Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najgłośniejszy i najszerzej komentowany tom opowiadań ostatnich dekad. Bogactwo tematów i maestria krótkiej formy. Za zasłoną codzienności autorka dostrzega zawsze coś, co burzy porządek i wyrywa z rutyny.
„Charakterystyczny dla pisarstwa Tokarczuk powab: połączenie zwięzłości i baśniowości, precyzji szczegółu i poetyckości, lekkości i ciężaru”. ILMA RAKUSA, „NEUE ZÜRCHER ZEITUNG”
„Olga Tokarczuk reprezentuje sobą tak wiele. Szerokie horyzonty, filozoficzna głębia, polityczne zaangażowanie, intelektualna dociekliwość, a nade wszystko wspaniałe pióro”. KAREN SYBERG, „INFORMATION”
„Piękna, polifoniczna opowieść, od której trudno się oderwać”. KAROL MALISZEWSKI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Ożenił się z najbrzydszą kobietą świata. Specjalnie pojechał po nią do Wiednia. Wcale nie działał z premedytacją, przedtem nie przyszło mu do głowy, że mógłby ją wziąć za żonę. Ale gdy ją zobaczył, gdy zniósł pierwsze uderzenie zdumienia, potem już nie mógł od niej oderwać wzroku. Miała wielką głowę pełną narośli i wybrzuszeń. Tuż pod niskim pobrużdżonym czołem tkwiły małe, wiecznie wilgotne oczy. Z daleka wyglądały jak szparki. Nos wydawał się złamany w wielu miejscach, a jego czubek był siny i porośnięty rzadką szczeciną. I ogromne nabrzmiałe usta, zawsze rozchylone, mokre, a w nich ostro zakończone zęby. A na dodatek, jakby tego było jeszcze mało, jej twarz porastał długi, rzadki jedwabisty włos.
Gdy ją ujrzał po raz pierwszy, wyszła zza tekturowej dekoracji objazdowego cyrku, żeby pokazać się widzom. Okrzyk zdziwienia i obrzydzenia przeturlał się nad głowami zebranych i upadł do jej stóp. Chyba się uśmiechnęła, ale wyglądało to jak smutny grymas. Stała bez ruchu, świadoma tego, że wpatrują się w nią dziesiątki oczu, że chciwie spijają każdy szczegół, by potem opowiadać tę twarz znajomym, sąsiadom albo własnym dzieciom, by go sobie przywoływać, porównując w lustrze ze swoją twarzą. I potem oddychać z ulgą. Stała cierpliwie, chyba z wyższością. Patrzyła ponad głowami, na dachy domów.
Po dłuższej, nabrzmiałej zdumieniem chwili ktoś wreszcie krzyknął:
— Opowiedz coś!
Spojrzała w tłum, w miejsce, skąd wydobył się głos. Szukała tego, kto to powiedział, ale wtedy zza tekturowych kulis wybiegła tęga konferansjerka i odpowiedziała za Najbrzydszą Kobietę Świata:
— Ona nie mówi.
— To ty opowiedz jej historię — ponowił swe żądanie głos, więc konferansjerka chrząknęła i zaczęła mówić.
Gdy potem — już jako znany cyrkowy impresario — pił z nią herbatę przy blaszanym piecyku, który nagrzewał wnętrze cyrkowego wozu, pomyślał, że nie jest wcale głupia. Oczywiście, że mówiła, i to mówiła do rzeczy. Patrzył na nią badawczo, walcząc z własną fascynacją tym wybrykiem natury. Przejrzała go. Powiedziała:
— Spodziewał się pan, że moje słowa będą równie dziwaczne i odrażające jak moja twarz, czy tak?
Zamilkł.
Piła herbatę na sposób rosyjski — nalewała ją z samowara do bezuchych czarek i przegryzała każdy łyk bryłką cukru.
Zauważył dość szybko, że mówiła w wielu językach, ale — zdaje się — w żadnym dobrze. Co chwila przechodziła z jednego na drugi. To nie powinno było dziwić — od dziecka wychowywała się w cyrku, w międzynarodowej ekipie wszelkiej maści dziwolągów. Nigdy w tym samym miejscu dwa razy.
