lan­sje­rem tego rodu. Nie repre­zen­tu­jesz arcy­gu­ber­na­tora i nie możesz wyko­rzy­sty­wać jego nazwi­ska, żeby uzy­skać dostęp do róż­nych obiek­tów, nad­ska­ki­wać mło­dym damom czy mło­dym męż­czy­znom, chwa­lić się nim, obie­cy­wać ani gro­zić. Twój rodowy ter­mi­nal zosta­nie skon­fi­sko­wany. Twoje kody iden­ty­fi­ka­cyjne lan­sjera już zde­gra­do­wano i w związku z tym zaprze­sta­niesz udziału we wszel­kich pro­jek­tach, do jakich wcze­śniej zosta­łeś przy­pi­sany.

– Bra­łem udział tylko w pro­jek­tach budow­la­nych.

Na usta Pli­niu­sza wypływa gadzi uśmie­szek.

– Wobec tego zmiana będzie dla cie­bie łatwa.

– Komu zostanę sprze­dany? – udaje mi się wykrztu­sić pyta­nie.

Augu­stus nie patrzy mi w oczy, kiedy mnie porzuca. Głasz­cze swo­jego lwa. Można by pomy­śleć, że w ogóle nie ma mnie w tym pokoju. Leto wbija wzrok w pod­łogę, zawsty­dzony. Jest zbyt szla­chetny na taką farsę, ale Augu­stus chciał, żeby był przy tym, żeby się uczył, jak należy ampu­to­wać gni­jącą koń­czynę.

– Nie zosta­niesz sprze­dany, Dar­row. Spo­dzie­wał­bym się, że mimo swo­jego uro­dze­nia będziesz rozu­miał swoje miej­sce. Nie jeste­śmy Różo­wymi czy Obsy­dia­no­wymi, żeby sprze­da­wać nas jak nie­wol­ni­ków. Twoje usługi wysta­wiono na aukcję – odpo­wiada Pli­niusz.

– Psia­krew, to jedno i to samo – war­czę. – Porzu­ca­cie mnie. Kto­kol­wiek mnie kupi, moje usługi nie będą mnie chro­nić przed rodziną Bel­lona. Te kędzie­rzawe sukin­syny dopadną mnie i zabiją. Nie zro­bili tego dwa mie­siące temu tylko dla­tego, że…

– Że byłeś przed­sta­wi­cie­lem rodu Augu­stus? – pyta Pli­niusz. – Ale arcy­gu­ber­na­tor nie jest ci nic winny. Tkwisz w tym błęd­nym prze­świad­cze­niu? Prze­ciw­nie: to ty masz wobec niego zobo­wią­za­nia. Chro­nie­nie cię kosz­to­wało nas dużo pie­nię­dzy. Ceną były oka­zje, kon­trakty, umowy han­dlowe. I te koszty oka­zały się za wyso­kie. Musimy spra­wiać wra­że­nie, że szu­kamy pokoju z domem Bel­lona. Suwe­renka życzy sobie pokoju. A ty? Ty jesteś źró­dłem tarć, przy­sło­wiową solą w oku, narzę­dziem wojny. Teraz prze­ta­piamy nasz miecz, żeby wykuć lemiesz.

– Ale naj­pierw zetniesz mi tym mie­czem głowę.

– Dar­row, nie skam­laj. – Pli­niusz wzdy­cha. – Wykaż się odro­biną deter­mi­na­cji, młody czło­wieku. Twój czas minął, ow­szem, ale masz odwagę. Masz wigor typowy dla mło­do­ści. Wypro­stuj ten swój krę­go­słup i odejdź z god­no­ścią Zło­tego, który wie, że zro­bił wszystko, co w jego mocy. – Jego oczy śmieją się ze mnie. – To ozna­cza, że masz wyjść z gabi­netu. I to teraz, łaskawy panie, zanim Leto sko­pie ci ten nie­do­rzecz­nie umię­śniony tyłek.

Patrzę na arcy­gu­ber­na­tora.

