Czy Kościół ma sens? - abp Grzegorz Ryś, Piotr Sikora - ebook

Czy Kościół ma sens? ebook

abp Grzegorz Ryś, Piotr Sikora

4,1

Opis

Pokusa chronienia instytucji – nawet wynikająca z jakichś wzniosłych motywów, cokolwiek by miało to znaczyć – jest możliwa wyłącznie w przypadku człowieka, który nigdy nie rozmawiał z osobą poszkodowaną. Natomiast jeśli ktoś miał na tyle odwagi i pokory, że to zrobił, to mu do głowy nie przyjdzie, by chronić instytucję.

abp Grzegorz Ryś

Czy Kościół posiada prawdę objawiona i kto może to wiedzieć? Czy można mieć bliski związek z Jezusem i jednocześnie kwestionować Kościół? Czy istnieją granice dialogu ekumenicznego? Czy można prowadzić życie chrześcijańskie bez Kościoła?

W rozmowie z Piotrem Sikorą abp Grzegorz Rys mierzy się m. in. z pytaniami dotyczącymi uwikłania Kościoła w politykę i sojusz z władza oraz krytycznego nastawienia wielu hierarchów i księży do osób o odmiennej orientacji seksualnej. Analizuje obecną sytuację, odwołując się przy tym do Pisma Świętego i chrześcijańskiej tradycji oraz korzystając z licznych wypowiedzi papieży i dokumentów soborowych. Opowiada, jak na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat zmieniła się mentalność i procedury kościelne oraz jaką rolę odgrywa watykańska Kongregacja ds. Biskupów. Przedstawia też zasady postępowania i prewencji w przypadku przestępstw seksualnych. W każdym z poruszonych zagadnień cytuje liczne przykłady z życia Kościoła i własnej posługi duszpasterskiej.

Pytania o Kościół w sytuacji, gdy instytucja ta znajduje się w głębokim kryzysie, pozostają dla wielu fundamentalne. Część z odchodzących od Kościoła nie ma problemu z wiarą, ale z instytucją, inni – choć w Kościele pozostają – zmagają się z wyzwaniem wierności i próbami zrozumienia grzechów strukturalnych, jakie dotykają katolicyzm. I do jednych, i do drugich skierowana jest ta książka. Piotr Sikora nie boi się trudnych i niewygodnych pytań, a arcybiskup Ryś nie obawia się dawać na nie odpowiedzi. Nie trzeba się z nimi zgadzać, ale na pewno warto się z ich opiniami skonfrontować, żeby lepiej zrozumieć Kościół.

Tomasz Terlikowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
6
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2021

© Copyright Piotr Sikora

© Copyright abp Grzegorz Ryś

 

Projekt okładki: Anna Dąbrowska-Filip

 

Na okładce wykorzystano zdjęcie fot. Piotr Kamionka/Reporter

 

ISBN 978-83-8043-811-8

 

Wydawnictwo M

Al. Słowackiego 1/6, 31-159 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwom.pl

 

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

 

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail: [email protected]

www.klubpdp.pl

 

 

KonwersjaEpubeum

Wstęp

Czy pamiętacie taki obraz:

Budynek kościoła, otoczony przez grupę narodowców i kordon policjantów, skrytych za tarczami albo siedzących na koniach. Za nimi, w środku, kilka starszych osób. Przed nimi pusty plac. Oni przyszli lub zostali przysłani, by bronić świątyni. Ale ci – a raczej te, przed którymi chcieli go bronić (bowiem one dzień wcześniej napisały na kościelnym murze niecenzuralne słowo), już tu nie przyszły, protestują gdzie indziej.

Ten obraz nie tylko obiegł polskie media – myślę, że wielu zapadł w pamięć. Czy można go potraktować jako symboliczny, proroczy znak ujawniający stan Kościoła katolickiego w Polsce? A może – choć przejmujący – jest w gruncie rzeczy fałszywy, bo w polskich wspólnotach katolickich jest i rozwija się życie o innej postaci? A może ów obraz jest prawdziwy, ale tylko częściowo – pokazuje jakąś prawdę, ale niepełną?

Podejrzewam, że właśnie ta trzecia interpretacja jest najbliższa rzeczywistości, choć – obawiam się – pierwszą z nich trzeba uznać co najmniej za mogące się ziścić ostrzeżenie. Jeśli zaś ma się nie ziścić, trzeba precyzyjniej określić, na ile jest teraz prawdziwe, bardziej dogłębnie zrozumieć, co się dzieje w Kościele w Polsce, porozmawiać, co można (i co trzeba) zmienić w naszych katolickich wspólnotach.

