Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowe zaproszenie za kulisy własnej twórczości i opowieść o współczesnym świecie – pierwsza książka Olgi Tokarczuk po otrzymaniu Literackiej Nagrody Nobla
Laboratorium powstających tekstów, książek, bohaterów. Proces żmudnych, ale i fascynujących poszukiwań. Eksplozje wyobraźni. Podążanie za logiką rodzącej się fabuły i za wewnętrznym światem bohaterów, odkrywanie ich motywacji, światopoglądów. Odsłanianie pasjonujących historii, ale też opowieść o lekturach i osobistych doświadczeniach. Wytrwałe dążenie do tego, by rozumieć nieskończone zróżnicowanie i skomplikowanie świata.
Dwanaście wyselekcjonowanych, najważniejszych esejów i wykładów, dzięki którym możemy zajrzeć za kulisy twórczości Olgi Tokarczuk. Teksty kluczowe i premierowe. W tym szeroko komentowana mowa noblowska.
„Wprowadzona przez Olgę Tokarczuk kategoria «czułości» i koncepcja «czułego narratora» to rewolucyjne idee, które mają wszelkie dane, by sporo namieszać nam w głowach, odwracając – ku dobremu – tradycyjne wektory naszych postaw i dyspozycji działaniowych: czyż czułość nie jest sprzyjaniem temu, co dobre dla bycia (w skali jednostkowej, ale i planetarnej)?” RYSZARD NYCZ
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
KRAINA METAKSY
Szanowni państwo, po skończeniu jednej z najbardziej wyczerpujących powieści w moim życiu miałam sen.
Wszystko działo się w pogodnej, letniej przestrzeni, przypominającej może trochę socjalistyczne kurorty, jakie znałam z dzieciństwa (Bułgaria, Złote Piaski czy Słoneczny Brzeg). Znalazłam się tam w otwartym teatrze, położonym wśród wysokich i cienistych drzew. Widownia, ustawiona w mały drewniany swojski amfiteatr, zapełniała się właśnie widzami. W jasnych ubraniach, podekscytowane i zadowolone przychodziły do tego teatru postaci z mojej powieści. Rozpoznawałam wszystkie bez trudu, mimo ich współczesnego stroju, i od razu wiedziałam, kto jest kim. Byli bardzo rzeczywiści, ich twarze wreszcie nabrały zdumiewającego realizmu, miały pieprzyki i piegi, a przecież w trakcie pisania jawiły mi się jako nieco rozmazane i niewyraźne. Teraz rozmawiali ze sobą, śmiali się i żartowali. Ta ich materialność mnie zdumiewała, chłonęłam ją przejęta. Byli odprężeni i przyjaźni, witali się ze mną serdecznie jak ze starą znajomą, jakbym przyszła do nich w odwiedziny, a ja patrzyłam na ten festyn i łzy cisnęły mi się do oczu ze wzruszenia. Byliśmy sobie bliscy, z pewnością stanowiliśmy coś w rodzaju rodziny, wspólnoty, która wytworzyła się gdzieś i kiedyś, w nieuchwytnych przestworzach imaginacji.
Z podekscytowania obudziłam się i w ten sposób nie dotrwałam do przedstawienia i nawet nie wiem, co miało być grane. Przyszła mi jednak do głowy osobliwa myśl, że owe postaci, w tej ani ludzkiej, ani abstrakcyjnej, boskiej krainie, na swój sposób celebrowały powstanie powieści.
Mówiłam już o tym, że wyłanianie się postaci literackiej jest dla mnie najbardziej tajemniczym momentem całego procesu psychologicznego zwanego pisaniem. Często towarzyszy mi w trakcie pracy poczucie epifanii. Dotyczy to z reguły tych postaci, które ze względu na swoją rolę – narratorską czy pierwszoplanową – są kluczowe dla powstającej narracji. Wspominałam już o tym w poprzednim wykładzie – byłoby wielkim uproszczeniem powiedzieć, że postaci się po prostu wymyśla. Wyłaniają się raczej z wypełnionej mgłą krainy, najpierw siłują się z brakiem formy, migotają, żeby potem pojawić się w całej krasie, już gotowe i wymagają tylko kosmetycznych zmian. Pozostają przy tym enigmatyczne, co znaczy, że nie są do końca poznawalne. Nigdy nie wiadomo, czym mogą zaskoczyć. Wiele razy zdarzało mi się dziwić temu, co mówią, kiedy dawałam im głos. Ufnie zapisywałam ich wypowiedzi w dialogach. Wydawało mi się również wielokrotnie, że takie postaci mają sporo autonomii i nie są w pełni zależne ode mnie. W ogóle słowo „twórca” jakiejś postaci wydaje mi się sporym nadużyciem. Ja jestem tu raczej doula, która sprowadza postać na świat.
