Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Ocieram łzy, determinacja zastępuje we mnie gniew. Musi istnieć inny sposób. Lepszy. Widziałem szczeliny we Wspólnocie i wiem, co muszę zrobić. Wiem, czego Złoci najbardziej się boją. I to nie ma nic wspólnego z powstaniem Czerwonych. Nie ma nic wspólnego z bombami, spiskami i rewolucją. To, co przeraża Złotych, jest proste, okrutne i stare jak sam rodzaj ludzki. Wojna domowa”
Szuka sprawiedliwości. Aby wyzwolić swój zniewolony lud, Darrow przeniknął w głąb rządzącej jego światem klasy brutalnych władców. Zamierza ich zniszczyć. I choć jedyną drogą do wyzwolenia jest rewolucja, musi walczyć nie o zemstę, lecz o nadzieję i odrodzenie.
Musi znaleźć coś więcej, dla czego warto żyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 614
Nero au Augustus – arcygubernator Marsa, głowa rodziny Augustus, ojciec Virginii i Adriusa
Virginia au Augustus/Mustang – córka Nero, siostra bliźniaczka Adriusa
Adrius au Augustus – syn arcygubernatora, dziedzic rodziny Augustus, brat bliźniak Virginii
Pliniusz au Velocitor – główny politikos rodziny Augustus
Darrow au Andromedus/Żniwiarz – arcyPrymus Instytutu Marsa, lansjer rodziny Augustus
Tactus au Rath – lansjer rodziny Augustus
Roque au Fabii – lansjer rodziny Augustus
Victra au Julii – lansjerka rodziny Augustus, przyrodnia siostra Antonii, córka Agrippiny
Kavax au Telemanus – głowa rodziny Telemanus, sprzymierzeniec rodu Augustus, ojciec Daxo i Paxa
Daxo au Telemanus – dziedzic i syn Kavaxa, brat Paxa
Tiberius au Bellona – głowa rodziny Bellona
Cassius au Bellona – dziedzic rodziny Bellona, syn Tiberiusa, lansjer rodziny Bellona
Karnus au Bellona – syn Tiberiusa, starszy brat Cassiusa, lansjer rodziny Bellona
Kellan au Bellona – pretor, kuzyn Cassiusa, bratanek Tiberiusa
Octavia au Lune – aktualna Suwerenka Wspólnoty
Lysander au Lune – wnuk Octavii, dziedzic rodziny Lune
Aja au Grimmus – główny ochroniarz Suwerenki
Moira au Grimmus – główny politikos Suwerenki
Lorn au Arcos – były Rycerz Gniewu, głowa rodziny Arcos
Fitchner au Barca – były rewizor Domu Marsa, ojciec Sevro
Sevro au Barca/Goblin – dowódca Wyjców, syn Fitchnera
Agrippina au Julii – głowa rodziny Julii, matka Victry i Antonii
Antonia au Severus-Julii – była członkini Domu Marsa, przyrodnia siostra Victry, córka Agrippiny
Ares – przywódca terrorystów, Kolor nieznany
Dancer – przyboczny Aresa, Czerwony
Harmony – przyboczna Dancera, Czerwona
Mickey – Rzeźbiarz, Fioletowy
Evey – była niewolnica Mickeya, Różowa
Dawno temu mężczyzna przybył z nieba i zabił moją żonę. Teraz kroczę obok niego po zboczach góry, która unosi się nad naszym światem.
Pada śnieg. Mury obronne z białego kamienia i mieniące się szkło wynurzają się ze skały.
Wokół nas szaleje chaos chciwości. Wszyscy wielcy Złoci z Marsa pojawili się w Instytucie, żeby zgarnąć najlepszych, najbystrzejszych z naszego roku. Ich statki roją się na porannym niebie, przecinają powietrze nad światem śnieżnej bieli i dymiących zamków i mkną w stronę Olimpu, który zająłem szturmem kilka godzin temu.
– Spójrz po raz ostatni – mówi mi, gdy zbliżamy się do jego promu. – Wszystko, co wydarzyło się dotąd, to zaledwie sugestia naszego świata. Kiedy opuścisz tę górę, wszystkie więzy zostaną zerwane, wszystkie przysięgi obrócą się w proch. Nie jesteś na to przygotowany. Nikt nigdy nie jest.
Ponad tłumem widzę Cassiusa z ojcem i rodzeństwem zmierzających do promu. Ich spojrzenia palą nas ponad połacią bieli, a ja przypominam sobie dźwięk serca jego brata, gdy uderzyło po raz ostatni.
Szorstka dłoń o kościstych palcach zawłaszcza moje ramię, ściska je zaborczo. Augustus wpatruje się w swoich wrogów.
– Członkowie rodziny Bellona nie wybaczają i nie zapominają. Jest ich wielu. Nie mogą cię jednak skrzywdzić. – Jego zimny wzrok pada na mnie, jego świeżo zagarniętą zdobycz. – Ponieważ należysz do mnie, Darrow, a ja chronię to, co jest moje.
Tak samo jak ja.
Przez siedemset lat mój lud trwał w niewoli, pozbawiony głosu, pozbawiony nadziei. Teraz ja jestem ich mieczem. Nie wybaczam. Nie zapominam. Pozwalam więc, żeby zaprowadził mnie do promu. Pozwalam mu myśleć, że należę do niego. Pozwalam mu powitać mnie w swoim domu, abym potem mógł go spalić.
Wtedy jednak jego córka bierze mnie za rękę i czuję, że wszystkie kłamstwa zamieniają się w ciężar na moich ramionach. Mówi się, że rozdarte wewnętrznie królestwo nie przetrwa. Nie mówi się nic o rozdartym sercu.
Część I
Poniżenie
Hic sunt leones. Tu są lwy.
Nero au Augustus
1
Gry wojenne
Moje milczenie jest głośne jak grom. Stoję na mostku mojego okrętu ze złamaną ręką w żelGipsie, oparzenia od broni jonowej na szyi nadal mnie pieką. Jestem wycieńczony. Brzytwa owija mi się wokół zdrowej prawej ręki jak zimny metalowy wąż. Przede mną otwiera się kosmos, rozległy i przerażający. Maleńkie okruchy światła przecinają ciemność, przedwieczne cienie przesuwają się, żeby przesłonić gwiazdy na obrzeżach mojego pola widzenia. Asteroidy. Unoszą się powoli wokół mojego pancernika, Quietusa, kiedy wypatruję w czerni zwierzyny.
– Wygraj – rozkazał mi mój pan. – Wygraj, tak jak moje dzieci nie potrafią wygrać, i przynieś chwałę rodowi Augustus. Wygraj w Akademii, a otrzymasz flotę.
Lubi powtarzać frazy dla podkreślenia ich wymowy. Większość mężów stanu to lubi.
Chciałby, żebym wygrał dla niego, ale ja wygram dla Czerwonej dziewczyny, której marzenie daleko przerosło ją samą. Zatriumfuję, żeby on zginął, a jej przesłanie płonęło przez wieki. Łatwizna.
Mam dwadzieścia lat. Jestem wysoki i barczysty. Mój mundur, cały czarny, jest teraz pognieciony. Włosy mam długie, oczy Złote, ale przekrwione. Mustang powiedziała kiedyś, że mam ostre rysy, jakby moje policzki i nos wyrzeźbiono z rozgniewanego marmuru. Osobiście unikam luster. Lepiej zapomnieć o masce, którą noszę, masce z ukośną blizną Złotych, którzy władają światami od Merkurego po Plutona. Należę do Niezrównanych Naznaczonych. Najokrutniejszych i najbystrzejszych przedstawicieli rasy ludzkiej. Brakuje mi jednak najżyczliwszej z nich. Tej, która poprosiła, żebym został, gdy żegnałem się z nią i z Marsem na jej balkonie prawie rok temu. Mustang. Na pożegnanie podarowałem jej złoty sygnet z wizerunkiem konia, a ona dała mi brzytwę. Stosowny podarunek.
Smak jej łez starzeje się w mojej pamięci. Nie miałem od niej żadnych wieści, odkąd opuściłem Marsa. Gorzej, że nie miałem też żadnych wieści od Synów Aresa, odkąd zwyciężyłem w Instytucie Marsa ponad dwa lata temu. Dancer powiedział, że skontaktuje się ze mną, gdy ukończę Instytut, ale pozostawił mnie samego pośród morza Złotych twarzy.
Znajduję się niezwykle daleko od przyszłości, którą wyobrażałem sobie jako chłopiec. Daleko od przyszłości, jaką chciałem stworzyć dla mojego ludu, kiedy pozwoliłem Synom Aresa mnie rzeźbić. Myślałem, że zmienię światy. Jak każdy młody głupiec, prawda? Zamiast tego zostałem połknięty przez machinę tego rozległego imperium, która niepowstrzymanie prze naprzód. W Instytucie trenowali nas, abyśmy przetrwali i podbijali. Tu, w Akademii, uczyli nas wojny. A teraz sprawdzają naszą biegłość. Kieruję flotą okrętów wojennych przeciwko innym Złotym. Stosujemy ślepą amunicję i atakujemy inne statki przez abordaż, tak jak Złoci prowadzą walki w kosmosie. Nie ma sensu niszczyć okrętu, który kosztował tyle, ile produkt brutto dwudziestu miast, kiedy można wysłać statek zwany pijawką wypełniony Obsydianowymi, Złotymi i Szarymi, żeby przejęli kontrolę nad kluczowymi organami jednostki i uczynili z niej twoją zdobycz wojenną.
Na lekcjach walki w kosmosie nasi nauczyciele wbijali nam do głów maksymy swojej rasy. Tylko najsilniejsi przetrwają. Tylko genialni rządzą. Potem zostawili nas, żebyśmy sami o siebie zadbali, przeskakując z asteroidy na asteroidę w poszukiwaniu zapasów i baz, polując na innych studentów, aż pozostały tylko dwie floty.
Nadal bawię się w gry. Tyle że ta jest bardziej niebezpieczna od poprzednich.
– To pułapka – mówi stojący obok mnie Roque.
Ma długie włosy, tak jak ja. Jego twarz jest miękka jak u kobiety i spokojna jak u filozofa. Zabijanie w kosmosie różni się od zabijania na lądzie. Roque ma do tego nadzwyczajny talent. Mówi, że kryje się w tym poezja. Poezja ruchu sfer i statków, które wśród nich żeglują. Jego twarz pasuje do twarzy Niebieskich, stanowiących załogi naszych okrętów – eterycznych mężczyzn i kobiet, którzy dryfują jak zbłąkane duchy wśród metalowych korytarzy, zawsze logiczni i przestrzegający ścisłego porządku.
– Nie jest to jednak tak elegancka pułapka, jak Karnus może sobie wyobrażać – kontynuuje. – Wie, że palimy się do zakończenia gry, więc będzie czekał po drugiej stronie. Wepchnie nas w wąskie gardło i wystrzeli pociski. Wypróbowana i skuteczna metoda, od zarania dziejów.
Roque precyzyjnie wskazuje przestrzeń między dwiema ogromnymi asteroidami, wąski korytarz, którym musimy przelecieć, jeśli chcemy podążyć za ranionym statkiem Karnusa.
– Tutaj wszystko jest cholerną pułapką. – Tactus au Rath, smukły i beztroski, ziewa. Wygląda groźnie, kiedy opiera się o iluminator i wpuszcza sobie dawkę stymulantu z pierścienia na palcu. Odrzuca pustą kapsułkę na podłogę. – Karnus wie, że przegrał. Po prostu nas torturuje. Zmusza do pogoni, żebyśmy nie mogli się przespać. Egoistyczny kutas.
