Żelazny złoty. Cykl Czerwony świt. Tom 4 - Pierce Brown - ebook + książka

Żelazny złoty. Cykl Czerwony świt. Tom 4 ebook

Pierce Brown

0,0
61,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zakończył stulecia rządów Złotych, zerwał okowy imperium, a dziś jest bohaterem nowej, wspaniałej republiki. Zapłacił jednak straszliwą cenę.

Na obrzeżach Układu Słonecznego wnuk zamordowanej przez niego władczyni śni o zemście.

W twierdzy ukrytej na dnie wenusjańskiego oceanu Pan Popiołów snuje plany zmiażdżenia nowo powstałej demokracji.

Bliżej domu młoda Czerwona dziewczyna, której Powstanie odebrało wszystko, zaczyna się zastanawiać, czy wolność nie jest tylko kolejnym kłamstwem Złotych.

W tym przerażającym nowym świecie, w którym Obsydianowi piraci łupią statki w Pasie Asteroid, Marsem wstrząsają ludobójstwa i klęski głodu, a Luna jest terroryzowana przez mafie, Darrow - w towarzystwie nowych bohaterów z całego układu - będzie musiał stawić czoło chaosowi, jaki rozpętał się po rewolucji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 852

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Cortazár

Minęło pra­wie trzy­dzie­ści lat, od kiedy Paolo Cortazár prze­le­ciał przez wrota Lako­nii ze zbun­to­waną flotą. Wystar­cza­jąco dużo czasu, by zbu­do­wać namiastkę cywi­li­za­cji, mia­sto, stwo­rzyć kul­turę. Wystar­cza­jąco dużo czasu, by mógł potwier­dzić, że obcy inży­nie­ro­wie zapro­jek­to­wali pro­to­mo­le­kuły jako budow­ni­czych mostów. Roz­rzu­cili je pośród gwiazd jak nasiona, by wchła­niały napo­tkane życie orga­niczne i two­rzyły pier­ście­nie wrót do kie­szon­ko­wego wszech­świata, ogniwa mię­dzy świa­tami. Do czasu ich śmierci powolna strefa z jej pier­ście­niami była cen­tral­nym punk­tem impe­rium, wykra­cza­ją­cym poza ramy ludz­kiego poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. Teraz znowu tak będzie. Drobny mecha­nizm, który budo­wał mosty wycho­dzące poza lokal­ność, zmie­nił wszystko dla całej ludz­ko­ści.

Choć Paola w zasa­dzie nie obcho­dziła cała ludz­kość. Dla niego fakt ist­nie­nia pro­to­mo­le­kuły i udo­stęp­nia­nych przez nią tech­no­lo­gii był wszech­ogar­nia­jący. Zmie­niał nie tylko kształt ota­cza­ją­cego go wszech­świata, lecz także wpły­nął na jego życie oso­bi­ste i zawo­dowe. Na dzie­się­cio­le­cia stał się jego jedyną obse­sją. Pod­czas kłótni, która zakoń­czyła ich zwią­zek, jego ostatni chło­pak oskar­żył go, że wręcz kocha pro­to­mo­le­kułę.

W zasa­dzie Paolo nie mógł temu zaprze­czyć. Minęło tyle czasu, od kiedy czuł coś zbli­żo­nego do miło­ści wzglę­dem innego czło­wieka, że stra­cił już kon­tekst do oceny tego, co można zakwa­li­fi­ko­wać jako miłość. Stu­dio­wa­nie pro­to­mo­le­kuły i nie­zli­czo­nych, wywo­dzą­cych się z niej dzia­łów wie­dzy nauko­wej pochła­niało więk­szość jego czasu i uwagi. Zro­zu­mie­nie spo­so­bów, w jakie oddzia­ły­wała na inne arte­fakty i tech­no­lo­gie obcych, było zada­niem na poko­le­nia. Nie prze­pra­szał za swoje zaan­ga­żo­wa­nie. Maleńka, cudowna dro­bina tak pełna ukry­tych infor­ma­cji była niczym nie­ustan­nie roz­kwi­ta­jący pączek. Była piękna w spo­sób, w jaki nie mogło być piękne nic innego. Jego kocha­nek nie potra­fił tego zaak­cep­to­wać i w końcu, patrząc na to z per­spek­tywy czasu, roz­pad ich związku był nie­unik­niony. Paolo tęsk­nił za nim w dość abs­trak­cyjny spo­sób. Tak jak mógłby tęsk­nić za parą wygod­nych butów.

Jego czas i uwagę pochła­niało tyle cudow­nych spraw.

Na ekra­nie przed nim koronka węglowa roz­ra­stała się i roz­wi­jała w zło­żone, prze­pla­tane wzory. We wła­ści­wych warun­kach śro­do­wi­sko­wych i odpo­wied­nim ośrodku wzro­stu pro­to­mo­le­kuła domyśl­nie two­rzyła wła­śnie takie struk­tury prze­strzenne. Utwo­rzony w ten spo­sób mate­riał był lżej­szy niż taka sama obję­tość włó­kien węglo­wych i miał więk­szą wytrzy­ma­łość na roz­cią­ga­nie niż gra­fen. Komi­sja tech­no­lo­gii Lakoń­skiej Rady Woj­sko­wej popro­siła go o zba­da­nie moż­li­wo­ści wyko­rzy­sta­nia mate­riału w pan­cer­zach pie­choty. Co było wyzwa­niem inży­nie­ryj­nym ze względu na fakt, że siatka miała skłon­ność do trwa­łego wią­za­nia się z ludzką skórą. Ale to w niczym nie ujmo­wało jej urody.

Paolo zmo­dy­fi­ko­wał czu­łość wiązki elek­tro­no­wej i nachy­lił się do moni­tora, przy­glą­da­jąc się, jak pro­to­mo­le­kuła wychwy­tuje wolne atomy węgla i spraw­nie wplata je w siatkę, jakby była dziec­kiem sku­pio­nym na zaba­wie.

– Dok­to­rze Cortazár – zabrzmiał głos.

Paolo odpo­wie­dział burk­nię­ciem i mach­nię­ciem ręki zna­czą­cym we wszyst­kich języ­kach „idź sobie, jestem zajęty”.

– Dok­to­rze Cortazár – nie ustę­po­wał głos za ple­cami.

Paolo ode­rwał wzrok od ekranu i odwró­cił się. Zoba­czył osobę o nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej płci, bar­dzo jasnej cerze, ubraną w far­tuch labo­ra­to­ryjny, trzy­ma­jącą duży ter­mi­nal ręczny. Spró­bo­wał przy­po­mnieć sobie imię postaci. Caton? Can­ton? Can­tor? Jakoś tak. Jeden z licz­nych tech­ni­ków labo­ra­to­ryjnych. O ile Paolo pamię­tał, nawet dość kom­pe­tentny, ale ośmie­lił mu się prze­szko­dzić, więc będzie musiał wycią­gnąć kon­se­kwen­cje. Ner­wowy wyraz twa­rzy osoby imie­niem Caton/Can­tor/Can­ton suge­ro­wał, że zdaje sobie sprawę z tego faktu.

– Dyrek­tor popro­sił mnie o przy­po­mnie­nie panu – wyja­śnił, zanim Paolo zdą­żył się ode­zwać – że ma pan zapla­no­wane spo­tka­nie. Z – głos tech­nika przy­cichł pra­wie do szeptu – nim. Z Nim.

Tech­nik nie miał (czy też nie miała) na myśli dyrek­tora. Był tylko jeden On.

Paolo wyłą­czył ekran i upew­nił się, że sys­tem moni­to­ro­wa­nia wszystko reje­struje, a potem wstał.

– Tak, oczy­wi­ście – potwier­dził. A potem, ponie­waż ostat­nio się sta­rał, dodał: – Dzię­kuję. Can­tor?

– Caton – odpo­wie­dział tech­nik z widoczną ulgą.

– Oczy­wi­ście. Prze­każ dyrek­to­rowi, że już idę.

– Mam panu towa­rzy­szyć, dok­to­rze – wyja­wił Caton, stu­ka­jąc w ekran ter­mi­nala ręcz­nego, jakby był to ele­ment jakiejś listy.

– Oczy­wi­ście. – Paolo zdjął z wie­szaka przy drzwiach swój far­tuch i wyszedł.

Labo­ra­to­rium bio­in­ży­ne­rii i nano­in­for­ma­tyki Uni­wer­sy­tetu Lako­nii było naj­więk­szą pla­cówką badaw­czą na pla­ne­cie. Moż­liwe, że naj­więk­szą w całej prze­strzeni zaj­mo­wa­nej przez ludz­kość. Kam­pus uni­wer­sy­tecki roz­cią­gał się na powierzchni pra­wie czter­dzie­stu hek­ta­rów na przed­mie­ściach sto­licy Lako­nii, a jego labo­ra­to­rium obej­mo­wało pra­wie ćwierć tego terenu. Jak wszystko na pla­ne­cie, było o rzędy wiel­ko­ści więk­sze niż było to potrzebne dla zaj­mu­ją­cych je obec­nie ludzi. Zbu­do­wano je z myślą o przy­szło­ści. Dla tych wszyst­kich, któ­rzy przyjdą póź­niej.

Paolo masze­ro­wał ener­gicz­nie po żwi­ro­wej ścieżce, po dro­dze spraw­dza­jąc odczyty z ekranu na przed­ra­mie­niu. Caton biegł za nim truch­ci­kiem.

– Dok­to­rze – ode­zwał się tech­nik, wska­zu­jąc w prze­ciwną stronę – przy­go­to­wa­łem dla pana wózek. Jest na par­kingu C.

– Przy­pro­wadź go pod Sto­dołę. Muszę tam jesz­cze coś zro­bić.

Caton wahał się chwilę, zawie­szony mię­dzy bez­po­śred­nim roz­ka­zem wyda­nym przez Paola a odpo­wie­dzial­no­ścią bycia jego opie­ku­nem.

– Tak, dok­to­rze – odpo­wie­dział w końcu i pobiegł w prze­ciwną stronę.

Idąc, Paolo przej­rzał listę swo­ich zadań na dzi­siaj, by się upew­nić, że nie zapo­mniał o niczym, a potem zsu­nął rękaw w dół, zasła­nia­jąc moni­tor, i spoj­rzał w górę. Dzień był bar­dzo ładny. Nad jego głową roz­cią­gało się jasno­błę­kitne niebo z nie­licz­nymi kłęb­kami bia­łych chmur. Dało się zoba­czyć olbrzy­mią kra­tow­nicę orbi­tal­nej plat­formy kon­struk­cyj­nej, z mnó­stwem dłu­gich ramion i pustej prze­strzeni pomię­dzy nimi, podob­nej do uno­szą­cego się w kosmo­sie gigan­tycz­nego oli­go­nu­kle­otydu.

Łagodny wiatr niósł deli­katną woń spa­lo­nego pla­stiku, zwią­zaną z uwal­nia­niem przez miej­scowy odpo­wied­nik grzy­bów tego, co ucho­dziło tu za zarod­niki. Bryza pochy­lała dłu­gie łodygi psich gwizd­ków rosną­cych wzdłuż ścieżki. Trzy­ma­jące się roślin świn­tu­chy – zaj­mu­jące z grub­sza tę samą niszę eko­lo­giczną, co świersz­cze, wyka­zu­jące nawet kilka podo­bieństw mor­fo­lo­gicz­nych – syczały na niego, gdy za bar­dzo się do nich zbli­żał. Nie miał poję­cia, dla­czego ziel­sko nazwano psimi gwizd­kami. Według niego wyglą­dały bar­dziej jak bazie. Jesz­cze mniej sensu miało nazy­wa­nie świn­tu­chem odpo­wied­nika owada, który wyglą­dał jak świerszcz o czte­rech koń­czy­nach. Wyda­wało się, że pro­ces nada­wa­nia nazw miej­sco­wej flo­rze i fau­nie nie opiera się na żad­nych pod­sta­wach nauko­wych. Ludzie po pro­stu przy­pi­sy­wali różne nazwy do poszcze­gól­nych rze­czy i w końcu wyra­biał się kon­sen­sus. Bar­dzo go to iry­to­wało.

Sto­doła róż­niła się od pozo­sta­łych budyn­ków labo­ra­to­rium. Pole­cił, aby jej ściany wznie­siono z jed­no­li­tych płyt wytrzy­ma­łego pan­ce­rza, zespa­wa­nych her­me­tycz­nie pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni, co nada­wało jej wygląd ciem­nej, meta­licz­nej kostki o boku dwu­dzie­stu pię­ciu metrów. Przed jedy­nym wej­ściem do budynku stało na straży czte­rech żoł­nie­rzy w lek­kich pan­ce­rzach i z bro­nią auto­ma­tyczną.

– Dok­to­rze Cortazár – przy­wi­tał go jeden z nich, wycią­ga­jąc rękę w uni­wer­sal­nym geście „zatrzy­maj się”.

Paolo wycią­gnął spod koszuli iden­ty­fi­ka­tor na smy­czy i podał straż­ni­kowi, który wło­żył go do czyt­nika. Następ­nie dotknął czuj­ni­kiem skóry na nad­garstku Paola.

– Miły dzień – ode­zwał się uprzej­mie straż­nik, gdy urzą­dze­nie doko­ny­wało porów­na­nia iden­ty­fi­ka­tora Paola z pomia­rami fizycz­nymi oraz jego uni­kal­nym zesta­wem bia­łek.

– Uro­czy – zgo­dził się Paolo.

Urzą­dze­nie dźwię­kowo potwier­dziło, że Paolo Cortazár fak­tycz­nie jest osobą z iden­ty­fiak­tora: pre­ze­sem Uni­wer­sy­tetu Lako­nii i kie­row­ni­kiem labo­ra­to­rium badań egzo­bio­lo­gicz­nych. Straż­nicy znali go, ale rytuał był ważny z wielu powo­dów. Drzwi się roz­su­nęły i woj­skowi roz­stą­pili się na boki.

– Miłego dnia, dok­to­rze.

– Wza­jem­nie – odpo­wie­dział Paolo, wcho­dząc do śluzy bez­pie­czeń­stwa.

Jedna ze ścian zasy­czała, ude­rza­jąc w niego powie­trzem z dzie­siąt­ków dysz. Czuj­niki na prze­ciw­le­głej ścia­nie szu­kały obec­no­ści mate­ria­łów wybu­cho­wych i zakaź­nych. A może nawet złych zamia­rów.

Po chwili syk ustał i otwo­rzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Dopiero wtedy Paolo usły­szał jęki.

Sto­doła, nazy­wana tak przez wszyst­kich pomimo braku ofi­cjal­nej nazwy w jakiej­kol­wiek doku­men­ta­cji, nie bez powodu była budyn­kiem o dru­gich naj­lep­szych zabez­pie­cze­niach na Lako­nii. Tu wła­śnie Paolo trzy­mał swoje mleczne stado.

