61,90 zł
Zakończył stulecia rządów Złotych, zerwał okowy imperium, a dziś jest bohaterem nowej, wspaniałej republiki. Zapłacił jednak straszliwą cenę.
Na obrzeżach Układu Słonecznego wnuk zamordowanej przez niego władczyni śni o zemście.
W twierdzy ukrytej na dnie wenusjańskiego oceanu Pan Popiołów snuje plany zmiażdżenia nowo powstałej demokracji.
Bliżej domu młoda Czerwona dziewczyna, której Powstanie odebrało wszystko, zaczyna się zastanawiać, czy wolność nie jest tylko kolejnym kłamstwem Złotych.
W tym przerażającym nowym świecie, w którym Obsydianowi piraci łupią statki w Pasie Asteroid, Marsem wstrząsają ludobójstwa i klęski głodu, a Luna jest terroryzowana przez mafie, Darrow - w towarzystwie nowych bohaterów z całego układu - będzie musiał stawić czoło chaosowi, jaki rozpętał się po rewolucji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 852
Cortazár
Minęło prawie trzydzieści lat, od kiedy Paolo Cortazár przeleciał przez wrota Lakonii ze zbuntowaną flotą. Wystarczająco dużo czasu, by zbudować namiastkę cywilizacji, miasto, stworzyć kulturę. Wystarczająco dużo czasu, by mógł potwierdzić, że obcy inżynierowie zaprojektowali protomolekuły jako budowniczych mostów. Rozrzucili je pośród gwiazd jak nasiona, by wchłaniały napotkane życie organiczne i tworzyły pierścienie wrót do kieszonkowego wszechświata, ogniwa między światami. Do czasu ich śmierci powolna strefa z jej pierścieniami była centralnym punktem imperium, wykraczającym poza ramy ludzkiego pojmowania rzeczywistości. Teraz znowu tak będzie. Drobny mechanizm, który budował mosty wychodzące poza lokalność, zmienił wszystko dla całej ludzkości.
Choć Paola w zasadzie nie obchodziła cała ludzkość. Dla niego fakt istnienia protomolekuły i udostępnianych przez nią technologii był wszechogarniający. Zmieniał nie tylko kształt otaczającego go wszechświata, lecz także wpłynął na jego życie osobiste i zawodowe. Na dziesięciolecia stał się jego jedyną obsesją. Podczas kłótni, która zakończyła ich związek, jego ostatni chłopak oskarżył go, że wręcz kocha protomolekułę.
W zasadzie Paolo nie mógł temu zaprzeczyć. Minęło tyle czasu, od kiedy czuł coś zbliżonego do miłości względem innego człowieka, że stracił już kontekst do oceny tego, co można zakwalifikować jako miłość. Studiowanie protomolekuły i niezliczonych, wywodzących się z niej działów wiedzy naukowej pochłaniało większość jego czasu i uwagi. Zrozumienie sposobów, w jakie oddziaływała na inne artefakty i technologie obcych, było zadaniem na pokolenia. Nie przepraszał za swoje zaangażowanie. Maleńka, cudowna drobina tak pełna ukrytych informacji była niczym nieustannie rozkwitający pączek. Była piękna w sposób, w jaki nie mogło być piękne nic innego. Jego kochanek nie potrafił tego zaakceptować i w końcu, patrząc na to z perspektywy czasu, rozpad ich związku był nieunikniony. Paolo tęsknił za nim w dość abstrakcyjny sposób. Tak jak mógłby tęsknić za parą wygodnych butów.
Jego czas i uwagę pochłaniało tyle cudownych spraw.
Na ekranie przed nim koronka węglowa rozrastała się i rozwijała w złożone, przeplatane wzory. We właściwych warunkach środowiskowych i odpowiednim ośrodku wzrostu protomolekuła domyślnie tworzyła właśnie takie struktury przestrzenne. Utworzony w ten sposób materiał był lżejszy niż taka sama objętość włókien węglowych i miał większą wytrzymałość na rozciąganie niż grafen. Komisja technologii Lakońskiej Rady Wojskowej poprosiła go o zbadanie możliwości wykorzystania materiału w pancerzach piechoty. Co było wyzwaniem inżynieryjnym ze względu na fakt, że siatka miała skłonność do trwałego wiązania się z ludzką skórą. Ale to w niczym nie ujmowało jej urody.
Paolo zmodyfikował czułość wiązki elektronowej i nachylił się do monitora, przyglądając się, jak protomolekuła wychwytuje wolne atomy węgla i sprawnie wplata je w siatkę, jakby była dzieckiem skupionym na zabawie.
– Doktorze Cortazár – zabrzmiał głos.
Paolo odpowiedział burknięciem i machnięciem ręki znaczącym we wszystkich językach „idź sobie, jestem zajęty”.
– Doktorze Cortazár – nie ustępował głos za plecami.
Paolo oderwał wzrok od ekranu i odwrócił się. Zobaczył osobę o niezidentyfikowanej płci, bardzo jasnej cerze, ubraną w fartuch laboratoryjny, trzymającą duży terminal ręczny. Spróbował przypomnieć sobie imię postaci. Caton? Canton? Cantor? Jakoś tak. Jeden z licznych techników laboratoryjnych. O ile Paolo pamiętał, nawet dość kompetentny, ale ośmielił mu się przeszkodzić, więc będzie musiał wyciągnąć konsekwencje. Nerwowy wyraz twarzy osoby imieniem Caton/Cantor/Canton sugerował, że zdaje sobie sprawę z tego faktu.
– Dyrektor poprosił mnie o przypomnienie panu – wyjaśnił, zanim Paolo zdążył się odezwać – że ma pan zaplanowane spotkanie. Z – głos technika przycichł prawie do szeptu – nim. Z Nim.
Technik nie miał (czy też nie miała) na myśli dyrektora. Był tylko jeden On.
Paolo wyłączył ekran i upewnił się, że system monitorowania wszystko rejestruje, a potem wstał.
– Tak, oczywiście – potwierdził. A potem, ponieważ ostatnio się starał, dodał: – Dziękuję. Cantor?
– Caton – odpowiedział technik z widoczną ulgą.
– Oczywiście. Przekaż dyrektorowi, że już idę.
– Mam panu towarzyszyć, doktorze – wyjawił Caton, stukając w ekran terminala ręcznego, jakby był to element jakiejś listy.
– Oczywiście. – Paolo zdjął z wieszaka przy drzwiach swój fartuch i wyszedł.
Laboratorium bioinżynerii i nanoinformatyki Uniwersytetu Lakonii było największą placówką badawczą na planecie. Możliwe, że największą w całej przestrzeni zajmowanej przez ludzkość. Kampus uniwersytecki rozciągał się na powierzchni prawie czterdziestu hektarów na przedmieściach stolicy Lakonii, a jego laboratorium obejmowało prawie ćwierć tego terenu. Jak wszystko na planecie, było o rzędy wielkości większe niż było to potrzebne dla zajmujących je obecnie ludzi. Zbudowano je z myślą o przyszłości. Dla tych wszystkich, którzy przyjdą później.
Paolo maszerował energicznie po żwirowej ścieżce, po drodze sprawdzając odczyty z ekranu na przedramieniu. Caton biegł za nim truchcikiem.
– Doktorze – odezwał się technik, wskazując w przeciwną stronę – przygotowałem dla pana wózek. Jest na parkingu C.
– Przyprowadź go pod Stodołę. Muszę tam jeszcze coś zrobić.
Caton wahał się chwilę, zawieszony między bezpośrednim rozkazem wydanym przez Paola a odpowiedzialnością bycia jego opiekunem.
– Tak, doktorze – odpowiedział w końcu i pobiegł w przeciwną stronę.
Idąc, Paolo przejrzał listę swoich zadań na dzisiaj, by się upewnić, że nie zapomniał o niczym, a potem zsunął rękaw w dół, zasłaniając monitor, i spojrzał w górę. Dzień był bardzo ładny. Nad jego głową rozciągało się jasnobłękitne niebo z nielicznymi kłębkami białych chmur. Dało się zobaczyć olbrzymią kratownicę orbitalnej platformy konstrukcyjnej, z mnóstwem długich ramion i pustej przestrzeni pomiędzy nimi, podobnej do unoszącego się w kosmosie gigantycznego oligonukleotydu.
Łagodny wiatr niósł delikatną woń spalonego plastiku, związaną z uwalnianiem przez miejscowy odpowiednik grzybów tego, co uchodziło tu za zarodniki. Bryza pochylała długie łodygi psich gwizdków rosnących wzdłuż ścieżki. Trzymające się roślin świntuchy – zajmujące z grubsza tę samą niszę ekologiczną, co świerszcze, wykazujące nawet kilka podobieństw morfologicznych – syczały na niego, gdy za bardzo się do nich zbliżał. Nie miał pojęcia, dlaczego zielsko nazwano psimi gwizdkami. Według niego wyglądały bardziej jak bazie. Jeszcze mniej sensu miało nazywanie świntuchem odpowiednika owada, który wyglądał jak świerszcz o czterech kończynach. Wydawało się, że proces nadawania nazw miejscowej florze i faunie nie opiera się na żadnych podstawach naukowych. Ludzie po prostu przypisywali różne nazwy do poszczególnych rzeczy i w końcu wyrabiał się konsensus. Bardzo go to irytowało.
Stodoła różniła się od pozostałych budynków laboratorium. Polecił, aby jej ściany wzniesiono z jednolitych płyt wytrzymałego pancerza, zespawanych hermetycznie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, co nadawało jej wygląd ciemnej, metalicznej kostki o boku dwudziestu pięciu metrów. Przed jedynym wejściem do budynku stało na straży czterech żołnierzy w lekkich pancerzach i z bronią automatyczną.
– Doktorze Cortazár – przywitał go jeden z nich, wyciągając rękę w uniwersalnym geście „zatrzymaj się”.
Paolo wyciągnął spod koszuli identyfikator na smyczy i podał strażnikowi, który włożył go do czytnika. Następnie dotknął czujnikiem skóry na nadgarstku Paola.
– Miły dzień – odezwał się uprzejmie strażnik, gdy urządzenie dokonywało porównania identyfikatora Paola z pomiarami fizycznymi oraz jego unikalnym zestawem białek.
– Uroczy – zgodził się Paolo.
Urządzenie dźwiękowo potwierdziło, że Paolo Cortazár faktycznie jest osobą z identyfiaktora: prezesem Uniwersytetu Lakonii i kierownikiem laboratorium badań egzobiologicznych. Strażnicy znali go, ale rytuał był ważny z wielu powodów. Drzwi się rozsunęły i wojskowi rozstąpili się na boki.
– Miłego dnia, doktorze.
– Wzajemnie – odpowiedział Paolo, wchodząc do śluzy bezpieczeństwa.
Jedna ze ścian zasyczała, uderzając w niego powietrzem z dziesiątków dysz. Czujniki na przeciwległej ścianie szukały obecności materiałów wybuchowych i zakaźnych. A może nawet złych zamiarów.
Po chwili syk ustał i otworzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Dopiero wtedy Paolo usłyszał jęki.
Stodoła, nazywana tak przez wszystkich pomimo braku oficjalnej nazwy w jakiejkolwiek dokumentacji, nie bez powodu była budynkiem o drugich najlepszych zabezpieczeniach na Lakonii. Tu właśnie Paolo trzymał swoje mleczne stado.