Kiedy jednak mówię „sprowadza”, zakładam istnienie jakiejś sfery czy przestrzeni, gdzie postaci te preegzystują, zanim pojawią się na kartach naszych książek, i stąd trafią do naszego życia. To samo przecież dotyczy innych istot nie-materialnych i nie-ludzkich: bogów, świętych, demonów. One gdzieś są, zanim wydobędziemy je na światło dzienne naszej świadomości. Wygląda na to, że pozostają tam cały czas takie same, zawierają w sobie własną przeszłość i teraźniejszość, wszystkie swoje cechy, ogół swojej historii, a my wiemy o nich tyle, ile o nich potem powiemy, cała reszta jest zakryta, co najwyżej domyślna.
Nie dotyczy to zresztą tylko istot fantastycznych, zrodzonych z imaginacji. W tej samej sferze mieszkają również postaci historyczne, sławne osobistości, które już dawno zmarły, ale które w jakiś sposób towarzyszą nam w życiu jako wzory do naśladowania, autorytety, obiekty fascynacji i tym podobne. Co to za miejsce? Nieświadomość? Pamięć? Specjalna bruzda w mózgu?
W Uczcie Platona, kiedy panowie umawiają się na rywalizację w najlepszej charakterystyce boga Erosa, pod koniec do głosu dochodzi spóźniony Sokrates. Wspomina swoją nauczycielkę Diotymę i relacjonując jej poglądy, przedstawia niezwykle oryginalny i przekonujący opis rzeczywistości. W jego opowieści stanowi ona coś w rodzaju niedualistycznego continuum, w którym określone stany bytu rozdzielone są obszarami p o m i ę d z y.
Diotyma wywołana z przeszłości Sokratesa jest bardzo enigmatyczną osobą. Znamy ją tylko z jego relacji: „Słyszałem to kiedyś od pewnej osoby z Mantinei, niejakiej Diotymy. Ona się na tych sprawach doskonale rozumiała, a na wielu innych także, i kiedy Ateńczycy ofiarę składali przed zarazą, ona im na dziesięć lat tę chorobę odroczyła. Otóż ona mnie oświecała o sprawach Erosa”[15].
Mądry Sokrates uczy się od kobiety, która łączy w sobie cechy mędrczyni, wieszczki i lekarki, dysponuje zaskakującą wiedzą i niezwykłą przenikliwością. Diotyma zwraca bowiem uwagę na pewien paradoks w rozumieniu boskości Erosa:
„A że to syn Dostatku i Biedy, przeto mu taki los wypadł: Przede wszystkim jest to wieczny biedak; daleko mu do delikatnych rysów i do piękności, jak się niejednemu wydaje; niezgrabny jest i jak potyrcze wygląda, i boso chodzi, bezdomny po ziemi się wala, bez pościeli sypia pod progiem gdzieś albo przy drodze, dachu nigdy nie ma nad głową, bo taka już jego natura po matce, że z biedą chodzi w parze. Ale po ojcu goni za tym, co piękne i co dobre, odważny, zuch, tęgi myśliwy, zawsze jakieś wymyśla sposoby, do rozumu dąży, dać sobie rady potrafi, a filozofuje całe życie, straszny czarodziej, truciciel czy sofista; ani to bóg, ani człowiek. I jednego dnia to żyje i rozkwita, to umiera znowu i znowu z martwych powstaje, bo jest w nim natura ojcowska. A co tylko zdobędzie, to na powrót traci, tak że ani braków nie cierpi, ani też nie opływa w dostatki. A j e s t p o ś r o d k u p o m i ę d z y m ą d r o ś c i ą i g ł u p o t ą. B o t o t a k j e s t: Z b o g ó w ż a d e n n i e f i l o z o f u j e a n i n i e p r a g n i e m ą d r o ś c i – o n j ą m a; a n i ż a d n a i n n a i s t o t a m ą d r a n i e f i l o z o f u j e[16]. Głupi też nie filozofują i żaden z nich nie chce być mądry. Bo to właśnie jest całe nieszczęście w głupocie, że człowiek, nie będąc ani pięknym i dobrym, ani mądrym, przecie uważa, że mu to wystarczy. Bo jeśli człowiek uważa, że mu czegoś nie brak, czyż będzie pragnął tego, na czym mu, jego zdaniem, nie zbywa?”.
Jeżeli wiemy, że Eros jest nieustannym pragnieniem i dążeniem, jeżeli wiemy, że pragnie piękna, to przecież sam nie może być piękny, mówi Diotyma ustami Sokratesa, ponieważ nie pragnie się tego, co się posiada. A jeżeli się czegoś pragnie, nie jest się doskonałym i spełnionym, jak bogowie.
W micie przywołanym przez Platona Eros jest dzieckiem Biedy i Dostatku, dwóch przeciwieństw, które określają jego naturę. Ale i Biedę, i Dostatek możemy rozumieć metaforycznie jako Nic i Wszystko, Prostotę i Skomplikowanie, Śmiertelność i Wieczność, Cząstkowość i Pełnię, Immanentność i Transcendencję. Eros lokuje się więc w punkcie między przeciwieństwami, a ściślej: w miejscu, gdzie przeciwieństwa nie tyle się znoszą, ile w naturalny sposób przechodzą w siebie. To punkt/miejsce, a może stan o niezwykłej energii, potencjalności i ruchliwości. Heraklit, który jako jeden z pierwszych myślicieli docenił moc międzybycia, mniej więcej sto lat wcześniej nazwał rządzącą tu zasadę wymiany przeciwieństw enantiodromią.