Nazwa naro­dziła się pod­czas wcze­snej kłótni z jego byłym kochan­kiem. Miała to być obe­lga, ale oka­zała się zgrabną ana­lo­gią. Wewnątrz Sto­doły resztę swo­jej egzy­sten­cji prze­ży­wali ludzie i zwie­rzęta, wszy­scy celowo zaka­żeni pro­to­mo­le­kułą. Gdy nano­tech­no­lo­gia obcych przej­mo­wała ich komórki i zaczy­nała się namna­żać, per­so­nel Paola mógł spusz­czać płyny z ich ciał i odfil­tro­wy­wać kry­tyczne cząstki z macie­rzy tkan­ko­wej. Po zuży­ciu ciał wszel­kie pozo­stałe płyny można było spa­lić bez utraty cze­goś cen­nego. Znaj­do­wały się tu dwa­dzie­ścia cztery zagrody, ale obec­nie zaję­tych było tylko sie­dem. Kie­dyś, gdy zwięk­szy się liczba lud­no­ści, łatwiej będzie o obiekty labo­ra­to­ryjne.

Wiel­kie dzieła Lako­nii opie­rały się na komu­ni­ka­cji z bazą tech­no­lo­giczną, którą pozo­sta­wiła po sobie dawno wymarła cywi­li­za­cja. Pro­to­mo­le­kuły nie zapro­jek­to­wano jako uni­wer­sal­nego inter­fejsu ste­ro­wa­nia, ale tech­no­lo­gia obcych miała w sobie modu­ło­wość, która pozwa­lała jej funk­cjo­no­wać w spo­sób czę­sto wystar­cza­jący do wyma­ga­nych zadań. Paolo odpo­wia­dał za dostar­cza­nie wyma­ga­nych aktyw­nych pró­bek. Mię­dzy innymi za to.

Po dro­dze do swo­jego biura, które znaj­do­wało się na tyłach budynku, zatrzy­mał się na pomo­ście nad jedną z zagród. Wewnątrz cia­snej, ogra­ni­czo­nej meta­lo­wymi ścia­nami prze­strzeni krę­ciło się sześć osób we wcze­snych sta­diach zaka­że­nia. Wciąż znaj­do­wali się w fazie pseu­do­go­rączki krwo­tocz­nej, którą tech­nicy nazy­wali rzy­ga­czami. Nie potra­fili niczego poza poru­sza­niem się chwiej­nym kro­kiem i oka­zjo­nal­nymi ata­kami gwał­tow­nych wymio­tów. Pro­to­mo­le­kuła tak wła­śnie pil­no­wała szyb­kiego rozprze­strzeniania się zaka­że­nia. Po usu­nię­ciu ciał z tego miej­sca każdy cen­ty­metr meta­lo­wych ścian i pod­łogi zosta­nie wypa­lony, by znisz­czyć wszel­kie pozo­sta­ło­ści bio­lo­giczne.

W dotych­cza­so­wej histo­rii labo­ra­to­rium doszło do tylko jed­nego nie­za­mie­rzo­nego zaka­że­nia i Paolo zamie­rzał dopil­no­wać, by tak pozo­stało.

Dok­tor Ochida, kie­row­nik Sto­doły i zastępca Paola, dostrzegł go z dru­giej strony zagród i ruszył mu na powi­ta­nie.

– Paolo – powie­dział, kle­piąc go w ramię w przy­ja­ciel­skim powi­ta­niu. – W samą porę. Przed godziną zakoń­czy­li­śmy wycią­ga­nie kul­tur komó­rek macie­rzy­stych i przy­go­to­wu­jemy zastrzyki.

– Znam tego czło­wieka – ode­zwał się Paolo, wska­zu­jąc na zaro­śnię­tego, musku­lar­nego męż­czy­znę w zagro­dzie.

– Hm? Ach. Tak, chyba był jed­nym ze straż­ni­ków. W doku­men­tach przy­ję­cia wid­niała infor­ma­cja o „zanie­dba­niu obo­wiąz­ków”. Może przy­ła­pali go na spa­niu na służ­bie?

– Testo­wa­łeś ich? – zapy­tał Paolo.

Tak naprawdę wcale nie obcho­dził go zaro­śnięty męż­czy­zna w zagro­dzie i odpo­wiedź Ochidy cał­ko­wi­cie zaspo­ko­iła jego cie­ka­wość.

Ochida potrze­bo­wał chwili na zorien­to­wa­nie się, że wró­cili do pier­wot­nego tematu.

– Och, tak. Trzy razy prze­te­sto­wa­łem próbki pod kątem czy­sto­ści. Oso­bi­ście.

– Idę stąd wprost do budynku rzą­do­wego – poin­for­mo­wał Paolo, obra­ca­jąc się, by spoj­rzeć Ochi­dzie w oczy.

Jego asy­stent wie­dział, o co pyta.

– Rozu­miem. Zastrzyki dokład­nie speł­niają zadane przez cie­bie para­me­try.

Obaj wie­dzieli, kto zosta­nie umiesz­czony w Sto­dole, jeśli coś pój­dzie nie tak. Byli cenni, ale też pod­le­gali prawu. Wszy­scy mu pod­le­gali. To wła­śnie zna­czyła Lako­nia.

– Dosko­nale – powie­dział Paolo, posy­ła­jąc Ochi­dzie nie­szczery przy­ja­zny uśmiech. – Wezmę je.

Ochida mach­nął do kogoś w kącie pomiesz­cze­nia i tech­niczka pod­bie­gła, nio­sąc srebrną meta­lową walizkę. Podała ją Paolowi, a potem się odda­liła.

– Coś jesz­cze? – zapy­tał Ochida.

– Zaczy­nam widzieć pewien wzrost – przy­znał Paolo, wska­zu­jąc na ostrogę kostną wysta­jącą z krę­go­słupa kudła­tego męż­czy­zny.

– Tak – zgo­dził się Ochida. – Są pra­wie gotowi.

***

Pra­cu­jąc z Win­sto­nem Duar­tem, Paolo odkrył w nim wiele cech, które wzbu­dzały jego podziw. Wysoki kon­sul był inte­li­gentny, potra­fił poj­mo­wać dogłęb­nie bar­dzo zło­żone tematy, a jed­nak decy­zje podej­mo­wał sta­ran­nie i po głę­bo­kich prze­my­śle­niach. Duarte cenił rady innych, ale po zebra­niu infor­ma­cji był sta­now­czy i zde­cy­do­wany. Potra­fił być cha­ry­zma­tyczny i cie­pły, a przy tym nie spra­wiał wra­że­nia fał­szy­wego czy nie­szcze­rego.

Jed­nak Paolo przede wszyst­kim sza­no­wał jego cał­ko­wity brak pre­ten­sjo­nal­no­ści. Wielu mniej­szych ludzi, mając wła­dzę abso­lut­nego dyk­ta­tora woj­sko­wego całej pla­nety, oto­czy­łoby się pompą i wyszu­ka­nymi pała­cami. Duarte zamiast tego zbu­do­wał Budy­nek Rzą­dowy Lako­nii. Była to olbrzy­mia kamienna budowla, wzno­sząca się nad sto­licą, a jed­no­cze­śnie, mimo monu­men­tal­nych roz­mia­rów, spra­wia­jąca wra­że­nie cie­płej, nie zastra­sza­ją­cej. Jakby cała jej solid­ność i roz­miary miały po pro­stu pomie­ścić ważne prace i roz­wią­za­nia istot­nych pro­ble­mów, a nie nada­wać wiel­kość jej rezy­den­tom.

Caton i Paolo jechali małym wóz­kiem sze­roką ulicą pro­wa­dzącą do głów­nego wej­ścia budynku. Poza nimi nie było tu innych osób i pojaz­dów. Ulica koń­czyła się kamienną ścianą, wąską bramą i budką straż­ni­czą. Paolo wysiadł z wózka, bio­rąc ze sobą meta­lową walizkę.

– Nie musisz na mnie cze­kać – zwró­cił się do Catona.

Tech­nik nie ode­zwał się od czasu zabra­nia go sprzed Sto­doły i wyda­wał się zado­wo­lony z takiego obrotu sprawy.

– Tak, dok­to­rze. Pro­szę zadzwo­nić, jeśli…

Ale Paolo już się odda­lał.

Idąc, usły­szał elek­tryczny jęk pojazdu.

Wąska brama otwo­rzyła się przed nim i dwóch żoł­nie­rzy opu­ściło swoje sta­no­wi­ska, bez słowa podą­ża­jąc po jego bokach. Ci nie byli w lek­kich pan­cer­zach jak war­tow­nicy sto­jący na straży na uni­wer­sy­te­cie. Mieli na sobie zwięk­sza­jące siłę pan­ce­rze wspo­ma­gane, zbu­do­wane z kom­po­zy­to­wych płyt, z zamon­to­wa­nymi róż­nymi rodza­jami uzbro­je­nia. Ska­fan­dry miały gra­na­towy kolor flagi Lako­nii, a ozdo­biono je iden­tycz­nymi parami sty­li­zo­wa­nych skrzy­deł. Sądził, że mają sym­bo­li­zo­wać feniksa, ale rów­nie dobrze mógł to być jakiś dra­pież­nik. Przy­jemny kolor spra­wiał, że pokryte nim zabój­cze maszyny zda­wały się nie na miej­scu. Ich kroki na kamien­nym dzie­dzińcu i deli­katny szum sil­ni­ków pan­ce­rzy wspo­ma­ga­nych były jedy­nymi dźwię­kami towa­rzy­szą­cymi mu w dro­dze do drzwi Budynku Rzą­do­wego.

Przy wej­ściu straż­nicy zatrzy­mali go, a potem roz­stą­pili się na boki. Paolo wyobra­żał sobie, że czuje dotyk pro­mieni rent­ge­now­skich i fal mili­me­tro­wych odbi­ja­ją­cych się od jego ska­no­wa­nego od stóp do głów ciała.

– Wysoki kon­sul czeka na pana w skrzy­dle medycz­nym – ode­zwał się jeden z nich po dłuż­szej chwili, a potem odwró­cili się i wszy­scy odma­sze­ro­wali.

***

– Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tak. Sny ustały – przy­znał Duarte, gdy Paolo wpro­wa­dzał w żyłę na jego przed­ra­mie­niu igłę wenflonu. Z doświad­cze­nia wie­dział, że Duarte odwraca wła­sną uwagę, by nie patrzeć w dół, na wbi­jane igły. Uro­cze było to, że naj­po­tęż­niej­szy czło­wiek we wszech­świe­cie wciąż czuł się tro­chę nie­swojo, gdy cho­dziło o igły.

– Doprawdy? – zapy­tał Paolo. Pyta­nie wcale nie było nie­dbałe. Dzia­ła­nia nie­po­żą­dane nie­zwy­kle eks­pe­ry­men­tal­nych zabie­gów, które prze­cho­dził Duarte, były czymś, co wyma­gało uważ­nego śle­dze­nia. – Jak dawno temu?

Duarte wes­tchnął i zamknął oczy. Albo zaczy­nały dzia­łać poda­wane dożyl­nie środki znie­czu­la­jące, albo pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie dokładną datę. A może i to, i to.

– Ostatni zda­rzył się jede­na­ście dni temu.

– Jest pan pewien?

– Tak – potwier­dził Duarte z uśmie­chem, nie otwie­ra­jąc oczu. – Jestem pewien. Wła­śnie wtedy ostatni raz spa­łem.

Paolo pra­wie puścił wężyk linii kro­plówki, który pod­łą­czał do wenflonu.

– Nie spał pan od jede­na­stu dni?

Duarte w końcu otwo­rzył oczy.

– W ogóle nie byłem zmę­czony. Wręcz prze­ciw­nie. Każ­dego dnia mam wię­cej ener­gii i czuję się zdrow­szy niż dzień wcze­śniej. Jestem pewien, że to sku­tek uboczny pro­ce­dur.

Paolo przy­tak­nął, choć cze­goś takiego się nie spo­dzie­wał. Poczuł w brzu­chu bole­sny skurcz nie­po­koju. Skoro wystę­po­wały tak eks­tre­malne skutki uboczne, to co jesz­cze ich cze­kało? Pro­sił Duar­tego, by zacze­kał na zebra­nie więk­szej liczby danych, ale ten doma­gał się dal­szych postę­pów, więc jak mógł mu odmó­wić?

– Widzę ten wyraz two­jej twa­rzy, stary przy­ja­cielu – powie­dział Duarte, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej. – Nie musisz się mar­twić. Sam uważ­nie to moni­to­ruję. Gdyby coś wyglą­dało podej­rza­nie, wezwał­bym cię tydzień temu. Ale czuję się fan­ta­stycz­nie, nie docho­dzi do nagro­ma­dze­nia tok­syn zmę­cze­nia i bada­nie krwi twier­dzi, że nie roz­wija się psy­choza. A dzięki temu wszyst­kiemu mam teraz codzien­nie osiem dodat­ko­wych godzin na pracę. Nie mógł­bym być szczę­śliw­szy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Paolo. Zakoń­czył pod­pi­na­nie worka kro­plówki z por­cją zmo­dy­fi­ko­wa­nych przez pro­to­mo­le­kułę ludz­kich komó­rek macie­rzy­stych. Duarte sap­nął cicho, gdy do jego żyły dotarł chłodny płyn. – Ale pro­szę pamię­tać o prze­sy­ła­niu mi tego typu infor­ma­cji, nawet jeśli będzie się wyda­wać, że nie sta­no­wią pro­blemu. Modele zwie­rzęce ni­gdy nie są dosko­nałe, a jest pan pierw­szą osobą, która prze­cho­dzi tę pro­ce­durę. Śle­dze­nie skut­ków jest nie­zwy­kle ważne dla…

– Obie­cuję – wszedł mu w słowo Duarte. – Jestem cał­ko­wi­cie pewien, że twoje labo­ra­to­rium działa dokład­nie tak, jak powinno. Ale dopil­nuję, żeby mój oso­bi­sty lekarz prze­sy­łał ci wszyst­kie codzienne notatki.

– Dzię­kuję, wysoki kon­sulu – odpo­wie­dział Paolo. – Pobiorę też krew i dam ją do ana­lizy moim pra­cow­ni­kom. Tak na wszelki wypa­dek.

– Czego tylko potrze­bu­jesz – zgo­dził się Duarte. – Ale jak długo jeste­śmy sami, pro­szę, nie tytu­łuj mnie „wyso­kim kon­su­lem”. Wystar­czy Win­ston. – Głos Duar­tego zro­bił się nie­wy­raźny i Paolo nie miał już wąt­pli­wo­ści, że zaczy­nają dzia­łać środki uspo­ka­ja­jące. – Chcę, żeby­śmy wszy­scy pra­co­wali razem.

– Współ­pra­cu­jemy. Ale ciało potrze­buje mózgu. Prze­wod­nic­twa, prawda? – odpo­wie­dział Paolo.