Jestem filozofem – czyli tym, który szuka, stawia pytania. Jestem także wierzącym, członkiem Kościoła. Ze swoimi pytaniami przychodzę więc do biskupa, bo biskupi – w katolickiej tradycji – są szczególnie odpowiedzialni za Kościół. Przychodzę z nimi, to może nawet ważniejsze, do człowieka, któremu ufam.

Pytania, które stawiam, odnoszą się do aktualnych wydarzeń, ale także sięgają samych fundamentów chrześcijańskiej tradycji. Jestem bowiem przekonany – a mój rozmówca podziela to przekonanie – że nie można tych wymiarów oddzielać. Chodzi nam nie o czysto teoretyczne spekulacje, ale o życie tu i teraz. Z drugiej strony, jesteśmy przekonani, że nie będziemy w stanie mądrze reagować na bieżące wydarzenia, jeśli nie sięgniemy do samych źródeł.

Mam nadzieję, że ta rozmowa będzie pożyteczna nie tylko dla samych rozmówców.

Piotr Sikora

I. Kościół, zło i polityka

Dla wielu ludzi najtrudniejszym do wypowiedzenia fragmentem Credo jest ten, w którym wyznajemy wiarę w świętość Kościoła. Znam wielu ludzi, dla których pierwszą cechą Kościoła, jaka postrzegają, jest grzeszność.

Jak można wierzyć w Kościele – pytają – w którym nie tylko zdarzali (i zdarzają) się ludzie krzywdzący dzieci i inne osoby od siebie zależne, ale w którym przełożeni tamtych nie stawali po stronie ofiar, lecz sprawców, i ochrony wizerunku instytucji. Umożliwiło to dalsze krzywdzenie słabych.

Można oczywiście budować wyrafinowane teologiczne wyjaśnienia, godzące świętość Kościoła z obecnym w jego historii złem. Można się też zastanawiać, czy to nie właśnie niektóre koncepcje teologiczne łączące koncentrację na świętości Kościoła z klerykalnym jego pojmowaniem są odpowiedzialne za wiele form obecnego w Kościele zła – choćby systemowe ukrywanie molestowania dzieci przez księży, będące w dużej mierze próbą ochrony „świętości” instytucji.

Pokusa chronienia instytucji – nawet wynikająca z jakichś wzniosłych motywów, cokolwiek by miało to znaczyć – jest możliwa wyłącznie w przypadku człowieka, który nigdy nie rozmawiał z osobą poszkodowaną. Natomiast jeśli ktoś miał na tyle odwagi i pokory, że to zrobił, to mu do głowy nie przyjdzie, by chronić instytucję.

Znam świadectwa ludzi, z którymi przedstawiciele instytucji, urzędnicy kurii, albo nawet biskupi, rozmawiali, ale niewiele to zmieniło. Ta rozmowa, z powodu sposobu jej prowadzenia, była wtórną traumą.

 

Inną sprawą jest rozmowa w zaufaniu – sam takie prowadziłem jako biskup, do którego ktoś się zwrócił – a inną zeznanie w procesie. Takie zeznanie musi mieć formę przesłuchania. Może być – i zapewne jest – wtórnie traumatyzujące. Ale nie chcę tu bronić sytuacji patologicznych. Nie mogę też za wszystkie brać odpowiedzialności – odpowiedzialny jestem za księży, których ja ustanawiam do takich rozmów. Znam ich – i dlatego też wiem, że i dla nich to trudna sytuacja: jak zadawać pytania konieczne do uzyskania wiedzy potrzebnej w procesie, ale tak, by nie zranić.

Oczywiście – można rozmawiać już z takiej pozycji, w której nie chcemy się niczego dowiedzieć, by nie mieć kłopotów. Niby rozmawiać, ale tak, by nie usłyszeć.

 

Problem nie dotyczy jednak tylko księży, którzy krzywdzili innych, albo tych, którzy nie potrafią rozmawiać ze skrzywdzonymi, ale także zachowania wielu biskupów, którzy chronili sprawców, instytucję, a nie stawali po stronie ofiar. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że kiedyś zrozumienie tej sprawy było mniejsze, to jednak zawsze było to coś radykalnie sprzecznego z Ewangelią. Dlaczego nie ma w Polsce biskupów, którzy mając dziś świadomość, że zawiedli, podaliby się do dymisji, nie czekając na kościelne procesy?