Z racji umiejscowienia między przeciwieństwami prawdziwą naturą Erosa jest więc pragnienie.
Diotyma widzi Erosa jako istotę, która nie jest ani człowiekiem, ani bogiem. Nie jest człowiekiem, bo pochodzenie ma nadprzyrodzone, lecz nie jest też bogiem, ponieważ jego istotą pozostaje ciągłe dążenie do czegoś, czego mu brakuje. Przypisać mu należy stan pośredni (nie boski – powtórzmy – jako że bogowie, mając wszystko, niczego nie pragną i do niczego nie dążą), status d a i m o n i o n a, ponieważ daimonion jest bytem sytuującym się między bogami i ludźmi. Diotyma wykłada więc naturę Erosa jako bytu p o m i ę d z y – z greckiego metaksy (μεταξύ) – ludźmi a bogami. Stosuje pojęcie metaksy zupełnie naturalnie, jako że Grecy używali tego słowa tam, gdzie my powiedzielibyśmy „pomiędzy”. „Pomiędzy” jednak to nie tylko pusta przestrzeń, lecz także c o ś – coś, co łączy rzeczywistości dwóch przeciwieństw (jak u Simone Weil, kiedy pisała o dwóch więźniach porozumiewających się za pomocą stukania: „Mur jest tym, co ich dzieli, ale również i tym, co im pozwala nawiązać łączność”[17]). Oznacza więc także „pośrodku”. Omawiany tu termin grecki kojarzy w całość dwa przysłówki: μετά, który oprócz słynniejszego (bo związanego z Metafizyką Arystotelesa) „po”, oznacza również – co dla nas ważniejsze – „pośrodku”, „pomiędzy”, „między”, oraz ξύν lub σύν, czyli „razem”, „wespół” i tym podobne.
W relacji Sokratesa słowo metaksy wprowadza pojęcie świata między ludźmi i bogami, świata pośredniego, który zarazem oddziela oba poziomy i pośredniczy między nimi, a więc je łączy. Stanowi ten świat przestrzeń szczególną, gdzie sytuują się byty pośrednie zwane daimonicznymi, i tam właśnie umieszcza Erosa, który jest bohaterem wypowiedzi w dialogu.
Podsumowując: Platon przez metaksy oddawał pewną tajemniczą realność, która wykracza poza ludzkie doświadczenie i poza to, co człowiek może sobie wyobrazić. Jest ona paradoksalnym i nieskończonym obszarem znajdującym się pomiędzy pojęciami, tam gdzie rozmywają się znaczenia, gdzie się sobie przeciwstawiają i zachodzą na siebie, gdzie niepodzielnie panuje coś, co James Hillman nazwał poetycką bazą umysłu.
Metaksy opisuje ten tryb bytu, którego nie da się ani zwerbalizować, ani poddać analizie. To coś pomiędzy językiem a wyobrażeniem, obrazem a przeczuciem, coś nieuchwytnego, a jednocześnie najbardziej realnego, ponieważ wpływa na świat, na jego historie i pojedyncze ludzkie egzystencje. A jednocześnie Kraina Metaksy to ten obszar doświadczenia, który zawsze pozostaje niejasny i zamazany, trudny do zwerbalizowania, w którym jednak ciągle trwają procesy stawania się, fermentacji, buzowania. To stąd do świadomości przedostają się treści i dziwne, i owocne zarazem. Można powiedzieć, że to miejsce powstawania Nietzscheańskiej „ruchliwej armii metafor, metonimii, antropomorfizmów”[18], w które przyobleka się prawda.
Termin metaksy nie jest zbyt często używany w filozofii, niemniej jego ogromny potencjał zauważyli tacy oryginalni myśliciele jak Eric Voegelin, wspomniana już Simone Weil i współcześnie żyjący filozof William Desmond. Zwłaszcza Simone Weil zbudowała na tym pojęciu szczególną metafizykę, która w gruncie rzeczy jest bliska oryginalnej myśli Diotymy. Uważam jednak, że tropiąc krainę p o m i ę d z y, najlepiej przyjrzeć się pracom Hansa Vaihingera, którego książka Die Philosophie des Als Ob [Psychologia „jak gdyby”] ukazała się w 1911 roku. Vaihinger zaczął od tego, że ponieważ nie możemy naprawdę i do końca poznać rzeczywistości, w której żyjemy, musimy stawiać na jej temat pewne hipotezy i posługiwać się domysłami co do tego, czym ona jest. Zakładamy więc, że pasują one do rzeczywistości, i zachowujemy się tak, „jak gdyby” świat pasował do naszych modeli. Co ciekawe, Vaihinger użył już wtedy przykładu wziętego z fizyki. Wiemy, że cząstki elementarne, te wszystkie protony i elektrony oraz fale, istnieją, jednak żadnego z tych zjawisk nie zaobserwowano bezpośrednio. Niemniej nauka zakłada, że one istnieją, i wykorzystuje wiedzę o nich do konstruowania następnych teorii i rozwiązań praktycznych. Na tej samej zasadzie jeśli ktoś wierzy w piekło dla złych ludzi i niebo dla dobrych, można przypuszczać, że wiara ta wywrze znaczny wpływ na jego zachowanie.