Odcze­kał na opróż­nie­nie worka kro­plówki, użył wenflonu do pobra­nia małej próbki krwi Duar­tego, umie­ścił ją w meta­lo­wej walizce i cicho zajął się ska­no­wa­niem całego ciała. Pro­ce­dura zaczęła pro­wa­dzić do poja­wie­nia się w ciele Duar­tego nie­wiel­kiej liczby nowych narzą­dów zapro­jek­to­wa­nych przez naj­lep­szych fizjo­lo­gów eks­pe­ry­men­tal­nych na pla­ne­cie i zaim­ple­men­to­wa­nych z wyko­rzy­sta­niem lek­cji zdo­by­tych przez stu­dio­wa­nie nie­koń­czą­cego się roz­kwitu pro­to­mo­le­kuły. Jed­nak wciąż było tak wiele rze­czy, które mogły się nie udać, a śle­dze­nie postę­pów zmian u Duar­tego było naj­waż­niej­szym aspek­tem pracy Paola. Pomimo cie­pła wyso­kiego kon­sula i oka­zy­wa­nej przez niego szcze­rej przy­jaźni, gdyby przy­wódcy Lako­nii coś się stało, bar­dzo szybko doszłoby do jego egze­ku­cji. Powią­za­nie bez­pie­czeń­stwa Paola z wła­snym było spo­so­bem Duar­tego na zagwa­ran­to­wa­nie sobie peł­nego zaan­ga­żo­wa­nia naukowca. Obaj to rozu­mieli i nie kryła się za tym żadna zła wola. Śmierć Paola nie byłaby tak do końca karą, lecz po pro­stu wyraź­nym środ­kiem znie­chę­ca­ją­cym do dopusz­cze­nia do zgonu pacjenta.

W zakre­sie rela­cji mię­dzy­ludz­kich ta była zapewne naj­bar­dziej szczera, w jaką Paolo kie­dy­kol­wiek był zaan­ga­żo­wany.

– Zda­jesz sobie sprawę, Win­ston, że to będzie bar­dzo długi pro­ces. Mogą poja­wić się zabu­rze­nia na tyle drobne, że nie ujaw­nią się przez całe lata. Dzie­się­cio­le­cia.

– Stu­le­cia – dopo­wie­dział, przy­ta­ku­jąc. – Pro­ces nie jest dosko­nały, wiem. Ale robimy, co musimy. I nie, stary przy­ja­cielu. Przy­kro mi, ale nie zmie­ni­łem zda­nia.

Paolo zaczął się zasta­na­wiać, czy zdol­ność czy­ta­nia w myślach była kolej­nym nie­ocze­ki­wa­nym skut­kiem ubocz­nym pro­ce­dury. Gdyby tak… cóż, byłoby cie­ka­wie.

– Nie suge­ro­wa­łem, że…

– Że ty też powi­nie­neś się pod­dać pro­ce­du­rze? – zapy­tał Duarte. – Oczy­wi­ście, że tego wła­śnie chcia­łeś. I powi­nie­neś to zasu­ge­ro­wać. Zapre­zen­tuj swoje naj­lep­sze argu­menty. Nie sądzę, żebym dał się prze­ko­nać, ale bar­dzo bym się ucie­szył, gdyby ci się to udało.

Paolo popa­trzył na swoje dło­nie, uni­ka­jąc spoj­rze­nia Duar­tego. Wyzwa­nie byłoby dla niego dużo łatwiej­sze. Melan­cho­lia w gło­sie męż­czy­zny była nie­po­ko­jąca w spo­sób, któ­rego nie potra­fił zro­zu­mieć.

– Wiesz, co jest iro­niczne? – rzu­cił Duarte. – Zawsze odrzu­ca­łem kon­cep­cję wiel­kich ludzi. Wiarę, że ludzka histo­ria kształ­to­wana jest przez poje­dyn­cze osoby, a nie przez sze­ro­kie siły spo­łeczne. To roman­tyczna wizja, ale… – Nie­dbale mach­nął ręką, jakby mie­szał mgłę. – Trendy demo­gra­ficzne. Cykle eko­no­miczne. Postęp tech­no­lo­giczny. To wszystko czyn­niki pre­dyk­cyjne, pro­gnozy dużo potęż­niej­sze od moż­li­wo­ści jakiej­kol­wiek poje­dyn­czej osoby. A jed­nak, pro­szę, oto ja. Wiesz, zabrał­bym cię ze sobą, gdy­bym tylko mógł. Ale ten wybór nie należy do mnie, tylko do histo­rii.

– Histo­ria powinna to prze­my­śleć – sko­men­to­wał Paolo.

Duarte się zaśmiał.

– Róż­nica mię­dzy zero i jeden to coś na gra­nicy cudu, ale tego cudu nie da się powie­lić. Jeśli zrobi się z tego dwa, trzy albo setkę, powsta­nie po pro­stu kolejna oli­gar­chia. Trwały czyn­nik nie­rów­no­ści, pro­wa­dzący do wojen, które wła­śnie pró­bu­jemy wyeli­mi­no­wać.

Paolo wydał z sie­bie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.

– Naj­lep­szymi wład­cami w dzie­jach byli kró­lo­wie i cesa­rze – powie­dział Duarte. – Byli też naj­gor­szymi. Król-filo­zof może osią­gnąć za swego życia bar­dzo wiele, ale wszystko to może zaprze­pa­ścić jego wnuk.

Duarte sap­nął, gdy Paolo wycią­gał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakry­wać rany opa­trun­kiem, otwór zaskle­pił się, zanim zdą­żyła z niego wypły­nąć choćby kro­pla krwi. Nie powstał nawet stru­pek.

– Jeśli chcesz stwo­rzyć trwały, sta­bilny porzą­dek spo­łeczny – stwier­dził Duarte – nie­śmier­telny może być tylko jeden czło­wiek.

Rozdział pierwszy

Drum­mer

Pier­ścień miesz­kalny sta­cji trans­fe­ro­wej w punk­cie Lagrange’a 5 miał śred­nicę trzy­krot­nie więk­szą od tego, w któ­rym Drum­mer miesz­kała na Tycho pół życia temu. STL-5 mie­ściła biura w licz­bie rów­no­waż­nej małemu mia­stu i wszyst­kie miały takie same ściany ze sztucz­nego mar­muru i łagodne oświe­tle­nie peł­no­za­kre­sowe jak w kwa­te­rze, którą jej przy­dzie­lono, takie same łóżka z prycz prze­cią­że­nio­wych i prysz­nice. W powie­trzu nie­ustan­nie uno­siła się woń związ­ków ter­penu, jakby sta­cja była najwięk­szą chry­zan­temą wszech­świata. Kopuła w cen­trum mie­ściła sta­no­wi­ska dokowe dla stat­ków i maga­zyny tak liczne i prze­stronne, że zapeł­nie­nie ich pozo­sta­wi­łoby Zie­mię pustą jak wyci­śnięta bańka. Wszyst­kie te sta­no­wi­ska i maga­zyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zosta­nie uru­cho­miona i nawet pomimo całego zmę­cze­nia i iry­ta­cji, jaką wywo­ły­wał w Drum­mer fakt, że została ścią­gnięta przez pół Układu na coś, co w grun­cie rze­czy spro­wa­dzało się do cere­mo­nii prze­cię­cia wstęgi, czuła też pod­nie­ce­nie. Po trzech dzie­się­cio­le­ciach zma­gań Matka Zie­mia znowu przyj­mo­wała gości.

Pla­neta jarzyła się na ekra­nie, ze zwo­jami bia­łych chmur i prze­bły­skami wciąż zie­lon­ka­wych mórz w dole. Przez tar­czę chmur powoli prze­su­wała się linia pomię­dzy oświe­tloną i nieoświe­tloną czę­ścią pla­nety, cią­gnąc za sobą koc ciem­no­ści i świa­teł miast. Wokół niej uno­siły się statki floty Koali­cji Ziem­sko-Mar­sjań­skiej, kropki ciem­no­ści pły­wa­jące w oce­anie powie­trza. Drum­mer ni­gdy nie zle­ciała w dół tej studni, a teraz, zgod­nie z warun­kami poro­zu­mie­nia pod­pi­sa­nego przez nią w imie­niu Związku, ni­gdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego cza­sem miała pro­blemy z kola­nami. Choć w zakre­sie obiek­tów do podzi­wia­nia trudno było zna­leźć coś ład­niej­szego od Ziemi. Ludz­kość zro­biła, co mogła, żeby solid­nie doko­pać temu powoli krę­cą­cemu się jajku. Prze­lud­nie­nie, nad­mierna eks­plo­ata­cja zaso­bów, zabu­rze­nie rów­no­wagi oce­anicz­nej i atmos­fe­rycz­nej, a potem trzy ude­rze­nia mete­orów, z któ­rych każde dopro­wa­dzi­łoby do wygi­nię­cia dino­zau­rów. A jed­nak wciąż tu była, jak żoł­nierka. Pełna blizn, zła­mań, znie­kształ­cona, odbu­do­wana i prze­ro­biona.

Podobno czas powi­nien leczyć wszyst­kie rany. Dla Drum­mer był to po pro­stu ładny spo­sób powie­dze­nia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, prze­sta­nie mieć zna­cze­nie. A przy­naj­mniej nie tak, jak sobie je wyobra­żała.

Czas plus doświad­cze­nie mar­sjań­skiego pro­jektu ter­ra­for­ma­cji, pozba­wio­nego teraz pier­wot­nego zna­cze­nia, bez­względ­nej admi­ni­stra­cji sek­tora poli­tycz­nego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzy­stu pla­net złak­nio­nych bio­lo­gicz­nych sub­stra­tów potrzeb­nych do hodo­wa­nia żyw­no­ści, która nada­wa­łaby się do jedze­nia, powoli i nie­pew­nie posta­wiły Zie­mię z powro­tem na nogi.

Jej sys­tem zadźwię­czał cicho, emi­tu­jąc sygnał podobny do dźwięku łama­nia bam­busa. Chwilę póź­niej jak nie­unik­niony łyk whi­sky roz­legł się głos jej sekre­ta­rza.

– Pani pre­zes?

– Daj mi chwilę, Vau­ghn – rzu­ciła.

– Tak, pro­szę pani. Ale sekre­tarz gene­ralny Li chciałby poroz­ma­wiać z panią przed uro­czy­sto­ścią.

– Koali­cja Ziem­sko-Mar­sjań­ska może pocze­kać, aż skoń­czymy z kok­taj­lami. Nie otwo­rzę tej sta­cji, sta­jąc na bacz­ność do każ­dego odchrząk­nię­cia KZM. To stwo­rzy­łoby nie­wła­ściwy pre­ce­dens.

– Rozu­miem. Zała­twię to.

Sys­tem wyemi­to­wał kolejne drew­niane pyk­nię­cie, które ozna­czało, że odzy­skała pry­wat­ność. Roz­parła się w fotelu i popa­trzyła na zdję­cia zawie­szone na ścia­nie za jej biur­kiem. Wszy­scy poprzedni pre­zesi Związku Trans­por­to­wego przed nią: Michio Pa, potem Tjon, Wal­ker, Sanj­rani i jej wła­sna, poważna twarz patrząca na nią z końca rzędu por­tre­tów. Tak bar­dzo nie lubiła tego zdję­cia. Wyglą­dała na nim, jakby wła­śnie zja­dła coś kwa­śnego. Jego pierw­sza wer­sja z kolei przy­po­mi­nała fotkę z forum dla sin­gli. Na tym przy­naj­mniej miała tro­chę god­no­ści.

Dla więk­szo­ści człon­ków Związku Trans­por­to­wego to zdję­cie było jedy­nym kon­tak­tem z nią. Tysiąc trzy­sta świa­tów, a w ciągu dzie­się­cio­le­cia więk­szość, jeśli nie wszyst­kie, będzie miała swoje wer­sje STL-5. Sta­cje trans­fe­rowe, wyzna­cza­jące gra­nice bańki, gdzie koń­czyła się sfera kon­troli pla­nety i zaczy­nała wła­dza Związku. Wszystko, czego kolo­nie potrze­bo­wały z pierw­szego domu ludz­ko­ści lub od sie­bie nawza­jem, wędro­wało w górę studni gra­wi­ta­cyj­nej. To był pro­blem wewnętrz­nych. Prze­wo­że­nie towaru z jed­nego układu do innego było zada­niem Pasa. Stare ter­miny. „Wewnętrzni”. „Pasia­rze”. Utrzy­mały się, ponie­waż język taki już był, nawet gdy zmie­niały się realia jego sto­so­wa­nia.

Koali­cja Ziem­sko-Mar­sjań­ska była kie­dyś cen­trum ludz­ko­ści, naj­bar­dziej wewnętrz­nymi wewnętrz­nia­kami. Teraz sta­no­wiła ważną szpry­chę koła, któ­rego pia­stą była sta­cja Medyna, gdzie znaj­do­wała się dziwna kula obcych, wisząca pośrodku nie­prze­strzeni łączą­cej wszyst­kie pier­ście­nie wrót. Gdzie mie­ściła się jej cywilna kwa­tera w chwi­lach, gdy nie odwie­dzała próż­nio­wych miast. Gdzie był Saba, jeśli nie leciał stat­kiem wraz z nią. Sta­cja Medyna była jej domem.

Tylko że nawet dla niej czarno-błę­kitny dysk Ziemi na ekra­nie także był domem. Może zawsze będzie to prawdą. Były już dzieci dość duże, by gło­so­wać, które ni­gdy nie doświad­czyły sytu­acji, gdy ma się tylko jedno słońce. Nie wie­działa, czym dla nich była Zie­mia, Mars lub Sol. Może ta ata­wi­styczna melan­cho­lia odczu­wana tuż pod most­kiem zanik­nie wraz z jej poko­le­niem, a może po pro­stu była zmę­czona, marudna i potrze­bo­wała snu.

Znowu usły­szała dźwięk łama­nego bam­busa.

– Pro­szę pani?

– Już idę.

– Tak, pro­szę pani. Ale dosta­li­śmy prio­ry­te­tową wia­do­mość od kon­troli ruchu na Medy­nie.

Drum­mer nachy­liła się do ekranu, kła­dąc dło­nie pła­sko na chłod­nym bla­cie biurka. Cho­lera. Cho­lera, cho­lera, cho­lera.

– Stra­ci­li­śmy kolejny?

– Nie, pro­szę pani. Żad­nych stra­co­nych stat­ków.

Poczuła lek­kie roz­luź­nie­nie nie­po­koju. Ale nie ustą­pił do końca.

– Co w takim razie?

– Zgło­sili nie­pla­no­wany prze­lot. Frach­to­wiec, ale bez trans­pon­dera.

– Poważ­nie? – rzu­ciła. – Myśleli, że ich nie zauwa­żymy?

– Nie mogę sko­men­to­wać – odpo­wie­dział Vau­ghn.

