Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiutancka powieść laureatki Międzynarodowej Nagrody Bookera
Przeszło 25 lat po premierze ponownie w księgarniach
Tak swoją literacką podróż zaczynała Olga Tokarczuk
Francja, rok 1685. Król Słońce ustanawia katolicyzm jedynym legalnym wyznaniem. Grupy hugenotów przemierzają kraj, by dotrzeć na północ, gdzie mają nadzieję znaleźć nową ojczyznę.
Z okien karety banitom przygląda się grupa nietypowych podróżnych, zmierzających na południe. Porzucona przez narzeczonego kurtyzana Weronika, Markiz parający się alchemią, twardo stąpający po ziemi bogacz de Berle oraz Gauche — niemy woźnica z nieodstępującym go żółtym psem. Każde z nich opuściło Paryż z innego powodu. Ta podróż, momentami wręcz awanturnicza, może odmienić nie tylko ich losy, ale również dzieje całej ludzkości.
Oto w Pirenejach, ku którym zmierzają, w trudno dostępnym górskim wąwozie, w murach małego klasztoru od wieków ukryta jest Księga. Teraz ma szansę zaważyć na przyszłości świata. Tylko czy świat jest gotowy na to, by Księga została odnaleziona?
Młodzieńcza powieść, napisana 30 lat temu, jest prawdziwą kopalnią motywów, które Olga Tokarczuk rozwijała w swoich kolejnych utworach, zdobywając przy tym międzynarodowe uznanie i uwielbienie czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
2
Na początku Bóg stworzył świat z przełamanej litery. Z pękniętego słowa ciało wyciekło jak krew. Ciało jest więc niedoskonałym słowem.
Bóg jest doskonały, jest słowem i nie ma ciała, przeto stworzył Adama, dając mu ciało i słowo, by jako doskonały i nieskończony, przeglądać się w niedoskonałości i skończoności Adama.
A iżby Adam nie zapomniał o słowie i sile, dał mu Bóg Księgę, w której zapisał swą doskonałość, swój bezpoczątek i swoją nieskończoność.
Lecz kiedy Samael zniszczył boskie dzieło stworzenia, obiecując Adamowi inne niż boskie poznanie, Bóg odwrócił się od człowieka i zabrał mu Księgę. Adam błagał Boga z ziemi czerwonej od żaru, ażeby oddał mu ją. I Bóg ulitował się. Wysłał anioła Rafaela i ten ją zwrócił Adamowi. Adam pozostawił Księgę Setowi, a po Secie odziedziczył ją Enoch. Enoch poznał, że Prawda jest Pismem i w Piśmie jest Prawda, przeto jako pierwszy spośród ludzi nauczył się zapisywać Prawdę i naukę tę przekazał swoim potomkom.
Lecz człowiek do Prawdy dochodzi z mozołem i bocznymi ścieżkami, toteż Bóg w swojej nieskończonej dobroci zabrał Enocha w podróż od pierwszego do siódmego nieba, by ukazać mu całe boskie stworzenie. A w siódmym niebie pokazał mu drzewo wiadomości dobrego i złego oraz drzewo żywota. I był Enoch z aniołami i z Bogiem przez sześć jubileuszów, a pokazali mu wszystko, co na ziemi i w niebie. I zobaczył Enoch, że w Świętej Księdze zapisano najprawdziwszą z prawd: że co na górze, jestże i na dole.
I kiedy Enoch był już stary i zmęczony życiem, Bóg po raz drugi zabrał go do nieba i uczynił aniołem. Wtedy na zawsze zniknęła Święta Księga. Lecz obiecał Bóg Enochowi, że odda ją ludziom, gdy przyjdzie czas.
Ten tekst czytany był zawsze na rozpoczęcie i zakończenie rytualnej części spotkań w Bractwie. Potem panowie przechodzili do innej sali pałacu pewnego barona, gdzie regularnie odbywały się zebrania. Pomimo że Bractwo stanowiło grupę zamkniętą i elitarną, nie było w nim jedności. Każdy zjawiał się tutaj ze swoimi mniej lub bardziej sprecyzowanymi oczekiwaniami. Jedni szukali tu lekarstwa na męczące rozdygotanie świata, jakiego doświadczali, inni – towarzystwa, ale byli też i tacy, którzy w ideach Bractwa widzieli ostateczne wyzwolenie i wyjście poza swój czas, poza konkretne miejsca i wreszcie – poza siebie.
Kiedy siadali potem przy kawie w jasnym świetle kandelabrów, wydawali się bardziej rzeczywiści i materialni niż kiedykolwiek indziej. Być może było to tylko wrażenie biorące się z kontrastu pomiędzy jedną salą a drugą, w której odbywały się misteria Księgi. A może rzeczywiście ich ciała traciły przekonywający walor istnienia, otoczone kadzidlanym dymem i migotliwymi, niespokojnymi płomieniami pochodni.