— Wiem, o czym pan myśli — powiedziała znowu, patrząc na niego tymi spuchniętymi, maleńkimi oczyma zwierzęcia.
Po chwili milczenia dodała:
— Ten, kto nie miał matki, nie ma macierzystego języka. Posługuję się wieloma, ale żaden z nich nie jest moim.
Nie śmiał się odezwać. Nagle zaczęła go denerwować — nie wiedział dlaczego. Mądrzyła się, była jakaś zwarta, konkretna, nie tego się spodziewał.
Pożegnał się zatem, a ona — ku jego zaskoczeniu — podała mu dłoń bardzo kobiecym gestem. Gestem damy. Całkiem ładną dłoń. Pochylił się ku niej, lecz nawet nie dotknął jej ustami.
Myślał o niej, leżąc na wznak w hotelowym łóżku. Patrzył wprost w wilgotną, nie wietrzoną hotelową ciemność. Taka gęsta przestrzeń sprzyjała jego wyobraźni. Leżał i zastanawiał się, jak to jest być kimś takim jak ona. Jak to się czuje od środka. Jak widzi się świat oczami podobnymi do oczu świni, jak wdycha się powietrze zniekształconym nosem, czy czuje się te same zapachy? I jak to jest, gdy dotyka się codziennie siebie przy myciu, drapaniu się, przy okazji tych wszystkich drobnych nieistotnych gestów?
Ani razu nie było mu jej żal. Gdyby jej współczuł, nie myślałby, żeby ją wziąć za żonę.
Niektórzy potem już opowiadali tę historię jako historię nieszczęśliwej miłości. Że patrzył sercem w jej serce, że pokochał w niej łagodnego anioła o odrażającej twarzy. Nic takiego. Tej pierwszej nocy po spotkaniu wyobrażał sobie po prostu, jak to jest kochać się z taką istotą, całować się z nią, ściągać z niej ubranie.
Kręcił się wokół tego cyrku jeszcze kilka tygodni. Wyjeżdżał i znowu wracał. Zdobył zaufanie dyrektora. Załatwił im kontrakt w Brnie, gdzie z nimi pojechał i gdzie został uznany przez cyrk za swojego człowieka. Pozwolili mu sprzedawać bilety, a potem zastępował grubą konferansjerkę — i trzeba przyznać, robił to dobrze. Rozgrzewał publiczność przed odsłonięciem się malowanej byle jak kurtynki.
— Zamknijcie oczy — krzyczał. — Zwłaszcza kobiety i dzieci, bowiem brzydota tej istoty trudna jest do zniesienia dla wrażliwych oczu. Kto raz zobaczy ten wybryk natury, nie będzie już mógł zasnąć spokojnie, będzie się budził z przerażeniem. Być może utraci zaufanie do Stwórcy...
Zawieszał teraz głos i zdanie wyglądało na niedokończone, choć nim w istocie nie było — nie wiedział, co powiedzieć więcej. Wydawało mu się, że samo słowo „Stwórca” ustawi wszystko we właściwym świetle. Naprawdę myślał zaś, że ten Stwórca, do którego inni mieli stracić zaufanie, wyróżnił go, darowując mu taką okazję. Najbrzydsza Kobieta Świata. Głupcy zabijali się o najpiękniejsze, strzelali do siebie w pojedynkach. Idioci wydawali majątki na zachcianki kobiet. A on odwrotnie — Najbrzydsza sama garnęła się do niego jak smutne oswojone zwierzę. Była inna niż wszystkie. I jeszcze dawała okazję zarobić. Byłby wyróżniony, biorąc ją za żonę, byłby szczególny. Miałby coś, czego inni nie mają.
Kupował jej kwiaty, ale nie jakieś specjalne bukiety, tylko po prostu tanie wiązanki, z kokardką z byle bibułki, zawinięte w cynfolię. Kretonową apaszkę. Połyskliwą wstążkę. Pudełko pralinek. Potem patrzył zahipnotyzowany, jak wiązała sobie tę wstążkę przy czole, a jaskrawa kokarda zamiast upiększać, szokowała. I patrzył, jak rozgniatała czekoladkę swoim zbyt dużym, spęczniałym językiem i brunatna ślina spływała jej między rzadkimi zębami wprost na pokrytą szczeciną brodę.