Wywo­łała kanał admi­ni­stra­cyjny z Medyny. Mogła tam dostać wszystko ze swo­jej kra­iny – dane kon­troli ruchu, śro­do­wi­ska, infor­ma­cje o mocy oraz odczyty czuj­ni­ków z dowol­nego wycinka widma elek­tro­ma­gne­tycz­nego. Z dru­giej strony opóź­nie­nie świa­tła ozna­czało, że wszyst­kie te dane miały ponad cztery godziny, a każdy wydany przez nią roz­kaz dotrze jakieś osiem, osiem i pół godziny po tym, jak pojawi się prośba o instruk­cje. Potężna inte­li­gen­cja obcych, która stwo­rzyła pier­ście­nie wrót i olbrzy­mie ruiny w ukła­dach poza nimi, zna­la­zła spo­soby na mani­pu­lo­wa­nie odle­gło­ścią, ale pręd­kość świa­tła wciąż sta­no­wiła nie­prze­kra­czalne ogra­ni­cze­nie i wyglą­dało na to, że zosta­nie tak już na zawsze.

Prze­wi­nęła reje­stry, zna­la­zła wła­ściwy kawa­łek i odtwo­rzyła go.

– Tu Medyna. Confermé. – Zwy­kły spo­kój kon­troli ruchu.

W odpo­wia­da­ją­cym gło­sie sły­szała tro­chę inter­fe­ren­cji. Arte­fakt wrót.

– Tu frach­to­wiec Ostre lądo­wa­nie z Casti­lii, Medina. Prze­sy­łam nasz sta­tus.

Otwo­rzyło się nowe okienko. Sta­tus statku jako lek­kiego frach­towca. Mar­sjań­ski pro­jekt. Stary, ale wciąż cał­kiem w porządku. Kon­trola ruchu potrze­bo­wała kilku sekund na odpo­wiedź.

– Visé bien, Ostre lądo­wa­nie. Masz pozwo­le­nie na przej­ście. Kod kon­troli to… Kurwa! Prze­rwij, Ostre lądo­wa­nie! Nie prze­chodź!

Nagły skok na krzy­wej bez­pie­czeń­stwa i sta­tus alarmu świe­cący na czer­wono. Na panelu ste­ro­wa­nia Medyny poja­wiła się nowa sygna­tura sil­nika, ze smugą wylo­tową mknącą przez bez­gwiezdną czerń powol­nej strefy.

Doko­nało się. Wszystko to zda­rzyło się godziny temu, ale Drum­mer i tak poczuła, jak przy­śpie­sza jej tętno. Kon­trola ruchu wrzesz­czała do nowego statku z pole­ce­niem iden­ty­fi­ka­cji, akty­wu­jąc jed­no­cze­śnie sta­no­wi­ska dział szy­no­wych. Jeśli wystrze­lili, wszy­scy na statku lecą­cym bez pozwo­le­nia już nie żyli.

Krzywa bez­pie­czeń­stwa opa­dła, zakłó­ce­nie wywo­łane masą i ener­gią prze­la­tu­jącą przez pier­ścień gasło, aż zeszło poni­żej progu. Intruz wyko­nał zwrot i lecąc z dużym cią­giem, prze­mknął przez inne wrota, ucieczką znowu pod­no­sząc war­to­ści krzy­wej.

Kon­trola ruchu klęła w kilku języ­kach, wysy­ła­jąc pole­ce­nia zatrzy­ma­nia do trzech przy­la­tu­ją­cych stat­ków. Ostre lądo­wa­nie się nie odzy­wało, ale stru­mień danych z ich sys­temu poka­zy­wał bole­śnie ostry ciąg, któ­rym odry­wali się w bok, scho­dząc z kursu na wrota Casti­lii.

Opa­dła na opar­cie fotela, czu­jąc powrót spo­koju. Zuchwały dupek prze­le­ciał z Fre­ehold i skie­ro­wał się na Aube­ron. No oczy­wi­ście. Reszt­kowe pro­mie­nio­wa­nie z wrót Aube­ronu zdra­dzało, że sta­tek zdo­łał dotrzeć na drugą stronę. Choć leciał bar­dzo bli­sko gra­nic krzy­wej bez­pie­czeń­stwa, nie prze­padł. Z dru­giej strony, gdyby Ostre lądo­wa­nie prze­szedł zgod­nie z pla­nem, jeden z tych stat­ków lub oba znik­nę­łyby w obję­ciach tego, co poły­kało statki przy nie­uda­nych przej­ściach.

Na krótką metę ozna­czało to prze­su­nię­cie Ostrego lądo­wa­nia na póź­niej. Trzeba będzie wpro­wa­dzić całe mnó­stwo wyma­ga­nych mody­fi­ka­cji. Pew­nie kil­ka­na­ście jed­no­stek zosta­nie zmu­szo­nych do zmiany ciągu i sko­or­dy­no­wa­nia nowych cza­sów przejść. Co nie było groźne, ale upier­dliwe.

I nie było dobrym pre­ce­den­sem.

– Mam odpo­wie­dzieć – zapy­tał Vau­ghn – czy woli pani zała­twić tę sprawę oso­bi­ście?

Bar­dzo dobre pyta­nie. Usta­la­nie zasad dzia­łało jak prze­kład­nia z blo­kadą. Jeśli pocią­gnie za spust, jeśli roz­każe znisz­czyć następny sta­tek, który prze­leci bez upo­waż­nie­nia, nie będzie to coś, z czego zdoła się póź­niej wyco­fać. Ktoś dużo lep­szy od niej w tę grę nauczył ją zacho­wy­wać bar­dzo dużą ostroż­ność przy robie­niu cze­goś, na czego zro­bie­nie nie była gotowa za każ­dym razem od tej pory.

Ale, Chry­ste, jak ją kusiło.

– Niech Medyna zare­je­struje prze­lot i doda pełny koszt do rachun­ków Fre­ehold i Aube­ron, razem z karami za spo­wo­do­wane przez nich opóź­nie­nia – pole­ciła.

– Tak, pro­szę pani – potwier­dził Vau­ghn. – Coś jesz­cze?

Tak, pomy­ślała, ale jesz­cze nie wiem co.

***

Salę kon­fe­ren­cyjną zapro­jek­to­wano z myślą o tej chwili. Skle­piony sufit wyglą­dał dostoj­nie jak kate­dra. Sekre­tarz gene­ralny Li z Ziemi stał na swoim podium, pre­zen­tu­jąc poważne, lecz zado­wo­lone obli­cze kame­rom kil­ku­na­stu sta­ran­nie dobra­nych kana­łów infor­ma­cyj­nych. Drum­mer pró­bo­wała robić to samo.

– Pre­zes Drum­mer! – zawo­łał jeden z dzien­ni­ka­rzy, uno­sząc dłoń dla zwró­ce­nia uwagi tak samo, jak ludzie zapewne robili to jesz­cze na forach w Rzy­mie. Ekran podium pod­po­wie­dział, że to Car­li­sle Hay­yam z Ceres Munhwa Ilbo. Rów­no­cze­śnie jej uwagę pró­bo­wało zwró­cić kil­ka­na­ście innych rąk.

– Hay­yam? – powie­działa z uśmie­chem, a pozo­stali przy­ci­chli.

Prawdę mówiąc, lubiła tę część. Lubiła przy­wo­ły­wać te dawno zapo­mniane emo­cje zwią­zane z wystę­po­wa­niem na sce­nie i było to jedno z nie­licz­nych miejsc, gdzie czuła się, jakby fak­tycz­nie pano­wała nad sytu­acją. Więk­szość jej pracy koja­rzyła się jej raczej z pró­bami wepchnię­cia z powro­tem powie­trza do nie­szczel­nego balonu.

– Co może pani odpo­wie­dzieć na wyra­żone przez Mar­tina Kar­czeka wąt­pli­wo­ści doty­czące sta­cji trans­fe­ro­wej?

– Naj­pierw musia­ła­bym je poznać – odpo­wie­działa. – Mój dzień ma ogra­ni­czoną liczbę godzin.

Dzien­ni­ka­rze zaśmiali się i usły­szała ich zło­śliwą satys­fak­cję. Tak, otwie­rali pierw­szą daro­waną sta­cję. Ow­szem, Zie­mia miała się wła­śnie pod­no­sić z dzie­się­cio­leci kry­zysu śro­do­wi­sko­wego, aby zwięk­szyć aktywny han­del z kolo­niami. A tak naprawdę wszy­scy chcieli tylko, żeby paru poli­ty­ków zaczęło się wadzić.

Ale to nie szko­dzi. Jak długo będą się zaj­mo­wać dro­bia­zgami, mogła pra­co­wać nad poważ­nymi spra­wami.

Sekre­tarz gene­ralny Li, męż­czy­zna o sze­ro­kiej twa­rzy, z buj­nymi wąsami i spra­co­wa­nymi dłońmi robot­nika, odchrząk­nął.

– Jeśli pani pozwoli – ode­zwał się. – Zawsze będą ludzie oba­wia­jący się zmian. I to dobrze. Zmiany należy obser­wo­wać, mode­ro­wać i kwe­stio­no­wać. Jed­nak to kon­ser­wa­tywne podej­ście nie powinno hamo­wać postępu ani blo­ko­wać nadziei. Zie­mia to pierw­szy i naj­praw­dziw­szy dom ludz­ko­ści. Gleba, z któ­rej wszy­scy wyro­śli­śmy, nie­za­leż­nie od tego, w jakim ukła­dzie teraz miesz­kamy. Zie­mia zawsze, zawsze będzie klu­czowa dla więk­szego pro­jektu, jakim jest ludz­kość we wszech­świe­cie.

Dobra mina do złej gry. Zie­mia świę­to­wała olbrzymi kamień milowy swo­jej histo­rii, a dla niej była to może trze­cia na liście waż­no­ści rzecz w jej kalen­da­rzu na dzi­siaj. Ale jak powie­dzieć pla­ne­cie, że histo­ria ją porzu­ciła? Lepiej przy­ta­ki­wać i uśmie­chać się, cie­sząc się chwilą i szam­pa­nem. Kiedy będzie po wszyst­kim, wróci do pracy.

Prze­szli przez wszyst­kie spo­dzie­wane pyta­nia: czy rene­go­cja­cje umów cel­nych będą nad­zo­ro­wane przez Drum­mer czy byłego pre­zesa Sanj­ra­niego, czy Zwią­zek Trans­por­towy pozo­sta­nie neu­tralny w nad­cho­dzą­cych wybo­rach na Nowej Kata­lo­nii, czy roz­mowy doty­czące sta­tusu Gani­me­desa będą pro­wa­dzone na Lunie czy Medy­nie. Poja­wiło się nawet jedno pyta­nie o mar­twe układy – Cha­rona, Adro i Narakę – gdzie pier­ście­nie wrót pro­wa­dziły do cze­goś znacz­nie dziw­niej­szego niż układy pla­ne­tarne w eko­stre­fie gwiazd. Sekre­tarz gene­ralny Li zbył to pyta­nie, co jej nie prze­szka­dzało. Mar­twe układy wzbu­dzały w niej dresz­cze.

Po zakoń­cze­niu sesji pytań i odpo­wie­dzi Drum­mer pozo­wała do mnó­stwa zdjęć z sekre­ta­rzem gene­ral­nym, przed­sta­wi­cie­lami naj­wyż­szych władz sta­cji i cele­bry­tami z pla­net – ciem­no­skórą kobietą w błę­kit­nym sari, bla­dym męż­czy­zną w gar­ni­tu­rze, parą komicz­nie iden­tycz­nych męż­czyzn w zło­tych smo­kin­gach.

Jakiejś jej czę­ści to też spra­wiało przy­jem­ność. Podej­rze­wała, że satys­fak­cja, jaką odczu­wała, obser­wu­jąc Zie­mian wal­czą­cych o pamiątki ze spo­tka­nia z sze­fową Pasia­rzy, nie świad­czyła o niej dobrze w jakiś nie­spre­cy­zo­wany, duchowy spo­sób. Dora­stała w świe­cie, w któ­rym ludzie jej pokroju nie byli trak­to­wani poważ­nie, ale prze­żyła dość długo, by koło for­tuny wynio­sło ją powy­żej ziem­skiego nieba. Wszy­scy chcieli się przy­jaź­nić z Pasem teraz, gdy ter­min ten ozna­czał coś wię­cej niż chmarę na wpół wyeks­plo­ato­wa­nych kawał­ków kosmicz­nego śmie­cia mię­dzy Mar­sem a Jowi­szem. Dla dzi­siaj uro­dzo­nych dzieci Pas był czymś, co łączyło całą ludz­kość. Dryf seman­tyczny i zmiana poli­tyczna. Ale jeśli naj­gor­sze, co z tego wyni­kało, to jej zło­śliwa satys­fak­cja, mogła z tym żyć.

Vau­ghn cze­kał w małym przed­po­koju. Miał twarz pobruż­dżoną w spo­sób, któ­rego nie powsty­dzi­łoby się małe pasmo gór­skie, ale w jego przy­padku wcale nie wyglą­dało to źle. Jego gar­ni­tur uszyto w stylu przy­wo­dzą­cym na myśl ska­fan­dry próż­niowe. Ele­menty opre­sji prze­kształ­cone w modę. Czas leczył wszyst­kie rany, choć nie tyle zma­zy­wał bli­zny, co je ozda­biał.

– Ma pani godzinę do roz­po­czę­cia przy­ję­cia, pro­szę pani – powie­dział, gdy Drum­mer usia­dła na kana­pie i roz­ma­so­wała sobie stopy.

– Zro­zu­miano.

– Mogę coś pani zaofe­ro­wać?

– Szy­fro­waną wiązkę kie­run­kową i pry­wat­ność.

– Tak jest, pro­szę pani – potwier­dził bez chwili waha­nia.

Kiedy zasu­nęły się za nim drzwi, włą­czyła kamerę sys­temu i usta­wiła się odpo­wied­nio. Plan, który naro­dził się w jej gło­wie pod­czas uro­czy­sto­ści, nabrał kon­kret­nych kształ­tów. Miała wszyst­kie ele­menty potrzebne do jego reali­za­cji, im szyb­ciej to zała­twi, tym lepiej. Kara spraw­dzała się naj­le­piej, gdy nastę­po­wała szybko po prze­wi­nie­niu, a przy­naj­mniej zawsze tak jej powta­rzano. Z dru­giej strony danie prze­stępcy czasu na zakosz­to­wa­nie żalu też miało swoje zalety.

Naj­lep­sze było to, że mogła zro­bić obie te rze­czy naraz.

Dotknęła przy­ci­sku nagry­wa­nia.

– Kapi­ta­nie Hol­den – ode­zwała się. – Prze­sy­łam panu dane doty­czące nie­au­to­ry­zo­wa­nego przej­ścia z Fre­ehold do Aube­ron, do któ­rego doszło w dniu dzi­siej­szym. Udzie­lam panu także dostępu do akt wywiadu doty­czą­cych sys­temu Fre­ehold. Nie ma tego wiele. Jedna zamiesz­kała pla­neta, nieco mniej­sza od Marsa, i druga, którą da się eks­plo­ato­wać, jeśli gór­ni­kom nie prze­szka­dza tro­chę za dużo azotu i cyjanku w powie­trzu. Guber­na­tor Fre­ehold nazywa się…

Spraw­dziła doku­menty i par­sk­nęła śmie­chem pod­bi­tym pogardą.