 

Choć brałem udział w takich procesach – bo procesy polskich biskupów przeprowadzają (przynajmniej na etapie wstępnym) inni polscy biskupi, najczęściej metropolita – to nie potrafię powiedzieć, dlaczego ktoś nie rezygnuje. Reakcje są różne. Są tacy, którzy do końca nie uznają swojej winy i są przekonani, że robili, co trzeba. Inni w pokorze czekają na wyrok. Są też głosy, że rezygnacja byłaby formą ucieczki od odpowiedzialności, ucieczki przed kanonicznym procesem. Ale nie jestem kompetentny, by oceniać poszczególnych ludzi.

 

Przejdźmy więc do struktur – bo problem jest właśnie nie tylko osobisty, ale strukturalny. Czy na przykład jednym z jego aspektów nie jest to, o czym wspomniałeś: że procesy biskupów prowadzą ich koledzy z episkopatu? W każdym cywilizowanym państwie nie byłoby to możliwe – ze względu na konflikt interesów. Brak też jawności – która też jest jednym z fundamentów dobrego działania wymiaru sprawiedliwości.

 

Myślę, że twoje zastrzeżenia wynikają z tego, że nie wiesz, jak dokładnie wygląda proces kanoniczny biskupa. Ostateczną instancją odpowiedzialną za taki proces jest watykańska Kongregacja ds. Biskupów. Ona decyduje, kto dany proces prowadzi – w tym sensie, że przesłuchuje świadków, zbiera dane, dowody itp. Te informacje są przesyłane do tej Kongregacji. Ma ona duże możliwości kontroli, może bezpośrednio sama prowadzić dalsze etapy postępowania. I jedynie ona ma prawo udzielać informacji – za pośrednictwem Nuncjatury Apostolskiej. Moim zdaniem obawa o „kumpelstwo” pomiędzy oskarżonym a tym, kto prowadzi proces, jest nieuzasadniona.

Myślę, że obecne procedury kościelne są bardzo dobre, także w Polsce. Jestem biskupem od dziesięciu lat i nie pamiętam zebrania Konferencji Episkopatu Polski, na którym nie pojawiłby się temat procedur postępowania w sprawach o pedofilię oraz molestowanie małoletnich i ludzi zależnych. I podejście polskich biskupów do tego tematu się przez ten czas bardzo zmieniło.

Dziesięć lat temu, jeśli jakiś ksiądz był oskarżony i prokuratura prowadziła dochodzenie, to Kościół nie podejmował żadnych działań do zakończenia państwowego postępowania – konsekwencje kanoniczne wyciągano na podstawie wyniku postępowania świeckiego. Ale Watykan powiedział, że ma być inaczej – ma być przeprowadzone przez biskupa dochodzenie wstępne, a jego wyniki mają być przekazane Kongregacji Nauki Wiary. Ta zaś ma zdecydować, co dalej.

Taki model obowiązuje dzisiaj – zatwierdzony przez Watykan. Jest też watykańskie Vademecum, jak postępować w sytuacjach podejrzenia takich przestępstw. Dziś nikt w Kościele, kto pełni jakąś odpowiedzialną funkcję, nie może powiedzieć, że nie wie, co robić. W każdej diecezji zostały opracowane zasady postępowania i prewencji. W wielu diecezjach zostały one opublikowane i dane wszystkim osobom, które pełnią funkcje liderskie – i każda taka osoba musiała podpisać deklarację, że z zasadami tymi się zapoznała.

Myślę, że gdy chodzi o poziom proceduralny – zrobiono, ile trzeba. Natomiast większy problem jest ze zmianą mentalności. Dziesięć lat, o których mówimy, to w tym przypadku niewiele.

Jeden proces polskiego biskupa jest tu charakterystyczny. Wyrok brzmiał, że biskup postąpił niewłaściwie, ale sąd nie stwierdził jego świadomej winy. Tu trzeba być bardzo precyzyjnym. Uznano, że postępował obiektywnie źle, choć działał jakoś w dobrej wierze. Ja znam tego biskupa, wiem, że w jego diecezji księża – nawet najbardziej radykalni w działaniach mających na celu oczyszczenie Kościoła – tego biskupa cenią, a przynajmniej nie zarzucają mu działań niegodziwych.

To nie jest obrona, lecz próba pokazania, że zmiana mentalności nie jest prosta. I są tu możliwe różne reakcje. Elementem liturgii pokutnej za przestępstwa pedofilii, którą odprawialiśmy w naszej katedrze, było świadectwo osoby poszkodowanej wyświetlone z rzutnika na ekran. Poprosiłem księży, byśmy wysłuchali go na kolanach. Potem jeden z najlepszych, najbardziej zaangażowanych księży w mojej diecezji napisał mi list z wyrzutem: „kazał nam biskup klęczeć przed rzutnikiem”. To pokazuje, po pierwsze, trudność zmiany myślenia, a po drugie ujawnia pewne „zmęczenie” tematem. Sporo księży ma poczucie, że w społecznym odbiorze to jedyna kwestia, którą warto poruszać – nawet jeśli oni osobiście nie czują się winni.