– Ale z ciebie mały Piks, wiecznie kłapiesz dziobem i marudzisz – szydzi z niego Victra au Julii ze swojego miejsca pod iluminatorem.
Postrzępione kosmyki jej włosów sięgają nieco poza ozdobione nefrytowymi kolczykami uszy. Jest porywcza i okrutna, ale bez przesady. Pogardza makijażem, zamiast tego woli blizny, których się dorobiła przez dwadzieścia siedem lat. Sporo ich nosi. Ma głęboko osadzone oczy pod ciężkimi powiekami i szerokie, zmysłowe usta, ukształtowane tak, żeby z pomrukiem rzucać obelgi. Bardziej przypomina swoją słynną matkę niż przyrodnią siostrę Antonię, jednak w sztuce siania spustoszenia przewyższa je obie.
– Pułapki nie mają znaczenia – oznajmia. – Jego flota została zniszczona. Został mu tylko jeden okręt. My mamy siedem. Może po prostu rozkwasimy mu pysk?
– To Darrow ma siedem okrętów – przypomina jej Roque.
– Słucham? – pyta Victra, poirytowana tą uwagą.
– Zostało siedem statków Darrowa. Ty powiedziałaś, że są nasze. Nie są nasze. To on jest Prymusem.
– Pedantyczny poeta kontratakuje. Sens pozostaje taki sam, łaskawy panie.
– Że mamy postąpić pochopnie zamiast roztropnie? – pyta Roque.
– Siedem statków przeciwko jednemu. To byłoby żenujące, pozwolić mu dłużej to przeciągać. Zdepczmy tego łachudrę od Bellonów jak karalucha naszą potężną stopą, wracajmy do bazy, odbierzmy zasłużone nagrody od starego Augustusa i chodźmy się zabawić. – Dla podkreślenia słów Victra wbija piętę w pokład i obraca nią, jakby coś deptała.
– Dobrze mówi – popiera ją Tactus. – Królestwo za gram diabelskiego pyłu.
– To już twoja piąta dawka stymulantu dzisiaj? – pyta Roque.
– Tak! Miło, że zauważyłaś, kochana mamusiu! Mam jednak dość tej wojskowej amfy. Marzą mi się Perłowe Kluby i ogromne ilości porządnych narkotyków.
– Wypalisz się.
Tactus klaszcze dłonią w udo.
– Żyj szybko i umieraj młodo. Kiedy ty będziesz nudnym, zasuszonym rodzynkiem, ja będę wspaniałym wspomnieniem lepszych czasów i dni dekadencji.
Roque kręci głową.
– Pewnego dnia, mój zbłąkany przyjacielu, znajdziesz kogoś, kogo pokochasz i kto sprawi, że będziesz się śmiał z niemądrej osoby, jaką kiedyś byłeś. Dorobisz się dzieci. Będziesz miał własną posiadłość. I jakimś cudem nauczysz się, że istnieją ważniejsze rzeczy niż narkotyki i Różowe.
– Wielkie nieba! – Tactus patrzy na niego z niekłamaną zgrozą. – To brzmi potwornie przygnębiająco.
Zerkam na ekran taktyczny, nie słuchając ich utarczek.
Zwierzyna, którą ścigamy, to Karnus au Bellona, starszy brat mojego dawnego przyjaciela Cassiusa au Bellona i chłopca, którego zabiłem podczas Próby, Juliana au Bellona. W tej rodzinie o kędzierzawych włosach Cassius jest faworytem rodziców. Julian był najżyczliwszym z synów. A Karnus? Moja złamana ręka mówi sama za siebie. To potwór, którego wypuszczają z piwnicy, żeby zabijał.
Od czasu Instytutu moja sława urosła. Kiedy więc do Fioletowego kręgu plotkarskiego dotarła wiadomość, że arcygubernator wreszcie wysyła mnie na dalszą naukę, Karnus au Bellona i paru precyzyjnie wybranych przez matkę Cassiusa kuzynów też rozpoczęło „studia”. Ta rodzina chce dostać moje serce na talerzu. Dosłownie. Tylko odznaka Augustusa ich powstrzymuje. Atak na mnie oznaczałby atak na niego.
Ostatecznie mam w najgłębszym poważaniu ich parszywą wendetę i krwawą waśń między moim panem a ich rodem. Pragnę zdobyć flotę, żeby wykorzystać ją dla sprawy Synów Aresa. Jakiego bałaganu mógłbym narobić! Studiowałem linie zaopatrzenia, stacje czujników, zgrupowania bojowe, węzły komunikacyjne – wszystkie wrażliwe punkty, które mogą sprawić, że Wspólnota zachwieje się w posadach.
– Darrow… – Roque podchodzi do mnie. – Strzeż się pychy. Pamiętaj o Paksie. Duma zabija.
– Chcę, żeby to była pułapka – odpowiadam mu. – Niech Karnus zawróci i stawi nam czoło.
Roque przekrzywia głowę.
– Zastawiłeś na niego własną pułapkę.
– Dlaczego tak uważasz?
– Mogłeś nam powiedzieć, mógłbym…
– Karnus dzisiaj przegra, bracie. To jest prosty fakt, jedyny, który się liczy.
– Oczywiście. Ja chcę tylko pomóc. Przecież wiesz.
– Wiem.
Tłumię ziewnięcie i obrzucam wzrokiem stanowiska na mostku z tyłu i przede mną. Niebiescy różnych odcieni mozolą się przy systemach, dzięki którym mój statek funkcjonuje. Mówią wolniej od wszystkich Kolorów (nie licząc Obsydianowych), ponieważ wolą komunikację cyfrową. Są starsi ode mnie, wszyscy ukończyli Północną Szkołę. Za nimi, z tyłu mostku, stoi na warcie paru Szarych żołnierzy piechoty morskiej i kilku Obsydianowych. Klepię Roque’a po ramieniu.
– Już czas – mówię. – Marynarze! – wołam do Niebieskich. – Wzmóżcie czujność. To będzie ostatni gwóźdź do trumny Bellony. Poślijmy tego łajdaka w eter, a obiecuję wam najwspanialszy podarunek, jaki mogę wam zaoferować: tydzień snu bez przerwy. Zgadza się?
Paru Szarych na tyłach mostku parska śmiechem. Niebiescy tylko postukują knykciami w przyrządy. Oddałbym połowę mojego całkiem zasobnego – dzięki uprzejmości arcygubernatora – konta bankowego, żeby zobaczyć, jak jeden z tych bladych ptasich móżdżków uśmiecha się chociaż półgębkiem.
– Dość czekania – oznajmiam. – Artylerzyści na stanowiska. Roque: skup niszczyciele. Victra: zajmij się celowaniem. Tactus: rozlokuj obronę. Zakończymy to wreszcie.
Zerkam na wątłego sternika. Stoi przy środkowym stanowisku poniżej mojej platformy dowodzenia, pośród pięćdziesięciu innych Niebieskich. Cyfrowe tatuaże znaczą ich łyse głowy, patykowate ręce jarzą się subtelnym lazurem i srebrem, kiedy Niebiescy dostrajają się do komputerów statku. Ich oczy wpatrują się w dal, gdy nerwy wzrokowe przełączają się na świat cyfrowy. Odzywają się do nas tylko z grzeczności.
– Sternik: silniki do sześćdziesięciu procent mocy.
– Tak jest, dominus. – Zerka na ekran taktyczny, kuliste holo unosi się nad jego głową, jego głos brzmi mechanicznie. – Uwaga, skupiska metalu w asteroidach utrudniają ocenę odczytów spektralnych. Jesteśmy nieco ślepi. Po drugiej stronie może się ukrywać cała flota.
– On nie ma floty. Skaczemy w wyłom – mówię. Silniki statku dudnią. Kiwam głową do Roque’a i dodaję: – Hic sunt leones.
Słowa naszego pana, Nero au Augustusa, arcygubernatora Marsa, trzynastego jego imienia. Moi przyboczni powtarzają za mną.
„Tu są lwy”.
2
Wyłom
Na odczytach z ekranu taktycznego sześć zwinnych niszczycieli porusza się wokół mojego jedynego pancernika. Upiorne milczenie zalega wśród Niebieskiej załogi, kiedy ta przechodzi w tryb walki. Na płaszczyźnie, na której teraz działają ich umysły, słowa są wolniejsze od gór lodowych. Moi przyboczni monitorują moją flotę. W innej sytuacji przebywaliby na własnych niszczycielach albo dowodziliby oddziałami lecącymi w pijawkach, ale w chwili zwycięstwa chcę, żeby moi towarzysze byli blisko mnie. Jednakże nawet teraz, gdy stoją u mojego boku, czuję rozziew, głęboką przepaść między ich światem i moim.
– Sygnatury pocisków – oznajmia Niebieski łącznościowiec.
Nikt na mostku nie rzuca się do natychmiastowego działania. Nie zapalają się ostrzegawcze światła, które wywoływałyby panikę wśród załogi. Żadne krzyki nie przerywają bezruchu. Niebiescy to lodowato zimny gatunek, wychowywany od urodzenia we wspólnotach zwanych Sektami, które uczą ich logiki i działania z chłodną efektywnością. Często się mówi, że są bardziej komputerami niż ludźmi.
Ciemna przestrzeń za iluminatorem rozkwita gęstym welonem mikrowybuchów. Nasza artyleria przeciwrakietowa eksploduje wielką płachtą obłoków zgaszonej bieli. Nadlatujące pociski wybuchają, zdetonowane przedwcześnie. Jeden przedostaje się przez linię obrony i nasz niszczyciel na krańcu formacji faluje pod wpływem symulowanego wybuchu nuklearnego. Ludzie wysypaliby się z niego. Gazy ulotniłyby się w próżnię. Wybuchy mogłyby powyrywać dziury w metalowym kadłubie, a wtedy płonący tlen buchnąłby jak krew z wieloryba, połykany w okamgnieniu przez czerń. To jednak jest tylko gra wojenna i nie dają nam prawdziwych pocisków nuklearnych. Najbardziej śmiercionośną bronią są tutaj studenci.
Kolejny okręt pada ofiarą, kiedy salwa z działek elektromagnetycznych przebija się przez nasz ogień zaporowy.
– Darrow… – odzywa się z niepokojem Victra.
Stoję, w zamyśleniu dotykając kciukiem miejsca, gdzie kiedyś nosiłem obrączkę Eo.
Victra odwraca się do mnie.
– Darrow… nie wiem, czy zauważyłeś, ale on nas roznosi na strzępy.
– Pani ma rację, Żniwiarzu – wtrąca się Tactus z twarzą jarzącą się błękitem od światła padającego z ekranu taktycznego. – Cokolwiek trzymasz w odwodzie, nie wstydź się tego wykorzystać.
– Łączność, przekazać eskadrom Rozpruwacz i Szpon rozkaz do ataku.
Patrzę na ekran taktyczny, kiedy eskadry, które odesłałem pół godziny wcześniej, wylatują z obu stron zza asteroidów i uderzają w Karnusa z flanki. Nie da się ich zobaczyć z tej odległości gołym okiem, ale na ekranie taktycznym pulsują złotem.
– Moje gratulacje, przyjacielu – szepcze Roque, zanim nawet atak się zakończy. W jego głosie rozbrzmiewa przedziwny szacunek, a wcześniejsza frustracja zniknęła bez śladu. – To wszystko zmieni. – Dotyka mojego ramienia. – Wszystko.