Nazwa narodziła się podczas wczesnej kłótni z jego byłym kochankiem. Miała to być obelga, ale okazała się zgrabną analogią. Wewnątrz Stodoły resztę swojej egzystencji przeżywali ludzie i zwierzęta, wszyscy celowo zakażeni protomolekułą. Gdy nanotechnologia obcych przejmowała ich komórki i zaczynała się namnażać, personel Paola mógł spuszczać płyny z ich ciał i odfiltrowywać krytyczne cząstki z macierzy tkankowej. Po zużyciu ciał wszelkie pozostałe płyny można było spalić bez utraty czegoś cennego. Znajdowały się tu dwadzieścia cztery zagrody, ale obecnie zajętych było tylko siedem. Kiedyś, gdy zwiększy się liczba ludności, łatwiej będzie o obiekty laboratoryjne.
Wielkie dzieła Lakonii opierały się na komunikacji z bazą technologiczną, którą pozostawiła po sobie dawno wymarła cywilizacja. Protomolekuły nie zaprojektowano jako uniwersalnego interfejsu sterowania, ale technologia obcych miała w sobie modułowość, która pozwalała jej funkcjonować w sposób często wystarczający do wymaganych zadań. Paolo odpowiadał za dostarczanie wymaganych aktywnych próbek. Między innymi za to.
Po drodze do swojego biura, które znajdowało się na tyłach budynku, zatrzymał się na pomoście nad jedną z zagród. Wewnątrz ciasnej, ograniczonej metalowymi ścianami przestrzeni kręciło się sześć osób we wczesnych stadiach zakażenia. Wciąż znajdowali się w fazie pseudogorączki krwotocznej, którą technicy nazywali rzygaczami. Nie potrafili niczego poza poruszaniem się chwiejnym krokiem i okazjonalnymi atakami gwałtownych wymiotów. Protomolekuła tak właśnie pilnowała szybkiego rozprzestrzeniania się zakażenia. Po usunięciu ciał z tego miejsca każdy centymetr metalowych ścian i podłogi zostanie wypalony, by zniszczyć wszelkie pozostałości biologiczne.
W dotychczasowej historii laboratorium doszło do tylko jednego niezamierzonego zakażenia i Paolo zamierzał dopilnować, by tak pozostało.
Doktor Ochida, kierownik Stodoły i zastępca Paola, dostrzegł go z drugiej strony zagród i ruszył mu na powitanie.
– Paolo – powiedział, klepiąc go w ramię w przyjacielskim powitaniu. – W samą porę. Przed godziną zakończyliśmy wyciąganie kultur komórek macierzystych i przygotowujemy zastrzyki.
– Znam tego człowieka – odezwał się Paolo, wskazując na zarośniętego, muskularnego mężczyznę w zagrodzie.
– Hm? Ach. Tak, chyba był jednym ze strażników. W dokumentach przyjęcia widniała informacja o „zaniedbaniu obowiązków”. Może przyłapali go na spaniu na służbie?
– Testowałeś ich? – zapytał Paolo.
Tak naprawdę wcale nie obchodził go zarośnięty mężczyzna w zagrodzie i odpowiedź Ochidy całkowicie zaspokoiła jego ciekawość.
Ochida potrzebował chwili na zorientowanie się, że wrócili do pierwotnego tematu.
– Och, tak. Trzy razy przetestowałem próbki pod kątem czystości. Osobiście.
– Idę stąd wprost do budynku rządowego – poinformował Paolo, obracając się, by spojrzeć Ochidzie w oczy.
Jego asystent wiedział, o co pyta.
– Rozumiem. Zastrzyki dokładnie spełniają zadane przez ciebie parametry.
Obaj wiedzieli, kto zostanie umieszczony w Stodole, jeśli coś pójdzie nie tak. Byli cenni, ale też podlegali prawu. Wszyscy mu podlegali. To właśnie znaczyła Lakonia.
– Doskonale – powiedział Paolo, posyłając Ochidzie nieszczery przyjazny uśmiech. – Wezmę je.
Ochida machnął do kogoś w kącie pomieszczenia i techniczka podbiegła, niosąc srebrną metalową walizkę. Podała ją Paolowi, a potem się oddaliła.
– Coś jeszcze? – zapytał Ochida.
– Zaczynam widzieć pewien wzrost – przyznał Paolo, wskazując na ostrogę kostną wystającą z kręgosłupa kudłatego mężczyzny.
– Tak – zgodził się Ochida. – Są prawie gotowi.
***
Pracując z Winstonem Duartem, Paolo odkrył w nim wiele cech, które wzbudzały jego podziw. Wysoki konsul był inteligentny, potrafił pojmować dogłębnie bardzo złożone tematy, a jednak decyzje podejmował starannie i po głębokich przemyśleniach. Duarte cenił rady innych, ale po zebraniu informacji był stanowczy i zdecydowany. Potrafił być charyzmatyczny i ciepły, a przy tym nie sprawiał wrażenia fałszywego czy nieszczerego.
Jednak Paolo przede wszystkim szanował jego całkowity brak pretensjonalności. Wielu mniejszych ludzi, mając władzę absolutnego dyktatora wojskowego całej planety, otoczyłoby się pompą i wyszukanymi pałacami. Duarte zamiast tego zbudował Budynek Rządowy Lakonii. Była to olbrzymia kamienna budowla, wznosząca się nad stolicą, a jednocześnie, mimo monumentalnych rozmiarów, sprawiająca wrażenie ciepłej, nie zastraszającej. Jakby cała jej solidność i rozmiary miały po prostu pomieścić ważne prace i rozwiązania istotnych problemów, a nie nadawać wielkość jej rezydentom.
Caton i Paolo jechali małym wózkiem szeroką ulicą prowadzącą do głównego wejścia budynku. Poza nimi nie było tu innych osób i pojazdów. Ulica kończyła się kamienną ścianą, wąską bramą i budką strażniczą. Paolo wysiadł z wózka, biorąc ze sobą metalową walizkę.
– Nie musisz na mnie czekać – zwrócił się do Catona.
Technik nie odezwał się od czasu zabrania go sprzed Stodoły i wydawał się zadowolony z takiego obrotu sprawy.
– Tak, doktorze. Proszę zadzwonić, jeśli…
Ale Paolo już się oddalał.
Idąc, usłyszał elektryczny jęk pojazdu.
Wąska brama otworzyła się przed nim i dwóch żołnierzy opuściło swoje stanowiska, bez słowa podążając po jego bokach. Ci nie byli w lekkich pancerzach jak wartownicy stojący na straży na uniwersytecie. Mieli na sobie zwiększające siłę pancerze wspomagane, zbudowane z kompozytowych płyt, z zamontowanymi różnymi rodzajami uzbrojenia. Skafandry miały granatowy kolor flagi Lakonii, a ozdobiono je identycznymi parami stylizowanych skrzydeł. Sądził, że mają symbolizować feniksa, ale równie dobrze mógł to być jakiś drapieżnik. Przyjemny kolor sprawiał, że pokryte nim zabójcze maszyny zdawały się nie na miejscu. Ich kroki na kamiennym dziedzińcu i delikatny szum silników pancerzy wspomaganych były jedynymi dźwiękami towarzyszącymi mu w drodze do drzwi Budynku Rządowego.
Przy wejściu strażnicy zatrzymali go, a potem rozstąpili się na boki. Paolo wyobrażał sobie, że czuje dotyk promieni rentgenowskich i fal milimetrowych odbijających się od jego skanowanego od stóp do głów ciała.
– Wysoki konsul czeka na pana w skrzydle medycznym – odezwał się jeden z nich po dłuższej chwili, a potem odwrócili się i wszyscy odmaszerowali.
***
– Technicznie rzecz biorąc, tak. Sny ustały – przyznał Duarte, gdy Paolo wprowadzał w żyłę na jego przedramieniu igłę wenflonu. Z doświadczenia wiedział, że Duarte odwraca własną uwagę, by nie patrzeć w dół, na wbijane igły. Urocze było to, że najpotężniejszy człowiek we wszechświecie wciąż czuł się trochę nieswojo, gdy chodziło o igły.
– Doprawdy? – zapytał Paolo. Pytanie wcale nie było niedbałe. Działania niepożądane niezwykle eksperymentalnych zabiegów, które przechodził Duarte, były czymś, co wymagało uważnego śledzenia. – Jak dawno temu?
Duarte westchnął i zamknął oczy. Albo zaczynały działać podawane dożylnie środki znieczulające, albo próbował przypomnieć sobie dokładną datę. A może i to, i to.
– Ostatni zdarzył się jedenaście dni temu.
– Jest pan pewien?
– Tak – potwierdził Duarte z uśmiechem, nie otwierając oczu. – Jestem pewien. Właśnie wtedy ostatni raz spałem.
Paolo prawie puścił wężyk linii kroplówki, który podłączał do wenflonu.
– Nie spał pan od jedenastu dni?
Duarte w końcu otworzył oczy.
– W ogóle nie byłem zmęczony. Wręcz przeciwnie. Każdego dnia mam więcej energii i czuję się zdrowszy niż dzień wcześniej. Jestem pewien, że to skutek uboczny procedur.
Paolo przytaknął, choć czegoś takiego się nie spodziewał. Poczuł w brzuchu bolesny skurcz niepokoju. Skoro występowały tak ekstremalne skutki uboczne, to co jeszcze ich czekało? Prosił Duartego, by zaczekał na zebranie większej liczby danych, ale ten domagał się dalszych postępów, więc jak mógł mu odmówić?
– Widzę ten wyraz twojej twarzy, stary przyjacielu – powiedział Duarte, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Nie musisz się martwić. Sam uważnie to monitoruję. Gdyby coś wyglądało podejrzanie, wezwałbym cię tydzień temu. Ale czuję się fantastycznie, nie dochodzi do nagromadzenia toksyn zmęczenia i badanie krwi twierdzi, że nie rozwija się psychoza. A dzięki temu wszystkiemu mam teraz codziennie osiem dodatkowych godzin na pracę. Nie mógłbym być szczęśliwszy.
– Oczywiście – odpowiedział Paolo. Zakończył podpinanie worka kroplówki z porcją zmodyfikowanych przez protomolekułę ludzkich komórek macierzystych. Duarte sapnął cicho, gdy do jego żyły dotarł chłodny płyn. – Ale proszę pamiętać o przesyłaniu mi tego typu informacji, nawet jeśli będzie się wydawać, że nie stanowią problemu. Modele zwierzęce nigdy nie są doskonałe, a jest pan pierwszą osobą, która przechodzi tę procedurę. Śledzenie skutków jest niezwykle ważne dla…
– Obiecuję – wszedł mu w słowo Duarte. – Jestem całkowicie pewien, że twoje laboratorium działa dokładnie tak, jak powinno. Ale dopilnuję, żeby mój osobisty lekarz przesyłał ci wszystkie codzienne notatki.
– Dziękuję, wysoki konsulu – odpowiedział Paolo. – Pobiorę też krew i dam ją do analizy moim pracownikom. Tak na wszelki wypadek.
– Czego tylko potrzebujesz – zgodził się Duarte. – Ale jak długo jesteśmy sami, proszę, nie tytułuj mnie „wysokim konsulem”. Wystarczy Winston. – Głos Duartego zrobił się niewyraźny i Paolo nie miał już wątpliwości, że zaczynają działać środki uspokajające. – Chcę, żebyśmy wszyscy pracowali razem.
– Współpracujemy. Ale ciało potrzebuje mózgu. Przewodnictwa, prawda? – odpowiedział Paolo.