Lubił na nią patrzeć, gdy ona nie była świadoma jego wzroku. Znikał z rana, chował się za namiot, za wóz, odchodził, żeby zaczaić się gdzieś i obserwować ją godzinami, choćby przez szpary między deskami ogrodzenia. Grzała się na słońcu i wtedy też długo, powoli, jakby w transie, czesała swoje rzadkie włosy, zaplatała je w cienkie warkoczyki i zaraz rozplatała. Albo dziergała. Druty błyszczały w słońcu, dźgały wypełnione cyrkowym gwarem powietrze. Albo w luźnej koszuli, z nagimi ramionami prała w balii swoje ubrania. Jej skóra na ramionach i dekolcie pokryta jasną sierścią wyglądała ładnie. Miękko jak u zwierzęcia.
To podglądanie było mu potrzebne, bo dzień po dniu jego obrzydzenie malało, roztapiało się w słońcu, znikało w oczach jak kałuża w upalny dzień. Jego wzrok oswajał się powoli z męczącą asymetrią, ze złamanymi proporcjami, z brakiem i nadmiarem. Czasami wydawała mu się zwyczajna.
Gdy zaczynał robić się niespokojny, mówił im wszystkim, że wyjeżdża w ważnych interesach, że ma spotkanie z tym czy tamtym — tu wymieniał jakieś obce lub przeciwnie, dobrze znane nazwiska — że załatwia kontakty, prowadzi rozmowy. Glansował swoje wysokie buty, prał najlepszą koszulę i ruszał przed siebie. Nigdy nie odchodził daleko. Zatrzymywał się w sąsiednim miasteczku, kradł komuś portfel i pił. Ale i wtedy nie był od niej wolny, bo zaczynał o niej opowiadać, jakby się nie mógł bez niej obyć, nawet podczas tych ucieczek.
I było to dziwne, bo ona stała się jego najcenniejszym dobrem. Mógł płacić za wino jej brzydotą. Mało tego, opisem jej twarzy mesmeryzował młode, piękne kobiety, które kazały sobie mówić o niej nawet wtedy, gdy potem już nagie pod nim leżały.
Kiedy wracał, miał już na podorędziu nową historię jej brzydoty, pamiętając o tym, że żadna rzecz nie istnieje od początku do końca, dopóki nie ma swojej historii. Najpierw kazał jej uczyć się ich na pamięć, ale wkrótce stwierdził, że Najbrzydsza nie umiała opowiadać, mówiła monotonnie i w końcu wybuchała płaczem, więc opowiadał jej historię za nią samą. Stawał z boku, podnosił ku niej wskazująco dłoń i recytował:
— Matka tej nieszczęsnej istoty, którą widzicie przed sobą i której wygląd trudny jest do wytrzymania dla waszych niewinnych oczu, mieszkała na wsi, na skraju Schwarzwaldu. I oto pewnego letniego dnia, gdy zbierała w lesie jagody, wytropił ją najdzikszy wieprz, który rozgrzany zwierzęcą bezrozumną chucią napadł ją i posiadł.
W tym momencie słyszał nieodmiennie pełne grozy stłumione okrzyki, niektóre kobiety chciały już odejść, ciągnąc za rękaw swoich opierających się mężczyzn.
Miał także jeszcze kilka innych wersji.
— Kobieta ta pochodzi z miejsca doświadczonego przez Boga. Jest potomkinią złych ludzi o małym sercu, którzy nie mieli litości nad chorym żebrakiem, za co Pan nasz ukarał całą ich wieś tą straszną dziedziczną szpetotą.
Albo:
— Taki oto los spotyka dzieci kobiet lekkich obyczajów. Oto żniwo syfilisu, strasznej choroby, która karze nieczystość do piątego pokolenia.
Nie czuł się winny. Każda wersja mogła być prawdziwa.
— Nie znam swoich rodziców — powtarzała Najbrzydsza. — Zawsze taka byłam. Jako niemowlę znalazłam się w cyrku. Nikt już nie pamięta, jak to było.