Patrzę, jak zęby pułapki zaciskają się; rychłe zwycięstwo sprawia, że napięcie uchodzi z moich ramion. Szarzy na mostku robią krok naprzód. Nawet Obsydianowi pochylają się, żeby popatrzeć na ekrany, kiedy okręt Karnusa spostrzega sygnatury moich eskadr. Próbuje czmychnąć, silniki buchają w nadziei na ucieczkę przed tym, co nadchodzi. Jednakże topografia pola walki działa przeciwko niemu. Moje eskadry strzelają, zanim Karnus zdąży uruchomić osłonę przeciwrakietową albo odpalić własne pociski. Trzydzieści symulowanych nuklearnych wybuchów niszczy jego ostatnią jednostkę. Na tym etapie gry zajmowanie jej nie ma już sensu, więc Niebiescy piloci mogą się nacieszyć tą lekką przesadą.
I tak po prostu wygrałem.
Mostek wybucha okrzykami Szarych i Pomarańczowych techników. Niebiescy energicznie stukają dłońmi w pulpity. Obsydianowi, którzy nie przepadają za nowoczesną techniką, nie odzywają się ani słowem. Moja osobista służąca, Theodora, uśmiecha się do swoich młodszych podopiecznych. Była Różą, kurtyzaną, ale najlepsze lata ma już dawno za sobą i usłyszała w swoim życiu niemało sekretów. Doradza mi w kwestiach towarzyskich.
Wszędzie na pokładzie, od maszynowni po kuchnie, na holoEkranach transmitowane jest nasze zwycięstwo. Nie tylko moje, bo w takim czy innym stopniu ma w nim udział każdy mężczyzna i każda kobieta. Tak działa Wspólnota. Aby prosperowała, twoi przełożeni muszą prosperować. Tak jak ja znalazłem patrona w osobie Augustusa, tak podKolory znajdują go we mnie. To rodzi konieczną lojalność wobec Złotych, jakiej system Kolorów sam z siebie nie zdołałby narzucić.
Teraz moja gwiazda wzejdzie, a wraz nią wzejdą gwiazdy wszystkich obecnych na pokładzie. Władza i potencjał to rzeczy szczególnie cenione w tej kulturze. Nie tak dawno temu, kiedy arcygubernator ogłosił, że będzie sponsorował moje studia w Akademii, w programach w hP aż huczało od spekulacji. Czy ktoś tak młody, ktoś z tak żałosnej rodziny mógłby wygrać? Spójrzcie, czego dokonałem w Instytucie. Zniszczyłem grę. Pokonałem rewizorów, zabiłem jednego, a resztę związałem jak dzieci. Czy to był tylko pojedynczy rozbłysk pośród nocy? Teraz te szczebioczące łajdaki dostaną odpowiedź.
– Sternik, kurs na Akademię. Mamy wawrzyny do odebrania – oznajmiam, gdy rozlegają się wiwaty.
Wawrzyn. Samo to słowo niesie się echem poprzez moją przeszłość i czuję gorycz w ustach. Mimo uśmiechu nie cieszy mnie to zwycięstwo, mam tylko ponurą satysfakcję.
Jeszcze jeden krok, Eo. Jeszcze jeden krok naprzód.
– Pretor Darrow au Andromedus. – Tactus rozkoszuje się tym tytułem. – Ród Bellona po prostu się zesra. Zastanawiam się, czy mogę wykorzystać to, żeby zdobyć dowodzenie, czy może uważasz, że muszę dołączyć do twojej floty? Ciężko się rozeznać. Ta przeklęta biurokracja jest piekielnie nużąca. Trzeba przekupić Miedzianych. Przekonać Złotych. Moi bracia będą chcieli, rzecz jasna, urządzić dla nas imprezę. – Szturcha mnie. – Na imprezie braci Rath nawet tobie może wreszcie uda się coś zaliczyć.
– Pod warunkiem, że chciałby tknąć kogoś z twoich przyjaciół. – Victra ściska mi rękę, zatrzymując dłoń chwilę dłużej, jakby nosiła właśnie suknię, a nie zbroję. – Chociaż stwierdzam to z prawdziwym bólem, Antonia miała co do ciebie rację.
Czuję, jak Roque się wzdraga, i przypominam sobie odgłos, jaki się rozległ, kiedy – jeszcze w Instytucie – Antonia poderżnęła gardło Lei, próbując mnie wywabić z kryjówki. Pozostałem wtedy w ukryciu i słyszałem, jak moja drobna przyjaciółka z głuchym, wilgotnym łoskotem upada na omszałą ziemię. Roque kochał ją na swój specyficzny sposób.
– Już ci mówiłem, żebyś nie wymieniała przy nas imienia swojej siostry – przypominam Victrze.
Ma skwaszoną minę z powodu mojej oschłej reakcji. Odwracam się do Roque’a.
– Uważam, że jako pretor mam prawo obsadzić swoją flotę tak, jak zechcę. Może powinniśmy ściągnąć paru starych znajomych? Sevro z Plutona, Wyjców stamtąd, gdzie ich, u diabła, wysłano, i może… Quinn z Ganimedesa?
Roque rumieni się na dźwięk jej imienia.
Osobiście najbardziej mi zależy na Sevro. Żaden z nas nie podtrzymuje szczególnie sumiennie kontaktów przez holoSieć, zwłaszcza ja, bo nie miałem do niej dostępu, odkąd zaczęła się Akademia. Tak czy inaczej, Sevro praktycznie ogranicza się do przesyłania mi hologramów z nadzwyczaj perwersyjnymi jednorożcami i filmików, na których czyta mi żarty oparte na grach słów. Pobyt na Plutonie sprawił, że Sevro jeszcze bardziej zdziwaczał – o ile to możliwe. I pewnie stał się jeszcze bardziej samotny.
– Dominus. – Głos Niebieskiego sternika kieruje moją uwagę na ekran.
– Co jest?
Ma szkliste oczy. Patrzy w dal, podpięty do czujników statku, i widzi surowe dane z ekranu, na który się gapię.
– Dane niejednoznaczne, dominus. Zniekształcenie odczytów z czujników. Duplikacja.
Na wielkim głównym ekranie asteroidy są zaznaczone na niebiesko. My jesteśmy złoci. Wrogowie czerwoni. Nie powinien zostać żaden przeciwnik. A mimo to właśnie pulsuje tam czerwona kropka. Roque i Victra podchodzą do ekranu. Roque przesuwa ręką, żeby przerzucić dane na swój terminal. Mniejsza holograficzna kula unosi się teraz przed nim. Powiększa obraz i nakłada kolejno różne filtry analityczne.
– Promieniowanie? – ryzykuje stwierdzenie Victra. – Szczątki?
– Złoża na asteroidzie mogłyby spowodować drobne załamanie naszego sygnału – mówi Roque. – To nie może być kwestia oprogramowania… O, zniknęło.
Czerwona kropka zgasła, ale napięcie wypełniło mostek. Wszyscy wpatrują się w ekran. Nic. Nie ma tam nikogo innego poza moimi statkami i pokonanym okrętem flagowym Karnusa. Chyba że…
Roque odwraca się do mnie z przerażoną, ściągniętą twarzą.
– Uciekaj – zdąży jeszcze powiedzieć, kiedy czerwony sygnał znowu ożywa.
– Silniki, pełna moc! – ryczę. – Zwrot o trzydzieści stopni.
– Wystrzelić pozostałe pociski w powierzchnię asteroidy – rozkazuje Tactus.
Za późno.
Victra łapie gwałtownie powietrze, a ja widzę na własne oczy to, co nasze czujniki ledwie są w stanie wykryć. Jeden mroczny niszczyciel wynurza się z dziury w asteroidzie. Okręt, który – jak mi się wydawało – pokonaliśmy trzy dni temu. Miał wyłączone silniki, podczas gdy czekał w zasadzce. Jego przednia część jest uszkodzona, rozerwana i czarna. Teraz jego silniki działają z całą mocą. A trajektoria prowadzi go prosto na nas.
Uderzy w nas jak taran.
– Skafandry i kapsuły ratunkowe! – krzyczę.
Ktoś woła, żebyśmy przygotowali się na wstrząs po uderzeniu. Pędzę do bocznej części mostku, gdzie znajduje się wbudowana w ścianę kapsuła ratunkowa dowódcy. Otwiera się na mój rozkaz. Tactus, Roque i Victra wpadają do środka. Czekam, krzykiem ponaglając Niebieskich, żeby odłączali się od systemów. Niby tacy logiczni, a gotowi są umrzeć za swój statek.
Miotam się po mostku, wrzeszczę, żeby aktywowali właz ewakuacyjny. Robi to sternik: przyciska guzik i w podłodze pośród stanowisk rozwiera się otwór. Jeden po drugim Niebiescy odłączają się i dają się zassać przewodowi grawitacyjnemu do swoich kapsuł ratunkowych.
– Theodora! – wołam, widząc, jak szarpie się z młodym Niebieskim, który ze strachu nadal trzyma się swojego ekranu operacyjnego tak mocno, że kostki dłoni mu pobielały. – Wskakuj do przeklętej kapsuły!
Nie słucha. A Niebieski nie puszcza. Ruszam do nich, kiedy czujniki zbliżeniowe ryczą, wydając ostatnie ostrzeżenie.
Wszystko zwalnia.
Światła na mostku migoczą czerwienią.
Skaczę do Theodory i obejmuję ją rękami.
Niszczyciel taranuje mój pancernik, trafia go dokładnie w połowie długości.
Przyciskam ją do piersi, lecę trzydzieści metrów przez mostek i uderzam w metalową ścianę. Ból jak białe światło przenika moją lewą rękę wzdłuż zrastającego się złamania. Robi mi się ciemno przed oczami. Tańczą tam światełka, najpierw jak gwiazdy, a potem jak wijące się linie piasku poruszanego przez wiatr.
Czerwone światło przesącza się przez moje powieki. Ktoś delikatnie pociąga mnie za ubranie.
Otwieram oczy. Owinąłem się wokół wygiętego słupka z przewodami elektrycznymi. Statek dygoce i jęczy jak zdychająca pradawna bestia, która pogrąża się w głębinach. Słup trzęsie się gwałtownie przy moim brzuchu, kiedy niszczyciel kończy przedzieranie się przez środek naszego okrętu. Patroszy nas z nieśpiesznym okrucieństwem.
Ktoś wykrzykuje moje imię. Powracają dźwięki.
Światła zalewają mostek w zmiennych odcieniach morderczej czerwieni. Syreny alarmowe. Łabędzi śpiew okrętu. Delikatne stare ręce Theodory ciągną mnie, jakby ptak próbował przeciągnąć obalony posąg. Krwawię z czoła. Mam złamany nos. Ocieram piekącą w oczy krew i obracam się na plecy. Potrzaskany ekran iskrzy obok mnie. Jest umazany moją krwią. Spadł na mnie? Obok leży metalowy pręt, a mój wzrok wędruje ku Theodorze. Podważyła ekran prętem, żeby go ze mnie zrzucić. Ale jest taka drobna. Ujmuje moją twarz w dłonie.
– Wstań. Jeśli chcesz żyć, dominus, musisz wstać. – Ręce starej kobiety trzęsą się ze strachu. – Wstań, proszę.
Podnoszę się z jękiem. Kapsuła ratunkowa dowódcy przepadła. Musiała zostać wystrzelona podczas zderzenia. Albo po prostu odlecieli, zostawiając mnie tutaj. Kapsuła Niebieskich także została wyrzucona za burtę. Z przestraszonego Niebieskiego została plama na ścianie. Theodora nie potrafi oderwać od niej oczu.