Vaihinger zmienił te obserwacje w intrygującą koncepcję, że ludzie kierują się fikcyjnymi ideami, które nie mają swojego odpowiednika w rzeczywistości, ale są życiowo potrzebne. Ich zadaniem jest pomaganie człowiekowi w skuteczniejszym radzeniu sobie z nieogarnioną rzeczywistością. Są pomocniczymi strukturami porządkującymi doświadczenie. Można je odrzucić, gdy przestają być użyteczne.
Pojęcie „jak gdyby” różni się tym od metaksy, że ta druga jest przestrzenią daną, istniejącą a priori, tymczasem „jak gdyby” podlega nieustannemu stwarzaniu, choć obie sfery są równie dynamiczne.
W gruncie rzeczy istotą „jak gdyby” jest przewartościowanie sporu o to, co jest realne, a co nie. Z punktu widzenia „jak gdyby” moglibyśmy powiedzieć, że realne jest to, co wywiera wpływ na nasze życie i jest życiowo potrzebne. Istotę zaś tego, co kryje się za pojęciem metaksy, stanowi radzenie sobie z przeciwieństwami, tak by dały się ogarnąć intelektualnie. „Jak gdyby” i metaksy są więc słowami kluczowymi, które określają to, jak wszystko funkcjonuje w Krainie Metaksy.
Diotyma, tajemnicza nauczycielka Sokratesa, który utknął na męskiej imprezie, wydaje się należeć do innego świata – świata adogmatycznego, w którym istnieje przestrzeń przejściowa, niejako próbna, a przez to negocjująca wszystko, co za chwilę dopiero nabierze kształtu. Jej punkt widzenia przywołany przez Sokratesa sprawia, że wszyscy rozbawieni uczestnicy Uczty nagle poważnieją.
Idee metaksy i „jak gdyby” podważają pewien tryb myślenia, w który wpadliśmy wraz ze zdogmatyzowanym chrześcijaństwem i nowoczesnym scjentyzmem, tryb a l b o-a l b o, punkt widzenia uznany za naturalny i oczywisty, że żyjemy w polu przeciwieństw: dzień – noc, biały – czarny, jeden – wiele, kobieta – mężczyzna, Bóg – świat, empiria – iluzja, tryb zwany zero-jedynkowym. Metaksy i „jak gdyby” przeciwnie – wskazują na sferę, gdzie wszystko istnieje w paradoksalny, niewykluczający się sposób, gdzie zarysy świata falują i pozostają wciąż w stanie in statu nascendi, gdzie wszystko się może zdarzyć i przeciwieństwa nie wykluczają się wzajemnie, lecz tworzą prototkankę rzeczywistości, która dopiero staje się naprawdę, gdy poddamy ją rygorom świadomości i zróżnicowania. Jest to tryb istnienia potwierdzony przez współczesną fizykę, gdy dopuszcza ona coś tak zdumiewającego jak wpływ obserwatora na wyniki pomiaru. To jego obecność i rodzaj pomiaru sprawiają, że natura cząstki „staje się” falowa bądź korpuskularna (bo są takie pary wielkości, których nie da się zmierzyć jednocześnie).
Istniejąca poza czasem i przestrzenią Kraina Metaksy mieści w sobie wytwory naszego umysłu, które nigdy nie dostąpiły statusu realności zwyczajnej. Lecz z pewnością mają status realności nadzwyczajnej. Tutaj Czerwony Kapturek podejrzliwie zadaje wilkowi udającemu Babcię swoje trzy pytania, a Jazon żegluje do Kolchidy po złote runo. Tu rezydują także historyczne postaci, które dawno już zmarły, a ich fizyczne ciała rozsypały się w proch. Są tu bez wątpienia i Platon, i Sokrates, i nawet Diotyma, chociaż nie mamy do końca pewności, czy istniała. Są tu i święci i lubieżni papieże, paskudni tyrani i Dziewczynki z Zapałkami marznące w śniegu, są bohaterowie sag i słynne aktorki filmowe. Wszyscy, których realność bierze się z prostego faktu, że zaprzątają nam uwagę, że myślimy o nich, odnosimy do siebie, że wpuszczamy te postaci na pokoje naszego wewnętrznego życia. Większość z nich już nie istnieje albo nigdy nie istniała. Niektórzy z nas współczesnych, ci wyjątkowo zasłużeni albo po prostu najwyraźniej zarysowani na wielokolorowym tle świata, wejdą do Krainy Metaksy i nie będzie miało znaczenia, czy znajdą się tam z powodu złych czy dobrych uczynków.