Odczekał na opróżnienie worka kroplówki, użył wenflonu do pobrania małej próbki krwi Duartego, umieścił ją w metalowej walizce i cicho zajął się skanowaniem całego ciała. Procedura zaczęła prowadzić do pojawienia się w ciele Duartego niewielkiej liczby nowych narządów zaprojektowanych przez najlepszych fizjologów eksperymentalnych na planecie i zaimplementowanych z wykorzystaniem lekcji zdobytych przez studiowanie niekończącego się rozkwitu protomolekuły. Jednak wciąż było tak wiele rzeczy, które mogły się nie udać, a śledzenie postępów zmian u Duartego było najważniejszym aspektem pracy Paola. Pomimo ciepła wysokiego konsula i okazywanej przez niego szczerej przyjaźni, gdyby przywódcy Lakonii coś się stało, bardzo szybko doszłoby do jego egzekucji. Powiązanie bezpieczeństwa Paola z własnym było sposobem Duartego na zagwarantowanie sobie pełnego zaangażowania naukowca. Obaj to rozumieli i nie kryła się za tym żadna zła wola. Śmierć Paola nie byłaby tak do końca karą, lecz po prostu wyraźnym środkiem zniechęcającym do dopuszczenia do zgonu pacjenta.
W zakresie relacji międzyludzkich ta była zapewne najbardziej szczera, w jaką Paolo kiedykolwiek był zaangażowany.
– Zdajesz sobie sprawę, Winston, że to będzie bardzo długi proces. Mogą pojawić się zaburzenia na tyle drobne, że nie ujawnią się przez całe lata. Dziesięciolecia.
– Stulecia – dopowiedział, przytakując. – Proces nie jest doskonały, wiem. Ale robimy, co musimy. I nie, stary przyjacielu. Przykro mi, ale nie zmieniłem zdania.
Paolo zaczął się zastanawiać, czy zdolność czytania w myślach była kolejnym nieoczekiwanym skutkiem ubocznym procedury. Gdyby tak… cóż, byłoby ciekawie.
– Nie sugerowałem, że…
– Że ty też powinieneś się poddać procedurze? – zapytał Duarte. – Oczywiście, że tego właśnie chciałeś. I powinieneś to zasugerować. Zaprezentuj swoje najlepsze argumenty. Nie sądzę, żebym dał się przekonać, ale bardzo bym się ucieszył, gdyby ci się to udało.
Paolo popatrzył na swoje dłonie, unikając spojrzenia Duartego. Wyzwanie byłoby dla niego dużo łatwiejsze. Melancholia w głosie mężczyzny była niepokojąca w sposób, którego nie potrafił zrozumieć.
– Wiesz, co jest ironiczne? – rzucił Duarte. – Zawsze odrzucałem koncepcję wielkich ludzi. Wiarę, że ludzka historia kształtowana jest przez pojedyncze osoby, a nie przez szerokie siły społeczne. To romantyczna wizja, ale… – Niedbale machnął ręką, jakby mieszał mgłę. – Trendy demograficzne. Cykle ekonomiczne. Postęp technologiczny. To wszystko czynniki predykcyjne, prognozy dużo potężniejsze od możliwości jakiejkolwiek pojedynczej osoby. A jednak, proszę, oto ja. Wiesz, zabrałbym cię ze sobą, gdybym tylko mógł. Ale ten wybór nie należy do mnie, tylko do historii.
– Historia powinna to przemyśleć – skomentował Paolo.
Duarte się zaśmiał.
– Różnica między zero i jeden to coś na granicy cudu, ale tego cudu nie da się powielić. Jeśli zrobi się z tego dwa, trzy albo setkę, powstanie po prostu kolejna oligarchia. Trwały czynnik nierówności, prowadzący do wojen, które właśnie próbujemy wyeliminować.
Paolo wydał z siebie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.
– Najlepszymi władcami w dziejach byli królowie i cesarze – powiedział Duarte. – Byli też najgorszymi. Król-filozof może osiągnąć za swego życia bardzo wiele, ale wszystko to może zaprzepaścić jego wnuk.
Duarte sapnął, gdy Paolo wyciągał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakrywać rany opatrunkiem, otwór zasklepił się, zanim zdążyła z niego wypłynąć choćby kropla krwi. Nie powstał nawet strupek.
– Jeśli chcesz stworzyć trwały, stabilny porządek społeczny – stwierdził Duarte – nieśmiertelny może być tylko jeden człowiek.
Drummer
Pierścień mieszkalny stacji transferowej w punkcie Lagrange’a 5 miał średnicę trzykrotnie większą od tego, w którym Drummer mieszkała na Tycho pół życia temu. STL-5 mieściła biura w liczbie równoważnej małemu miastu i wszystkie miały takie same ściany ze sztucznego marmuru i łagodne oświetlenie pełnozakresowe jak w kwaterze, którą jej przydzielono, takie same łóżka z prycz przeciążeniowych i prysznice. W powietrzu nieustannie unosiła się woń związków terpenu, jakby stacja była największą chryzantemą wszechświata. Kopuła w centrum mieściła stanowiska dokowe dla statków i magazyny tak liczne i przestronne, że zapełnienie ich pozostawiłoby Ziemię pustą jak wyciśnięta bańka. Wszystkie te stanowiska i magazyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zostanie uruchomiona i nawet pomimo całego zmęczenia i irytacji, jaką wywoływał w Drummer fakt, że została ściągnięta przez pół Układu na coś, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do ceremonii przecięcia wstęgi, czuła też podniecenie. Po trzech dziesięcioleciach zmagań Matka Ziemia znowu przyjmowała gości.
Planeta jarzyła się na ekranie, ze zwojami białych chmur i przebłyskami wciąż zielonkawych mórz w dole. Przez tarczę chmur powoli przesuwała się linia pomiędzy oświetloną i nieoświetloną częścią planety, ciągnąc za sobą koc ciemności i świateł miast. Wokół niej unosiły się statki floty Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej, kropki ciemności pływające w oceanie powietrza. Drummer nigdy nie zleciała w dół tej studni, a teraz, zgodnie z warunkami porozumienia podpisanego przez nią w imieniu Związku, nigdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego czasem miała problemy z kolanami. Choć w zakresie obiektów do podziwiania trudno było znaleźć coś ładniejszego od Ziemi. Ludzkość zrobiła, co mogła, żeby solidnie dokopać temu powoli kręcącemu się jajku. Przeludnienie, nadmierna eksploatacja zasobów, zaburzenie równowagi oceanicznej i atmosferycznej, a potem trzy uderzenia meteorów, z których każde doprowadziłoby do wyginięcia dinozaurów. A jednak wciąż tu była, jak żołnierka. Pełna blizn, złamań, zniekształcona, odbudowana i przerobiona.
Podobno czas powinien leczyć wszystkie rany. Dla Drummer był to po prostu ładny sposób powiedzenia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, przestanie mieć znaczenie. A przynajmniej nie tak, jak sobie je wyobrażała.
Czas plus doświadczenie marsjańskiego projektu terraformacji, pozbawionego teraz pierwotnego znaczenia, bezwzględnej administracji sektora politycznego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzystu planet złaknionych biologicznych substratów potrzebnych do hodowania żywności, która nadawałaby się do jedzenia, powoli i niepewnie postawiły Ziemię z powrotem na nogi.
Jej system zadźwięczał cicho, emitując sygnał podobny do dźwięku łamania bambusa. Chwilę później jak nieunikniony łyk whisky rozległ się głos jej sekretarza.
– Pani prezes?
– Daj mi chwilę, Vaughn – rzuciła.
– Tak, proszę pani. Ale sekretarz generalny Li chciałby porozmawiać z panią przed uroczystością.
– Koalicja Ziemsko-Marsjańska może poczekać, aż skończymy z koktajlami. Nie otworzę tej stacji, stając na baczność do każdego odchrząknięcia KZM. To stworzyłoby niewłaściwy precedens.
– Rozumiem. Załatwię to.
System wyemitował kolejne drewniane pyknięcie, które oznaczało, że odzyskała prywatność. Rozparła się w fotelu i popatrzyła na zdjęcia zawieszone na ścianie za jej biurkiem. Wszyscy poprzedni prezesi Związku Transportowego przed nią: Michio Pa, potem Tjon, Walker, Sanjrani i jej własna, poważna twarz patrząca na nią z końca rzędu portretów. Tak bardzo nie lubiła tego zdjęcia. Wyglądała na nim, jakby właśnie zjadła coś kwaśnego. Jego pierwsza wersja z kolei przypominała fotkę z forum dla singli. Na tym przynajmniej miała trochę godności.
Dla większości członków Związku Transportowego to zdjęcie było jedynym kontaktem z nią. Tysiąc trzysta światów, a w ciągu dziesięciolecia większość, jeśli nie wszystkie, będzie miała swoje wersje STL-5. Stacje transferowe, wyznaczające granice bańki, gdzie kończyła się sfera kontroli planety i zaczynała władza Związku. Wszystko, czego kolonie potrzebowały z pierwszego domu ludzkości lub od siebie nawzajem, wędrowało w górę studni grawitacyjnej. To był problem wewnętrznych. Przewożenie towaru z jednego układu do innego było zadaniem Pasa. Stare terminy. „Wewnętrzni”. „Pasiarze”. Utrzymały się, ponieważ język taki już był, nawet gdy zmieniały się realia jego stosowania.
Koalicja Ziemsko-Marsjańska była kiedyś centrum ludzkości, najbardziej wewnętrznymi wewnętrzniakami. Teraz stanowiła ważną szprychę koła, którego piastą była stacja Medyna, gdzie znajdowała się dziwna kula obcych, wisząca pośrodku nieprzestrzeni łączącej wszystkie pierścienie wrót. Gdzie mieściła się jej cywilna kwatera w chwilach, gdy nie odwiedzała próżniowych miast. Gdzie był Saba, jeśli nie leciał statkiem wraz z nią. Stacja Medyna była jej domem.
Tylko że nawet dla niej czarno-błękitny dysk Ziemi na ekranie także był domem. Może zawsze będzie to prawdą. Były już dzieci dość duże, by głosować, które nigdy nie doświadczyły sytuacji, gdy ma się tylko jedno słońce. Nie wiedziała, czym dla nich była Ziemia, Mars lub Sol. Może ta atawistyczna melancholia odczuwana tuż pod mostkiem zaniknie wraz z jej pokoleniem, a może po prostu była zmęczona, marudna i potrzebowała snu.
Znowu usłyszała dźwięk łamanego bambusa.
– Proszę pani?
– Już idę.
– Tak, proszę pani. Ale dostaliśmy priorytetową wiadomość od kontroli ruchu na Medynie.
Drummer nachyliła się do ekranu, kładąc dłonie płasko na chłodnym blacie biurka. Cholera. Cholera, cholera, cholera.
– Straciliśmy kolejny?
– Nie, proszę pani. Żadnych straconych statków.
Poczuła lekkie rozluźnienie niepokoju. Ale nie ustąpił do końca.
– Co w takim razie?
– Zgłosili nieplanowany przelot. Frachtowiec, ale bez transpondera.
– Poważnie? – rzuciła. – Myśleli, że ich nie zauważymy?
– Nie mogę skomentować – odpowiedział Vaughn.
Wywołała kanał administracyjny z Medyny. Mogła tam dostać wszystko ze swojej krainy – dane kontroli ruchu, środowiska, informacje o mocy oraz odczyty czujników z dowolnego wycinka widma elektromagnetycznego. Z drugiej strony opóźnienie światła oznaczało, że wszystkie te dane miały ponad cztery godziny, a każdy wydany przez nią rozkaz dotrze jakieś osiem, osiem i pół godziny po tym, jak pojawi się prośba o instrukcje. Potężna inteligencja obcych, która stworzyła pierścienie wrót i olbrzymie ruiny w układach poza nimi, znalazła sposoby na manipulowanie odległością, ale prędkość światła wciąż stanowiła nieprzekraczalne ograniczenie i wyglądało na to, że zostanie tak już na zawsze.