– W mojej kwaterze jest jeszcze jedna kapsuła – mruczę.
Wtedy zauważam, dlaczego Theodora się krzywi. Nie ze strachu, ale z bólu. Nogę ma strzaskaną, wygiętą w bok jak kawał mokrej połamanej kredy. Różowi nie są stworzeni do przeżywania tego typu sytuacji.
– Nie dojdę tam, dominus. Idź już.
Przyklękam i przerzucam ją sobie przez ramię zdrowej ręki. Skowyczy straszliwie, kiedy noga przesuwa się pod nią. Czuję, jak szczęka zębami. Biegnę. Przebiegam przez potrzaskany mostek w stronę rany, która zabija mój statek, i dalej, korytarzami na tym samym poziomie, prosto w serce chaosu. Na korytarzach roi się od ludzi, którzy porzucają swoje posterunki i zadania, żeby dobiec do kapsuł ratunkowych i transportowców w przednim hangarze. Ludzie, którzy dla mnie walczyli – elektrycy, woźni, żołnierze, kucharze, służba. Nie uda im się bezpiecznie uciec. Wielu zmienia kierunek na mój widok. Pędzą mi na spotkanie, opierają się o mnie, są spanikowani i szaleńczo szukają bezpiecznego miejsca. Szarpią mnie, krzyczą, błagają. Odpycham ich, tracąc maleńką cząstkę serca z każdym człowiekiem, którego zostawiam za sobą. Nie mogę ich uratować. Nie mogę. Pomarańczowy łapie Theodorę za zdrową nogę. Szara sierżant uderza go w czoło, a on pada na ziemię jak kamień.
– Z drogi! – grzmi potężnie zbudowana Szara.
Wyciąga miotacz z kabury i strzela w powietrze. Inny Szary opamiętuje się (a może uznaje, że jestem jego jedyną szansą na wydostanie się z tej śmiertelnej pułapki) i pomaga sierżant oczyścić nam drogę przez tłum. Wkrótce kolejnych dwóch, grożąc ludziom bronią, otwiera nam przejście.
Dzięki ich pomocy docieram do swojej kabiny. Drzwi otwierają się z sykiem, gdy ich dotykam, i odczytują moje DNA. Wchodzimy do środka. Szarzy idą za nami, celując z miotaczy w trzydziestkę desperatów, którzy otaczają wejście kołem. Drzwi syczą, jakby miały się zamknąć, ale jakaś Obsydianowa przepycha się przez tłum i staje w nich, uniemożliwiając to. Dołącza do niej Pomarańczowy. I Niebieski niskiej rangi. Szara sierżant bez wahania strzela Obsydianowej w głowę. Jej towarzysze załatwiają Niebieskiego i Pomarańczowego, po czym odpychają ich, żeby drzwi mogły się zamknąć. Odrywam wzrok od krwi na ziemi i kładę Theodorę na jednej z kanap.
– Dominus, ile jest miejsc w kapsule ratunkowej? – pyta mnie Szara sierżant, kiedy podchodzę do zamka kapsuły.
Ma włosy przystrzyżone tuż przy skórze, po wojskowemu. Spod kołnierzyka wystaje tatuaż na opalonej skórze. Moje ręce przesuwają się nad pryzmatem kontrolnym, wprowadzam hasło serią gestów.
– Cztery. Dostaniecie dwa. Rozstrzygnijcie to między sobą.
Jest nas szóstka.
– Dwa? – pyta chłodno sierżant.
– Ale Różowa to niewolnica! – syczy jeden z Szarych.
– Gówno warta – dodaje drugi.
– To moja niewolnica – warczę. – Róbcie, co mówię.
– Walić to.
Ciszę, jaka wtedy zapada, w równym stopniu czuję na skórze, jak słyszę i wiem, że jeden z nich właśnie celuje do mnie ze swojej broni. Odwracam się powoli. Zwalisty stary Szary nie jest głupcem. Wycofał się poza mój zasięg. Nie mam zbroi, tylko brzytwę. Może zdołałbym go zabić. Pozostali pytają go, co, u diabła, wyprawia.
– Jestem wolnym człowiekiem, dominus. Powinienem dostać szansę – mówi Szary drżącym głosem. – Mam rodzinę. Mam prawo do tego miejsca. – Patrzy na towarzyszy skąpany w paskudnym czerwonym świetle alarmowym. – A to jest zwykła kurwa. Nadęta kurwa.
– Marcelu, odłóż broń – mówi ciemnoskóry kapral. Wpatruje się w przyjaciela. – Przypomnij sobie swoją przysięgę. Będziemy ciągnąć losy.
– To nie w porządku! Ona nawet nie może mieć dzieci!
– A co teraz pomyślałyby o tobie twoje dzieci? – pytam.
Oczy Marcela napełniają się łzami. Miotacz drży w jego potężnej dłoni. Potem rozlega się strzał. Jego ciało sztywnieje i zwala się bez życia na pokład, kiedy kula z miotacza sierżant przeszywa mu głowę i uderza w metalową ścianę.
– Załatwimy to zgodnie z rangą – oznajmia sierżant, chowając broń do kabury.
Gdybym nadal był człowiekiem, którego znała Eo, zamarłbym ze zgrozy. Jednak tamten człowiek przepadł. Codziennie opłakuję jego śmierć. Coraz bardziej zapominam, kim byłem, jakie miałem marzenia, co kochałem. Teraz mój smutek sprowadza się do odrętwienia. A ja trwam, mimo cienia, jaki na mnie rzuca.
Magnetyczny zatrzask odsuwa się ze szczękiem i kapsuła ratunkowa otwiera się. Drzwi z sykiem unoszą się do góry. Podnoszę Theodorę z kanapy i przypinam ją pasami do jednego z siedzeń. Pasy są dla niej niemal za duże, pomyślane dla Złotych. A potem coś ryczy z wnętrzności mojego statku basowo i potwornie. Pół kilometra od nas wybuchają nasze zapasy torped.
Znika sztuczna grawitacja. Przepadły grodzie. To zdradzieckie wrażenie. Wszystko się kręci. Uderzam o podłogę kapsuły. A może o sufit? Nie wiem. Powietrze ucieka ze statku. Ktoś wymiotuje. Bardziej orientuję się po zapachu, niż to słyszę. Krzyczę do Szarych, żeby ładowali się do kapsuły. Jeden z nich zostaje – cichy, ze ściągniętą twarzą – podczas gdy sierżant i kapral wchodzą do środka. Przypinają się pasami naprzeciwko mnie. Aktywuję wyrzutnię i salutuję Szaremu, którego zostawiamy. Odpowiada salutem, dumny i wierny w swoim milczeniu, kiedy stawia czoło ostatnim chwilom swojego życia. Patrzy w dal i myśli o pierwszej miłości, niewybranych drogach, może zastanawia się, dlaczego nie urodził się Złoty.
Drzwi zamykają się i mężczyzna znika.
Ląduję ciężko w fotelu, kiedy kapsuła zostaje wystrzelona z umierającego pancernika. Przemyka wśród szczątków. A potem znowu znika ciążenie i oddalamy się od kłopotów, gdy włączają się tłumiki bezwładnościowe. Przez iluminator widzę, jak z mojego okrętu flagowego buchają języki niebieskiego i czerwonego płomienia. Przetworzony hel-3, który napędza oba statki, zapala się w pobliżu silników i rozpoczyna łańcuszek kolejnych wybuchów, które go rozrywają. Nagle dociera do mnie, że to, co obijało się o boki kapsuły ratunkowej, gdy opuszczałem statek, to nie były jego fragmenty. To byli ludzie. Moja załoga. Setki podKolorów, które wysypały się w przestrzeń kosmiczną.
Szarzy siedzą naprzeciwko mnie.
– Miał trzy córki – odzywa się ciemnoskóry kapral, drżąc, gdy spada mu poziom adrenaliny. – Jeszcze dwa lata i odszedłby na emeryturę. A ty strzeliłaś mu w głowę.
– Po moim raporcie ten tchórz nie uskrobałby nawet na rentę pośmiertną – warczy sierżant.
Kapral patrzy na nią zdumiony.
– Ale z ciebie zimna suka.
Ich rozmowa ucicha, przytłumiona przez szum krwi w moich uszach. To moja wina. Złamałem zasady w Instytucie. Zmieniłem paradygmat i myślałem, że nie zdołają się do tego zaadaptować. Że nie zmienią swojej strategii ze względu na mnie.
A teraz straciłem tak wielu ludzi. Możliwe, że nigdy nie dowiem się jak wielu.
Więcej ludzi zginęło w tej krótkiej chwili niż podczas całego roku w Instytucie; ich śmierć otwiera czarną dziurę w moim brzuchu.
Roque i Victra wywołują mnie przez system łączności. Śledzą sygnał z mojego terminala i wiedzą, że jestem bezpieczny. Ledwie ich słyszę. Wiruje we mnie gęsty i zgubny gniew; przez niego ręce mi się trzęsą i serce łomocze.
Jakimś cudem statek Karnusa nadal sunie przez przestrzeń kosmiczną po tym, jak przepołowił mój okręt; jest uszkodzony, ale wciąż funkcjonuje. Staję w kapsule, odpiąwszy pasy. Na drugim jej końcu znajduje się wyrzutnia z załadowanym tam zawczasu astroPancerzem – zmechanizowanym kombinezonem, który zamienia człowieka w żywą torpedę. AstroPancerze zaprojektowano w taki sposób, żeby móc w nich wystrzeliwać Złotych na powierzchnię asteroid lub planet, bo kapsuła nie zniosłaby ponownego wejścia w atmosferę. Ja jednak wykorzystam go do zemsty. Wystrzelę się prosto na parszywy mostek tego skurczysyna z rodu Bellona.
Theodora jeszcze się nie obudziła. To dobrze.
Każę kapralowi pomóc mi założyć pancerz. Dwie minuty później siedzę już w metalowej skorupie. Potrzebuję kolejnych dwóch na sprzeczkę z komputerem na temat wyliczeń potrzebnych do wyznaczenia mojej trajektorii tak, żeby przecięła kurs Karnusa i żebym wpadł do środka jego okrętu przez okno na mostku. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś zrobił coś takiego. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś choćby próbował. To szaleństwo. Ale Karnus zapłaci.
Zaczynam odliczanie.
Trzy… Okręt przeciwnika przelatuje arogancko sto kilometrów od nas. Czarny wąż z niebieskim koniuszkiem ogona i mostkiem zamiast ślepi. Między nami iskrzy się setka kapsuł ratunkowych jak garść rubinów rzuconych w słońce. Dwa… Modlę się, żebym znalazł się w Dolinie, jeśli tego nie przeżyję. Jeden. Mój układ sterowania wyłącza się i czerwone światło rozbłyskuje mi w hełmie. Rewizorzy obeszli mój komputer i wyłączyli mi sterowanie.
– NIE! – wyję, patrząc, jak statek Karnusa znika w ciemności.
3
Krew i szczyny
Osiemset trzydzieści trzy osoby. Osiemset trzydzieści trzy osoby zostały zabite dla zabawy. Wolałbym nigdy nie poznać tej liczby. Powtarzam ją raz za razem, kiedy siedzę w części pasażerskiej na statku ratowniczym, który zabierze mnie z powrotem do Akademii. Moi przyboczni boją się spojrzeć mi w oczy. Nawet Roque zostawia mnie w spokoju.