Gdy kończył się ich wspólny pierwszy sezon i leniwym łukiem cyrk wracał do Wiednia na coroczne zimowanie, oświadczył się jej. Oblała się rumieńcem, drżała. Cicho powiedziała „dobrze”, a potem delikatnie położyła głowę na jego ramieniu. Poczuł jej zapach — mydlany, miękki. Wytrzymał tę chwilę, a potem odsunął się. Podniecony zaczął snuć przed nią plany ich wspólnego życia. Pojadą tu, pojadą tam. Podążała za nim wzrokiem, gdy chodził po całym pokoju, milcząca, smutna. Na sam koniec wzięła go za rękę i powiedziała, że chciałaby dokładnie na odwrót — żeby osiedli gdzieś w głuszy, żeby nigdzie nie musieli jeździć, z nikim się widywać. Że ona gotowałaby, że mieliby dzieci, że ogród.
— Nie wytrzymałabyś — oburzył się. — Wychowałaś się w cyrku. Chcesz, potrzebujesz, żeby na ciebie patrzono. Umarłabyś bez wzroku ludzi.
Nic nie powiedziała.
Wzięli ślub na Boże Narodzenie, w małym kościółku. Ksiądz, który im go dawał, o mało nie zemdlał. Drżał mu głos. Gośćmi byli ludzie z cyrku, bo on powiedział jej, że nie ma rodziny, że jest tak samo samotny jak ona.
Gdy wszyscy chwiali się na krzesłach, gdy opróżniono już wszystkie butelki i przyszła pora pójścia do łóżka (nawet ona podchmielona ciągnęła go za rękaw), on zatrzymywał ich, posyłał po wino. Nie mógł się upić, choć chciał. Coś w nim trwało w gotowości, napiętej jak struna. Nie mógł się nawet przygarbić, nie mógł założyć nogi na nogę. Siedział wyprostowany, z zaróżowionymi policzkami, z błyszczącymi oczami.
— Chodźmy już, kochany — szeptała mu do ucha.
A on jakby się trzymał krawędzi stołu, jakby przyszpilony był doń niewidzialnymi pinezkami. Więc ci uważniejsi mogliby pomyśleć, że boi się nagiej intymności z nią, przymusowej poślubnej bliskości. Czy tak właśnie było?
— Dotknij mojej twarzy — prosiła potem w ciemnościach, ale nie zrobił tego. Uniósł się nad nią na rękach tak, że widział tylko zarys jej sylwetki, jaśniejszej niż mrok w pokoju, mdłą plamę, bez wyraźnych granic. A potem zamknął oczy — tego już nie mogła zobaczyć — i posiadł ją, jak każdą inną kobietę, bez żadnej myśli, jak zwykle.
Następny sezon zaczęli już na własną rękę. Kazał jej zrobić kilka zdjęć i rozsyłał je teraz po całym świecie. Odpowiedzi przychodziły telegraficznie. Mieli mnóstwo występów. Podróżowali pierwszą klasą. Ona nigdy nie ściągała kapelusza z szarą, gęstą woalką i to zza niej zobaczyła Rzym i Wenecję, i Pola Elizejskie. Kupił jej kilka sukien; sam sznurował jej gorset, więc gdy tak szli ludnymi ulicami miast Europy, wyglądali jak ludzka para. Ale i wtedy — w tych najlepszych dla nich czasach — on także musiał uciekać. Taki już był, wieczny uciekinier. Wzbierała w nim z nagła jakaś panika, jakiś tupot nie do wytrzymania, zaczynał się pocić, dusić, więc brał plik banknotów, chwytał kapelusz i zbiegał ze schodów, bezbłędnie znajdując kierunek ku portowym melinom. Tu nagle miękł, jego twarz flaczała, jego włos mierzwił się i ukrywana pod wybrylantowanymi pasmami włosów łysina bezczelnie dobywała się na świat. Pił radośnie, niewinnie i pozwalał sobie coś bełkotać, a potem bić po rękach jakiejś zacietrzewionej prostytutce.
Kiedy Najbrzydsza pierwszy raz zrobiła mu wyrzuty, uderzył ją w brzuch, bo nawet w ten sposób bał się dotknąć jej twarzy.
Nie opowiadał już o syfilisie i o wieprzu w lesie. Dostał list od profesora medycyny z Wiednia i teraz przedstawiał swoją żonę naukowym językiem.