Przewinęła rejestry, znalazła właściwy kawałek i odtworzyła go.
– Tu Medyna. Confermé. – Zwykły spokój kontroli ruchu.
W odpowiadającym głosie słyszała trochę interferencji. Artefakt wrót.
– Tu frachtowiec Ostre lądowanie z Castilii, Medina. Przesyłam nasz status.
Otworzyło się nowe okienko. Status statku jako lekkiego frachtowca. Marsjański projekt. Stary, ale wciąż całkiem w porządku. Kontrola ruchu potrzebowała kilku sekund na odpowiedź.
– Visé bien, Ostre lądowanie. Masz pozwolenie na przejście. Kod kontroli to… Kurwa! Przerwij, Ostre lądowanie! Nie przechodź!
Nagły skok na krzywej bezpieczeństwa i status alarmu świecący na czerwono. Na panelu sterowania Medyny pojawiła się nowa sygnatura silnika, ze smugą wylotową mknącą przez bezgwiezdną czerń powolnej strefy.
Dokonało się. Wszystko to zdarzyło się godziny temu, ale Drummer i tak poczuła, jak przyśpiesza jej tętno. Kontrola ruchu wrzeszczała do nowego statku z poleceniem identyfikacji, aktywując jednocześnie stanowiska dział szynowych. Jeśli wystrzelili, wszyscy na statku lecącym bez pozwolenia już nie żyli.
Krzywa bezpieczeństwa opadła, zakłócenie wywołane masą i energią przelatującą przez pierścień gasło, aż zeszło poniżej progu. Intruz wykonał zwrot i lecąc z dużym ciągiem, przemknął przez inne wrota, ucieczką znowu podnosząc wartości krzywej.
Kontrola ruchu klęła w kilku językach, wysyłając polecenia zatrzymania do trzech przylatujących statków. Ostre lądowanie się nie odzywało, ale strumień danych z ich systemu pokazywał boleśnie ostry ciąg, którym odrywali się w bok, schodząc z kursu na wrota Castilii.
Opadła na oparcie fotela, czując powrót spokoju. Zuchwały dupek przeleciał z Freehold i skierował się na Auberon. No oczywiście. Resztkowe promieniowanie z wrót Auberonu zdradzało, że statek zdołał dotrzeć na drugą stronę. Choć leciał bardzo blisko granic krzywej bezpieczeństwa, nie przepadł. Z drugiej strony, gdyby Ostre lądowanie przeszedł zgodnie z planem, jeden z tych statków lub oba zniknęłyby w objęciach tego, co połykało statki przy nieudanych przejściach.
Na krótką metę oznaczało to przesunięcie Ostrego lądowania na później. Trzeba będzie wprowadzić całe mnóstwo wymaganych modyfikacji. Pewnie kilkanaście jednostek zostanie zmuszonych do zmiany ciągu i skoordynowania nowych czasów przejść. Co nie było groźne, ale upierdliwe.
I nie było dobrym precedensem.
– Mam odpowiedzieć – zapytał Vaughn – czy woli pani załatwić tę sprawę osobiście?
Bardzo dobre pytanie. Ustalanie zasad działało jak przekładnia z blokadą. Jeśli pociągnie za spust, jeśli rozkaże zniszczyć następny statek, który przeleci bez upoważnienia, nie będzie to coś, z czego zdoła się później wycofać. Ktoś dużo lepszy od niej w tę grę nauczył ją zachowywać bardzo dużą ostrożność przy robieniu czegoś, na czego zrobienie nie była gotowa za każdym razem od tej pory.
Ale, Chryste, jak ją kusiło.
– Niech Medyna zarejestruje przelot i doda pełny koszt do rachunków Freehold i Auberon, razem z karami za spowodowane przez nich opóźnienia – poleciła.
– Tak, proszę pani – potwierdził Vaughn. – Coś jeszcze?
Tak, pomyślała, ale jeszcze nie wiem co.
***
Salę konferencyjną zaprojektowano z myślą o tej chwili. Sklepiony sufit wyglądał dostojnie jak katedra. Sekretarz generalny Li z Ziemi stał na swoim podium, prezentując poważne, lecz zadowolone oblicze kamerom kilkunastu starannie dobranych kanałów informacyjnych. Drummer próbowała robić to samo.
– Prezes Drummer! – zawołał jeden z dziennikarzy, unosząc dłoń dla zwrócenia uwagi tak samo, jak ludzie zapewne robili to jeszcze na forach w Rzymie. Ekran podium podpowiedział, że to Carlisle Hayyam z Ceres Munhwa Ilbo. Równocześnie jej uwagę próbowało zwrócić kilkanaście innych rąk.
– Hayyam? – powiedziała z uśmiechem, a pozostali przycichli.
Prawdę mówiąc, lubiła tę część. Lubiła przywoływać te dawno zapomniane emocje związane z występowaniem na scenie i było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie czuła się, jakby faktycznie panowała nad sytuacją. Większość jej pracy kojarzyła się jej raczej z próbami wepchnięcia z powrotem powietrza do nieszczelnego balonu.
– Co może pani odpowiedzieć na wyrażone przez Martina Karczeka wątpliwości dotyczące stacji transferowej?
– Najpierw musiałabym je poznać – odpowiedziała. – Mój dzień ma ograniczoną liczbę godzin.
Dziennikarze zaśmiali się i usłyszała ich złośliwą satysfakcję. Tak, otwierali pierwszą darowaną stację. Owszem, Ziemia miała się właśnie podnosić z dziesięcioleci kryzysu środowiskowego, aby zwiększyć aktywny handel z koloniami. A tak naprawdę wszyscy chcieli tylko, żeby paru polityków zaczęło się wadzić.
Ale to nie szkodzi. Jak długo będą się zajmować drobiazgami, mogła pracować nad poważnymi sprawami.
Sekretarz generalny Li, mężczyzna o szerokiej twarzy, z bujnymi wąsami i spracowanymi dłońmi robotnika, odchrząknął.
– Jeśli pani pozwoli – odezwał się. – Zawsze będą ludzie obawiający się zmian. I to dobrze. Zmiany należy obserwować, moderować i kwestionować. Jednak to konserwatywne podejście nie powinno hamować postępu ani blokować nadziei. Ziemia to pierwszy i najprawdziwszy dom ludzkości. Gleba, z której wszyscy wyrośliśmy, niezależnie od tego, w jakim układzie teraz mieszkamy. Ziemia zawsze, zawsze będzie kluczowa dla większego projektu, jakim jest ludzkość we wszechświecie.
Dobra mina do złej gry. Ziemia świętowała olbrzymi kamień milowy swojej historii, a dla niej była to może trzecia na liście ważności rzecz w jej kalendarzu na dzisiaj. Ale jak powiedzieć planecie, że historia ją porzuciła? Lepiej przytakiwać i uśmiechać się, ciesząc się chwilą i szampanem. Kiedy będzie po wszystkim, wróci do pracy.
Przeszli przez wszystkie spodziewane pytania: czy renegocjacje umów celnych będą nadzorowane przez Drummer czy byłego prezesa Sanjraniego, czy Związek Transportowy pozostanie neutralny w nadchodzących wyborach na Nowej Katalonii, czy rozmowy dotyczące statusu Ganimedesa będą prowadzone na Lunie czy Medynie. Pojawiło się nawet jedno pytanie o martwe układy – Charona, Adro i Narakę – gdzie pierścienie wrót prowadziły do czegoś znacznie dziwniejszego niż układy planetarne w ekostrefie gwiazd. Sekretarz generalny Li zbył to pytanie, co jej nie przeszkadzało. Martwe układy wzbudzały w niej dreszcze.
Po zakończeniu sesji pytań i odpowiedzi Drummer pozowała do mnóstwa zdjęć z sekretarzem generalnym, przedstawicielami najwyższych władz stacji i celebrytami z planet – ciemnoskórą kobietą w błękitnym sari, bladym mężczyzną w garniturze, parą komicznie identycznych mężczyzn w złotych smokingach.
Jakiejś jej części to też sprawiało przyjemność. Podejrzewała, że satysfakcja, jaką odczuwała, obserwując Ziemian walczących o pamiątki ze spotkania z szefową Pasiarzy, nie świadczyła o niej dobrze w jakiś niesprecyzowany, duchowy sposób. Dorastała w świecie, w którym ludzie jej pokroju nie byli traktowani poważnie, ale przeżyła dość długo, by koło fortuny wyniosło ją powyżej ziemskiego nieba. Wszyscy chcieli się przyjaźnić z Pasem teraz, gdy termin ten oznaczał coś więcej niż chmarę na wpół wyeksploatowanych kawałków kosmicznego śmiecia między Marsem a Jowiszem. Dla dzisiaj urodzonych dzieci Pas był czymś, co łączyło całą ludzkość. Dryf semantyczny i zmiana polityczna. Ale jeśli najgorsze, co z tego wynikało, to jej złośliwa satysfakcja, mogła z tym żyć.
Vaughn czekał w małym przedpokoju. Miał twarz pobrużdżoną w sposób, którego nie powstydziłoby się małe pasmo górskie, ale w jego przypadku wcale nie wyglądało to źle. Jego garnitur uszyto w stylu przywodzącym na myśl skafandry próżniowe. Elementy opresji przekształcone w modę. Czas leczył wszystkie rany, choć nie tyle zmazywał blizny, co je ozdabiał.
– Ma pani godzinę do rozpoczęcia przyjęcia, proszę pani – powiedział, gdy Drummer usiadła na kanapie i rozmasowała sobie stopy.
– Zrozumiano.
– Mogę coś pani zaoferować?
– Szyfrowaną wiązkę kierunkową i prywatność.
– Tak jest, proszę pani – potwierdził bez chwili wahania.
Kiedy zasunęły się za nim drzwi, włączyła kamerę systemu i ustawiła się odpowiednio. Plan, który narodził się w jej głowie podczas uroczystości, nabrał konkretnych kształtów. Miała wszystkie elementy potrzebne do jego realizacji, im szybciej to załatwi, tym lepiej. Kara sprawdzała się najlepiej, gdy następowała szybko po przewinieniu, a przynajmniej zawsze tak jej powtarzano. Z drugiej strony danie przestępcy czasu na zakosztowanie żalu też miało swoje zalety.
Najlepsze było to, że mogła zrobić obie te rzeczy naraz.
Dotknęła przycisku nagrywania.
– Kapitanie Holden – odezwała się. – Przesyłam panu dane dotyczące nieautoryzowanego przejścia z Freehold do Auberon, do którego doszło w dniu dzisiejszym. Udzielam panu także dostępu do akt wywiadu dotyczących systemu Freehold. Nie ma tego wiele. Jedna zamieszkała planeta, nieco mniejsza od Marsa, i druga, którą da się eksploatować, jeśli górnikom nie przeszkadza trochę za dużo azotu i cyjanku w powietrzu. Gubernator Freehold nazywa się…
Sprawdziła dokumenty i parsknęła śmiechem podbitym pogardą.