W Krainie Metaksy światy istnieją poza czasem i poza przestrzenią; są jakby zawieszone poza fizycznymi sferami, ale jednocześnie ciągle obecne. Taka Madame Bovary na przykład – jest jak zatrzymana klatka filmowa, która uruchomi się automatycznie, gdy tylko na nią spojrzysz, i będzie odgrywać swoją żałosną tragedię po raz kolejny. Ponieważ postaci c h c ą być stworzone, chcą być opowiedziane, chcą istnieć. Wszystko, co znajduje się w metaksie, dąży do istnienia, lecz z punktu widzenia Krainy Metaksy istnienie jest procesem nieciągłym, wyspowym – zdarza się, gdy czułe oko czytelnika wyciąga i stwarza postać z tekstu, umieszczając ją we własnym, niepowtarzalnym i jedynym kontekście swojego życia.
Z pewnością to z niej przyszli do mojego snu bohaterowie świeżo ukończonej książki. Kraina Metaksy, obszar „jak gdyby”, jest bowiem chyba właściwym adresem, pod którym mieszkają wszystkie postaci literackie, tworząc mieszaninę typów, czasów mitycznych i historycznych, motywacji. Jedne wydają się w niej bardziej wyraziste i dominują nad resztą. Są wszakże i ledwie widoczne, o słabych konturach, dające się rozpoznać tylko przez wybranych. To z pewnością tędy wlecze się na swojej szkapinie Don Kichot, za którym podąża na ośle rozgadany Sancho Pansa, a w podwójnej postaci – osła i człowieka – przybywa tu Lucjusz. Trwają tu poza naszym czasem i poza naszą przestrzenią, zjawiając się niczym daimoniony na wyraźne zawołanie – pamięci albo słowa. Ich ontologiczna charakterystyka jest trudna do ustalenia. Nie są przecież ludźmi, a w byciu bogami przeszkadza im to, że są boleśnie ograniczeni w swoim małym istnieniu i opowiadają wciąż tę samą historię. Przywołane, stają się na naszych oczach, a potem ulegają niby-zapomnieniu, żeby znowu powrócić w swojej gotowej formie. Nie mają bytu materialnego, ale wpływają na nasze myślenie i w ten sposób – pośrednio – na świat materialny. Nie wątpię ani trochę, że istnieją. Mam poczucie, że sytuują one swoją realność w jakiejś fałdzie czasoprzestrzeni, w kieszonce bytu – można się z nimi tam kontaktować i pozostają w ciągłej gotowości, żeby dać się wyciągnąć na światło dzienne.
Istnieje niesamowite opowiadanie Wygnańcy Raya Bradbury’ego, którego akcja toczy się w 2120 roku. Sto lat wcześniej, czyli notabene w okolicach roku 2020, ludzie pozbyli się wszelkich fantazji i fantazmatów, zawierzając siebie nauce, zdrowemu rozsądkowi i – powiedzielibyśmy – stali się bardzo literalni. Ocenzurowano, zniszczono, spalono wszystkie książki, które mogłyby zatruwać umysły fantastycznymi opowieściami o duchach, czarownicach, wampirach, irracjonalnych przypadkach i fantastycznych przygodach. Wyimaginowany świat literatury obrócił się w perzynę. Wszystkie postaci z tych książek, jak ich autorzy, ukryli się więc na Marsie, gdzie powstała tym samym imaginacyjna, zaskakująca kraina upleciona z wątków powieści i opowiadań. Z Ziemi na Marsa wyrusza jednak wyprawa, która ma za zadanie zniszczyć tę kolonię irracjonalizmu raz na zawsze. Już w czasie lotu biedną załogę, która składa się z doskonałych przykładów nowoczesnych homo sapiens – „Zdawało się, że z pleców powinny im sterczeć wielkie mosiężne kluczyki, obracające się powoli. Wszyscy byli niczym kosztowne, utalentowane, dobrze naoliwione zabawki, zręczne i posłuszne”[19] – nawiedzają tajemnicze ataki chorób, niedyspozycji, lęków i w końcu śmierci. To mieszkańcy Marsa uruchamiają zdalnie całą swoją broń – czary, iluzje i halucynacje. Kim są przywódcy tej obywatelskiej obrony planety przed ludźmi? To znani pisarze, którzy nie stronili od niesamowitości, tacy jak Bierce, Dickens czy Hawthorne. Lecz głównym mózgiem tej samoobrony jest Poe.
„Znad martwego morza wezwałem dziś wszystkich, waszych przyjaciół i moich (...) – zwraca się do obywateli swojego kraju. – Są tutaj z w i e r z ę t a, s t a r e k o b i e t y[20] i wysocy mężczyźni o ostrych białych zębach. Pułapki czekają; studnie i wahadła, a nawet Śmierć Szkarłatna. (...) Nigdy nie sądziłem, że nastanie chwila, gdy Śmierć Szkarłatna nadejdzie, ale oni prosili się o nią i dostaną co chcieli!”
Niestety, to pospolite ruszenie jest słabe, źle zorganizowane i w gruncie rzeczy okazuje się bezbronne. Ostatnia unicestwiona książka wraz ze swoimi postaciami to Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu.
Bradbury zdaje się doskonale rozumieć intuicje Platona i w cudowny sposób szkicuje jedną z wielu możliwych wersji Krainy Metaksy jako opozycji do stechnicyzowanego, ultraracjonalego świata opartego na konkrecie, dosłowności i logice albo-albo, który ma ogromną łatwość traktowania wszystkiego, co nie mieści się w istniejącej siatce pojęć, jako przesądu.