Do ścisłego grona wtajemniczonych należało kilkunastu mężczyzn. Różniły ich nie tylko pozycja, prestiż i zamożność, ale także poglądy i styl życia. Był tu lekarz dworski, który dokonując dyssekcji martwych ciał, badał na własną rękę sekrety życia i marzył o złapaniu serca człowieka na gorącym uczynku, kiedy jeszcze bije. Był także pewien bogaty holenderski Żyd, na stałe mieszkający w Paryżu, który zgłębiał tajniki Kabały. Był znany i popularny poeta, który być może szukał w Bractwie nowej podniety dla swojego talentu. Gdyby pokusić się o znalezienie dla tych wszystkich osób jakiegoś powinowactwa w postaci jednorodnej i spójnej filozofii, okazałoby się to daremne. Każda z nich przychodziła na spotkania z czymś innym, wlokąc ze sobą, jak skorupę, sumę swoich doświadczeń, wielkie dziecinne marzenia, a także rozczarowania powtarzającym się co rano refrenem codzienności.
Kiedy ćwicząc ciało i wolę, mężczyźni ci pięli się po kolejnych stopniach wtajemniczenia i w końcu dowiadywali się o Księdze, dla każdego z nich znaczyła ona coś innego. Jedno ich tylko łączyło – wszyscy wierzyli w jej świętość i ostateczną mądrość. Mogła być także rozwiązaniem zagadki życia ujętym w litery imienia Boga czy doskonale poetyckim opisem rzeczywistości. Wyglądało to tak, jakby Bóg stworzył ludzi w całej ich różnorodności, żeby udowodnić samemu sobie, jak wiele postaci przybiera ludzkie pojęcie jego dzieła. Jakby ludzie z krwi i kości byli koszykami na różne idee, poglądy i stanowiska. Kiedy się patrzyło na nich z perspektywy ludzkiej – różnice były ogromne, lecz gdy patrzyło się tak, jakby to Bóg patrzył na nich ze swojej wysokości – różnic nie było wcale.
Bractwo straciło ostatecznie jedność, kiedy de Chevillon, przewodniczący spotkań i w pewnym sensie duchowy ojciec Bractwa, w jakiś sposób zdobył owiane tajemnicą mapy miejsca, gdzie znajduje się Księga. Jak się teraz okazało, spora część wtajemniczonych w ogóle nie wierzyła w realne jej istnienie. Dla nich była to tylko wielka idea. Inni, których można by nazwać stronnictwem katastrofistów, uznawali realne istnienie Księgi, lecz sądzili, że świat nie jest jeszcze gotowy na jej przyjęcie. Być może to z nich wyrośli przyszli rewolucjoniści. Tylko naprawdę niewielu wierzyło, że po Księgę można i nawet należy pójść, i że zmieści się ona na grzbiecie muła. Wierzyli, że Księga jest w stanie zmienić historię, i nadstawiali własne plecy na przyjęcie brzemienia odpowiedzialności. Do tej grupy należeli Markiz, de Chevillon – odkrywca map, bogaty de Berle i kawaler d’Albi.
De Berle, bankier i filantrop, był człowiekiem mocno stąpającym po ziemi. Nade wszystko przedkładał dostatek, spokój i miłość swojej młodej, niezwykle płodnej żony. Był inteligentny i dociekliwy, choć może traktował wszystko zbyt dosłownie. Przechodził kolejne stopnie wtajemniczenia, wierząc, że któregoś dnia w jego retorcie rtęć przemieni się w złoto, którego i tak miał pod dostatkiem. Ale jego motywem nie była chęć zysku. De Berle należał do tego rodzaju ludzi, którzy rozwój świata widzą jako dążenie do coraz to większej stabilizacji i jasności. Celem tego procesu jest osiągnięcie porządku absolutnie statycznego, gdzie wszystko do siebie pasuje, gdzie obowiązują rozumne prawa i idealna równowaga. Wierzył, że mądrość to wiedza o tym właśnie stanie rzeczy i o sposobach, jak do niego dojść. Według niego Księga zawierała zbiór aksjomatów, których poznanie dałoby obraz doskonałego, statycznego świata i określiłoby raz na zawsze konkretne sposoby zbudowania takiej rzeczywistości.
De Berle nie miał wątpliwości, jakie jest znaczenie skomplikowanej reguły Bractwa. Magiczny rytuał był sposobem zdobycia mocy. Kiedy się ma moc, można wyruszyć po Księgę. Wiedział także, że na podróż potrzebne są pieniądze, i zaofiarował się ją sfinansować. Przyłożył się też bardzo do opracowania trasy wędrówki, a w końcu, w przypływie jakiejś tęsknoty czy uniesienia, sam zdecydował się na uczestnictwo w tym przedsięwzięciu. Jego żona spodziewała się właśnie kolejnego dziecka.
Kawaler d’Albi, może dlatego że był najmłodszym członkiem Bractwa, cieszył się szczególną sympatią wszystkich. Pochodził z dobrej rodziny (jego ojciec pełnił na dworze królewskim odpowiedzialną funkcję), nie brakowało mu pieniędzy i świetnie się prezentował. Wysoki, szczupły, sprężysty, wyglądał, jakby zdjęto go z jednego z dostojnych portretów. Nigdy nie wkładał peruki, szczycił się pięknymi, naturalnymi lokami. Miał oprócz tego szlachetnie wysklepiony orli nos i żywe, inteligentne oczy. Wszystko, co robił, było gwałtowne i pełne uczucia. Jego rozległe stosunki przydawały się Bractwu, które jako nielegalne i nie całkiem zgodne z nauką Kościoła, narażało się na brzemienny w skutkach zarzut herezji.