– Taką masz o mnie opi­nię, mój panie? Uwa­żasz mnie za pochli­pu­ją­cego dzie­ciaka, któ­rego można wysłać do kąta?

– Dar­row, naj­le­piej będzie, jeśli… – zaczyna Leto.

– To ty nas zago­ni­łeś w kozi róg – odzywa się Pli­niusz, kła­dąc rękę na moim ramie­niu. – Jeśli boisz się, że nie otrzy­masz odprawy, to nie­po­trzeb­nie. Dosta­niesz dość pie­nię­dzy…

– Kiedy ostat­nim razem słu­gus arcy­gu­ber­na­tora mnie dotknął, wbi­łem mu nóż w móż­dżek. Sześć razy. – Patrzę na jego rękę, a on szybko ją zabiera. Pro­stuję się. – Nie odpo­wia­dam przed nie­na­zna­czo­nym, smar­ka­tym Pik­sem. Jestem Nie­zrów­na­nym Nazna­czo­nym. Arcy­Pry­mu­sem pięć­set czter­dzie­stego dru­giego rocz­nika Insty­tutu Mar­sjań­skiego. Odpo­wia­dam jedy­nie przed arcy­gu­ber­na­to­rem.

Robię krok w stronę Augu­stusa, więc Leto usta­wia się tak, żeby móc go osło­nić. Wszy­scy pamię­tają, jaki mam tem­pe­ra­ment.

– To ty wysta­wi­łeś mi Juliana au Bel­lona w ramach Próby, mój panie. – Świ­druję go wzro­kiem. – Zabi­łem go dla cie­bie. Wal­czy­łem z Kar­nu­sem dla cie­bie. Mil­cza­łem i pil­no­wa­łem, żeby moi ludzie także mil­czeli po tym, jak pró­bo­wa­łeś kupić swo­jemu synowi zwy­cię­stwo w Insty­tu­cie. – Leto wzdraga się na te słowa. – Zma­ni­pu­lo­wa­łem nagra­nia. Dowio­dłem, że jestem lep­szy od two­ich wła­snym potom­ków. A teraz mówisz, mój panie, że jestem ci kulą u nogi.

– Jesteś Nie­zrów­na­nym Nazna­czo­nym – zga­dza się arcy­gu­ber­na­tor, ana­li­zu­jąc dane na biurku – ale masz nie­wiel­kie zna­cze­nie. Twoja rodzina nie żyje. Nie zosta­wiła ci żad­nych ziem, żad­nych zaso­bów czy ośrod­ków prze­my­sło­wych, żad­nej pozy­cji w rzą­dzie. Wszystko zostało im ode­brane, żeby spła­cić długi, wszystko włącz­nie z hono­rem. Ciesz się z wszel­kich ochła­pów, jakie dali ci lepsi od cie­bie. Pamię­taj, jakie wyświad­czono ci przy­sługi.

– Myśla­łem, że waż­niej­sze są dla cie­bie czyny niż tytuły. Mój panie, Mustang cię opu­ściła. Nie popeł­niaj błędu, odci­na­jąc się także ode mnie.

Wresz­cie pod­nosi głowę, żeby na mnie spoj­rzeć. Te oczy należą do cze­goś, co wyra­sta poza czło­wieka, czai się w nich odle­gła, bez­względna kal­ku­la­cja napę­dzana przez mon­stru­alną, nie­ludzką dumę. Ta duma wykra­cza poza niego i roz­ciąga się aż po pierw­sze chwiejne kroki, jakie czło­wiek posta­wił w pustce kosmosu. To duma licz­nych poko­leń ojców i dziad­ków, sióstr i braci, wyde­sty­lo­wa­nych w poje­dyn­cze, genialne, ide­alne naczy­nie, które nie zna porażki, nie znosi błę­dów.

– Moi wro­go­wie upo­ko­rzyli cię, a poprzez cie­bie upo­ko­rzyli mnie. Powie­dzia­łeś mi, że wygrasz. Ale prze­gra­łeś. To wszystko zmie­nia.