Przeciwieństwem metaksy jest literalizm.
Literalizm funkcjonuje na kilku poziomach. Najbardziej prymitywny to przypadek, kiedy człowiek odmawia widzenia świata jako czegoś skomplikowanego i wieloznacznego z racji braku uważności i wykształcenia, a może nawet z powodu jakiegoś percepcyjnego upośledzenia. Nawiązuje jednocześnie do jakiegoś instynktownego pragmatyzmu – takiego, z jakim w obiegowych wyobrażeniach kojarzy się figura niewiernego Tomasza. Ale literalizm ma też swoją wyrafinowaną postać, wtedy najczęściej podpiera się racjonalizmem, metodologią naukową i tak zwanym zdrowym rozsądkiem. I bardzo często statystyką.
Opowiadał mi mój ojciec, że jako młody człowiek w latach pięćdziesiątych odwiedził rodzinę na wsi i siedząc wieczorem na ławeczce przed domem, rozmawiał z dziadkiem swojej narzeczonej. Wszyscy fascynowali się wtedy Sputnikiem, tym pierwszym sztucznym satelitą wystrzelonym na orbitę okołoziemską, który rozpalał umysły i rozgrzewał wyobraźnię. Ojciec z przejęciem opowiadał dziadkowi o tym fenomenie, roznamiętnił się wielkością kosmosu i pierwszym uczynionym w jego kierunku krokiem ludzkości, kiedy został zgaszony przez dziadka dwoma słowami: „Byłeś? Widziałeś?”.
Odtąd w naszej rodzinie te do bólu racjonalne pytania dziadka stały się powiedzeniem, którego często używaliśmy nie tylko na określenie zwykłego niedowiarstwa, ale także do gaszenia wszelkich nadmiernie romantycznych wzlotów, pięknoduchostwa i marzycielstwa. Używaliśmy go z ironią, wierząc, że sami potrafimy zachować właściwe proporcje. Mój pradziadek, ten urodzony jeszcze w XIX wieku utalentowany rzemieślnik, którego kształt rozmyty w mojej pamięci starałam się później odtworzyć w jednej z wcześniejszych powieści pod postacią zamkniętego w sobie cieśli, samotnego budowniczego ogromnego pałacowego dachu, był naturalnym pragmatykiem. Jego instynktowny racjonalizm zaprzeczałby różnym teoriom antropologów, że człowiek prosty i pierwotny żyje w świecie mitu i magii, względnie ludowej religijności. I ulega różnego rodzaju kuszeniom fantomów. Zdrowy rozsądek nie jest bynajmniej wynalazkiem osiemnastowiecznych Anglików, ale stanowi fundament pewnej naturalnej czy instynktownej koncepcji świata, w którym przeżycie zależy od kombinowania, bystrych obserwacji tego, co dzieje się w otoczeniu, i mocnego stania na własnych nogach.
Lecz jednocześnie ta tendencja do ograniczającej myślenie dosłowności stała się niewątpliwie ciężką chorobą naszych czasów. Pierwszym jej objawem jest brak zdolności do rozumienia metafory, potem pauperyzacja poczucia humoru. Towarzyszą jej skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów, nietolerancja niejednoznaczności, zanik wrażliwości na ironię i – w końcu – powrót dogmatyzmu i fundamentalizmu. Literalizm nie rozumie ani literatury, ani sztuki i jest gotowy ciągle pozywać twórców do sądu, a to o obrazę uczuć, a to o naruszenie godności i czci. Literalista bowiem w swoim upośledzeniu popada w zamęt emocjonalny, nie umiejąc umieścić tego, czego doświadcza, w szerszym i głębszym kontekście.
Literalizm kompromituje religię, ponieważ jednowymiarowo traktuje prawdy objawione, nie zdając sobie sprawy z ich kontekstowości i tego, że sam jest zależny i od czasu, i od kultury. Literalizm niszczy zmysł piękna i sensu, przez co nie pozwala tworzyć uważnej i pogłębionej wizji świata. Jego największymi grzechami są nietolerancyjność i traktowanie wszystkiego, co odstępuje od przyjętej gdzieś kiedyś n o r m y, jako moralnie złego, grzesznego, zasługującego na potępienie, a nawet karę. Literalizm zamyka więc horyzonty. Zamyka ludzkie umysły.
Świeżym przykładem literalizmu są między innymi walki o tęczę, które odbywają się w Polsce. Walki może i zabawne, gdyby nie to, że zaczyna się w związku z nimi wsadzać do więzienia. Tęcza została odarta ze swoich wielu znaczeń i udosłowniona, straciła status symbolu czy metafory, zmieniła się w emblemat wszystkiego, co odstaje od źle rozumianej normalności. Została uznana za chorągiew wroga i zupełnie na serio znienawidzona.
Człowiek cierpiący na literalizm widzi wszystko wyosobnione, bez kontekstów oraz relacji, i na nieszczęście swoje i innych traci zmysł syntezy niezbędny do przeżywania świata w pełni i wielowymiarowo. Przychodzą mi od razu na myśl Mieszkańcy Juliana Tuwima:
„I oto idą, zapięci szczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko o d d z i e l n i e:
Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo...”.