Instruktorzy unieruchomili mój astroPancerz, zanim zdołałem się wystrzelić. Mówią, że chcieli mi oszczędzić idiotycznego błędu. Zagrywka była pochopna, głupia, niegodna Złotego pretora. Patrzyłem na nich beznamiętnie, kiedy odbierali mój raport przez holo.
Docieramy do Akademii w godzinach wieczornych cyklu dobowego na moim statku. Ogromny, okryty kopułą metalowy port na obrzeżach pola asteroid jest otoczony dokami dla niszczycieli i pancerników. Większość doków jest zapełniona. To siedziba Akademii i dowództwa śródSektora, Wspólnotowych sił wojskowych środkowych światów: Marsa, Jowisza i Neptuna, chociaż korzystają z tego miejsca także inne siły, kiedy położenie ich planet na orbicie sprawi, że znajdą się w pobliżu. Inni studenci oglądali to na żywo w swoich sypialniach. Podobnie jak wielu oficjałów z Floty i Niezrównanych, którzy zjechali się tutaj na ostatnie tygodnie rozgrywki z myślą o przyjęciach i widokach.
Nikt nie wspomni o cenie krwi, jakiej wymagało zwycięstwo Karnusa. Jednak przegrana utrudni mi realizację misji. Synowie Aresa mają szpiegów. Mają hakerów i kurtyzany, którzy kradną sekrety. Nie mają za to floty. I teraz nie mają szansy na jej zdobycie.
Nikt nie wita mnie i moich przybocznych w porcie.
Czerwoni i Brązowi krzątają się pod kierownictwem dwóch Fioletowych i Miedzianego, przygotowując się do obchodów Zwycięstwa Karnusa w wielkiej antykamerze. Błękit i srebro domu Bellona zdobią przepastne metalowe korytarze. Herb z orłem jego rodu przyobleka ściany. Wysypali dla niego płatki białych róż. Czerwone są zarezerwowane dla Triumfów, prawdziwych zwycięstw, w których została przelana krew Złotych. Krew ośmiuset trzydziestu trzech podKolorów się nie liczy. To statystyka.
Moi przyboczni spali, kiedy lecieliśmy z powrotem do Puszki. Ja nie. Tactus i Victra idą teraz przede mną. Potykają się i milczą, jakby wciąż się nie obudzili. Mimo brzemienia na ramionach nie marzę o śnie. Żal kryje się za moimi przekrwionymi oczami. Wiem, że gdybym zasnął, zobaczyłbym twarze tych, których zostawiłem na pewną śmierć w korytarzach statku. Wiem, że zobaczyłbym Eo. Nie jestem w stanie stawić jej dzisiaj czoła.
W Akademii pachnie kwiatami i środkami dezynfekującymi. Różane płatki leżą w stojących z boku pojemnikach. Biegnące górą przewody poddają recyklingowi nasze oddechy i oczyszczają powietrze. Szumią nieustannie. Blade jak siki jarzeniowe światło pada z sufitu, jakby miało nam przypominać, że nie jest to miejsce życzliwe dla dzieci i bajek. Jest surowe i zimne, tak jak tutejsi mężczyźni i kobiety.
Roque trzyma się mnie, gdy idziemy, chociaż z wyglądu przypomina śmierć. Mówię mu, żeby się trochę przespał. Zasłużył na to.
– A na co ty zasłużyłeś? – pyta. – Bo nie na dzień pretensji do siebie. Nie na dzień samobiczowania. Ze wszystkich lansjerów jesteś drugi. Drugi! Bracie, dlaczego nie czujesz z tego powodu dumy?
– Nie teraz, Roque.
– Daj spokój – nie ustępuje. – To nie zwycięstwo tworzy człowieka, ale jego porażki. Myślisz, że nasi przodkowie nigdy nie przegrali? Nie musisz psioczyć z tego powodu i zachowywać się jak jeden z tych oklepanych greckich bohaterów. Porzuć pychę. To była tylko gra.
– Myślisz, że przejmuję się grą? – Odwracam się do niego. – Zginęli ludzie.
– Sami wybrali służbę we flocie. Znali ryzyko i polegli dla sprawy.
– Jakiej sprawy?
– Zachowania silnej Wspólnoty.
Patrzę na niego. Czy mój przyjaciel, mój przyjaciel o dobrym sercu, może być aż tak ślepy? Jaki wybór mieli ci ludzie? Byli z poboru.
Kręcę głową.
– Nic nie rozumiesz, prawda?
– Oczywiście, że nie rozumiem. Ty nigdy nikomu nic nie mówisz. Ani mnie, ani Sevro. Popatrz, jak potraktowałeś Mustang. Odpychasz od siebie przyjaciół, jakby to byli wrogowie.
Gdyby tylko wiedział.
***
Przekonuję się, że ogród jest pusty. Znajduje się na szczycie Puszki – przestronny szklany hol z ziemią i zielenią, pomyślany jako odskocznia dla zmęczonych jarzeniówkami żołnierzy. Karłowate drzewka kołyszą się na symulowanym wiaterku. Zdejmuję buty i skarpetki i wzdycham, gdy czuję trawę między palcami stóp.
Lampy nad drzewami udają słońce. Leżę pod nimi, aż w końcu z jękiem podnoszę się i idę w stronę gorącego źródełka pośrodku polany. Siniaki, w większości wyblakłe, plamią moje ciało jak małe sine i fioletowe stawy okolone żółtymi piaskami. Woda koi ból. Jestem chudszy, niż powinienem, ale ciało mam napięte jak struna. Gdyby nie złamana ręka, powiedziałbym, że jestem zdrowszy, niż byłem w Instytucie. Walka, kiedy karmią cię jajkami na bekonie, jest o niebo lepsza od walki z brzuchem pełnym na wpół surowej koźliny, jaką tam jadaliśmy.
Znajduję kwitnącego hemantusa obok sadzawki. Wyrósł tam, gdzie woda nie sięga. Pochodzi z Marsa tak jak ja, więc go nie zrywam. Pochowałem Eo w takim miejscu jak to. Pochowałem ją w sztucznym lesie nad kopalnią w Lykos, gdzie kochałem się z nią po raz ostatni. Byliśmy wtedy mizernymi, niewinnymi stworzeniami. Skąd w tak kruchej dziewczynie wziął się tak wielki zapał, takie marzenie o wolności, kiedy tak wiele silnych dusz mozoliło się i nie podnosiło głów ze strachu?
Nakrzyczałem na Roque’a, że nie obchodzi mnie porażka. Ale to nieprawda i mam wyrzuty sumienia, że przejmuję się przegraną, kiedy tak wiele straconych istnień domaga się ode mnie całego smutku. Jednak przed dzisiejszym dniem zwycięstwo mnie wzmacniało, bo z każdym kolejnym triumfem zbliżałem się do spełnienia marzenia Eo. Teraz porażka mnie z tego okradła. Zawiodłem dzisiaj Eo.
I jakby znał moje myśli, terminal łaskocze mnie w rękę. Połączenie od Augustusa. Zdejmuję cieniutki jak włos wyświetlacz i zamykam oczy.
Jego słowa odbijają się echem w mojej pamięci: „Nawet jeśli przegrasz, nawet jeśli nie zdołasz zagarnąć dla siebie zwycięstwa, nie pozwól zatriumfować domowi Bellona. Jeśli zyskają kontrolę nad jeszcze jedną flotą, to zakłóci równowagę sił”.
I to byłoby tyle. Unoszę się na wodzie, to przysypiam, to się wybudzam, aż palce mi się marszczą i zaczynam się nudzić. Nie jestem stworzony do takich cichych chwil. Wychodzę z wody, żeby się ubrać. Nie mogę kazać Augustusowi zbyt długo czekać. Czas stawić czoło staremu lwu. A potem może się prześpię. Będę musiał stać i oglądać cholerne Zwycięstwo urządzone dla Karnusa, ale potem wyniosę się z tego paskudnego miejsca, wrócę na Marsa i może do Mustang.
Kiedy jednak wychodzę z sadzawki, odkrywam, że ubranie zniknęło, podobnie jak moja brzytwa.
Wtedy ich wyczuwam.
Słyszę za sobą wojskowe buty. Głośne, podekscytowane oddechy. Domyślam się, że jest ich czwórka. Podnoszę kamień z ziemi. Nie. Odwracam się i widzę, że siedmioro blokuje wejście do ogrodu. Sami Złoci z domu Bellona. Sami moi śmiertelni wrogowie.
Karnus podchodzi wraz z pozostałymi. Ma równie wymizerowaną twarz jak ja, ale i tak w barach jest co najmniej o połowę szerszy. Góruje nade mną – Obsydianowy pod każdym względem, z wyłączeniem pochodzenia i umysłu. Jego roześmiana gęba promieniuje nieprzeciętną inteligencją. Pociera dłonią podbródek z dołeczkiem, a jego umięśnione przedramiona wyglądają jak wyrzeźbione z wygładzonego w rzece drewna. Jest coś przerażającego w obecności kogoś tak wielgachnego, że czujesz wibracje jego głosu w kościach.
– Wygląda na to, że przyłapaliśmy lwa Augustusa z dala od jego stada. Heja, Żniwiarzu.
– Cześć, Goliacie – mruczę, posługując się jego sygnałem wywoławczym.
Goliat niszczyciel. Goliat synobójca. Goliat dziki. Mustang powiedziała, że złamał kiedyś kręgosłup wymuskanemu Złotemu z Luny, przełożywszy go sobie przez kolano za to, że smarkacz ośmielił się wylać mu drinka w twarz w Perłowym Klubie. Jego matka przekupiła potem sędziego, żeby musiał uiścić tylko grzywnę.
Lista kar, jakie zapłacił za morderstwa, jest dłuższa od mojej ręki. Mordował Szarych, Różowych, zabił nawet jednego Fioletowego. Jednak najbardziej zasłynął zamordowaniem Claudiusa au Augustus, dziedzica i ulubionego syna arcygubernatora. Brata Mustang.
Kuzyni Karnusa krążą wokół niego. Wszyscy są z domu Bellona. Wszyscy urodzeni pod niebiesko-srebrnym herbem zwycięskiego orła. Bracia, siostry, kuzyni Cassiusa. Mają gęste kręcone włosy i piękne twarze. Ich wpływy przenikają całą Wspólnotę. Wszyscy słyną z umiejętności walki.
Jeden jest znacznie starszy ode mnie, niższy, ale potężniej zbudowany, jak pniak porośnięty mchem blond włosów. Ma około trzydziestki. Kellan, przypominam sobie teraz. Pełnoprawny legat, rycerz Wspólnoty. Przyszedł tu z braćmi i kuzynami ze względu na mnie. Ocieka arogancją. Ziewa na pokaz, bawiąc się w tę dziecinną grę.
Strach łomocze mi w piersi.
Z trudem oddycham. Mimo to uśmiecham się, a za plecami muskam włącznik systemu łączności na terminalu.
– Siódemka z domu Bellona! – śmieję się. – Po co ci aż siedmioro, Karnusie?
– Ty miałeś siedem statków przeciwko mojemu jednemu – odpowiada. – Przyszedłem podjąć naszą grę. – Przekrzywia głowę. – Myślałeś, że wystarczy mi zagłada twojego okrętu?
– Gra się skończyła – mówię. – Wygrałeś.
– Wygrałem, Żniwiarzu?
– Za cenę życia ośmiuset trzydziestu trzech ludzi.
– Jojczysz, bo przegrałeś? – pyta Cagney.