– Payne Houston. Zakładam, że to jego wybór, a nie imię nadane mu przez mamusię. Niezależnie od tego, wysyłam pana w ramach mandatu wykonawczego, żeby mógł pan ruszyć natychmiast. Pogonię Emily Santos-Bacę i komitet bezpieczeństwa, żeby nad tym przysiedli, zanim pan tam doleci, więc wszystko będzie gotowe. Pańską oficjalną misją jest przekazanie wiadomości, że wielokrotne naruszenia wytycznych Związku Transportowego wymusiły zastosowanie działań karnych i zakazuję wszelkiego ruchu z i do Freehold przez trzy lata. Jeśli spyta, czy chodzi o lata ziemskie, odpowiedź brzmi tak. Na pewno poruszy tę kwestię, bo to właśnie tego typu dureń. Pańskie nieoficjalne zadanie to… nie śpieszyć się. Chcę, żeby Freehold i wszystkie podobne mu układy widziały okręt bojowy pełznący w ich stronę tygodniami i nie wiedziały, co zrobi, kiedy już doleci. Mój personel przygotuje standardową umowę. Jeśli nie może pan przyjąć zlecenia, proszę dać mi znać najszybciej, jak to możliwe, w przeciwnym wypadku polecę wpisanie pana do kolejki do tankowania i przejścia przez wrota w ciągu najbliższych piętnastu godzin.
Przejrzała wiadomość, a potem wysłała ją wraz z kopią dla Ahmeda McCahilla, przewodniczącego komitetu do spraw bezpieczeństwa. Zostało jeszcze wysłanie polecenia przesunięcia Rosynanta na początek kolejki uzupełnienia zaopatrzenia i upoważnienia do przejścia przez wrota. Chwilę później do jej drzwi dyskretnie zapukał Vaughn.
Uznał jej burknięcie za zgodę na wejście, czym faktycznie było.
– Sekretarz generalny Li pyta, czy jest pani niedysponowana – poinformował. – Zaczyna się niepokoić.
Spojrzała na zegar. Jej godzinna przerwa skończyła się dwadzieścia minut temu.
– Powiedz mu, że już idę – poleciła. – I czy mam się w co przebrać?
– W szafie, proszę pani – wyjaśnił Vaughn, ponownie znikając za drzwiami cicho jak duch.
Drummer szybko się przebrała, zrzucając formalny żakiet i spodnie na rzecz bluzki z bambusowego jedwabiu oraz samodopasowującej się spódnicy z wplecioną we włókna siecią neuronową o inteligencji na poziomie owada – w sam raz, by dopilnować właściwego ułożenia. Z pewną satysfakcją obejrzała się w lustrze. Żałowała tylko, że nie ma do towarzystwa Saby, ale pewnie rzucałby zbyt wieloma żartami o kochanku królowej. Wyłączyła lustro, które przełączyło się na domyślny obraz Ziemi.
Na połowie planety panowała teraz noc, prezentując półksiężyc bieli i błękitu. Pasiarze próbowali zniszczyć Ziemię, a jednak wciąż się kręciła. Próbowali spalić statki planet wewnętrznych, a jednak widziała flotę KZM, odbudowaną z niedobitków i wciąż latającą.
Z drugiej strony, Ziemia próbowała przez pokolenia dławić Pasiarzy swoim butem, a oto Drummer. Czas uczynił z nich sojuszników w wielkiej ekspansji cywilizacji do gwiazd.
Przynajmniej do czasu, aż zmieni się coś innego.
Bobbie
Mieli już za sobą przejście z powolnej strefy, a od Freehold wciąż dzieliły ich tygodnie, ale lądowanie atmosferyczne w statku tak starym jak Rosynant nie było czymś równie łatwym jak kiedyś. Wiek ujawniał się na nieoczekiwane sposoby. Dochodziło do awarii systemów, które do tej pory zawsze działały. Na coś takiego przygotowywali się, na ile tylko się dało.
Bobbie zmrużyła oczy, przyglądając się panelowi ściennemu na pokładzie warsztatu i obserwowała przewijanie długiej listy danych, zakończonej zapewnieniem statku, że zdoła poradzić sobie z przynajmniej jeszcze jednym lądowaniem bez spalenia się.
– Wszystko świeci się na zielono, jeśli chodzi o atmosferyczne silniki hamujące – poinformowała Bobbie.
– Hm? – odpowiedział jej senny głos Aleksa.
– Śpisz tam? To twoja cholerna lista przygotowań do lądowania, a ja tu na dole odwalam całą czarną robotę. Mógłbyś chociaż udawać zainteresowanie.
– Jasne, nie śpię – odpowiedział pilot. – Po prostu mam własną listę rzeczy do zrobienia. – Usłyszała jego uśmiech.
Zamknęła ekran diagnostyczny. Weryfikacja statusu silników była ostatnią pozycją na jej liście zadań. Zresztą poza założeniem skafandra i wyjściem na zewnątrz, by obejrzeć dysze, nie mogła zrobić już nic więcej.
– Zrobię tu trochę porządków, a potem wrócę na górę – rzuciła.
– Mhm.
Bobbie odłożyła na miejsce swoje narzędzia i użyła łagodnego rozpuszczalnika do starcia rozlanego przez nią smaru. Pachniał słodko i intensywnie, jak coś, co gotowała, gdy mieszkała jeszcze samotnie na Marsie. Niepokój sprawiał, że usiłowała przygotować się do misji nawet, gdy była już gotowa. W dawnych czasach zajmowała się w takiej sytuacji czyszczeniem i konserwacją swojego pancerza wspomaganego, powtarzając te czynności wielokrotnie, aż stały się czymś w rodzaju medytacji. Teraz w ten sam sposób traktowała konserwację statku.
Mieszkała na Rosynancie dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Dłużej niż w rodzinnym domu, dłużej niż trwała jej służba w marines.
Warsztat był krainą Amosa, a mechanik bardzo dbał o swój teren. Wszystkie narzędzia znajdowały się na miejscach, każda powierzchnia lśniła. Poza olejem i rozpuszczalnikiem jedynym dodatkowym zapachem w pomieszczeniu był ozon, który zdradzał obecność przemykającej blisko olbrzymiej energii. Podłoga wibrowała w rytmie reaktora fuzyjnego, bijącego serca statku, znajdującego się poziom niżej.
Na ścianie Amos wymalował maksymę:
on dba o ciebie – ty dbasz o niego
Przechodząc obok nich, Bobbie poklepała wymalowane słowa i wspięła się na biegnące przez środek statku połączenie drabiny i windy. Ros leciał z bardzo łagodnym hamowaniem 0,2 g i były takie czasy, że skorzystanie z windy zamiast wspięcia się po drabinie byłoby jak przyznanie się do porażki, nawet jeśli ciąg był dziesięciokrotnie większy. Jednak przez ostatnie kilka lat stawy Bobbie zaczęły sprawiać problemy i udowadnianie sobie, że wciąż potrafi się wspiąć – przestało być aż tak istotne.
Zaczynała dochodzić do wniosku, że prawdziwą oznaką starzenia się był fakt, że człowiek nie musiał sobie już udowadniać, że się nie starzeje.
Włazy rozdzielające pokłady otwierały się przed zbliżającą się windą, a potem zamykały się cicho po jej przejściu. Ros mógł być przeterminowany o dekadę lub dwie, ale Clarissa nie tolerowała na swoim statku żadnych zbędnych dźwięków. Claire przynajmniej raz na tydzień przechodziła przez wszystkie systemy środowiskowe i włazy ciśnieniowe. Kiedy Bobbie wspomniała o tym Holdenowi, odpowiedział: „To dlatego, że kiedyś zepsuła ten statek. Wciąż próbuje go naprawić”.
Winda zatrzymała się z cichym dźwiękiem na mostku i Bobbie wysiadła. Właz do kokpitu był otwarty. Znad górnej części oparcia pryczy przeciążeniowej pilota wystawała brązowa i niemal całkowicie łysa głowa Aleksa. Załoga spędzała większość czasu pracy na mostku, więc powietrze tutaj pachniało nieco inaczej. Długie godziny spędzone w pryczach przeciążeniowych oznaczały, że woń potu nigdy nie znikała do końca, niezależnie od tego, jak intensywnie pracowały wymienniki powietrza. I jak we wszystkich pomieszczeniach, w których dużo czasu spędzał James Holden, unosił się tu przyjemny zapach kawy.
Bobbie przesunęła palcem po ściance, czując, jak tkanina pochłaniająca uderzenia trzaska pod naciskiem. Ciemnoszara barwa wyblakła i coraz trudniej było stwierdzić, gdzie tkanina nie pasuje z powodu uszkodzeń i łat, a gdzie po prostu nierówno się starzeje. Wkrótce trzeba będzie ją wymienić. Mogła ignorować kolor, ale trzaskanie oznaczało, że materiał traci wymaganą elastyczność. Robił się zbyt kruchy na wykonanie swojej pracy.
Bobbie miała obolałe ramiona i coraz trudniej było jej rozróżnić to, które zostało gwałtownie zwichnięte podczas ćwiczeń z walki wręcz dziesiątki lat temu, od tego, które bolało po prostu od całych dekad nieszanowania swojego ciała. Miała na sobie całkiem sporo bitewnych blizn i z każdym rokiem coraz trudniej było je odróżnić od normalnych uszkodzeń zużywania się ciała wraz z wiekiem. Jak odbarwione miejsca na ścianach Rosa, wszystko po prostu blakło nierównomiernie.
Wspięła się po krótkiej drabince przez właz do kokpitu, próbując czerpać przyjemność z obolałych ramion tak, jak kiedyś cieszyła się z bólu po intensywnym treningu. Jak mawiał jej dawny sierżant musztry, ból jest przyjacielem wojownika. Ból przypomina, że jeszcze żyjesz.
– Jo – rzucił Aleks, gdy opadła na fotel działonowego za nim. – Jak wygląda nasza staruszka?
– Młoda nie jest, ale wciąż się trzyma.
– Pytałem o statek.
Bobbie roześmiała się i wywołała ekran taktyczny. Daleko w oddali ukazała się planeta Freehold. Ich cel.
– Mój brat zawsze narzekał, że za dużo czasu spędzam, szukając metafor.
– Starzejąca się marsjańska wojowniczka mieszkająca wewnątrz starzejącego się marsjańskiego wojownika – rzucił Aleks z uśmiechem pobrzmiewającym w głosie. – Tym razem nie musisz się zbytnio wysilać.
– Nie aż tak stara, żeby nie skopać ci tyłka. – Bobbie powiększyła obraz planety Freehold na ekranie. Plamista kulka brązowych kontynentów i zielonych oceanów z okazjonalnymi smugami bieli. – Ile czasu potrzebujemy, żeby tam dotrzeć?
– Będziemy tam za tydzień.
– Rozmawiałeś ostatnio z Giz? Co słychać u mojego ulubionego malucha?
– Giselle ma się dobrze, mówiła też, że Kit świetnie sobie radzi. Wybrał inżynierię planetarną jako główny przedmiot na politechnice Marinera.
– To w tej chwili najbardziej poszukiwana specjalizacja – zgodziła się Bobbie.
Była drużbą Aleksa, gdy żenił się z Giselle, i czekała w szpitalu na Ceres, gdy trzynaście miesięcy później rodził się Kit. A teraz Kit szedł na studia, od rozwodu Aleksa minęło zaś ponad dziesięć lat. Był jej najlepszym przyjacielem, ale nie zmieniało to faktu, że stanowił fatalny materiał na męża. Po nieudanej drugiej próbie Bobbie zwróciła mu uwagę, że jeśli naprawdę chce cierpieć, może mu po prostu złamać rękę, co zaoszczędzi jemu i innym mnóstwa czasu.
Jednak pomimo całego niepotrzebnego dramatyzmu krótkotrwałe, nieudane małżeństwo Aleksa i Giselle doprowadziło do tego, że urodził się Kit, co sprawiło, że wszechświat stał się dla niej trochę lepszym miejscem. Chłopak miał cały lakoniczny wdzięk Aleksa i doskonały wygląd matki. Za każdym razem, gdy nazywał ją ciocią Bobbie, miała ochotę tulić go tak mocno, by zatrzeszczały żebra.