Ktoś, kto wszystko widzi osobno i nie ma kompetencji do syntez (naukowych, kulturowych, psychologicznych), próbuje sam zmajstrować całość, i robi to dość nieudolnie. Z tego majsterkowania przy złożoności i jej sensach bierze się większość teorii spiskowych.
Nad przyczynami literalizmu można debatować. Na pewno jest to przerośnięta racjonalna funkcja naszego umysłu, która uległa inflacji. Wyewoluowawszy jako subtelna umiejętność rozpoznania powtarzających się cyklów, związków przyczynowo-skutkowych, zależności między odległymi wydarzeniami, zamieniła się w tępe narzędzie sprowadzające świat do serii prostych mechanizmów. Zamiast otwierać umysł, zatrzasnęła go w dosłowności. Może gra tu pewną rolę zanik uczestniczenia w opowieści. Tej wielowymiarowej, nieoczywistej, będącej intelektualnym wyzwaniem i odbijającej skomplikowanie świata. Uczestnictwo w opowieści to nie tylko religia czy mit, ale i założycielskie story kultury, opowieści generacyjne, wspólnotowe. Tymczasem opowieść, którą dzisiaj syci się wspólnota, jest prosta i siermiężna, skrojona do konkretnego politycznego lub religijnego celu. Może warto by było przyjrzeć się także demonicznemu wpływowi Hollywoodu z jego oczywistymi, schematycznymi i w nieskończoność powielanymi narracjami, które udowadniają, co było do udowodnienia.
Tutaj, drodzy państwo, chciałabym wrócić do moich postaci, które przyszły na śnione przedstawienie. Chciałabym więc wrócić do literatury.
Sądzę bowiem, że jednym z ważniejszych pejzaży Krainy Metaksy jest literatura, a zwłaszcza fikcja, którą literatura tworzy od tysięcy lat.
Jesteśmy istotami rozpiętymi między historią a fikcją literacką i nieustannie pozostajemy w swego rodzaju ambiwalentnym zawieszeniu między jedną a drugą. To, co obserwowalne, rzeczywiste (cokolwiek miałoby to dziś znaczyć), przynależy do domeny historii i nauki, to zaś, co subiektywne (a domagające się zobiektywizowania, żeby można to było komunikować), co związane z emocjami, co sekretne i skrywane, należy do fikcji – i tutaj tkwią wszelkie korzenie powieści.
Proszę zwrócić uwagę na pewien paradoks. Czasami w tym rozróżnieniu to fikcja wydaje się silniejsza i lepiej wewnętrznie ustrukturyzowana – jej siła bierze się stąd, że nie jest zależna od tego, co obserwowalne, od faktów. Dlatego, aby należycie opowiedzieć historie, należy użyć fikcji. Mamy wiele przykładów tak rozumianej realności postaci literackich, a zwłaszcza ich wpływu na realnych ludzi – tym najmroczniejszym niech będzie Werter wyimaginowany przez Goethego, przyczyna wielu samobójczych śmierci młodych romantyków. Ludzie, gdy czytają, nie tylko porównują się z postaciami stworzonymi w umyśle pisarki czy pisarza, ale także wręcz identyfikują się z nimi, przeżywając w bezpiecznych warunkach lektury cudze życia, i jednocześnie zmieniają swoje własne (zbliżony mechanizm w odniesieniu do widzów tragedii opisał Arystoteles pod nazwą katharsis).
Postaci literackie są więc tymi daimonionami, które jako komiwojażerzy wspólnej rzeczywistości psychicznej, poruszając się między czytelnikami, stają się dla nich lustrami ich projekcji. Są czynnikami pośredniczącymi, uniwersalizują nasze pojedyncze doświadczenie i budują z niego wspólny zbiór pejzaży – Krainę Metaksy, Krainę Wszystko-Się-Może-Zdarzyć i Krainę Tak-Już-Było. Pozwalają nam wymieniać się naszymi żywotami z innymi ludźmi i w ten sposób poszerzać własną świadomość o to, czegośmy sami nie przeżyli. Być może fikcja pełni nawet funkcję ewolucyjną – przystosowania do świata większego niż nasze małe „ja” i znajome mu ograniczone środowisko.
Fikcja literacka ma też w swojej dyspozycji najważniejsze narzędzie – nadaje sens temu, co nam się przydarza. Rozmaite wydarzenia, to wszystko, co nas spotyka, ciąg zdarzeń, faktów, spraw, dopiero wtedy stają się doświadczeniem, gdy nadamy im sens, gdy umieścimy je w sieciowej strukturze naszego życia z jego przeszłością, historią, znaczeniami. Nasze życie składa się więc z doświadczeń, a nie z wydarzeń. Fikcja literacka pozwala zbudować nam system odniesień do takiego zbioru doświadczeń.