— Proszę państwa, oto wybryk natury, oto mutant, błąd ewolucji, zagubione ogniwo. Osobniki takie pojawiają się bardzo rzadko. Prawdopodobieństwo jest tak małe, jak to, że w tej chwili spadnie tutaj meteoryt. Oto macie państwo okazję oglądać mutację na żywo.
Oczywiście przychodzili na uniwersytet do profesora. Tam pozowali do zdjęć razem — ona siedziała, on stał za nią i trzymał dłoń na jej ramieniu.
Raz, gdy ją mierzyli, profesor zamienił z nim kilka słów.
— Ciekawe — powiedział — czy ta mutacja jest dziedziczna. Czy nie myśleliście państwo o dziecku? Czy próbowaliście? Czy pańska małżonka...? Czy państwo w ogóle...?
Niezadługo potem, jakby bez związku z tą dyskretną wymianą zdań z profesorem, powiedziała mu, że jest w ciąży. Od tej chwili stał się podwójny. Chciał, żeby urodziła dziecko takie samo jak ona — mieliby wtedy jeszcze więcej kontaktów, jeszcze więcej zaproszeń. W razie czego byłby ubezpieczony na długie życie, nawet gdyby jej coś się stało. Może stałby się sławny? Ale zaraz potem przychodziła paniczna myśl, że dziecko będzie potworem. Że najchętniej wyrwałby je z jej brzucha, żeby je ochronić od jej zatrutej, niosącej złe cechy krwi. I śnił, że to on jest tym synem w jej brzuchu, uwięziony tam, zdany na jej mroczną łaskę. I ona, więżąc go tam, powoli zamienia mu twarz.
Albo jeszcze inaczej — śnił, że to on jest tym leśnym wieprzem, który gwałci niewinną dziewczynę. Po przebudzeniu, spocony, modlił się, żeby poroniła.
Jej brzuch ośmielał widzów. Łatwiej wybaczali jej potworną brzydotę. Zadawali jej teraz pytania, na które ona, zawstydzona, odpowiadała cicho i bez przekonania. Bliżsi znajomi zaczęli robić zakłady — jakie urodzi się dziecko i jakiej płci. Przyjmowała to łagodnie.
Wieczorami szyła kaftaniki.
— Wiesz — mówiła, zastygając na chwilę bez ruchu, fiksując oczy w jakimś jednym odległym punkcie — ludzie są tacy krusi, tacy samotni. Żal mi ich, gdy siedzą przede mną wpatrzeni w moją twarz. Jakby sami byli puści, jakby musieli się na coś napatrzeć, czymś wypełnić. Czasami myślę, że mi zazdroszczą. Ja jestem przynajmniej jakaś. A oni — tacy bez niczego wyjątkowego, bez właściwości.
Skrzywił się, gdy to mówiła.
Urodziła w nocy, bez kłopotów, po cichu, jak zwierzę. Położna przyszła tylko po to, żeby odciąć pępowinę. Dał jej plik banknotów, żeby nie rozpowiadała o niczym za wcześnie. Zaraz zapalił wszystkie światła, żeby móc się przyjrzeć dokładnie. Waliło mu serce. Dziecko było straszne, jeszcze gorsze niż matka. Musiał zamknąć oczy, bo żołądek podszedł mu do gardła. Dopiero potem, po dłuższej chwili upewnił się, że — tak jak mówiła — ten noworodek jest dziewczynką.
No więc tak: poszedł w ciemne miasto, to był Wiedeń albo Berlin. Sypał drobny, mokry śnieg. Jego buty kląskały żałośnie po bruku. Znowu był podwójny — cieszył się i rozpaczał.
Pił i pozostawał trzeźwy. Marzył i bał się. Gdy wrócił po kilku dniach, miał już gotowe pomysły co do trasy i promocji. Napisał list do profesora. Zamówił wizytę fotografa, który trzęsącymi się rękami co chwilę eksplodował magnezją i utrwalał w potężnym blasku potworną brzydotę obu istnień.