– Payne Houston. Zakła­dam, że to jego wybór, a nie imię nadane mu przez mamu­się. Nie­za­leż­nie od tego, wysy­łam pana w ramach man­datu wyko­naw­czego, żeby mógł pan ruszyć natych­miast. Pogo­nię Emily San­tos-Bacę i komi­tet bez­pie­czeń­stwa, żeby nad tym przy­sie­dli, zanim pan tam doleci, więc wszystko będzie gotowe. Pań­ską ofi­cjalną misją jest prze­ka­za­nie wia­do­mo­ści, że wie­lo­krotne naru­sze­nia wytycz­nych Związku Trans­por­to­wego wymu­siły zasto­so­wa­nie dzia­łań kar­nych i zaka­zuję wszel­kiego ruchu z i do Fre­ehold przez trzy lata. Jeśli spyta, czy cho­dzi o lata ziem­skie, odpo­wiedź brzmi tak. Na pewno poru­szy tę kwe­stię, bo to wła­śnie tego typu dureń. Pań­skie nie­ofi­cjalne zada­nie to… nie śpie­szyć się. Chcę, żeby Fre­ehold i wszyst­kie podobne mu układy widziały okręt bojowy peł­znący w ich stronę tygo­dniami i nie wie­działy, co zrobi, kiedy już doleci. Mój per­so­nel przy­go­tuje stan­dar­dową umowę. Jeśli nie może pan przy­jąć zle­ce­nia, pro­szę dać mi znać naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe, w prze­ciw­nym wypadku polecę wpi­sa­nie pana do kolejki do tan­ko­wa­nia i przej­ścia przez wrota w ciągu naj­bliż­szych pięt­na­stu godzin.

Przej­rzała wia­do­mość, a potem wysłała ją wraz z kopią dla Ahmeda McCa­hilla, prze­wod­ni­czą­cego komi­tetu do spraw bez­pie­czeń­stwa. Zostało jesz­cze wysła­nie pole­ce­nia prze­su­nię­cia Rosy­nanta na począ­tek kolejki uzu­peł­nie­nia zaopa­trze­nia i upo­waż­nie­nia do przej­ścia przez wrota. Chwilę póź­niej do jej drzwi dys­kret­nie zapu­kał Vau­ghn.

Uznał jej burk­nię­cie za zgodę na wej­ście, czym fak­tycz­nie było.

– Sekre­tarz gene­ralny Li pyta, czy jest pani nie­dy­spo­no­wana – poin­for­mo­wał. – Zaczyna się nie­po­koić.

Spoj­rzała na zegar. Jej godzinna prze­rwa skoń­czyła się dwa­dzie­ścia minut temu.

– Powiedz mu, że już idę – pole­ciła. – I czy mam się w co prze­brać?

– W sza­fie, pro­szę pani – wyja­śnił Vau­ghn, ponow­nie zni­ka­jąc za drzwiami cicho jak duch.

Drum­mer szybko się prze­brała, zrzu­ca­jąc for­malny żakiet i spodnie na rzecz bluzki z bam­bu­so­wego jedwa­biu oraz samo­do­pa­so­wu­ją­cej się spód­nicy z wple­cioną we włókna sie­cią neu­ro­nową o inte­li­gen­cji na pozio­mie owada – w sam raz, by dopil­no­wać wła­ści­wego uło­że­nia. Z pewną satys­fak­cją obej­rzała się w lustrze. Żało­wała tylko, że nie ma do towa­rzy­stwa Saby, ale pew­nie rzu­całby zbyt wie­loma żar­tami o kochanku kró­lo­wej. Wyłą­czyła lustro, które prze­łą­czyło się na domyślny obraz Ziemi.

Na poło­wie pla­nety pano­wała teraz noc, pre­zen­tu­jąc pół­księ­życ bieli i błę­kitu. Pasia­rze pró­bo­wali znisz­czyć Zie­mię, a jed­nak wciąż się krę­ciła. Pró­bo­wali spa­lić statki pla­net wewnętrz­nych, a jed­nak widziała flotę KZM, odbu­do­waną z nie­do­bit­ków i wciąż lata­jącą.

Z dru­giej strony, Zie­mia pró­bo­wała przez poko­le­nia dła­wić Pasia­rzy swoim butem, a oto Drum­mer. Czas uczy­nił z nich sojusz­ni­ków w wiel­kiej eks­pan­sji cywi­li­za­cji do gwiazd.

Przy­naj­mniej do czasu, aż zmieni się coś innego.

Rozdział drugi

Bob­bie

Mieli już za sobą przej­ście z powol­nej strefy, a od Fre­ehold wciąż dzie­liły ich tygo­dnie, ale lądo­wa­nie atmos­fe­ryczne w statku tak sta­rym jak Rosy­nant nie było czymś rów­nie łatwym jak kie­dyś. Wiek ujaw­niał się na nie­ocze­ki­wane spo­soby. Docho­dziło do awa­rii sys­te­mów, które do tej pory zawsze dzia­łały. Na coś takiego przy­go­to­wy­wali się, na ile tylko się dało.

Bob­bie zmru­żyła oczy, przy­glą­da­jąc się pane­lowi ścien­nemu na pokła­dzie warsz­tatu i obser­wo­wała prze­wi­ja­nie dłu­giej listy danych, zakoń­czo­nej zapew­nie­niem statku, że zdoła pora­dzić sobie z przy­naj­mniej jesz­cze jed­nym lądo­wa­niem bez spa­le­nia się.

– Wszystko świeci się na zie­lono, jeśli cho­dzi o atmos­fe­ryczne sil­niki hamu­jące – poin­for­mo­wała Bob­bie.

– Hm? – odpo­wie­dział jej senny głos Aleksa.

– Śpisz tam? To twoja cho­lerna lista przy­go­to­wań do lądo­wa­nia, a ja tu na dole odwa­lam całą czarną robotę. Mógł­byś cho­ciaż uda­wać zain­te­re­so­wa­nie.

– Jasne, nie śpię – odpo­wie­dział pilot. – Po pro­stu mam wła­sną listę rze­czy do zro­bie­nia. – Usły­szała jego uśmiech.

Zamknęła ekran dia­gno­styczny. Wery­fi­ka­cja sta­tusu sil­ni­ków była ostat­nią pozy­cją na jej liście zadań. Zresztą poza zało­że­niem ska­fan­dra i wyj­ściem na zewnątrz, by obej­rzeć dysze, nie mogła zro­bić już nic wię­cej.

– Zro­bię tu tro­chę porząd­ków, a potem wrócę na górę – rzu­ciła.

– Mhm.

Bob­bie odło­żyła na miej­sce swoje narzę­dzia i użyła łagod­nego roz­pusz­czal­nika do star­cia roz­la­nego przez nią smaru. Pach­niał słodko i inten­syw­nie, jak coś, co goto­wała, gdy miesz­kała jesz­cze samot­nie na Mar­sie. Nie­po­kój spra­wiał, że usi­ło­wała przy­go­to­wać się do misji nawet, gdy była już gotowa. W daw­nych cza­sach zaj­mo­wała się w takiej sytu­acji czysz­cze­niem i kon­ser­wa­cją swo­jego pan­ce­rza wspo­ma­ga­nego, powta­rza­jąc te czyn­no­ści wie­lo­krot­nie, aż stały się czymś w rodzaju medy­ta­cji. Teraz w ten sam spo­sób trak­to­wała kon­ser­wa­cję statku.

Miesz­kała na Rosy­nan­cie dłu­żej niż w jakim­kol­wiek innym miej­scu. Dłu­żej niż w rodzin­nym domu, dłu­żej niż trwała jej służba w mari­nes.

Warsz­tat był kra­iną Amosa, a mecha­nik bar­dzo dbał o swój teren. Wszyst­kie narzę­dzia znaj­do­wały się na miej­scach, każda powierzch­nia lśniła. Poza ole­jem i roz­pusz­czal­ni­kiem jedy­nym dodat­ko­wym zapa­chem w pomiesz­cze­niu był ozon, który zdra­dzał obec­ność prze­my­ka­ją­cej bli­sko olbrzy­miej ener­gii. Pod­łoga wibro­wała w ryt­mie reak­tora fuzyj­nego, biją­cego serca statku, znaj­du­ją­cego się poziom niżej.

Na ścia­nie Amos wyma­lo­wał mak­symę:

on dba o cie­bie – ty dbasz o niego

Prze­cho­dząc obok nich, Bob­bie pokle­pała wyma­lo­wane słowa i wspięła się na bie­gnące przez śro­dek statku połą­cze­nie dra­biny i windy. Ros leciał z bar­dzo łagod­nym hamo­wa­niem 0,2 g i były takie czasy, że sko­rzy­sta­nie z windy zamiast wspię­cia się po dra­bi­nie byłoby jak przy­zna­nie się do porażki, nawet jeśli ciąg był dzie­się­cio­krot­nie więk­szy. Jed­nak przez ostat­nie kilka lat stawy Bob­bie zaczęły spra­wiać pro­blemy i udo­wad­nia­nie sobie, że wciąż potrafi się wspiąć – prze­stało być aż tak istotne.

Zaczy­nała docho­dzić do wnio­sku, że praw­dziwą oznaką sta­rze­nia się był fakt, że czło­wiek nie musiał sobie już udo­wad­niać, że się nie sta­rzeje.

Włazy roz­dzie­la­jące pokłady otwie­rały się przed zbli­ża­jącą się windą, a potem zamy­kały się cicho po jej przej­ściu. Ros mógł być prze­ter­mi­no­wany o dekadę lub dwie, ale Cla­rissa nie tole­ro­wała na swoim statku żad­nych zbęd­nych dźwię­ków. Cla­ire przy­naj­mniej raz na tydzień prze­cho­dziła przez wszyst­kie sys­temy śro­do­wi­skowe i włazy ciśnie­niowe. Kiedy Bob­bie wspo­mniała o tym Hol­de­nowi, odpo­wie­dział: „To dla­tego, że kie­dyś zepsuła ten sta­tek. Wciąż pró­buje go napra­wić”.

Winda zatrzy­mała się z cichym dźwię­kiem na mostku i Bob­bie wysia­dła. Właz do kok­pitu był otwarty. Znad gór­nej czę­ści opar­cia pry­czy prze­cią­że­nio­wej pilota wysta­wała brą­zowa i nie­mal cał­ko­wi­cie łysa głowa Aleksa. Załoga spę­dzała więk­szość czasu pracy na mostku, więc powie­trze tutaj pach­niało nieco ina­czej. Dłu­gie godziny spę­dzone w pry­czach prze­cią­że­nio­wych ozna­czały, że woń potu ni­gdy nie zni­kała do końca, nie­za­leż­nie od tego, jak inten­syw­nie pra­co­wały wymien­niki powie­trza. I jak we wszyst­kich pomiesz­cze­niach, w któ­rych dużo czasu spę­dzał James Hol­den, uno­sił się tu przy­jemny zapach kawy.

Bob­bie prze­su­nęła pal­cem po ściance, czu­jąc, jak tka­nina pochła­nia­jąca ude­rze­nia trza­ska pod naci­skiem. Ciem­no­szara barwa wybla­kła i coraz trud­niej było stwier­dzić, gdzie tka­nina nie pasuje z powodu uszko­dzeń i łat, a gdzie po pro­stu nie­równo się sta­rzeje. Wkrótce trzeba będzie ją wymie­nić. Mogła igno­ro­wać kolor, ale trza­skanie ozna­czało, że mate­riał traci wyma­ganą ela­stycz­ność. Robił się zbyt kru­chy na wyko­na­nie swo­jej pracy.

Bob­bie miała obo­lałe ramiona i coraz trud­niej było jej roz­róż­nić to, które zostało gwał­tow­nie zwich­nięte pod­czas ćwi­czeń z walki wręcz dzie­siątki lat temu, od tego, które bolało po pro­stu od całych dekad nie­sza­no­wa­nia swo­jego ciała. Miała na sobie cał­kiem sporo bitew­nych blizn i z każ­dym rokiem coraz trud­niej było je odróż­nić od nor­mal­nych uszko­dzeń zuży­wa­nia się ciała wraz z wie­kiem. Jak odbar­wione miej­sca na ścia­nach Rosa, wszystko po pro­stu bla­kło nie­rów­no­mier­nie.

Wspięła się po krót­kiej dra­bince przez właz do kok­pitu, pró­bu­jąc czer­pać przy­jem­ność z obo­la­łych ramion tak, jak kie­dyś cie­szyła się z bólu po inten­syw­nym tre­ningu. Jak mawiał jej dawny sier­żant musz­try, ból jest przy­ja­cie­lem wojow­nika. Ból przy­po­mina, że jesz­cze żyjesz.

– Jo – rzu­cił Aleks, gdy opa­dła na fotel dzia­ło­no­wego za nim. – Jak wygląda nasza sta­ruszka?

– Młoda nie jest, ale wciąż się trzyma.

– Pyta­łem o sta­tek.

Bob­bie roze­śmiała się i wywo­łała ekran tak­tyczny. Daleko w oddali uka­zała się pla­neta Fre­ehold. Ich cel.

– Mój brat zawsze narze­kał, że za dużo czasu spę­dzam, szu­ka­jąc meta­for.

– Sta­rze­jąca się mar­sjań­ska wojow­niczka miesz­ka­jąca wewnątrz sta­rze­ją­cego się mar­sjań­skiego wojow­nika – rzu­cił Aleks z uśmie­chem pobrzmie­wa­ją­cym w gło­sie. – Tym razem nie musisz się zbyt­nio wysi­lać.

– Nie aż tak stara, żeby nie sko­pać ci tyłka. – Bob­bie powięk­szyła obraz pla­nety Fre­ehold na ekra­nie. Pla­mi­sta kulka brą­zo­wych kon­ty­nen­tów i zie­lo­nych oce­anów z oka­zjo­nal­nymi smu­gami bieli. – Ile czasu potrze­bu­jemy, żeby tam dotrzeć?

– Będziemy tam za tydzień.

– Roz­ma­wia­łeś ostat­nio z Giz? Co sły­chać u mojego ulu­bio­nego malu­cha?

– Giselle ma się dobrze, mówiła też, że Kit świet­nie sobie radzi. Wybrał inży­nie­rię pla­ne­tarną jako główny przed­miot na poli­tech­nice Mari­nera.

– To w tej chwili naj­bar­dziej poszu­ki­wana spe­cja­li­za­cja – zgo­dziła się Bob­bie.

Była drużbą Aleksa, gdy żenił się z Giselle, i cze­kała w szpi­talu na Ceres, gdy trzy­na­ście mie­sięcy póź­niej rodził się Kit. A teraz Kit szedł na stu­dia, od roz­wodu Aleksa minęło zaś ponad dzie­sięć lat. Był jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ale nie zmie­niało to faktu, że sta­no­wił fatalny mate­riał na męża. Po nie­uda­nej dru­giej pró­bie Bob­bie zwró­ciła mu uwagę, że jeśli naprawdę chce cier­pieć, może mu po pro­stu zła­mać rękę, co zaosz­czę­dzi jemu i innym mnó­stwa czasu.