– Kiedy będziesz odpowiadał Giz, pamiętaj, żeby jej przekazać, że powiedziałam „odpierdol się” – rzuciła Bobbie.
Niepowodzenie związku nie było winą tylko Giselle, ale podczas rozwodu Bobbie wybrała stronę Aleksa, więc zachowywanie się tak, jakby obwiniała za wszystko jego byłą, stanowiło element odgrywania najlepszej przyjaciółki. Aleks się temu opierał, ale wiedziała, że docenia mówienie przez nią tych wszystkich rzeczy, których on powiedzieć nie mógł.
– Przekażę Giselle twoje wyrazy miłości – skomentował Aleks.
– Dorzuć jeszcze pozdrowienia dla Kita od cioci Bobbie. Ma przysłać nowe zdjęcia. Wszystko, co od niego mam, jest już od lat nieaktualne. Chcę zobaczyć, jak rośnie mój mały człowieczek.
– Wiesz, że flirtowanie z chłopakiem, którego znasz całe jego życie, jest chore?
– Moja miłość jest czysta – zapewniła Bobbie, a potem przełączyła ekran taktyczny na parametry misji.
Populacja Freehold wynosiła niecałe trzysta osób, samych rodzonych Ziemian. Nazywali się Zgromadzeniem Samorządnych Obywateli, cokolwiek to znaczyło. Jednak manifest statku kolonizacyjnego obejmował obecność na nim mnóstwa broni i amunicji. Biorąc zaś pod uwagę tygodnie, które Ros spędził, opadając w stronę słońca Freehold, miejscowi mieli mnóstwo czasu na nakręcenie się.
– Kapitan będzie potrzebował tam trochę wsparcia – skomentował Aleks, który wraz z nią czytał dane.
– Owszem. Rozmowa z Amosem na ten temat jest następną sprawą na mojej liście.
– Zabierzesz Betsy?
– To prawdopodobnie nie jest sytuacja wymagająca obecności Betsy, marynarzu – odpowiedziała Bobbie.
Betsy było przydomkiem nadanym przez Aleksa pancerzowi zwiadu marsjańskich marine, którą Bobbie trzymała w ładowni. Nie zakładała go od lat, ale i tak pilnowała jego konserwacji i utrzymywała w stanie pozwalającym na użycie go w każdej chwili. Świadomość jego istnienia zdecydowanie poprawiała jej nastrój. Na wszelki wypadek.
– Potwierdzam – rzucił Aleks.
– A swoją drogą, gdzie jest Amos?
Różnica między Aleksem rozluźnionym a udającym rozluźnionego była bardzo subtelna.
– Zdaniem statku jest w ambulatorium – odpowiedział.
Clarissa, pomyślała Bobbie. Cholera.
***
Ambulatorium Rosynanta pachniało środkami dezynfekcyjnymi i wymiocinami.
Zapach środków dezynfekcyjnych dochodził z małego automatu, który z cichym szumem czyścił podłogę, zostawiając za sobą lśniącą smugę pokładu. Kwaśna woń wymiocin pochodziła od Clarissy Mao.
– Bobbie – przywitała ją z uśmiechem.
Leżała na jednej z prycz ambulatorium, a jej przedramię oplatał mankiet automatycznego lekarza, który szumiał, popiskiwał i chwilami klikał. Przy każdym kliknięciu napinała się twarz Claire. Może zastrzyki, może coś gorszego.
– Cześć, Babs – rzucił Amos.
Potężny mechanik siedział przy łóżku Claire, czytając coś z terminala ręcznego. Nie podniósł wzroku, gdy Bobbie wchodziła, ale uniósł dłoń na powitanie.
– Jak się dzisiaj czujesz? – zapytała Bobbie, krzywiąc się w duchu natychmiast po wypowiedzeniu tych słów.
– Za kilka minut wyjdę z łóżka – odpowiedziała Claire. – Ominęłam jakieś kontrole przed lądowaniem?
– Nie, nie – zapewniła Bobbie, kręcąc głową. Obawiała się, że gdyby potwierdziła, Claire wyrwałaby sobie igły z przedramienia i wyskoczyła z łóżka. – Nic z tych rzeczy. Po prostu chciałam na chwilę pożyczyć przygłupa.
– Tak? – Amos wreszcie oderwał wzrok od ekranu. – Nie będzie ci to przeszkadzać, Złotko?
– Czego tylko potrzebujesz – rzuciła, niedbałym gestem obejmując całe ambulatorium. – Zawsze znajdziesz mnie w domu.
– W porządku. – Amos wstał, a Bobbie wyprowadziła go na korytarz.
Otoczony blaknącymi szarymi ścianami i po zamknięciu włazu do ambulatorium Amos jakby nieco zapadł się w sobie. Oparł się plecami o ścianę i westchnął.
– Ciężko się na to patrzy, wiesz?
– Jak się trzyma?
– Ma lepsze i gorsze dni, jak wszyscy – odpowiedział Amos. – Te jej czarnorynkowe gruczoły ciągle spuszczają swoje syfy do krwi, a my je z powrotem odfiltrowujemy. Ale całkowite ich usunięcie spaprałoby ją jeszcze bardziej, więc…
Amos znowu wzruszył ramionami. Wyglądał na zmęczonego. Bobbie nigdy tak naprawdę nie zdołała zrozumieć, na czym polegał związek między mechanikiem Rosa a jego drobną współpracowniczką. Nie sypiali ze sobą i nie wyglądało na to, żeby kiedykolwiek to robili. Przez większość czasu nawet ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy zdrowie Claire zaczęło się pogarszać, Amos zwykle siedział przy jej boku w okrętowym szpitaliku. Bobbie zastanawiała się, czy dla niej robiłby to samo. Czy ktokolwiek by to robił.
Masywny mechanik ostatnio sam też wyglądał na nieco chudszego. O ile większość dużych mężczyzn pod koniec życia zwykle robiła się otyła, Amos reagował przeciwnie. Cały jego tłuszcz zniknął, przez co ręce i kark wyglądały bardzo żylaście od widocznych tuż pod skórą mięśni. Jakby był twardszy od podeszwy.
– No dobrze – rzucił. – To co jest?
– Czytałeś mój raport dotyczący Freehold?
– Przejrzałem go.
– Trzystu ludzi nienawidzących centralnej władzy, za to kochających broń. Holden będzie nalegał na spotkanie z nimi na ich terenie, bo dokładnie takie głupoty robi. I będzie mu potrzebne wsparcie.
– Owszem – zgodził się Amos. – Będę miał na niego oko.
– Myślałam, że może tym razem ja powinnam się tym zająć – stwierdziła Bobbie, kiwając głową w stronę włazu do ambulatorium.
Nie mówiąc „ona nie wygląda dobrze”. Amos zacisnął wargi i zamyślił się.
– Hm, dobra – zgodził się. – Lądowanie atmosferyczne pewnie i tak rozłupie statek na kawałki. Będę miał tu pełne ręce roboty.
Bobbie wstała z zamiarem odejścia, ale coś ją zatrzymało.
– Ile jeszcze? – spytała, zanim zrozumiała, że zada to pytanie.
– Resztę życia – odpowiedział Amos, a potem wrócił do ambulatorium i zamknął za sobą właz.
Holdena i Naomi znalazła w kambuzie, jedli śniadanie. Aromat jajecznicy ze sproszkowaną cebulą i tym, co uchodziło za paprykę, konkurował z zapachem świeżej kawy. Brzuch Bobbie zaburczał, gdy tylko weszła do pomieszczenia, a Holden bez słowa pchnął w jej stronę talerz i zaczął nakładać na niego jajka.
– Smacznego, bo to ostatnie prawdziwe jajka do czasu powrotu na Medynę – zachęcił Holden, napełniając jej talerz.
– Co się dzieje? – zapytała Naomi, gdy udało się jej przełknąć porcję, którą akurat miała w ustach.
– Czytaliście moją ocenę zagrożeń na Freehold?
– Przejrzałem – odpowiedział Holden.
– Kolonia pierwszego pokolenia – powiedziała Naomi. – Osiem lat od założenia i wciąż tylko jedno miasteczko w stosunkowo umiarkowanej strefie klimatycznej. Podstawowe rolnictwo, ale większość żywności pochodzi z odzyskanych instalacji hydroponicznych. Trochę kóz i kur, ale zwierzęta gospodarskie też żywią się produktami hydroponiki, więc nie jest to zbytnio efektywny model. W płaszczu planety jest lit i podejrzanie duże ilości uranu w lodowcach na biegunach, co być może oznacza łatwe zbieranie helu, jeśli uda im się kiedyś stworzyć infrastrukturę do rozwoju górnictwa. Karta założycielska zakłada radykalną autonomię osobistą, chronioną przez milicję obywatelską, na którą składają się wszyscy mieszkańcy kolonii.
– Serio? – zainteresował się Holden. – Wszyscy mieszkańcy?
– To oznacza trzystu ludzi, którzy lubią broń – zauważyła Naomi, a potem wskazała palcem Holdena. – Ten tutaj będzie upierał się przy wyjściu na zewnątrz i bezpośredniej rozmowie z nimi.
– Prawda? – rzuciła Bobbie, a potem szybko zgarnęła do ust pełen widelec jajek.
Były tak dobre, jak obiecywał ich zapach.
– To musi być zrobione twarzą w twarz – oświadczył Holden. – Jeśli nie, to równie dobrze mogliśmy im przesłać wiadomość drogą radiową z Medyny i oszczędzić sobie podróży.
– Dyplomacja to twoja domena – przyznała Bobbie. – Ja przejmuję się kwestiami czysto taktycznymi. A kiedy będziemy rozmawiać z władzami Freehold, powiemy im, że nie mają powodu, żeby zacząć do nas strzelać, i mieć nadzieję, że będzie dobrze.
Holden odsunął od siebie częściowo opróżniony talerz i odchylił się do tyłu, marszcząc brwi.
– Wyjaśnij to.
– Naprawdę powinieneś czytać moje raporty.
Naomi wzięła kubek Holdena i ustawiła pod dyszą ekspresu do kawy.
– Chyba wiem, do czego zmierzasz. Napijesz się kawy, Bobbie?
– Tak, dziękuję – potwierdziła Bobbie, a potem wywołała ocenę taktyczną na swoim ręcznym terminalu. – Ci ludzie opuścili Ziemię, żeby utworzyć kolonię opierającą się na całkowitej niezależności. Wierzą w bezwzględne prawo każdego obywatela do obrony siebie i swojej własności, w razie potrzeby z zabójczą siłą. I są w tym celu dobrze uzbrojeni.
– Tę część czytałem – potwierdził Holden.
– Na tym etapie miną jeszcze lata, zanim będą w stanie się sami utrzymać. To, że polegają na uprawach hydroponicznych, wynika z faktu, że mają trudności z opracowaniem gleby dla swoich szklarni. Ma to jakiś związek z zawartością minerałów w tutejszym gruncie. Pieniądze zdobyte na podstawie wstępnych przewidywań co do wielkości przyszłego wydobycia minerałów w całości trafiają na Auberon, w zamian otrzymują zaopatrzenie rolnicze, które ma im pomóc sobie z tym poradzić. Uważają, że Związek Transportowy nie ma prawa do pobierania cła za podstawowy handel, który umożliwia przeżycie. Co właśnie nas tu doprowadziło.
Naomi podała jej kubek z parującą kawą i mnóstwem śmietanki, dokładnie tak, jak lubiła. Holden kiwnął głową w sposób, który prawdopodobnie oznaczał kłopoty. Zrozumiał, co chciała powiedzieć.