Sto lat temu Jung zwrócił uwagę na to, że wszyscy funkcjonujemy w niejako dwóch światach jednocześnie – z jednej strony żyjemy w świecie zewnętrznej percepcji, gdzie przewodnikami są nasze zmysły, z drugiej nieustannie nawiązujemy do tego, co nieświadome, wewnętrzne, niejasne, nieracjonalne, chaotyczne. Obie te przestrzenie mają obszar wspólny dla wszystkich: po pierwsze, jest to zewnętrzny świat codziennie uzgadniany i stwarzany przez media, biznes, podróże, oraz przez całą zewnętrzną aktywność człowieka, po drugie – świat wewnętrzny, który tworzą rezerwuary wspólnej pamięci, doświadczeń, mitów, opowieści sięgających do początków naszego gatunkowego istnienia. Już dużo wcześniej podobną intuicję miał Schiller. Uważał on, że tylko sztuka jest w stanie połączyć te dwa istniejące obok siebie światy. Pojęcie Krainy Metaksy, Śródświata, jest taką potężną przestrzenią, z której zasobów czerpie sztuka. To tutaj powstają obrazy, tu rodzą się metafory i symbole, za których pomocą nasze wewnętrzne kontaktuje się z naszym zewnętrznym. Lecz przede wszystkim Kraina Metaksy odbija wielowymiarowe skomplikowanie świata, chroniąc je od upraszczającego wszystko ludzkiego umysłu.
W tradycji i kulturze żydowskiej ukształtowała się już wieki temu najbardziej wyrafinowana kultura interpretacji. PaRDeS to akronim opisujący w judaizmie cztery klasyczne sposoby rozumienia i interpretacji tekstu świętego:
1) peszat, czyli „proste znaczenie” odnosi się do znaczenia dosłownego, literalnego i do interpretacji filologicznej; można założyć, że ten poziom interpretacji odpowiada na pytanie: „Co?”;
2) remez – głębszy alegoryczny lub symboliczny sens ukryty tuż za literalnym; to interpretacja poprzez odwoływanie się do innych tekstów, ich sens filozoficzny ustalany przez spekulację intelektualną;
3) derasz, od hebrajskiego darasz, „szukać” – to znaczenie odnajdywane przez analogię, interpretacja typologiczna umiejscowiona zawsze w kontekście innych tekstów, a także sens umoralniający, powiązany z wartościami;
4) sod – znaczenie mistyczne, ezoteryczne, dostępne jedynie drogą wglądu lub objawienia.
Warto tu również przypomnieć o czterech sensach Biblii w egzegezie chrześcijańskiej, streszczanych przez mnemotechniczny dwuwiersz: „Littera gesta docet, quid credas allegoria, / Moralis quid agas, quo tendas anagogia”[2*].
Uświadomienie sobie tej wielopiętrowości sensów chroni nas przed chorobą literalizmu, dogmatyzmu i fanatyzmu. Proces uświadamiania jest zawsze procesem cywilizacyjnym. Będąc gotowym na taką wielopiętrową interpretację tekstu i świata, a w sumie tekstu-świata, patrzy się poprzez „fakty” i dostrzega coś, co byłoby niewidzialne, gdyby zostało zatrzymane przez te „fakty”. Widzi się zupełnie inny porządek, sens, którego przedtem nie dało się ujrzeć, ten nowy porządek istnieje bowiem w cudownym połączeniu z całością świata – jest jej częścią.
Widzi się powiązania i synchroniczności, widzi się podobieństwa i symetrie. Wyobraźnia wywołuje metafory, które zalegają gdzieś w szczelinach naszego zwykłego, bardzo „realnego”, przyziemnego życia, i odtąd nasze życie staje się bardziej znaczące. Ale nasze „ja” rośnie, ukorzenia się w nieprzebranym bogactwie tradycji i mitu, a równocześnie wyrywa do przodu, ku zupełnie jeszcze nieznanym obszarom.
Świat metafor ugruntowany na mitach i tradycji staje się w istocie wspólną glebą dla nas, pojedynczych i oddzielonych – to coś, co nas jednoczy.
Obraz, który buduję, okazuje się w swojej istocie roślinny. Przypomina wizję lasu, który widzimy jako zespół pojedynczych drzew rosnących na jakiejś przestrzeni, a przecież jest wielkim potężnym organizmem, wspólnotą bytów połączonych ze sobą komitywami i sojuszami, całością komunikującą się nader sprawnie i dużo lepiej, niż nam się do tej pory wydawało.
Krainę Metaksy można widzieć jako przeciwwagę dla tego, co dosłowne, na rzecz metaforycznego. Jako zamianę literalnego pytania: „Co?”, na postulujące złożoną odpowiedź pytanie: „Jakie to ma znaczenie?”.
Równocześnie musimy dbać jak najstaranniej o niezatracanie materialnych i rzeczywistych konturów naszego świata, zwłaszcza w sytuacji, kiedy napierają na nas hordy fałszu, postprawd i teorii spiskowych. Lecz także z wielką pieczołowitością pielęgnować tę pełną ożywczych soków Krainę Metaksy, z której się wzięliśmy i w której spotykamy się wciąż jak najbardziej realnie, bez granic, paszportów, języków.
PRZYPISY