Jed­nak pomimo całego nie­po­trzeb­nego dra­ma­ty­zmu krót­ko­trwałe, nie­udane mał­żeń­stwo Aleksa i Giselle dopro­wa­dziło do tego, że uro­dził się Kit, co spra­wiło, że wszech­świat stał się dla niej tro­chę lep­szym miej­scem. Chło­pak miał cały lako­niczny wdzięk Aleksa i dosko­nały wygląd matki. Za każ­dym razem, gdy nazy­wał ją cio­cią Bob­bie, miała ochotę tulić go tak mocno, by zatrzesz­czały żebra.

– Kiedy będziesz odpo­wia­dał Giz, pamię­taj, żeby jej prze­ka­zać, że powie­dzia­łam „odpier­dol się” – rzu­ciła Bob­bie.

Nie­po­wo­dze­nie związku nie było winą tylko Giselle, ale pod­czas roz­wodu Bob­bie wybrała stronę Aleksa, więc zacho­wy­wa­nie się tak, jakby obwi­niała za wszystko jego byłą, sta­no­wiło ele­ment odgry­wa­nia naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Aleks się temu opie­rał, ale wie­działa, że doce­nia mówie­nie przez nią tych wszyst­kich rze­czy, któ­rych on powie­dzieć nie mógł.

– Prze­każę Giselle twoje wyrazy miło­ści – sko­men­to­wał Aleks.

– Dorzuć jesz­cze pozdro­wie­nia dla Kita od cioci Bob­bie. Ma przy­słać nowe zdję­cia. Wszystko, co od niego mam, jest już od lat nie­ak­tu­alne. Chcę zoba­czyć, jak rośnie mój mały czło­wie­czek.

– Wiesz, że flir­to­wa­nie z chło­pa­kiem, któ­rego znasz całe jego życie, jest chore?

– Moja miłość jest czy­sta – zapew­niła Bob­bie, a potem prze­łą­czyła ekran tak­tyczny na para­me­try misji.

Popu­la­cja Fre­ehold wyno­siła nie­całe trzy­sta osób, samych rodzo­nych Zie­mian. Nazy­wali się Zgro­ma­dze­niem Samo­rząd­nych Oby­wa­teli, cokol­wiek to zna­czyło. Jed­nak mani­fest statku kolo­ni­za­cyj­nego obej­mo­wał obec­ność na nim mnó­stwa broni i amu­ni­cji. Bio­rąc zaś pod uwagę tygo­dnie, które Ros spę­dził, opa­da­jąc w stronę słońca Fre­ehold, miej­scowi mieli mnó­stwo czasu na nakrę­ce­nie się.

– Kapi­tan będzie potrze­bo­wał tam tro­chę wspar­cia – sko­men­to­wał Aleks, który wraz z nią czy­tał dane.

– Ow­szem. Roz­mowa z Amo­sem na ten temat jest następną sprawą na mojej liście.

– Zabie­rzesz Betsy?

– To praw­do­po­dob­nie nie jest sytu­acja wyma­ga­jąca obec­no­ści Betsy, mary­na­rzu – odpo­wie­działa Bob­bie.

Betsy było przy­dom­kiem nada­nym przez Aleksa pan­ce­rzowi zwiadu mar­sjań­skich marine, którą Bob­bie trzy­mała w ładowni. Nie zakła­dała go od lat, ale i tak pil­no­wała jego kon­ser­wa­cji i utrzy­my­wała w sta­nie pozwa­la­ją­cym na uży­cie go w każ­dej chwili. Świa­do­mość jego ist­nie­nia zde­cy­do­wa­nie popra­wiała jej nastrój. Na wszelki wypa­dek.

– Potwier­dzam – rzu­cił Aleks.

– A swoją drogą, gdzie jest Amos?

Róż­nica mię­dzy Alek­sem roz­luź­nio­nym a uda­ją­cym roz­luź­nio­nego była bar­dzo sub­telna.

– Zda­niem statku jest w ambu­la­to­rium – odpo­wie­dział.

Cla­rissa, pomy­ślała Bob­bie. Cho­lera.

***

Ambu­la­to­rium Rosy­nanta pach­niało środ­kami dezyn­fek­cyj­nymi i wymio­ci­nami.

Zapach środ­ków dezyn­fek­cyj­nych docho­dził z małego auto­matu, który z cichym szu­mem czy­ścił pod­łogę, zosta­wia­jąc za sobą lśniącą smugę pokładu. Kwa­śna woń wymio­cin pocho­dziła od Cla­rissy Mao.

– Bob­bie – przy­wi­tała ją z uśmie­chem.

Leżała na jed­nej z prycz ambu­la­to­rium, a jej przed­ra­mię opla­tał man­kiet auto­ma­tycz­nego leka­rza, który szu­miał, popi­ski­wał i chwi­lami kli­kał. Przy każ­dym klik­nię­ciu napi­nała się twarz Cla­ire. Może zastrzyki, może coś gor­szego.

– Cześć, Babs – rzu­cił Amos.

Potężny mecha­nik sie­dział przy łóżku Cla­ire, czy­ta­jąc coś z ter­mi­nala ręcz­nego. Nie pod­niósł wzroku, gdy Bob­bie wcho­dziła, ale uniósł dłoń na powi­ta­nie.

– Jak się dzi­siaj czu­jesz? – zapy­tała Bob­bie, krzy­wiąc się w duchu natych­miast po wypo­wie­dze­niu tych słów.

– Za kilka minut wyjdę z łóżka – odpo­wie­działa Cla­ire. – Omi­nę­łam jakieś kon­trole przed lądo­wa­niem?

– Nie, nie – zapew­niła Bob­bie, krę­cąc głową. Oba­wiała się, że gdyby potwier­dziła, Cla­ire wyrwa­łaby sobie igły z przed­ra­mie­nia i wysko­czyła z łóżka. – Nic z tych rze­czy. Po pro­stu chcia­łam na chwilę poży­czyć przy­głupa.

– Tak? – Amos wresz­cie ode­rwał wzrok od ekranu. – Nie będzie ci to prze­szka­dzać, Złotko?

– Czego tylko potrze­bu­jesz – rzu­ciła, nie­dba­łym gestem obej­mu­jąc całe ambu­la­to­rium. – Zawsze znaj­dziesz mnie w domu.

– W porządku. – Amos wstał, a Bob­bie wypro­wa­dziła go na kory­tarz.

Oto­czony blak­ną­cymi sza­rymi ścia­nami i po zamknię­ciu włazu do ambu­la­to­rium Amos jakby nieco zapadł się w sobie. Oparł się ple­cami o ścianę i wes­tchnął.

– Ciężko się na to patrzy, wiesz?

– Jak się trzyma?

– Ma lep­sze i gor­sze dni, jak wszy­scy – odpo­wie­dział Amos. – Te jej czar­no­ryn­kowe gru­czoły cią­gle spusz­czają swoje syfy do krwi, a my je z powro­tem odfil­tro­wu­jemy. Ale cał­ko­wite ich usu­nię­cie spa­pra­łoby ją jesz­cze bar­dziej, więc…

Amos znowu wzru­szył ramio­nami. Wyglą­dał na zmę­czo­nego. Bob­bie ni­gdy tak naprawdę nie zdo­łała zro­zu­mieć, na czym pole­gał zwią­zek mię­dzy mecha­ni­kiem Rosa a jego drobną współ­pra­cow­niczką. Nie sypiali ze sobą i nie wyglą­dało na to, żeby kie­dy­kol­wiek to robili. Przez więk­szość czasu nawet ze sobą nie roz­ma­wiali, ale kiedy zdro­wie Cla­ire zaczęło się pogar­szać, Amos zwy­kle sie­dział przy jej boku w okrę­to­wym szpi­ta­liku. Bob­bie zasta­na­wiała się, czy dla niej robiłby to samo. Czy kto­kol­wiek by to robił.

Masywny mecha­nik ostat­nio sam też wyglą­dał na nieco chud­szego. O ile więk­szość dużych męż­czyzn pod koniec życia zwy­kle robiła się otyła, Amos reago­wał prze­ciw­nie. Cały jego tłuszcz znik­nął, przez co ręce i kark wyglą­dały bar­dzo żyla­ście od widocz­nych tuż pod skórą mię­śni. Jakby był tward­szy od pode­szwy.

– No dobrze – rzu­cił. – To co jest?

– Czy­ta­łeś mój raport doty­czący Fre­ehold?

– Przej­rza­łem go.

– Trzy­stu ludzi nie­na­wi­dzą­cych cen­tral­nej wła­dzy, za to kocha­ją­cych broń. Hol­den będzie nale­gał na spo­tka­nie z nimi na ich tere­nie, bo dokład­nie takie głu­poty robi. I będzie mu potrzebne wspar­cie.

– Ow­szem – zgo­dził się Amos. – Będę miał na niego oko.

– Myśla­łam, że może tym razem ja powin­nam się tym zająć – stwier­dziła Bob­bie, kiwa­jąc głową w stronę włazu do ambu­la­to­rium.

Nie mówiąc „ona nie wygląda dobrze”. Amos zaci­snął wargi i zamy­ślił się.

– Hm, dobra – zgo­dził się. – Lądo­wa­nie atmos­fe­ryczne pew­nie i tak roz­łu­pie sta­tek na kawałki. Będę miał tu pełne ręce roboty.

Bob­bie wstała z zamia­rem odej­ścia, ale coś ją zatrzy­mało.

– Ile jesz­cze? – spy­tała, zanim zro­zu­miała, że zada to pyta­nie.

– Resztę życia – odpo­wie­dział Amos, a potem wró­cił do ambu­la­to­rium i zamknął za sobą właz.

Hol­dena i Naomi zna­la­zła w kam­bu­zie, jedli śnia­da­nie. Aro­mat jajecz­nicy ze sprosz­ko­waną cebulą i tym, co ucho­dziło za paprykę, kon­ku­ro­wał z zapa­chem świe­żej kawy. Brzuch Bob­bie zabur­czał, gdy tylko weszła do pomiesz­cze­nia, a Hol­den bez słowa pchnął w jej stronę talerz i zaczął nakła­dać na niego jajka.

– Smacz­nego, bo to ostat­nie praw­dziwe jajka do czasu powrotu na Medynę – zachę­cił Hol­den, napeł­nia­jąc jej talerz.

– Co się dzieje? – zapy­tała Naomi, gdy udało się jej prze­łknąć por­cję, którą aku­rat miała w ustach.

– Czy­ta­li­ście moją ocenę zagro­żeń na Fre­ehold?

– Przej­rza­łem – odpo­wie­dział Hol­den.

– Kolo­nia pierw­szego poko­le­nia – powie­działa Naomi. – Osiem lat od zało­że­nia i wciąż tylko jedno mia­steczko w sto­sun­kowo umiar­ko­wa­nej stre­fie kli­ma­tycz­nej. Pod­sta­wowe rol­nic­two, ale więk­szość żyw­no­ści pocho­dzi z odzy­ska­nych insta­la­cji hydro­po­nicz­nych. Tro­chę kóz i kur, ale zwie­rzęta gospo­dar­skie też żywią się pro­duk­tami hydro­po­niki, więc nie jest to zbyt­nio efek­tywny model. W płasz­czu pla­nety jest lit i podej­rza­nie duże ilo­ści uranu w lodow­cach na bie­gu­nach, co być może ozna­cza łatwe zbie­ra­nie helu, jeśli uda im się kie­dyś stwo­rzyć infra­struk­turę do roz­woju gór­nic­twa. Karta zało­ży­ciel­ska zakłada rady­kalną auto­no­mię oso­bi­stą, chro­nioną przez mili­cję oby­wa­tel­ską, na którą skła­dają się wszy­scy miesz­kańcy kolo­nii.

– Serio? – zain­te­re­so­wał się Hol­den. – Wszy­scy miesz­kańcy?

– To ozna­cza trzy­stu ludzi, któ­rzy lubią broń – zauwa­żyła Naomi, a potem wska­zała pal­cem Hol­dena. – Ten tutaj będzie upie­rał się przy wyj­ściu na zewnątrz i bez­po­śred­niej roz­mo­wie z nimi.

– Prawda? – rzu­ciła Bob­bie, a potem szybko zgar­nęła do ust pełen wide­lec jajek.

Były tak dobre, jak obie­cy­wał ich zapach.

– To musi być zro­bione twa­rzą w twarz – oświad­czył Hol­den. – Jeśli nie, to rów­nie dobrze mogli­śmy im prze­słać wia­do­mość drogą radiową z Medyny i oszczę­dzić sobie podróży.

– Dyplo­ma­cja to twoja domena – przy­znała Bob­bie. – Ja przej­muję się kwe­stiami czy­sto tak­tycz­nymi. A kiedy będziemy roz­ma­wiać z wła­dzami Fre­ehold, powiemy im, że nie mają powodu, żeby zacząć do nas strze­lać, i mieć nadzieję, że będzie dobrze.

Hol­den odsu­nął od sie­bie czę­ściowo opróż­niony talerz i odchy­lił się do tyłu, marsz­cząc brwi.

– Wyja­śnij to.

– Naprawdę powi­nie­neś czy­tać moje raporty.

Naomi wzięła kubek Hol­dena i usta­wiła pod dyszą eks­presu do kawy.

– Chyba wiem, do czego zmie­rzasz. Napi­jesz się kawy, Bob­bie?

– Tak, dzię­kuję – potwier­dziła Bob­bie, a potem wywo­łała ocenę tak­tyczną na swoim ręcz­nym ter­mi­nalu. – Ci ludzie opu­ścili Zie­mię, żeby utwo­rzyć kolo­nię opie­ra­jącą się na cał­ko­wi­tej nie­za­leż­no­ści. Wie­rzą w bez­względne prawo każ­dego oby­wa­tela do obrony sie­bie i swo­jej wła­sno­ści, w razie potrzeby z zabój­czą siłą. I są w tym celu dobrze uzbro­jeni.

– Tę część czy­ta­łem – potwier­dził Hol­den.

– Na tym eta­pie miną jesz­cze lata, zanim będą w sta­nie się sami utrzy­mać. To, że pole­gają na upra­wach hydro­po­nicz­nych, wynika z faktu, że mają trud­no­ści z opra­co­wa­niem gleby dla swo­ich szklarni. Ma to jakiś zwią­zek z zawar­to­ścią mine­ra­łów w tutej­szym grun­cie. Pie­nią­dze zdo­byte na pod­sta­wie wstęp­nych prze­wi­dy­wań co do wiel­ko­ści przy­szłego wydo­by­cia mine­ra­łów w cało­ści tra­fiają na Aube­ron, w zamian otrzy­mują zaopa­trze­nie rol­ni­cze, które ma im pomóc sobie z tym pora­dzić. Uwa­żają, że Zwią­zek Trans­por­towy nie ma prawa do pobie­ra­nia cła za pod­sta­wowy han­del, który umoż­li­wia prze­ży­cie. Co wła­śnie nas tu dopro­wa­dziło.