Jest najdrobniejsza spośród kuzynów, dwudziestoparoletnia lansjerka ojca Karnusa. To ona trzyma moją brzytwę – tę, którą dostałem od Mustang. Przecina nią ze świstem powietrze.
– Zatrzymam ją sobie – dodaje. – Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek widział, jak ją używasz. Nie krytykuję cię, rzecz jasna. Brzytwy są podstępne. Obawiam się, że takie są konsekwencje nędznego wychowania.
– Idź wsadzić pięść swojemu kuzynowi – szydzę. – Nie bez powodu wszyscy macie te zasrane loczki i wyglądacie jak spod sztancy.
– Musimy słuchać, jak szczeka, Karnusie? – jęczy Cagney.
– Nauczyłem Juliana łowić ryby, Żniwiarzu – odzywa się nagle legat. – Jako dzieciak nie przepadał za tym, bo uważał, że to za bardzo boli rybę. Twierdził, że to okrutne. Ten chłopiec, którego twój pan kazał zabić. Oto miara jego okrucieństwa. Jak wspaniale się czujesz? Za jak odważnego się uważasz?
– Nie chciałem go zabić.
– Ale my chcemy zabić ciebie – dudni Karnus.
Kiwa głową na swoich kuzynów. Dwóch z nich odłamuje gałęzie i rzuca mu je. Mają brzytwy, ale najwyraźniej nie chcą tego załatwić zbyt szybko.
– Jeśli mnie zabijecie, będą konsekwencje – ostrzegam. – To nie jest legalny pojedynek, a ja jestem Niezrównany. Chroni mnie Porozumienie. To będzie morderstwo. Będą cię ścigać Olimpijscy Rycerze. Osądzą cię. I stracą.
– Kto powiedział cokolwiek o morderstwie? – pyta Karnus.
– Należysz do Cassiusa. – Na lisią twarz Cagney wypływa uśmiech.
– Dzisiaj chroni cię Augustus – mówi Karnus. – Jego wybraniec. Zabicie ciebie oznaczałoby wojnę. Nikt jednak nie zaczyna wojny z powodu małego lania.
Cagney oszczędza lewą nogę. Uszkodzone kolano. Jej kuzyn staje na piętach. Boi się mnie. Karnus, wielkolud, prostuje się przed mną, co oznacza, że ma w dupie wszelkie szkody, jakich mogę narobić. Kellan uśmiecha się i stoi rozluźniony. Nie cierpię tego typu facetów. Niełatwo ich osądzić. Kalkuluję swoje szanse. Wtedy przypominam sobie o złamanej ręce, uszkodzonych żebrach i stłuczeniu nad prawym okiem i zmniejszam swoje szanse o połowę.
Boję się. Nie mogą mnie zabić, a ja nie mogę zabić żadnego z nich. Nie tutaj. Nie teraz. Wszyscy wiemy, jak zakończy się ten taniec. Mimo to musimy zatańczyć.
Karnus pstryka palcami i wszyscy rzucają się na mnie jednocześnie. Ciskam kamieniem w twarz Cagney. Pada. Atakuję Karnusa, wyjąc jak wściekły wilk, prześlizguję się pod jego pierwszym ciosem, wymierzam grad wściekłych uderzeń w jego centra nerwowe, wbijam łokieć w jego prawy biceps, rozrywając tkankę. Zatacza się do tyłu, a ja napieram, wykorzystując jego potężną budowę jak tarczę przed pozostałymi, uzbrojonymi w kije. Wyrywam oręż jednej z kuzynek, powalam ją ciosem w skroń. A potem obracam się i tą samą bronią mierzę w twarz Karnusa. On jednak blokuje uderzenie. Coś trafia mnie w potylicę. Drewno pęka. Drzazgi wbijają się w czaszkę. Nie potykam się. Do chwili, kiedy Karnus trafia mnie w twarz łokciem tak mocno, że łamie mi ząb.
Nie atakują mnie na zmianę, jedno po drugim. Otaczają mnie i karzą z całą skutecznością ich śmiercionośnego stylu walki, kravat. Celują w nerwy, w ważne organy. Udaje mi się ustać na nogach, trafić kilku przeciwników, ale nie stoję zbyt długo. Ktoś wbija mi kij w skórę, trafiając w nerw podżebrowy. Padam na ziemię jak stopiony wosk, a Karnus kopie mnie w głowę.
Prawie odgryzam sobie język.
Ciepło wypełnia mi usta.
Ziemia jest najmiększą rzeczą, jaką czuję.
Dławię się solą.
Krew i powietrze tryskają mi z ust, kiedy Karnus wbija stopę w mój brzuch, a potem w gardło. Śmieje się.
– Jak to ujął Lorn au Arcos, jeśli musisz tylko zranić mężczyznę, to lepiej zabij jego dumę.
Z charkotem nabieram powietrza w płuca.
Cagney zastępuje Karnusa, siada mi na piersi, przyszpilając kolanami ręce. Z trudem łapię oddech. Uśmiecha się i patrzy na linię moich włosów. Usta ma rozdziawione z podniecenia, bo dominuje nad drugim człowiekiem. Jej gorący oddech pachnie miętą.
– Co my tu mamy? – pyta, ścigając mi terminal z ręki. – Do diabła. Wezwał ludzi Augustusa. Wolałabym nie walczyć z tą suką Julii bez pancerza.
– To przestań się ociągać – warczy Karnus. – Do roboty.
– Ćśśś – szepcze Cagney, kiedy próbuję się odezwać. Przesuwa nożem po moich ustach i wsuwa go między wargi, aż uderza o zęby. – O tak, grzeczna suczka.
Zaczyna mi odcinać włosy.
– Ładnie i po cichu. Dobry Żniwiarz. Grzeczny Żniwiarz.
Krew piecze mnie w oczy, kiedy Karnus spycha Cagney z mojej piersi, łapie mnie i podnosi z ziemi lewą ręką. Prawą rozluźnia, przeklinając z powodu uszkodzonego bicepsa. Nie może wziąć zamachu do ciosu, więc tylko szczerzy do mnie zęby w uśmiechu i uderza z główki prosto w mostek. Świat mi się kołysze. Słychać trzask. Jak gałązki w ogniu. Wydaję z siebie nieludzkie rzężenie. Karnus uderza mnie znowu głową i ciska na ziemię.
Czuję obryzgujące mnie ciepło i smród szczyn wypełnia mi nozdrza. Śmieją się, a Karnus szepcze mi do ucha:
– Matka kazała mi przekazać: żebrak nigdy nie zostanie księciem. Za każdym razem, kiedy spojrzysz w lustro, przypomnisz sobie, co ci zrobiliśmy. Przypomnisz sobie, że oddychasz tylko dlatego, że ci pozwoliliśmy. Przypomnisz sobie, że twoje serce pewnego dnia wyląduje na naszym stole. Wspiąłeś się tak wysoko, a leżysz w błocie.
4
Upadek
Stoję przed swoim panem, ale on ma to w nosie.
Ściany gabinetu wyłożono boazerią, na podłodze leży zabytkowy dywan, który jego żelazny przodek zabrał z pałacu na Ziemi po upadku cesarstwa indyjskiego, jednego z ostatnich wielkich państw, jakie przeciwstawiły się Złotym. Jakież przerażenie musieli czuć naturalnie zrodzeni ludzie na widok Zdobywców spadających z nieba. Człowiek idealny, ale niosący kajdany zamiast nadziei.
Stoję przed biurkiem Augustusa, prostym meblem z drewna i żelaza, tuż przed mającą siedemset lat krwawą plamą w miejscu, gdzie głowa ostatniego cesarza indyjskiego została oddzielona od reszty ciała przez doskonałego Złotego zabójcę.
Nero au Augustus głaszcze leniwie lwa, który leży obok biurka. Wyglądają jak bliźniacze posągi. Za nimi rozciąga się kosmos. Iluminator wychodzi na czerń, gdzie statki armady Berło wiszą jak ogromne golemy pogrążone w straszliwym śnie. Mijamy je na ostatnim odcinku naszej trzytygodniowej podróży z Marsa.
Augustus zerka na biurko, na strumień danych przebiegający po drewnie.
Wydaje się, że minęło mnóstwo czasu, odkąd zabrał mnie na wycieczkę po Marsie, żeby pokazać nasze dominia: od latyfundiów, gdzie nadCzerwoni mozolą się przy uprawach, po wielkie obszary polarne, gdzie Obsydianowi żyją w izolacji i średniowiecznych warunkach. Faworyzował mnie wtedy, trzymał blisko siebie, uczył rzeczy, których nauczył go własny ojciec. Byłem jego ulubieńcem, ustępowałem tylko Leto. Teraz on jest obcym człowiekiem, a ja powodem do wstydu.
Minęły dwa miesiące, odkąd Karnus pobił mnie w Akademii. Chociaż włosy mi odrosły, a połamane kości się zrosły, nie odzyskałem dobrej reputacji. I dlatego mój staż u arcygubernatora jest w najlepszym wypadku niepewny. Z każdym dniem przybywa mi wrogów. Ci nowi jednak wolą szepty od brzytew.
Coraz bardziej wierzę, że Synowie Aresa wybrali niewłaściwego człowieka. Nie jestem stworzony do tej walki na zimno, do polityki. Nie jestem też stworzony do subtelności. Do diabła, w dowolniej chwili jestem gotowy schować chłopaka w brzuchu zdechłego konia, ale nie potrafiłbym nikogo przekupić, nawet gdyby zależało od tego moje życie.
Łagodny, ciepły głos przyzwyczajony do głoszenia półprawd sączy się przez gabinet arcygubernatora:
– Trzy rafinerie. Dwa nocne kluby. I dwa posterunki policyjne Szarych. Wszystkie wysadzono w powietrze, odkąd opuściliśmy Marsa. Siedem ataków, mój panie. Pięćdziesiąt dziewięć ofiar wśród Złotych.
Pliniusz. Smukły jak salamandra, o skórze gładkiej jak u Różowego. Politikos nie jest Niezrównanym Naznaczonym, nigdy nawet nie trafił do Instytutu. Spogląda błyszczącymi oczami spod rzęs, które sprawiłyby, że paw zawstydziłby się własnych piór. Przygaszona szminka pokrywa jego wąskie wargi. Włosy ma ułożone w pukle i wypachnione. Jego ciało jest szczupłe, ale muskularne w przyjemny dla oka, choć zupełnie zdawkowy sposób, okryte zbyt ciasną haftowaną tuniką z jedwabiu. Dziecko mogłoby sprać na kwaśne jabłko tego ślicznego kociaka w skórze mężczyzny. A jednak potrafi niszczyć całe rody, rzucając tu pogłoskę, tam żarcik. Dysponuje zupełnie innym rodzajem siły. O ile ja jestem ucieleśnieniem energii kinetycznej, o tyle on – potencjalnej.
Słyszałem, że jest także odpowiedzialny za zniszczenie mojej reputacji. Tactus zasugerował, że to Pliniusz mógł skłonić Karnusa do aktu przemocy w ogrodzie, albo przynajmniej zaaranżować, żeby holoKamery zarejestrowały te chwile mojego „triumfu”.
Obok Pliniusza stoi czwarta osoba w pokoju, Leto. To bystry lansjer, dziesięć lat ode mnie starszy. Nosi włosy zaplecione w warkocze i ma uśmiech jak sierp księżyca. Jest także poetą brzytwy, według niektórych młodszą wersją Lorna au Arcos. Najpewniej to on odziedziczy posiadłości Augustusa zamiast jego własnych potomków: Mustang i Szakala. Prawdę mówiąc, lubię tego gościa.