– Ile czasu minie, zanim wyhodują własne uprawy? – zapytała Naomi, nachylając się jej nad ramieniem, by spojrzeć na raport.
– Nie wiem, ale nie o to tu chodzi…
– Chodzi tu o to – wtrącił się Holden – że mamy im ogłosić wyrok śmierci. Zgadza się? Wylądujemy tam i powiemy im, że zostają odcięci od handlu z innymi koloniami. A oni wiedzą, że za kilka miesięcy skończy im się jedzenie, a sami nie będą w stanie wyhodować niczego jeszcze przez długie lata. Związek stawia ich w beznadziejnym położeniu. A przez związek mam w tej chwili na myśli nas. My ich stawiamy pod ścianą.
– Owszem – potwierdziła Bobbie zadowolona, że wreszcie zrozumiał. – To ludzie, którzy wierzą w nienaruszalne prawo użycia zabójczej siły w obronie własnego życia. A my wylądujemy tam, żeby im ogłosić, że zostają odcięci od dostaw. To idealny powód do tego, aby spróbować zdobyć nasz statek.
– Nie rozumiem tej kary – odezwała się Naomi. – Wydaje się trochę ostra.
– Sądzę, że Drummer czekała na coś takiego – stwierdził Holden. Nie wyglądał na zadowolonego. – Czekała na tę pierwszą kolonię, która zdecyduje się sprawdzić, jak daleko Związek jest gotów się posunąć, by ochronić swój monopol na korzystanie z wrót. I zamierza potraktować ten pierwszy przykład na tyle mocno, by już nikomu innemu nie przyszło do głowy próbować. Zabija jedną kolonię teraz, żeby później nie musiała tego robić z tysiącem trzystu pozostałych.
Wizja zawisła w powietrzu jak dym nad stolikiem do pokera. Wyraz twarzy Naomi odzwierciedlał niepokój Bobbie. Na twarzy Holdena rysowało się wewnętrzne skupienie, które świadczyło o tym, że bardzo intensywnie o czymś myśli. Trzy lata to ostry wyrok. Trzy lata przerwy, gdy zaczyna się życie w trudnym środowisku, były czymś jeszcze gorszym. Przynajmniej motywem do przemocy. Może do czegoś więcej.
– No więc – rzuciła Bobbie – to będzie ciekawe.
Santiago Jilie Singh
Singh poczuł wibrację na nadgarstku i podciągnął rękaw. Owinięty wokół przedramienia monitor zarejestrował, że Singh na niego patrzy, więc wyświetlił powiadomienie o najpilniejszym zadaniu: zbliżającej się audiencji u wysokiego konsula.
Zresetował zegar powiadomienia do pół godziny przed samym spotkaniem. Nosił swoją konsolę na przedramieniu lub w kieszeni już od prawie pięciu lat, więc urządzenie wiedziało o nim wszystko, co powinno. Nadchodzącą audiencję u wysokiego konsula traktowało, jakby było to najważniejsze wydarzenie w jego życiu.
I nie myliło się.
Z powrotem obciągnął rękaw, szarpiąc na koniec ostro, żeby wygładzić zagniecenia, i przyjrzał się sobie w lustrze. Granatowo-biały mundur pasował jak rękawiczka, podkreślając muskularną sylwetkę, każdego dnia kształtowaną przez godzinę na siłowni. Na kołnierzu błyszczały świeżo zdobyte gwiazdy kapitańskie, wypolerowane tak, by lśnić złotem. Był gładko ogolony i wyobrażał sobie, że nadawało mu to groźny, drapieżny wygląd wojskowego.
– Wciąż stroszysz piórka? – spytała z łazienki Natalia. Otworzyła drzwi i wyszła w chmurze pary z włosami ociekającymi wodą. – Tak przystojnego mężczyznę trzeba koniecznie obmacać.
– Nie – rzucił Singh, cofając się. – Jeśli zmoczysz mi mundur…
– Za późno – ze śmiechem rzuciła jego żona, ruszając w jego stronę.
Objęła go ciasno w pasie, kładąc mokre włosy na ramieniu.
– Nat – powiedział, chcąc zaprotestować, ale nie znalazł w sobie dość stanowczości. Chwytając go, puściła ręcznik i w lustrze widział łagodną krzywiznę jej biodra. Położył na nim dłoń i ścisnął. – Teraz jestem cały mokry.
– Wyschniesz – odparła, sięgając za jego plecy, by szczypnąć go w pośladek.
Świeżo awansowany kapitan lakońskiej floty krzyknął bez cienia powagi. Poczuł kolejną wibrację na nadgarstku i przez chwilę miał wrażenie, że urządzenie na ręce wyraża dezaprobatę dla jego zachowania.
Znowu podciągnął rękaw i przekonał się, że to tylko powiadomienie o tym, że za dwadzieścia minut podstawią samochód.
– Niedługo przyjedzie samochód – powiedział z żalem, na chwilę wciskając nos w mokre włosy żony.
– I czas obudzić Elsę – zgodziła się Natalia. – To twój wielki dzień, więc możesz wybrać: budzisz Potwora czy robisz śniadanie?
– Dzisiaj wezmę służbę przy Potworze.
– Uważaj. Ją jeszcze mniej obchodzi zamoczenie twojego świeżego nowego munduru – skomentowała Natalia, zakładając na siebie szlafrok. – Śniadanie za dziesięć minut, marynarzu.
Jednak potrzebował prawie piętnastu na wyciągnięcie Elsy z łóżeczka, zmianę pieluchy, ubranie jej i zaniesienie do kuchni. Natalia rozstawiła już na stole talerze pełne naleśników i świeże jabłka, a powietrze wypełniał aromat zaparzonej właśnie herbaty z przyprawami.
Zawibrował nadgarstek Singha i tym razem nie musiał sprawdzać, by wiedzieć, że to ostrzeżenie o pięciu minutach pozostałych do przybycia samochodu. Przypiął Elsę do jej wysokiego krzesełka i postawił przed nią najmniejszy talerzyk z kawałkami jabłka. Dziewczynka roześmiała się radośnie i uderzyła w nie dłonią, rozpryskując wszędzie sok.
– Zdążysz coś zjeść? – zapytała Natalia.
– Obawiam się, że nie – odpowiedział Singh, podciągając rękaw i przewijając harmonogram dzisiejszego dnia. – Potwór nie chciał dzisiaj pozwolić założyć sobie spodni.
– Mam wrażenie, że jej największym powodem niechęci do przedszkola jest właśnie wymaganie noszenia spodni – z uśmiechem skomentowała Natalia. Potem zerknęła na harmonogram spotkań na jego przedramieniu i spoważniała. – Kiedy możemy się ciebie spodziewać?
– Spotkanie jest zaplanowane na ósmą czterdzieści pięć i nie mam dzisiaj nic innego, więc… – powiedział Singh.
Nie dodał jednak „ale spotykam się z wysokim konsulem Winstonem Duartem, więc nie mam żadnego wpływu na porę rozpoczęcia lub zakończenia spotkania”.
– Dobrze – stwierdziła Natalia i pocałowała go w policzek. – Dzisiaj będę w laboratorium przynajmniej do szóstej, ale twój ojciec zgodził się przejąć Potwora, jeśli nie zdołasz jej odebrać z przedszkola.
– Dobrze, dobrze – rzucił Singh. – To do zobaczenia.
Na zewnątrz zatrzymał się ciemnogranatowy samochód personelu floty. Singh stanął przed lustrem przy drzwiach, by skontrolować swój wygląd po raz ostatni i zetrzeć kawałek śniadaniowego odłamka Potwora. Natalia siedziała już przy stole, próbując jeść i równocześnie wciskając trochę jedzenia do buzi Potwora, zgarniając je przy tym z bluzki.
Niepokój ścisnął mu żołądek, kładąc się cieniem na serce. Musiał kilka razy przełknąć ślinę, zanim zdołał się odezwać. Kochał żonę i dziecko bardziej, niż potrafił to wypowiedzieć, a opuszczanie ich zawsze było dla niego trudne. Dzisiaj było inaczej. Niezliczone pokolenia marynarzy miały do czynienia z porankami takimi jak ten. Spotkania z przełożonymi, zapowiadające zmiany. Skoro oni je przetrwali, jemu też to się z pewnością uda.
Profesor historii w akademii floty powiedział kiedyś, że perspektywa historii jest daleką perspektywą. Ludzie tworzyli imperia, ponieważ chcieli, by ich imiona nie zostały zapomniane przez czas. Wznosili olbrzymie budowle z kamienia i stali, żeby ich potomkowie pamiętali ludzi tworzących świat, w którym dopiero oni żyją. Na Ziemi istniały budynki mające ponad tysiąc lat, czasami stanowiły jedyne dowody na istnienie imperiów, które miały trwać przez wieczność. „Nieposkromiona pycha”, jak określał to profesor. Budując, ludzie próbują nadać fizyczną postać swoim aspiracjom. Jednak gdy umierają, ich plany grzebane są wraz z nimi. Zostaje tylko budynek.
Choć Marsjanie nigdy nie wyrażali jednoznacznie imperialistycznych zamiarów, mieli w sobie solidną porcję takiej samej pychy. Zbudowali tunele i komory jako tymczasowe kwatery w skałach Marsa, a potem zabrali się za zaplanowaną na pokolenia pracę uczynienia powierzchni planety miejscem nadającym się do zamieszkania.
Pierwsze pokolenie odeszło, nie osiągając zamierzonego celu. Podobnie drugie, trzecie i kolejne, z dziećmi idącymi w ślady rodziców. Skończyło się na tym, że dzieci znały ostatecznie tylko tunele i wcale nie uważały ich za takie złe. Straciły wgląd w szerszą wizję, ponieważ nigdy nie była ich marzeniem. Gdy przepadli twórcy oraz ich zamiary, zostały po nich tylko tunele.
Patrząc na przemykające za oknem samochodu budowle stolicy Lakonii, Singh widział w nich te same masy materiałów i intencji. Olbrzymie budynki z kamienia i stali zaprojektowane, by pomieścić rządy jeszcze nieistniejącego imperium. Więcej infrastruktury niż Lakonia potrzebowałaby dla siebie przez całe stulecia. Ich kolumny oraz iglice odwoływały się do tysiącleci kultury Ziemi i Marsa, przekształcając je w wizję zadziwiająco ludzkiej przyszłości.
Jeśli marzenia o imperium się nie ziszczą, pozostaną tylko dużymi, nigdy nieużywanymi budowlami.
Pośród wysokich rangą oficerów lakońskiej armii nie było tajemnicą, że laboratoria wysokiego konsula dokonały niezwykłych przełomów w zakresie modyfikacji budowy ciała ludzi. Jednym z najważniejszych projektów było znaczne przedłużenie życia samego wysokiego konsula. Kapitan, pod którego rozkazami Singh służył jako porucznik, otrzymał oficjalną naganę za upicie się i określenie wysokiego konsula mianem „naszego własnego króla-boga”.
Singh rozumiał jednak, dlaczego ten właśnie projekt jest tak ważny dla wysokiego konsula. Imperia, podobnie jak budynki, były ucieleśnionymi aspiracjami. Tracąc twórcę, gubiły swe przeznaczenie, a więc nie można było pozwolić, by ich twórca zginął.
Jeśli pogłoski były prawdziwe i naukowcy wysokiego konsula naprawdę pracowali nad uczynieniem go nieśmiertelnym, mieli szansę stworzyć imperium, o jakim historia dotąd tylko marzyła. Stabilność władzy, ciągłość celu i jedna, nieustająca wizja. I wszystko to było bardzo dobre, ale nie tłumaczyło, dlaczego został wezwany na osobiste spotkanie z Duartem.