Naomi podała jej kubek z paru­jącą kawą i mnó­stwem śmie­tanki, dokład­nie tak, jak lubiła. Hol­den kiw­nął głową w spo­sób, który praw­do­po­dob­nie ozna­czał kło­poty. Zro­zu­miał, co chciała powie­dzieć.

– Ile czasu minie, zanim wyho­dują wła­sne uprawy? – zapy­tała Naomi, nachy­la­jąc się jej nad ramie­niem, by spoj­rzeć na raport.

– Nie wiem, ale nie o to tu cho­dzi…

– Cho­dzi tu o to – wtrą­cił się Hol­den – że mamy im ogło­sić wyrok śmierci. Zga­dza się? Wylą­du­jemy tam i powiemy im, że zostają odcięci od han­dlu z innymi kolo­niami. A oni wie­dzą, że za kilka mie­sięcy skoń­czy im się jedze­nie, a sami nie będą w sta­nie wyho­do­wać niczego jesz­cze przez dłu­gie lata. Zwią­zek sta­wia ich w bez­na­dziej­nym poło­że­niu. A przez zwią­zek mam w tej chwili na myśli nas. My ich sta­wiamy pod ścianą.

– Ow­szem – potwier­dziła Bob­bie zado­wo­lona, że wresz­cie zro­zu­miał. – To ludzie, któ­rzy wie­rzą w nie­na­ru­szalne prawo uży­cia zabój­czej siły w obro­nie wła­snego życia. A my wylą­du­jemy tam, żeby im ogło­sić, że zostają odcięci od dostaw. To ide­alny powód do tego, aby spró­bo­wać zdo­być nasz sta­tek.

– Nie rozu­miem tej kary – ode­zwała się Naomi. – Wydaje się tro­chę ostra.

– Sądzę, że Drum­mer cze­kała na coś takiego – stwier­dził Hol­den. Nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego. – Cze­kała na tę pierw­szą kolo­nię, która zde­cy­duje się spraw­dzić, jak daleko Zwią­zek jest gotów się posu­nąć, by ochro­nić swój mono­pol na korzy­sta­nie z wrót. I zamie­rza potrak­to­wać ten pierw­szy przy­kład na tyle mocno, by już nikomu innemu nie przy­szło do głowy pró­bo­wać. Zabija jedną kolo­nię teraz, żeby póź­niej nie musiała tego robić z tysią­cem trzy­stu pozo­sta­łych.

Wizja zawi­sła w powie­trzu jak dym nad sto­li­kiem do pokera. Wyraz twa­rzy Naomi odzwier­cie­dlał nie­po­kój Bob­bie. Na twa­rzy Hol­dena ryso­wało się wewnętrzne sku­pie­nie, które świad­czyło o tym, że bar­dzo inten­syw­nie o czymś myśli. Trzy lata to ostry wyrok. Trzy lata prze­rwy, gdy zaczyna się życie w trud­nym śro­do­wi­sku, były czymś jesz­cze gor­szym. Przy­naj­mniej moty­wem do prze­mocy. Może do cze­goś wię­cej.

– No więc – rzu­ciła Bob­bie – to będzie cie­kawe.

Rozdział trzeci

San­tiago Jilie Singh

Singh poczuł wibra­cję na nad­garstku i pod­cią­gnął rękaw. Owi­nięty wokół przed­ra­mie­nia moni­tor zare­je­stro­wał, że Singh na niego patrzy, więc wyświe­tlił powia­do­mie­nie o naj­pil­niej­szym zada­niu: zbli­ża­ją­cej się audien­cji u wyso­kiego kon­sula.

Zre­se­to­wał zegar powia­do­mie­nia do pół godziny przed samym spo­tka­niem. Nosił swoją kon­solę na przed­ra­mie­niu lub w kie­szeni już od pra­wie pię­ciu lat, więc urzą­dze­nie wie­działo o nim wszystko, co powinno. Nad­cho­dzącą audien­cję u wyso­kiego kon­sula trak­to­wało, jakby było to naj­waż­niej­sze wyda­rze­nie w jego życiu.

I nie myliło się.

Z powro­tem obcią­gnął rękaw, szar­piąc na koniec ostro, żeby wygła­dzić zagnie­ce­nia, i przyj­rzał się sobie w lustrze. Gra­na­towo-biały mun­dur paso­wał jak ręka­wiczka, pod­kre­śla­jąc musku­larną syl­wetkę, każ­dego dnia kształ­to­waną przez godzinę na siłowni. Na koł­nie­rzu błysz­czały świeżo zdo­byte gwiazdy kapi­tań­skie, wypo­le­ro­wane tak, by lśnić zło­tem. Był gładko ogo­lony i wyobra­żał sobie, że nada­wało mu to groźny, dra­pieżny wygląd woj­sko­wego.

– Wciąż stro­szysz piórka? – spy­tała z łazienki Nata­lia. Otwo­rzyła drzwi i wyszła w chmu­rze pary z wło­sami ocie­ka­ją­cymi wodą. – Tak przy­stoj­nego męż­czy­znę trzeba koniecz­nie obma­cać.

– Nie – rzu­cił Singh, cofa­jąc się. – Jeśli zmo­czysz mi mun­dur…

– Za późno – ze śmie­chem rzu­ciła jego żona, rusza­jąc w jego stronę.

Objęła go cia­sno w pasie, kła­dąc mokre włosy na ramie­niu.

– Nat – powie­dział, chcąc zapro­te­sto­wać, ale nie zna­lazł w sobie dość sta­now­czo­ści. Chwy­ta­jąc go, puściła ręcz­nik i w lustrze widział łagodną krzy­wi­znę jej bio­dra. Poło­żył na nim dłoń i ści­snął. – Teraz jestem cały mokry.

– Wyschniesz – odparła, się­ga­jąc za jego plecy, by szczyp­nąć go w pośla­dek.

Świeżo awan­so­wany kapi­tan lakoń­skiej floty krzyk­nął bez cie­nia powagi. Poczuł kolejną wibra­cję na nad­garstku i przez chwilę miał wra­że­nie, że urzą­dze­nie na ręce wyraża dez­apro­batę dla jego zacho­wa­nia.

Znowu pod­cią­gnął rękaw i prze­ko­nał się, że to tylko powia­do­mie­nie o tym, że za dwa­dzie­ścia minut pod­sta­wią samo­chód.

– Nie­długo przy­je­dzie samo­chód – powie­dział z żalem, na chwilę wci­ska­jąc nos w mokre włosy żony.

– I czas obu­dzić Elsę – zgo­dziła się Nata­lia. – To twój wielki dzień, więc możesz wybrać: budzisz Potwora czy robisz śnia­da­nie?

– Dzi­siaj wezmę służbę przy Potwo­rze.

– Uwa­żaj. Ją jesz­cze mniej obcho­dzi zamo­cze­nie two­jego świe­żego nowego mun­duru – sko­men­to­wała Nata­lia, zakła­da­jąc na sie­bie szla­frok. – Śnia­da­nie za dzie­sięć minut, mary­na­rzu.

Jed­nak potrze­bo­wał pra­wie pięt­na­stu na wycią­gnię­cie Elsy z łóżeczka, zmianę pie­lu­chy, ubra­nie jej i zanie­sie­nie do kuchni. Nata­lia roz­sta­wiła już na stole tale­rze pełne nale­śni­ków i świeże jabłka, a powie­trze wypeł­niał aro­mat zapa­rzo­nej wła­śnie her­baty z przy­pra­wami.

Zawi­bro­wał nad­gar­stek Sin­gha i tym razem nie musiał spraw­dzać, by wie­dzieć, że to ostrze­że­nie o pię­ciu minu­tach pozo­sta­łych do przy­by­cia samo­chodu. Przy­piął Elsę do jej wyso­kiego krze­sełka i posta­wił przed nią naj­mniej­szy tale­rzyk z kawał­kami jabłka. Dziew­czynka roze­śmiała się rado­śnie i ude­rzyła w nie dło­nią, roz­pry­sku­jąc wszę­dzie sok.

– Zdą­żysz coś zjeść? – zapy­tała Nata­lia.

– Oba­wiam się, że nie – odpo­wie­dział Singh, pod­cią­ga­jąc rękaw i prze­wi­ja­jąc har­mo­no­gram dzi­siej­szego dnia. – Potwór nie chciał dzi­siaj pozwo­lić zało­żyć sobie spodni.

– Mam wra­że­nie, że jej naj­więk­szym powo­dem nie­chęci do przed­szkola jest wła­śnie wyma­ga­nie nosze­nia spodni – z uśmie­chem sko­men­to­wała Nata­lia. Potem zer­k­nęła na har­mo­no­gram spo­tkań na jego przed­ra­mie­niu i spo­waż­niała. – Kiedy możemy się cie­bie spo­dzie­wać?

– Spo­tka­nie jest zapla­no­wane na ósmą czter­dzie­ści pięć i nie mam dzi­siaj nic innego, więc… – powie­dział Singh.

Nie dodał jed­nak „ale spo­ty­kam się z wyso­kim kon­su­lem Win­sto­nem Duar­tem, więc nie mam żad­nego wpływu na porę roz­po­czę­cia lub zakoń­cze­nia spo­tka­nia”.

– Dobrze – stwier­dziła Nata­lia i poca­ło­wała go w poli­czek. – Dzi­siaj będę w labo­ra­to­rium przy­naj­mniej do szó­stej, ale twój ojciec zgo­dził się prze­jąć Potwora, jeśli nie zdo­łasz jej ode­brać z przed­szkola.

– Dobrze, dobrze – rzu­cił Singh. – To do zoba­cze­nia.

Na zewnątrz zatrzy­mał się ciem­no­gra­na­towy samo­chód per­so­nelu floty. Singh sta­nął przed lustrem przy drzwiach, by skon­tro­lo­wać swój wygląd po raz ostatni i zetrzeć kawa­łek śnia­da­nio­wego odłamka Potwora. Nata­lia sie­działa już przy stole, pró­bu­jąc jeść i rów­no­cze­śnie wci­ska­jąc tro­chę jedze­nia do buzi Potwora, zgar­nia­jąc je przy tym z bluzki.

Nie­po­kój ści­snął mu żołą­dek, kła­dąc się cie­niem na serce. Musiał kilka razy prze­łknąć ślinę, zanim zdo­łał się ode­zwać. Kochał żonę i dziecko bar­dziej, niż potra­fił to wypo­wie­dzieć, a opusz­cza­nie ich zawsze było dla niego trudne. Dzi­siaj było ina­czej. Nie­zli­czone poko­le­nia mary­na­rzy miały do czy­nie­nia z poran­kami takimi jak ten. Spo­tka­nia z prze­ło­żo­nymi, zapo­wia­da­jące zmiany. Skoro oni je prze­trwali, jemu też to się z pew­no­ścią uda.

Pro­fe­sor histo­rii w aka­de­mii floty powie­dział kie­dyś, że per­spek­tywa histo­rii jest daleką per­spek­tywą. Ludzie two­rzyli impe­ria, ponie­waż chcieli, by ich imiona nie zostały zapo­mniane przez czas. Wzno­sili olbrzy­mie budowle z kamie­nia i stali, żeby ich potom­ko­wie pamię­tali ludzi two­rzą­cych świat, w któ­rym dopiero oni żyją. Na Ziemi ist­niały budynki mające ponad tysiąc lat, cza­sami sta­no­wiły jedyne dowody na ist­nie­nie impe­riów, które miały trwać przez wiecz­ność. „Nie­po­skro­miona pycha”, jak okre­ślał to pro­fe­sor. Budu­jąc, ludzie pró­bują nadać fizyczną postać swoim aspi­ra­cjom. Jed­nak gdy umie­rają, ich plany grze­bane są wraz z nimi. Zostaje tylko budy­nek.

Choć Mar­sja­nie ni­gdy nie wyra­żali jed­no­znacz­nie impe­ria­li­stycz­nych zamia­rów, mieli w sobie solidną por­cję takiej samej pychy. Zbu­do­wali tunele i komory jako tym­cza­sowe kwa­tery w ska­łach Marsa, a potem zabrali się za zapla­no­waną na poko­le­nia pracę uczy­nie­nia powierzchni pla­nety miej­scem nada­ją­cym się do zamiesz­ka­nia.

Pierw­sze poko­le­nie ode­szło, nie osią­ga­jąc zamie­rzo­nego celu. Podob­nie dru­gie, trze­cie i kolejne, z dziećmi idą­cymi w ślady rodzi­ców. Skoń­czyło się na tym, że dzieci znały osta­tecz­nie tylko tunele i wcale nie uwa­żały ich za takie złe. Stra­ciły wgląd w szer­szą wizję, ponie­waż ni­gdy nie była ich marze­niem. Gdy prze­pa­dli twórcy oraz ich zamiary, zostały po nich tylko tunele.

Patrząc na prze­my­ka­jące za oknem samo­chodu budowle sto­licy Lako­nii, Singh widział w nich te same masy mate­ria­łów i inten­cji. Olbrzy­mie budynki z kamie­nia i stali zapro­jek­to­wane, by pomie­ścić rządy jesz­cze nie­ist­nie­ją­cego impe­rium. Wię­cej infra­struk­tury niż Lako­nia potrze­bo­wa­łaby dla sie­bie przez całe stu­le­cia. Ich kolumny oraz iglice odwo­ły­wały się do tysiąc­leci kul­tury Ziemi i Marsa, prze­kształ­ca­jąc je w wizję zadzi­wia­jąco ludz­kiej przy­szło­ści.

Jeśli marze­nia o impe­rium się nie zisz­czą, pozo­staną tylko dużymi, ni­gdy nie­uży­wa­nymi budow­lami.

Pośród wyso­kich rangą ofi­ce­rów lakoń­skiej armii nie było tajem­nicą, że labo­ra­to­ria wyso­kiego kon­sula doko­nały nie­zwy­kłych prze­ło­mów w zakre­sie mody­fi­ka­cji budowy ciała ludzi. Jed­nym z naj­waż­niej­szych pro­jek­tów było znaczne prze­dłu­że­nie życia samego wyso­kiego kon­sula. Kapi­tan, pod któ­rego roz­ka­zami Singh słu­żył jako porucz­nik, otrzy­mał ofi­cjalną naganę za upi­cie się i okre­śle­nie wyso­kiego kon­sula mia­nem „naszego wła­snego króla-boga”.

Singh rozu­miał jed­nak, dla­czego ten wła­śnie pro­jekt jest tak ważny dla wyso­kiego kon­sula. Impe­ria, podob­nie jak budynki, były ucie­le­śnio­nymi aspi­ra­cjami. Tra­cąc twórcę, gubiły swe prze­zna­cze­nie, a więc nie można było pozwo­lić, by ich twórca zgi­nął.

Jeśli pogło­ski były praw­dziwe i naukowcy wyso­kiego kon­sula naprawdę pra­co­wali nad uczy­nie­niem go nie­śmier­tel­nym, mieli szansę stwo­rzyć impe­rium, o jakim histo­ria dotąd tylko marzyła. Sta­bil­ność wła­dzy, cią­głość celu i jedna, nie­usta­jąca wizja. I wszystko to było bar­dzo dobre, ale nie tłu­ma­czyło, dla­czego został wezwany na oso­bi­ste spo­tka­nie z Duar­tem.