– Synowie Aresa robią się zbyt śmiali – mruczy Augustus.
– Tak, mój panie. – Pliniusz mruży oczy. – O ile to rzeczywiście oni stoją za tymi działaniami.
– A jaka jeszcze inna mrówka nas podgryza?
– O żadnej więcej nie wiemy, ale istnieją także pająki, kleszcze i szczury. Ataki bombowe są prostackie jak na robotę Aresa, mało wybiórcze, nietypowo dla niego brutalne. Nie pasują do wzorca obejmującego sabotaże techniczne i propagandę. Ares nie jest kapryśny, więc z trudem przychodzi mi uwierzyć, że to on stoi za tymi wydarzeniami.
Augustus marszczy brwi.
– Co zatem sugerujesz?
– Może istnieje inna grupa terrorystyczna, mój panie. Zważywszy że według cenzusu mamy osiemnaście miliardów ludzi, trudno uznać, że jeden człowiek ma monopol na wszystkie akcje terrorystyczne. Może to nawet organizacja przestępcza. Pracowałem nad bazą danych, którą mogę się podzielić…
Pliniusz ma rację. Ataki terrorystyczne, które dręczą ostatnio Marsa i inne planety, nie mają sensu. Dancer mówił o sprawiedliwości, nie o zemście. Te akcje są małostkowe i makabryczne: ataki bombowe w koszarach, w outletach odzieżowych, na bazarach, w kawiarniach dla nadKolorów, w restauracjach. Ares nigdy nie zgodziłby się na coś takiego. Przyciągają zbyt dużą uwagę, przynoszą zdecydowane za mało i prowokują Złotych do działania, do zniszczenia Synów Aresa.
Wysyłałem wiadomości do Dancera przez holoSkrzynkę. Nic. Tylko cisza. Czy to możliwe, że nie żyje? Czy też Ares porzucił mnie na rzecz nowej strategii ataków bombowych?
Pliniusz ziewa.
– Może Ares zmienił taktykę. To diabeł wcielony.
– O ile to w ogóle mężczyzna – odzywa się Leto.
– Ciekawe. – Augustus obraca się gwałtownie. – Uważasz, że nie?
– A dlaczego zakładamy, że Ares to mężczyzna? Może to kobieta. A równie dobrze może okazać się grupą jednostek, co wyjaśniałoby niespójność nowej strategii z poprzednią. – Leto odwraca się do mnie i patrzy zachęcająco. – A co ty myślisz, Darrow?
– Nie dręcz Darrowa skomplikowanymi pytaniami! – grucha Pliniusz obronnym tonem. – Niech to będą takie, na które wystarczy odpowiedzieć tak lub nie, żeby się nie pogubił. – Posyła mi najbardziej litościwy z uśmiechów i ściska mnie współczująco za ramię. – Za przyjemnymi uśmiechami kryje się proste, uczciwe stworzenie. Powinieneś o tym wiedzieć.
Stoję tam i przyjmuję te słowa.
Pliniusz odwraca się ode mnie.
– W każdym razie, Leto, zapominasz o tym, że zaprojektowaliśmy kulturę Czerwonych tak, żeby była wysoce patriarchalna. Ich tożsamość zbiorowa skupia się wokół gromadzenia zasobów koniecznych do wstępnego terraformowania Marsa. A żmudne fizyczne, wyczerpujące prace spadają na barki mężczyzn. Nie pozwalamy wykonywać ich kobietom, nawet kiedy są do tego zdolne, bo przestrzegamy Protokołu Stratyfikacyjnego. Widzisz więc, że to nie może być kobieta, bo żaden Rdzawy prostak nie podążyłby za kimś, kto nigdy nie pracował na świdroSzponie.
Leto uśmiecha się przebiegle.
– O ile Ares jest Czerwony.
Pliniusz i Augustus się śmieją.
– Może to obłąkany Fioletowy, który przeniósł się ze swoją grą na nową scenę – proponuje Pliniusz.
– Albo Miedziany makler, który zwariował od wypełniania prowincjonalnych zeznań podatkowych – dodaje Leto.
– Nie! Obsydianowy, który, śmiem zasugerować, wreszcie porzucił swój lęk przed techniką i nauczył się korzystać z holoKamery. – Pliniusz klepie się z uciechy w udo. – Oddałbym jedną z moich Róż, żeby tylko zobaczyć…
– Dość już, łaskawi panowie. – Augustus przerywa im, pukając palcem w blat biurka. Pliniusz i Leto uśmiechają się do siebie szeroko i odwracają się do arcygubernatora. – Co zalecasz, Pliniuszu?
– Tak, oczywiście. – Pliniusz odchrząkuje. – W przeciwieństwie do ich propagandy i cyberataków, na brutalne zamachy odpowiedź jest łatwa. Czy to Ares, czy też nie, trzeba zareagować. Nasze drużyny uderzeniowe są gotowe przeprowadzić taktyczne ataki na kilkanaście ośrodków treningowych terrorystów pod powierzchnią Marsa. Powinniśmy uderzyć już teraz. Jeśli zaczekamy, pretorianie Suwerenki wezmą sprawy w swoje ręce. Ludzie z Luny nie rozumieją Marsa. Wszystko zawalą.
– Głupiec ciągnie za liście, brutal ścina drzewo. Mędrzec wykopuje korzenie. – Augustus milknie. – Powiedział to kiedyś mojemu ojcu Lorn au Arcos. Te słowa wyryto w Sali Ostrzy w Nowych Tebach. Uderzenie w ośrodki treningowe nie da nam nic poza ładnymi obrazkami wybuchów w holoSieci. Mam dość politycznych zagrywek. Nasza strategia musi się zmienić. Z każdym atakiem bombowym Suwerenka jest coraz bardziej znużona moją administracją.
– Zarządzasz Marsem – mówi Leto. – Nie Wenus, nie Ziemią. Nasza planeta nie należy do spokojnych. Czego ona się spodziewa?
– Efektów.
– O czym myślisz, mój panie? – pyta Pliniusz.
– Zamierzam zatruć korzenie tego drzewa, Synów Aresa. Chcę zamachowców-samobójców, nie Szarych. Znajdźcie najpodlejszych, najbrzydszych Czerwonych na Marsie, weźcie ich rodziny jako zakładników, zagroźcie, że zabijecie ich synów i córki, jeśli ojcowie nie zrobią tego, co im rozkażemy. Skupcie zamachowców-samobójców na powierzchni, gdzie jest dużo młodzieży, i w dwóch wybranych kopalniach. Żadnych kobiet. Chcę rozłamu w ich społeczeństwie. Kobiety przeciwko przemocy.
Jak niewiele jest warte tutaj życie. To raptem słowa na wietrze.
– Także w obszarach miejskich – kontynuuje arcygubernator. – Nie tylko Brązowi i Czerwoni górnicy i rolnicy. Chcę mieć martwe Niebieskie i Zielone dzieci w szkołach albo pasażach handlowych, a obok pozostawione symbole Aresa. A potem przekonamy się, czy inne Kolory nadal będą śpiewać przeklętą piosenkę tej dziewczyny.
Serce zamiera mi na chwilę. Eo nawet sobie nie wyobrażała, że jej pieśń tak się rozprzestrzeni: dotarła do holoSieci i przepłynęła przez cały Układ Słoneczny, udostępniona ponad miliard razy dzięki anarchistycznym grupom hakerskim. Raz za razem obawiam się, że ktoś mnie rozpozna. Może niektórzy Złoci przegrzebią się przez archiwa i odkryją, że mąż Eo nazywał się Darrow. Jednak nawet ja ledwie poznaję tego chudego jak szkielet, bladego chłopaka. A jeśli idzie o imiona? Nie ma w archiwach rzetelnych zapisów z imionami podCzerwonych. Miałem numer nadany mi przez jakiegoś nadgorliwego Miedzianego administratora. L17L6363. I L17L6363 został powieszony, umarł na sznurze, a potem jego ciało zostano wykradzione przez nieznanego sprawcę i prawdopodobnie pochowane głęboko w kopalni.
– Zamierzasz zrazić inne kolory do Czerwonych, a potem Czerwonych do Synów Aresa? – Pliniusz się uśmiecha. – Mój panie, czasem zastanawiam się, po co w ogóle potrzebujesz moich usług.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Pliniuszu. To poniżej godności nas obu.
Pliniusz się kłania.
– W rzeczy samej. Proszę o wybaczenie, mój panie.
Augustus znowu patrzy na Leto.
– Wiercisz się jak szczeniak.
– Boję się, że to pogorszy sytuację. – Leto marszczy czoło do własnych myśli. – W tej chwili Synowie są uciążliwością, to fakt. Daleko im jednak do naszych najpoważniejszych problemów. Jeśli to zrobimy, możemy dolać oliwy do ognia. Co gorsza, będziemy wtedy równie winni jak oni sami. Staniemy się terrorystami.
– Nie ma żadnej winy. – Pliniusz zerka od niechcenia na płynące dane na swoim terminalu. – Nie, kiedy sam jesteś sędzią.
To nie uspokaja Leto.
– Mój panie, musimy rządzić, ponieważ jesteśmy najlepiej stworzeni do kierowania rodzajem ludzkim. Jesteśmy królami–filozofami Platona. Władamy w imię porządku. Zapewniamy stabilność. Synowie Aresa są anarchistami. Im chodzi o chaos. Powinniśmy to wykorzystać. To powinno być naszą bronią. Nie Szarzy atakujący nocą. Nie zamachowcy wśród dzieci.
– Powinniśmy dążyć do wyższych celów? – pyta Pliniusz.
– Tak! Może należałoby rozkręcić kampanię medialną przeciwko Synom. Darrow, nie zgodzisz się ze mną?
Znowu nie odpowiadam. Nie odezwę się, dopóki arcygubernator nie dostrzeże mojej obecności. Nie ceni sobie bezczelności ani niestosownego zachowania, o ile nie są dla niego korzystne.
– Idealizm. – Pliniusz wzdycha. – Godny podziwu u młodych ludzi, nawet jeśli chybiony.
– Uważaj sobie z tym protekcjonalnym tonem, politikosie – warczy Leto, przyglądając się znaczącemu uśmieszkowi na twarzy Pliniusza, na której nie ma blizny Niezrównanego. – Twój plan powinien być mniej brutalny, arcygubernatorze. Tylko o to mi chodzi.
– Brutalność. – Augustus pozwala, żeby słowo zawisło w powietrzu. – Brutalność nie jest ani dobra, ani zła. To po prostu przymiot, cecha, w tym wypadku atrybut działania. Tymczasem musisz przeanalizować naturę samego działania. Czy powstrzymanie terrorystów przed zabijaniem niewinnych jest złe czy dobre?
– Dobre. Chyba.