Niech tylko skończy się zima, niech zakwitną forsycje, niech przeschną bruki wielkich miast. Petersburg, Bukareszt, Praga, Warszawa, i dalej, dalej, aż w końcu Nowy Jork i Buenos Aires... Niech no tylko niebo napnie się nad ziemią jak wielki błękitny żagiel. Cały świat zachwyci się brzydotą jego żony i córki, padnie przed nimi na kolana.
W tym mniej więcej czasie po raz pierwszy pocałował ją w twarz. Nie w usta, nie, nie, ale w czoło. Spojrzała na niego wzrokiem rozjaśnionym, innym, prawie ludzkim. To wtedy pojawiło mu się w głowie pytanie, którego nie mógł jej zadać. „Kim ty jesteś?” „Kim ty jesteś? Kim ty jesteś?”, powtarzał sobie i nawet nie spostrzegł, kiedy zaczął je w myślach zadawać innym, a nawet samemu sobie, przed lustrem, przy goleniu. Było tak, jakby odkrył jakąś tajemnicę — że wszyscy są przebrani. Że te ludzkie twarze są maskami, jakby się całe życie było na wielkim weneckim balu. Fantazjował czasami po pijanemu — bo na trzeźwo nie dopuszczał do siebie takich bzdur — że zdejmuje te maski, a one z lekkim trzaskiem przyklejonego papieru odsłaniają — co? Nie wiedział. Męczyło go to tak bardzo, że nie mógł wytrzymać z nią i z dzieckiem w domu. Bał się, że uległby dziwacznej pokusie i zacząłby któregoś dnia zdrapywać z jej twarzy tę brzydotę. Szukałby palcami ukrytych krawędzi, troczków, miejsca sklejenia. Gmerałby jej we włosach. Cichcem wychodził, żeby się napić i wtedy obmyślał następną trasę, projektował już plakaty, układał depesze.
Ale wczesną wiosną przyszła ta straszna epidemia hiszpanki i obie zachorowały. Leżały obok siebie rozpalone, ciężko dysząc. Od czasu do czasu w jakimś panicznym odruchu przygarniała dziecko do siebie. W malignie próbowała je karmić, nie rozumiejąc, że dziecko nie ma siły ssać. Że umiera. A gdy w końcu umarło, on delikatnie zabrał je i położył na skraju łóżka. Zapalił cygaro.
Tej nocy Najbrzydsza oprzytomniała na chwilę, ale tylko po to, żeby zanieść się rozpaczliwym skowytem. Nie mógł tego znieść — to był głos nocy, ciemności, czarnej gęstwiny. Zatykał uszy, aż w końcu chwycił kapelusz i wybiegł z domu, ale nie odszedł daleko. Chodził do rana pod oknami własnego mieszkania i w ten sposób pomagał umrzeć i jej. Stało się to szybciej, niż mógł się spodziewać.
Zamknął się w ich sypialni i patrzył na oba ciała nagle jakieś ciężkie, jakieś kłopotliwe, nieoczekiwanie materialne. Ze zdziwieniem zauważył, jak bardzo wyginały materac. Zupełnie nie wiedział, co ma teraz ze sobą począć, więc zawiadomił tylko profesora i, popijając wprost z butelki, był świadkiem, jak zmrok zaciera kontury obu nieruchomych kształtów na łóżku.
— Niech je pan uratuje — błagał bełkotliwie, gdy profesor przyjechał i robił fachowe oględziny zwłok.
— Czyś pan zwariował? Przecież one nie żyją — powiedział tamten z irytacją.
Potem profesor podsunął mu jakiś papier, a on podpisał go prawą ręką, lewą zaś wziął pieniądze.
Zanim jeszcze tego samego dnia zniknął gdzieś w portach, pomógł profesorowi przewieźć ciała dorożką do uniwersyteckiej kliniki. Tam po jakimś czasie zostały w tajemnicy wypchane.
Długo, prawie dwadzieścia lat, stały w chłodnych podziemiach budynku, aż przyszedł lepszy czas i dołączyły do większej kolekcji — żydowskich i słowiańskich czaszek, dwugłowych niemowląt, zroślaków wszelkiej maści. Można je i teraz zobaczyć w magazynach Patologisches Museum — matka i córka, zastygłe, w pełnej dostojeństwa pozie, szklanookie, jak nieudany początek nowego gatunku.