– Jesteśmy prawie na miejscu, sir – odezwał się kierowca.
– Jestem gotowy – skłamał Singh.
Budynek Rządowy Lakonii był cesarskim pałacem we wszystkim poza nazwą i był zdecydowanie największą budowlą w stolicy. Tam właśnie znajdowała się siedziba rządu, jak i pomieszczenia zajmowane przez wysokiego konsula i jego córkę. Po przejściu przez rygorystyczną kontrolę bezpieczeństwa, dokonaną przez żołnierzy w najnowocześniejszych lakońskich pancerzach wspomaganych, Singh został w końcu po raz pierwszy wpuszczony do środka.
Co okazało się nieco rozczarowujące.
Właściwie nie był pewien, czego się spodziewał. Może sufitu dwadzieścia metrów nad podłogą, utrzymywanego przez rzędy olbrzymich kamiennych kolumn. Czerwonego dywanu, który prowadził do wzniosłego złotego tronu. Ministrów i służby czekających na możliwość rozmowy z wysokim konsulem, szeptem snujących intrygi. Zamiast tego zobaczył foyer i poczekalnię pełną wygodnych krzeseł i z łatwym dostępem do łazienek oraz monitor ścienny, który wyświetlał zasady bezpieczeństwa obowiązujące w Budynku Rządowym. Wszystko to wydawało się bardzo zwyczajne. Bardzo rządowe.
Przez największe drzwi pomieszczenia przeszedł niski uśmiechnięty mężczyzna w czerwonej marynarce i czarnych spodniach, kłaniając się niemal niezauważalnie.
– Kapitan Santiago Singh – powiedział w sposób, który nie był pytaniem.
Singh wstał, z wysiłkiem powstrzymując się przed zasalutowaniem. Mężczyzna nie miał munduru wojskowego ani oznak rangi, choć znajdowali się w domu ich władcy. To miało wagę wykraczającą poza ramy protokołu.
– Tak, proszę pana. Jestem kapitan Singh.
– Wysoki konsul ma nadzieję, że będzie mu pan towarzyszył podczas śniadania w rezydencji – powiedział niski mężczyzna.
– Oczywiście, będę zaszczycony.
– Proszę za mną – rzucił człowiek w czerwonej marynarce i wyszedł przez drzwi, z których się wyłonił.
Singh ruszył za nim.
Jeśli foyer Budynku Rządowego było antyklimatyczne, to reszta wnętrza wyglądała zdecydowanie użytkowo. Na wszystkie strony odchodziły korytarze prowadzące do biur. Było tu wielu ludzi w garniturach i mundurach wojskowych oraz takich czerwonych marynarkach i czarnych spodniach, jakie nosił jego przewodnik. Singh uważał, by salutować za każdym razem, gdy trafił na kogoś o randze, która tego wymagała, i próbował ignorować wszystkich innych. Całą populację Lakonii stanowili pierwotni koloniści z floty Duartego oraz dzieci urodzone tu w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. Nie wyobrażał sobie, że na planecie mieszka tyle ludzi, których jeszcze nie spotkał. Jego niewysoki przewodnik poruszał się tak, jakby nie widział nikogo innego, i cały czas utrzymywał na twarzy niezobowiązujący uśmiech.
Po dziesięciu minutach marszu przez labirynt korytarzy i sal dotarli do podwójnych szklanych drzwi, które prowadziły do dużego patio. Jego przewodnik otworzył jedno skrzydło i gestem zaprosił go do środka, a potem oddalił się, znikając w budynku.
– Kapitanie Singh! – zawołał wysoki konsul Winston Duarte, absolutny władca wojskowy Lakonii. – Proszę do mnie dołączyć. Kelly, dopilnuj, żeby kapitan miał talerz.
Kolejny mężczyzna w czerwonej marynarce i czarnych spodniach, najwyraźniej ten o imieniu Kelly, przygotował dla niego miejsce, a potem odsunął krzesło. Singh usiadł, czując zawroty głowy i wdzięczność, że nie będzie musiał próbować ich ukrywać, gdyby zachwiał się na nogach.
– Wysoki konsulu, ja… – zaczął, ale Duarte uciął mu machnięciem ręki.
– Dziękuję, że dołączył pan do mnie dziś rano. I sądzę, że możemy tu używać naszych stopni wojskowych. Admirale Duarte, ale też zupełnie wystarczy samo admirale.
– Oczywiście, admirale.
Kelly postawił przed nim pojedyncze jajko w stojaczku i używał właśnie szczypców, żeby położyć mu na talerzu słodką bułkę. Singh jadł już kiedyś jajko, więc choć było luksusem, nie stanowiło kompletnej zagadki. Stół był mały – dla czterech osób byłoby przy nim za ciasno – i stał przed dużym obszarem czegoś, co wyglądało na bardzo zadbaną ziemską trawę. Pośrodku trawnika siedziała może dziesięcioletnia dziewczynka, bawiąc się ze szczeniakiem. Prawdziwe kury i ziemskie psy. W przeciwieństwie do Arki Noego w starej historii, okręty pierwszej floty zabrały ze sobą na Lakonię tylko nieliczne gatunki zwierząt. Zobaczenie na własne oczy jednocześnie dwóch z nich było nieco przytłaczające. Singh zastukał w skorupkę jaja łyżeczką, żeby ją rozbić, a potem spróbował opanować nerwy.
Admirał Duarte wskazał filiżankę Singha, do której Kelly nalał kawy.
– Przepraszam – powiedział Duarte – za oderwanie pana od rodziny tak wcześnie dziś rano.
– Z przyjemnością służę wysokiemu konsulowi – odpowiedział Singh automatycznie.
– Tak, tak – rzucił admirał. – Natalia, prawda? I jedna córka?
– Tak, admirale. Elsa. Ma już prawie dwa lata.
Duarte posłał uśmiech w stronę dziewczynki na trawie i kiwnął głową.
– To dobry wiek. Nie ten z uczeniem dziecka korzystania z nocnika, ale ten, gdy przesypia całą noc, prawda?
– Przeważnie, sir.
– Fascynujące jest obserwowanie, jak ich mózgi zaczynają się wtedy rozwijać. Uczą się języka, uczą się identyfikować się jako odrębny byt. Słowo „nie” nabiera magicznej mocy.
– Tak jest, sir – potwierdził Singh.
– Niech pan nie odpuszcza tej bułce – zasugerował admirał. – Nasz piekarz to geniusz.
Singh przytaknął i ugryzł bułkę. Była dla niego za słodka, ale doskonale komponowała się z gorzkim smakiem kawy.
– Proszę mi opowiedzieć o kapitanie Iwasie – poprosił Duarte z uśmiechem.
Właśnie przełknięty kęs bułki zmienił się nagle w bryłę ołowiu. Kapitan Iwasa został zdegradowany i dyscyplinarnie zwolniony ze służby na podstawie raportu złożonego admiralicji przez Singha. Jeśli jego były dowódca był bliskim znajomym wysokiego konsula, Singh niniejszym pożegna się ze swoją karierą. Albo jeszcze gorzej.
– Przepraszam, ja… – zaczął Singh.
– To nie przesłuchanie – powiedział Duarte głosem łagodnym i ciepłym jak flanela. – Znam wszystkie fakty dotyczące sprawy kapitana Iwasy, ale chcę usłyszeć pańską wersję. Złożył pan raport dotyczący zaniedbania obowiązków. Co pana do tego skłoniło?
Jeden z jego wykładowców w akademii wojskowej powiedział kiedyś: „gdy brak osłony, jedyną rozsądną rzeczą jest jak najszybsze pokonanie pola ostrzału”. Singh wyprostował się na krześle, próbując jakby stanąć na baczność w pozycji siedzącej.
– Sir, tak jest, sir. Kapitan Iwasa nie dopilnował wprowadzenia w życie nowo otrzymanego kodeksu postępowania floty, a gdy zadano mu bezpośrednie pytanie dotyczące tych wytycznych, w mojej obecności skłamał swojemu przełożonemu, admirałowi Goyerowi. Wysłałem admirałowi notatkę, w której podważyłem twierdzenia kapitana Iwasy.
Duarte przyglądał mu się badawczo bez śladu złości na twarzy. Co nic nie znaczyło. Według wszelkich opinii wysoki konsul nie był człowiekiem łatwo zdradzającym emocje.
– Zmieniony kodeks postępowania uczynił z niedopełnienia obowiązków wykroczenie karane wysłaniem do Stodoły? – zapytał admirał Duarte.
– Tak, sir. Kapitan Iwasa uważał tę karę za nadmierną i otwarcie wypowiadał się na ten temat. Gdy dwóch marines znaleziono śpiących na służbie, zamiast tego wymierzył im karę administracyjną.
– A pan z pominięciem go zwrócił się do admirała Goyera.
– Sir, nie, sir – odpowiedział Singh. Opuścił wzrok, by spojrzeć bezpośrednio w oczy wysokiego konsula. – Byłem świadkiem, jak oficer okłamuje swojego przełożonego w odpowiedzi na bezpośrednie pytanie dotyczące jego struktury dowodzenia. Powiadomiłem tego oficera, co było moim obowiązkiem.
Singh urwał, ale Duarte nic nie powiedział. Po prostu patrzył na niego, jakby był szczególnie ciekawym owadem przypiętym szpilką do korkowej tablicy.
– Nie lubił pan Iwasy? – rzucił, jakby było to bardzo niedbałe pytanie.
– Czy mogę mówić otwarcie, sir? – zapytał Singh. Gdy Duarte kiwnął głową, kontynuował. – Postępowanie zgodnie z kodeksem wojskowym jest zaprzysiężonym obowiązkiem każdego oficera i marynarza. Jest to instrument, który czyni z nas wojsko, a nie po prostu bandę ludzi z bronią i okrętami. Gdy oficer okazuje brak poszanowania dla kodeksu, przestaje być oficerem. Skoro Iwasa wielokrotnie dowiódł świadomego ignorowania tego kodeksu, przestał być moim przełożonym. Poinformowałem po prostu o tym fakcie kolejną osobę stojącą wyżej w strukturze dowodzenia.
– Czy wiedząc, jakie miało to konsekwencje dla Iwasy, nadal uważa pan, że postąpił słusznie? – zapytał admirał.
Jego twarz ani ton głosu nie zdradzały, co on sam myśli o tej sprawie. Równie dobrze mógłby pytać Singha, czy chce cukru do kawy.
– Tak, admirale – potwierdził Singh. – Powinność to nie bufet, z którego można wybrać to, co się lubi, i zignorować resztę. Warunkowa lojalność nie jest lojalnością. Obowiązkiem kapitana Iwasy było wymuszanie przestrzegania zapisów kodeksu postępowania w stosunku do swoich podwładnych. Gdy skłamał w tej sprawie, moim obowiązkiem stało się poinformowanie o tym jego przełożonego.
Wysoki konsul kiwnął głową. Mogło to znaczyć cokolwiek.
– Brakuje go panu?
– Owszem. Był moim pierwszym przełożonym po akademii wojskowej. Nauczył mnie wszystkiego, co powinienem wiedzieć. Brakuje mi go każdego dnia – odpowiedział Singh i uświadomił sobie, że wcale nie przesadza.
Śmiertelną wadą Iwasy okazała się sympatia do ludzi, którymi dowodził. Dzięki czemu łatwo było go pokochać.
– Kapitanie – odezwał się Duarte. – Mam dla pana nowy przydział.
Singh wstał, prawie przewracając przy tym krzesło, i zasalutował.