Kawaler wierzył w Księgę bardzo żarliwie. Była dla niego migotliwą, mało konkretną obietnicą zmiany, przygody, objawienia wziętego wprost z katedralnych fresków. Była dla niego Graalem, Złotym Runem, Wodą Życia, a on sam stawał się dla niej zakutym w srebrną zbroję rycerzem. Chociaż obdzielał wszystkich naokoło swoim zapałem, nie przychodził na ważne spotkania.
O takich osobach jak kawaler d’Albi mawia się, że są nieprzewidywalne. Kierują się bowiem czystą intuicją, co może czasem wyglądać na zwykły kaprys. Intuicja może być przeczuciem ogólnego porządku, ale jako droga poznania szczególnie narażona jest na niedoskonałości. Wybucha i zaraz znika. Poddaje się wewnętrznym nastrojom i zewnętrznym wpływom. Miesza się z uprzedzeniami i zwykłym ludzkim lękiem. Rozpala się i gaśnie. Intuicja ma naturę ognia.
Oto ludzie, którzy mieli wyruszyć po Księgę. A sama Księga? Jej ziemska historia jest niezwykle tajemnicza i powikłana. Ginie w mroku prehistorii, kiedy ludzie nie umieli docenić jej wagi, potem, w starożytności, nic o niej nie słychać. Pojawia się znowu w 1378 roku, znajduje się wówczas w posiadaniu Arabów. W tym właśnie roku pewien młody Holender, pobierający w Damaszku nauki filozoficzne i magiczne, wykradł ją, lub może dostał od arabskiego nauczyciela. Ta pierwsza ewentualność jest oczywiście bardziej prawdopodobna. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach oddałby najważniejszą Księgę świata młokosowi z wrogiej i pełnej konfliktów Europy? Chyba że takie były boskie plany. Może Bóg odwrócił swój utrzymujący wszelkie istnienie wzrok od wielkich cywilizacji Wschodu i spojrzał na Europę. Może w plastycznej inteligencji zamieszkujących ją niespokojnych ludzi dostrzegł nową szansę dla świata – szansę zaprzęgnięcia metafizyki i filozofii do budowania materialnego bytu, połączenia ducha i materii w nową całość.
Ów Holender, znany tylko z inicjałów H.R.C., wracał do Europy przez ziemie należące wówczas do Arabów – przez północną Afrykę i Królestwo Granady. Okrążał Morze Śródziemne z wielką tajemnicą ukrytą pod materią przybrudzonego płaszcza, a kiedy dotarł do Pirenejów, jego odwaga załamała się. Pomyślał o tych wszystkich, którym Księga da nieskończoną władzę. Pomyślał o wojnach, niezgodzie, stosach i ludzkiej pysze. Pomyślał w końcu o zwątpieniu i niewierze, które jak mur wyrastają wszędzie tam, gdzie człowiek spotyka się z nienazwanym. Pomyślał o Kościele, który chce mieć monopol na prawdę, o papieżach i biskupach, o zaborczych władcach i spornych terenach pogranicza, o różnych językach ludzi. I wtedy właśnie opuściła go odwaga. Ukrył Księgę w miejscu, które wydawało mu się do tego stworzone: w wąwozie górskim, gdzie poszukujący odosobnienia mnisi zbudowali sobie niewielki klasztor. Im to powierzył Księgę, a sobie obiecał, że wróci po nią, gdy tylko przygotuje ludzi na jej przyjęcie. Wrócił więc do domu z pustymi rękoma, ale też z poczuciem posłannictwa. Wybrał siedmiu mądrych i godnych mężczyzn i wraz z nimi założył Bractwo, które miało się zająć reformowaniem świata i przygotowaniem go do mającej nadejść zmiany. Lecz w szczytne plany H.R.C. wmieszała się, jak to zwykle bywa, historia. Dwie wojny przetoczyły się jedna po drugiej, pojawili się inni reformatorzy, dla których najważniejszy był spór o Matkę Boską i Trójcę Świętą, a przede wszystkim o władzę. Zaczęły się krwawe represje, zapłonęły stosy. Ludzie, obserwując gwiazdy i badając właściwości materii, zbliżali się czasem o krok do prawdy, ale potem odwoływali wszystko w obliczu nowych izb tortur. H.R.C. zmarł w Haarlemie z twarzą zwarzoną zmarszczkami goryczy jak mrozem. Przed śmiercią drżącą ręką sporządził na kawałku papieru mapę gór, wśród których ukrył Księgę, ufając po dziecinnemu, że wkrótce uspokoi się wzburzone morze dziejów i ludzie zajmą się w końcu tym, co najważniejsze.
Umierając, poczuł przez chwilę ogarniające go ze wszech stron ciepło i wielką jasność. Podniósł wzrok i zobaczył wpatrzone w siebie ogromne, nieludzkie oczy Boga.