– Zatem jakie znaczenie mają nasze metody, dopóki skrzywdzimy mniej niewinnych, niż skrzywdziliby Synowie, gdybyśmy pozwolili im dalej istnieć? – Augustus splata dłonie o długich palcach. – Jednakże w gruncie rzeczy to nie jest kwestia filozoficzna, lecz polityczna. Synowie Aresa nie są zagrożeniem. W żadnym razie. To jedynie broń dla naszych politycznych przeciwników, przede wszystkim dla domu Bellona, którzy wykorzystają ich jako pretekst ku temu, żeby stwierdzić, że nie potrafię zapanować nad Marsem. Kędzierzawi już próbują pozbawić mnie funkcji gubernatora. Jak wiecie, tylko Suwerenka może to uczynić i nie potrzebuje do tego nawet głosowania w senacie. Jeśli zechce, może oddać Marsa innej rodzinie: Bellonie, naszym sprzymierzeńcom Julii, może nawet komuś spoza planety. Nikt z nich nie będzie zarządzał Marsem równie efektywnie jak ja. A kiedy Mars działa efektywnie, wszyscy na tym korzystają, i ci na dole, i ci na górze. Nie jestem despotą. Ojciec musi jednak trzepnąć dzieci po uszach, gdy próbują podpalić dom. Jeśli mam zabić parę tysięcy dla dobra większości, dla nieprzerwanego strumienia helu-3, dla obywateli tej planety, żeby mogli żyć w świecie, którego nie rozrywa wojna, to tak zrobię. A to sprowadza nas do kwestii Darrowa au Andromedus.
Teraz jego zimne oczy zatrzymują się na mnie, zaraz po tym, jak skazał na śmierć tysiąc niewinnych ludzi. Nie umiem powstrzymać wzdrygnięcia, kiedy narasta we mnie mroczna nienawiść. Pochylam głowę uprzejmie i z szacunkiem.
– Mój panie. Wezwałeś mnie?
– Owszem. I przedstawię powód krótko. Kiedy zabrałem cię z Instytutu i zatrudniłem u siebie, to była ryzykowna zagrywka. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak.
– Myślałem, że twoje zasługi wystarczą, i uznałem, że twoja rywalizacja z Cassiusem au Bellona jest zabawna na swój dziecinny sposób. Jednakże krwawa waśń między wami stała się… – Zerka na Pliniusza. – …uciążliwa dla moich interesów, zarówno pod względem ekonomicznym, jak i politycznym. Utraciliśmy znaczące dochody z powodu wzrostu ceł w handlu z Rdzeniem, gdzie Bellona ma swoich stronników. Rody wahają się, czy honorować umowy zawarte lata temu przy stołach negocjacyjnych. Zatem w ramach pojednawczego gestu wobec poszkodowanych stron postanowiłem sprzedać twój kontrakt innemu rodowi.
Wzdrygam się.
– Mój panie… – próbuję wtrącić. Nie może do tego dojść. Pozbawi mnie mojego miejsca, prawie trzy lata pracy pójdą na marne. – Gdybym mógł…
– Nie możesz. – Otwiera szufladę i nonszalanckim gestem rzuca swojemu lwu kawał mięsa. – Podjąłem tę decyzję miesiąc temu. Nie ma sensu się ze mną spierać. Nie jestem Żywym Srebrem negocjującym kontrakty terminowe na lit. Pliniuszu…
– Szczegóły są dość proste, Darrow, więc poradzisz sobie z ich zrozumieniem. – Pliniusz nie odrywa ode mnie wzroku. – Arcygubernator był nadzwyczaj uprzejmy, uprzedzając cię o rozwiązaniu umowy, zgodnie z twoim kontraktem.
– Mój kontrakt mówi, że powinien zostać poinformowany z minimum sześciomiesięcznym wyprzedzeniem.
– Jeśli przypomnisz sobie paragraf ósmy, ustęp C, klauzulę czwartą, to owszem, powinieneś zostać poinformowany z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, chyba że zachowasz się w sposób niegodny lansjera szanownego rodu Augustus.
– To jakiś żart? – Patrzę na Leto i Augustusa.
– A śmiejemy się? – pyta sztywno Pliniusz. – Nie? Nikt nawet nie prychnął ani nie parsknął?
– Wśród lansjerów zająłem drugie miejsce w klasyfikacji absolwentów Akademii! Ty nie zdołałeś nawet zaliczyć Instytutu.
– Nie, nie chodzi o to. Wykazałeś się… dostatecznie.
– O co w takim razie?
– O twoją nieustanną obecność w talk showach w hP.
– Nigdy nie brałem udziału w żadnym programie w hP! Ja tego nawet nie oglądam!
– Och, daruj sobie. Rozkoszujesz się swoją sławą. Chociaż kpią z ciebie, pławisz się w blasku reflektorów i okrywasz ten ród wstydem. Znamy historię wyszukiwania na twoim terminalu. Widzimy, jak mizdrzysz się przed swoimi wizerunkami w hP, jakby to było twoje osobiste lusterko. Krążą historie na temat ciebie i córki arcygubernatora…
– Mustang jest na dworze na Lunie!
– Co najprawdopodobniej sam zaaranżowałeś. Poprosiłeś, żeby dołączyła do dworu Suwerenki? Czy to część twojego planu poróżnienia córki z ojcem?
– Pieprzysz od rzeczy.
– Kalasz wizerunek domu Augustus. Bijesz się z członkami rodziny Bellona w miejscu stworzonym z myślą o odpoczynku i kontemplacji. Nie możemy tego tolerować.
Nie wiem, co powiedzieć. Wszystko zmyśla. Fakty by wystarczyły, ale on kłamie, żeby mi dopiec, dowieść, że ma nade mną władzę.
– Zerwanie kontraktu nastąpi za trzy dni – dodaje.
– Trzy dni – powtarzam.
– W tym czasie udasz się z nami na powierzchnię Luny i pozostaniesz w rezydencji przygotowanej dla rodziny Augustus na okres Szczytu, ale od tej chwili nie jesteś już lansjerem tego rodu. Nie reprezentujesz arcygubernatora i nie możesz wykorzystywać jego nazwiska, żeby uzyskać dostęp do różnych obiektów, nadskakiwać młodym damom czy młodym mężczyznom, chwalić się nim, obiecywać ani grozić. Twój rodowy terminal zostanie skonfiskowany. Twoje kody identyfikacyjne lansjera już zdegradowano i w związku z tym zaprzestaniesz udziału we wszelkich projektach, do jakich wcześniej zostałeś przypisany.
– Brałem udział tylko w projektach budowlanych.
Na usta Pliniusza wypływa gadzi uśmieszek.
– Wobec tego zmiana będzie dla ciebie łatwa.
– Komu zostanę sprzedany? – udaje mi się wykrztusić pytanie.
Augustus nie patrzy mi w oczy, kiedy mnie porzuca. Głaszcze swojego lwa. Można by pomyśleć, że w ogóle nie ma mnie w tym pokoju. Leto wbija wzrok w podłogę, zawstydzony. Jest zbyt szlachetny na taką farsę, ale Augustus chciał, żeby był przy tym, żeby się uczył, jak należy amputować gnijącą kończynę.
– Nie zostaniesz sprzedany, Darrow. Spodziewałbym się, że mimo swojego urodzenia będziesz rozumiał swoje miejsce. Nie jesteśmy Różowymi czy Obsydianowymi, żeby sprzedawać nas jak niewolników. Twoje usługi wystawiono na aukcję – odpowiada Pliniusz.
– Psiakrew, to jedno i to samo – warczę. – Porzucacie mnie. Ktokolwiek mnie kupi, moje usługi nie będą mnie chronić przed rodziną Bellona. Te kędzierzawe sukinsyny dopadną mnie i zabiją. Nie zrobili tego dwa miesiące temu tylko dlatego, że…
– Że byłeś przedstawicielem rodu Augustus? – pyta Pliniusz. – Ale arcygubernator nie jest ci nic winny. Tkwisz w tym błędnym przeświadczeniu? Przeciwnie: to ty masz wobec niego zobowiązania. Chronienie cię kosztowało nas dużo pieniędzy. Ceną były okazje, kontrakty, umowy handlowe. I te koszty okazały się za wysokie. Musimy sprawiać wrażenie, że szukamy pokoju z domem Bellona. Suwerenka życzy sobie pokoju. A ty? Ty jesteś źródłem tarć, przysłowiową solą w oku, narzędziem wojny. Teraz przetapiamy nasz miecz, żeby wykuć lemiesz.
– Ale najpierw zetniesz mi tym mieczem głowę.
– Darrow, nie skamlaj. – Pliniusz wzdycha. – Wykaż się odrobiną determinacji, młody człowieku. Twój czas minął, owszem, ale masz odwagę. Masz wigor typowy dla młodości. Wyprostuj ten swój kręgosłup i odejdź z godnością Złotego, który wie, że zrobił wszystko, co w jego mocy. – Jego oczy śmieją się ze mnie. – To oznacza, że masz wyjść z gabinetu. I to teraz, łaskawy panie, zanim Leto skopie ci ten niedorzecznie umięśniony tyłek.
Patrzę na arcygubernatora.
– Taką masz o mnie opinię, mój panie? Uważasz mnie za pochlipującego dzieciaka, którego można wysłać do kąta?
– Darrow, najlepiej będzie, jeśli… – zaczyna Leto.
– To ty nas zagoniłeś w kozi róg – odzywa się Pliniusz, kładąc rękę na moim ramieniu. – Jeśli boisz się, że nie otrzymasz odprawy, to niepotrzebnie. Dostaniesz dość pieniędzy…
– Kiedy ostatnim razem sługus arcygubernatora mnie dotknął, wbiłem mu nóż w móżdżek. Sześć razy. – Patrzę na jego rękę, a on szybko ją zabiera. Prostuję się. – Nie odpowiadam przed nienaznaczonym, smarkatym Piksem. Jestem Niezrównanym Naznaczonym. ArcyPrymusem pięćset czterdziestego drugiego rocznika Instytutu Marsjańskiego. Odpowiadam jedynie przed arcygubernatorem.
Robię krok w stronę Augustusa, więc Leto ustawia się tak, żeby móc go osłonić. Wszyscy pamiętają, jaki mam temperament.
– To ty wystawiłeś mi Juliana au Bellona w ramach Próby, mój panie. – Świdruję go wzrokiem. – Zabiłem go dla ciebie. Walczyłem z Karnusem dla ciebie. Milczałem i pilnowałem, żeby moi ludzie także milczeli po tym, jak próbowałeś kupić swojemu synowi zwycięstwo w Instytucie. – Leto wzdraga się na te słowa. – Zmanipulowałem nagrania. Dowiodłem, że jestem lepszy od twoich własnym potomków. A teraz mówisz, mój panie, że jestem ci kulą u nogi.
– Jesteś Niezrównanym Naznaczonym – zgadza się arcygubernator, analizując dane na biurku – ale masz niewielkie znaczenie. Twoja rodzina nie żyje. Nie zostawiła ci żadnych ziem, żadnych zasobów czy ośrodków przemysłowych, żadnej pozycji w rządzie. Wszystko zostało im odebrane, żeby spłacić długi, wszystko włącznie z honorem. Ciesz się z wszelkich ochłapów, jakie dali ci lepsi od ciebie. Pamiętaj, jakie wyświadczono ci przysługi.
– Myślałem, że ważniejsze są dla ciebie czyny niż tytuły. Mój panie, Mustang cię opuściła. Nie popełniaj błędu, odcinając się także ode mnie.
Wreszcie podnosi głowę, żeby na mnie spojrzeć. Te oczy należą do czegoś, co wyrasta poza człowieka, czai się w nich odległa, bezwzględna kalkulacja napędzana przez monstrualną, nieludzką dumę. Ta duma wykracza poza niego i rozciąga się aż po pierwsze chwiejne kroki, jakie człowiek postawił w pustce kosmosu. To duma licznych pokoleń ojców i dziadków, sióstr i braci, wydestylowanych w pojedyncze, genialne, idealne naczynie, które nie zna porażki, nie znosi błędów.
– Moi wrogowie upokorzyli cię, a poprzez ciebie upokorzyli mnie. Powiedziałeś mi, że wygrasz. Ale przegrałeś. To wszystko zmienia.