– Jeste­śmy pra­wie na miej­scu, sir – ode­zwał się kie­rowca.

– Jestem gotowy – skła­mał Singh.

Budy­nek Rzą­dowy Lako­nii był cesar­skim pała­cem we wszyst­kim poza nazwą i był zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szą budowlą w sto­licy. Tam wła­śnie znaj­do­wała się sie­dziba rządu, jak i pomiesz­cze­nia zaj­mo­wane przez wyso­kiego kon­sula i jego córkę. Po przej­ściu przez rygo­ry­styczną kon­trolę bez­pie­czeń­stwa, doko­naną przez żoł­nie­rzy w naj­no­wo­cze­śniej­szych lakoń­skich pan­cer­zach wspo­ma­ga­nych, Singh został w końcu po raz pierw­szy wpusz­czony do środka.

Co oka­zało się nieco roz­cza­ro­wu­jące.

Wła­ści­wie nie był pewien, czego się spo­dzie­wał. Może sufitu dwa­dzie­ścia metrów nad pod­łogą, utrzy­my­wa­nego przez rzędy olbrzy­mich kamien­nych kolumn. Czer­wo­nego dywanu, który pro­wa­dził do wznio­słego zło­tego tronu. Mini­strów i służby cze­ka­ją­cych na moż­li­wość roz­mowy z wyso­kim kon­su­lem, szep­tem snu­ją­cych intrygi. Zamiast tego zoba­czył foyer i pocze­kal­nię pełną wygod­nych krze­seł i z łatwym dostę­pem do łazie­nek oraz moni­tor ścienny, który wyświe­tlał zasady bez­pie­czeń­stwa obo­wią­zu­jące w Budynku Rzą­do­wym. Wszystko to wyda­wało się bar­dzo zwy­czajne. Bar­dzo rzą­dowe.

Przez naj­więk­sze drzwi pomiesz­cze­nia prze­szedł niski uśmiech­nięty męż­czy­zna w czer­wo­nej mary­narce i czar­nych spodniach, kła­nia­jąc się nie­mal nie­zau­wa­żal­nie.

– Kapi­tan San­tiago Singh – powie­dział w spo­sób, który nie był pyta­niem.

Singh wstał, z wysił­kiem powstrzy­mu­jąc się przed zasa­lu­to­wa­niem. Męż­czy­zna nie miał mun­duru woj­sko­wego ani oznak rangi, choć znaj­do­wali się w domu ich władcy. To miało wagę wykra­cza­jącą poza ramy pro­to­kołu.

– Tak, pro­szę pana. Jestem kapi­tan Singh.

– Wysoki kon­sul ma nadzieję, że będzie mu pan towa­rzy­szył pod­czas śnia­da­nia w rezy­den­cji – powie­dział niski męż­czy­zna.

– Oczy­wi­ście, będę zaszczy­cony.

– Pro­szę za mną – rzu­cił czło­wiek w czer­wo­nej mary­narce i wyszedł przez drzwi, z któ­rych się wyło­nił.

Singh ruszył za nim.

Jeśli foyer Budynku Rzą­do­wego było anty­kli­ma­tyczne, to reszta wnę­trza wyglą­dała zde­cy­do­wa­nie użyt­kowo. Na wszyst­kie strony odcho­dziły kory­ta­rze pro­wa­dzące do biur. Było tu wielu ludzi w gar­ni­tu­rach i mun­du­rach woj­sko­wych oraz takich czer­wo­nych mary­nar­kach i czar­nych spodniach, jakie nosił jego prze­wod­nik. Singh uwa­żał, by salu­to­wać za każ­dym razem, gdy tra­fił na kogoś o ran­dze, która tego wyma­gała, i pró­bo­wał igno­ro­wać wszyst­kich innych. Całą popu­la­cję Lako­nii sta­no­wili pier­wotni kolo­ni­ści z floty Duar­tego oraz dzieci uro­dzone tu w ciągu ostat­nich kilku dzie­się­cio­leci. Nie wyobra­żał sobie, że na pla­ne­cie mieszka tyle ludzi, któ­rych jesz­cze nie spo­tkał. Jego nie­wy­soki prze­wod­nik poru­szał się tak, jakby nie widział nikogo innego, i cały czas utrzy­my­wał na twa­rzy nie­zo­bo­wią­zu­jący uśmiech.

Po dzie­się­ciu minu­tach mar­szu przez labi­rynt kory­ta­rzy i sal dotarli do podwój­nych szkla­nych drzwi, które pro­wa­dziły do dużego patio. Jego prze­wod­nik otwo­rzył jedno skrzy­dło i gestem zapro­sił go do środka, a potem odda­lił się, zni­ka­jąc w budynku.

– Kapi­ta­nie Singh! – zawo­łał wysoki kon­sul Win­ston Duarte, abso­lutny władca woj­skowy Lako­nii. – Pro­szę do mnie dołą­czyć. Kelly, dopil­nuj, żeby kapi­tan miał talerz.

Kolejny męż­czy­zna w czer­wo­nej mary­narce i czar­nych spodniach, naj­wy­raź­niej ten o imie­niu Kelly, przy­go­to­wał dla niego miej­sce, a potem odsu­nął krze­sło. Singh usiadł, czu­jąc zawroty głowy i wdzięcz­ność, że nie będzie musiał pró­bo­wać ich ukry­wać, gdyby zachwiał się na nogach.

– Wysoki kon­sulu, ja… – zaczął, ale Duarte uciął mu mach­nię­ciem ręki.

– Dzię­kuję, że dołą­czył pan do mnie dziś rano. I sądzę, że możemy tu uży­wać naszych stopni woj­sko­wych. Admi­rale Duarte, ale też zupeł­nie wystar­czy samo admi­rale.

– Oczy­wi­ście, admi­rale.

Kelly posta­wił przed nim poje­dyn­cze jajko w sto­jaczku i uży­wał wła­śnie szczyp­ców, żeby poło­żyć mu na tale­rzu słodką bułkę. Singh jadł już kie­dyś jajko, więc choć było luk­su­sem, nie sta­no­wiło kom­plet­nej zagadki. Stół był mały – dla czte­rech osób byłoby przy nim za cia­sno – i stał przed dużym obsza­rem cze­goś, co wyglą­dało na bar­dzo zadbaną ziem­ską trawę. Pośrodku traw­nika sie­działa może dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka, bawiąc się ze szcze­nia­kiem. Praw­dziwe kury i ziem­skie psy. W prze­ci­wień­stwie do Arki Noego w sta­rej histo­rii, okręty pierw­szej floty zabrały ze sobą na Lako­nię tylko nie­liczne gatunki zwie­rząt. Zoba­cze­nie na wła­sne oczy jed­no­cze­śnie dwóch z nich było nieco przy­tła­cza­jące. Singh zastu­kał w sko­rupkę jaja łyżeczką, żeby ją roz­bić, a potem spró­bo­wał opa­no­wać nerwy.

Admi­rał Duarte wska­zał fili­żankę Sin­gha, do któ­rej Kelly nalał kawy.

– Prze­pra­szam – powie­dział Duarte – za ode­rwa­nie pana od rodziny tak wcze­śnie dziś rano.

– Z przy­jem­no­ścią służę wyso­kiemu kon­su­lowi – odpo­wie­dział Singh auto­ma­tycz­nie.

– Tak, tak – rzu­cił admi­rał. – Nata­lia, prawda? I jedna córka?

– Tak, admi­rale. Elsa. Ma już pra­wie dwa lata.

Duarte posłał uśmiech w stronę dziew­czynki na tra­wie i kiw­nął głową.

– To dobry wiek. Nie ten z ucze­niem dziecka korzy­sta­nia z noc­nika, ale ten, gdy prze­sy­pia całą noc, prawda?

– Prze­waż­nie, sir.

– Fascy­nu­jące jest obser­wo­wa­nie, jak ich mózgi zaczy­nają się wtedy roz­wi­jać. Uczą się języka, uczą się iden­ty­fi­ko­wać się jako odrębny byt. Słowo „nie” nabiera magicz­nej mocy.

– Tak jest, sir – potwier­dził Singh.

– Niech pan nie odpusz­cza tej bułce – zasu­ge­ro­wał admi­rał. – Nasz pie­karz to geniusz.

Singh przy­tak­nął i ugryzł bułkę. Była dla niego za słodka, ale dosko­nale kom­po­no­wała się z gorz­kim sma­kiem kawy.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć o kapi­ta­nie Iwa­sie – popro­sił Duarte z uśmie­chem.

Wła­śnie prze­łknięty kęs bułki zmie­nił się nagle w bryłę oło­wiu. Kapi­tan Iwasa został zde­gra­do­wany i dys­cy­pli­nar­nie zwol­niony ze służby na pod­sta­wie raportu zło­żo­nego admi­ra­li­cji przez Sin­gha. Jeśli jego były dowódca był bli­skim zna­jo­mym wyso­kiego kon­sula, Singh niniej­szym poże­gna się ze swoją karierą. Albo jesz­cze gorzej.

– Prze­pra­szam, ja… – zaczął Singh.

– To nie prze­słu­cha­nie – powie­dział Duarte gło­sem łagod­nym i cie­płym jak fla­nela. – Znam wszyst­kie fakty doty­czące sprawy kapi­tana Iwasy, ale chcę usły­szeć pań­ską wer­sję. Zło­żył pan raport doty­czący zanie­dba­nia obo­wiąz­ków. Co pana do tego skło­niło?

Jeden z jego wykła­dow­ców w aka­de­mii woj­sko­wej powie­dział kie­dyś: „gdy brak osłony, jedyną roz­sądną rze­czą jest jak naj­szyb­sze poko­na­nie pola ostrzału”. Singh wypro­sto­wał się na krze­śle, pró­bu­jąc jakby sta­nąć na bacz­ność w pozy­cji sie­dzą­cej.

– Sir, tak jest, sir. Kapi­tan Iwasa nie dopil­no­wał wpro­wa­dze­nia w życie nowo otrzy­ma­nego kodeksu postę­po­wa­nia floty, a gdy zadano mu bez­po­śred­nie pyta­nie doty­czące tych wytycz­nych, w mojej obec­no­ści skła­mał swo­jemu prze­ło­żo­nemu, admi­ra­łowi Goy­erowi. Wysła­łem admi­ra­łowi notatkę, w któ­rej pod­wa­ży­łem twier­dze­nia kapi­tana Iwasy.

Duarte przy­glą­dał mu się badaw­czo bez śladu zło­ści na twa­rzy. Co nic nie zna­czyło. Według wszel­kich opi­nii wysoki kon­sul nie był czło­wie­kiem łatwo zdra­dza­ją­cym emo­cje.

– Zmie­niony kodeks postę­po­wa­nia uczy­nił z nie­do­peł­nie­nia obo­wiąz­ków wykro­cze­nie karane wysła­niem do Sto­doły? – zapy­tał admi­rał Duarte.

– Tak, sir. Kapi­tan Iwasa uwa­żał tę karę za nad­mierną i otwar­cie wypo­wia­dał się na ten temat. Gdy dwóch mari­nes zna­le­ziono śpią­cych na służ­bie, zamiast tego wymie­rzył im karę admi­ni­stra­cyjną.

– A pan z pomi­nię­ciem go zwró­cił się do admi­rała Goy­era.

– Sir, nie, sir – odpo­wie­dział Singh. Opu­ścił wzrok, by spoj­rzeć bez­po­śred­nio w oczy wyso­kiego kon­sula. – Byłem świad­kiem, jak ofi­cer okła­muje swo­jego prze­ło­żo­nego w odpo­wie­dzi na bez­po­śred­nie pyta­nie doty­czące jego struk­tury dowo­dze­nia. Powia­do­mi­łem tego ofi­cera, co było moim obo­wiąz­kiem.

Singh urwał, ale Duarte nic nie powie­dział. Po pro­stu patrzył na niego, jakby był szcze­gól­nie cie­ka­wym owa­dem przy­pię­tym szpilką do kor­ko­wej tablicy.

– Nie lubił pan Iwasy? – rzu­cił, jakby było to bar­dzo nie­dbałe pyta­nie.

– Czy mogę mówić otwar­cie, sir? – zapy­tał Singh. Gdy Duarte kiw­nął głową, kon­ty­nu­ował. – Postę­po­wa­nie zgod­nie z kodek­sem woj­sko­wym jest zaprzy­się­żo­nym obo­wiąz­kiem każ­dego ofi­cera i mary­na­rza. Jest to instru­ment, który czyni z nas woj­sko, a nie po pro­stu bandę ludzi z bro­nią i okrę­tami. Gdy ofi­cer oka­zuje brak posza­no­wa­nia dla kodeksu, prze­staje być ofi­cerem. Skoro Iwasa wie­lo­krot­nie dowiódł świa­do­mego igno­ro­wa­nia tego kodeksu, prze­stał być moim prze­ło­żo­nym. Poin­for­mo­wa­łem po pro­stu o tym fak­cie kolejną osobę sto­jącą wyżej w struk­tu­rze dowo­dze­nia.

– Czy wie­dząc, jakie miało to kon­se­kwen­cje dla Iwasy, na­dal uważa pan, że postą­pił słusz­nie? – zapy­tał admi­rał.

Jego twarz ani ton głosu nie zdra­dzały, co on sam myśli o tej spra­wie. Rów­nie dobrze mógłby pytać Sin­gha, czy chce cukru do kawy.

– Tak, admi­rale – potwier­dził Singh. – Powin­ność to nie bufet, z któ­rego można wybrać to, co się lubi, i zigno­ro­wać resztę. Warun­kowa lojal­ność nie jest lojal­no­ścią. Obo­wiąz­kiem kapi­tana Iwasy było wymu­sza­nie prze­strze­ga­nia zapi­sów kodeksu postę­po­wa­nia w sto­sunku do swo­ich pod­wład­nych. Gdy skła­mał w tej spra­wie, moim obo­wiąz­kiem stało się poin­for­mo­wa­nie o tym jego prze­ło­żo­nego.

Wysoki kon­sul kiw­nął głową. Mogło to zna­czyć cokol­wiek.

– Bra­kuje go panu?

– Ow­szem. Był moim pierw­szym prze­ło­żo­nym po aka­de­mii woj­sko­wej. Nauczył mnie wszyst­kiego, co powi­nie­nem wie­dzieć. Bra­kuje mi go każ­dego dnia – odpo­wie­dział Singh i uświa­do­mił sobie, że wcale nie prze­sa­dza.

Śmier­telną wadą Iwasy oka­zała się sym­pa­tia do ludzi, któ­rymi dowo­dził. Dzięki czemu łatwo było go poko­chać.

– Kapi­ta­nie – ode­zwał się Duarte. – Mam dla pana nowy przy­dział.

Singh wstał, pra­wie prze­wra­ca­jąc przy tym krze­sło, i zasa­lu­to­wał.