Z jednej strony – nie można nie widzieć swojej winy, z drugiej – trudno się dziwić, że księża chcą się zajmować także czymś innym.

 

Zgadzam się, że temat pedofilii i molestowania osób zależnych nie może zmonopolizować dyskursu o Kościele, ale nie może być przemilczany, a wybija się na plan pierwszy, gdyż dotyczy ogromnej krzywdy, która dotknęła konkretne osoby, naznaczając całe ich życie.

 

Dlatego najważniejsza jest zmiana mentalności, która pozwoli wychodzić ku osobom poszkodowanym. W ich stronę powinna pójść największa uwaga ze strony Kościoła. Mam zasadę, by rozmawiać z każdym skrzywdzonym. Procedury nie wymagają, by biskup rozmawiał z taką osobą, ale ja sobie nie wyobrażam nierozmawiania. Te spotkania zmieniają myślenie.

Trzeba jednak pamiętać, że zmiana mentalności zajmuje dużo czasu. W powszechnym wymiarze pewnie dokonuje się w okresie pokolenia. Choć i teraz zdarzają się nowe przypadki pedofilii wśród duchownych. I chętnie bym się dowiedział – jak to się dzieje, skoro żyjemy w sytuacji, w której tyle się o tym mówi i poświęca tyle uwagi. To powinno być ostrzeżeniem przed każdą uproszczoną diagnozą. Zderzamy się też z czymś, co Pismo nazywa „tajemnicą nieprawości”.

 

„Tajemnica nieprawości” to pojęcie teologiczne. Odnoszę wrażenie, że negatywny wpływ ma tu tajemnica z innego poziomu. Nazwałbym ją „tajemnicą kościelności” – niejawność wielu procedur i rozstrzygnięć w sprawach, w których dochodziło do skrzywdzenia seksualnego różnych osób przez księży i złych działań biskupów.

 

Niejawność procedur wynika stąd, że osoba oskarżona nie jest jeszcze skazana. Jeśli rozpoczynam dochodzenie wstępne – a wedle Vademecum powinienem to zrobić nawet na podstawie anonimowego doniesienia (jeśli tylko wygląda na wiarygodne) – to osoba oskarżona powinna być jeszcze traktowana jako niewinna. A procedury kościelne do pewnego stopnia tej zasadzie przeczą. Muszę na przykład oskarżonego księdza zabrać z miejsca, gdzie pracuje, odciąć od kontaktu z dziećmi. Takie odejście księdza z parafii rodzi tysiąc pytań. Chciałbyś jawnego ogłoszenia, o co jest oskarżany? Przy dzisiejszym nastawieniu, nawet jeśliby się okazał niewinny, w oczach ludzi będzie skazany z pierwszą informacją o oskarżeniu.

Pewna niejawność i zachowanie prawa do udzielania informacji dla Kongregacji ma służyć utrzymaniu resztek domniemania niewinności. Oczywiście – tajemnica nie dotyczy osób pokrzywdzonych. One powinny być informowane o wszystkim na każdym etapie procesu.

 

Może ta wątpliwość co do niewinności oskarżonego od razu na wejściu wynika z tego, że zbyt dużo jest niejawności w Kościele – istniejącej „zasłony niewiedzy” – że ludzie nie wiedzą, co się w hierarchicznych kręgach dzieje, stąd podejrzenia o układy i nieufność.

Poza tym nie chodzi o niejawność na etapie procesu – ale już na przykład na etapie ogłoszenia wyroku. Ogłoszenia zakończenia postępowania wobec biskupów najczęściej nie mówią, o co był oskarżany i jaką winę danemu biskupowi udowodniono. Dowiadujemy się, że proces się zakończył, a biskupowi zabroniono mieszkać na terenie diecezji i celebrować tam mszy. Nie wiemy, co złego zrobił. A kara wydaje się podejrzanie mała.

 

To komunikaty nuncjatury. To nie sentencja wyroku. Tę biskup dostał do ręki.

 

Oczywiście. Ale to biskup dostał, a my nie wiemy. A sprawa dotyczy osoby publicznej, o dużej odpowiedzialności, często publicznego zgorszenia. I na tym polega problem, że publicznie nic nadal nie jest wyjaśnione.

 

Mogę się z tobą w pełni zgodzić. Być może będziemy na ten temat rozmawiać z Kongregacją podczas najbliższej wizyty ad limina. Ten proceduralny problem leży po stronie nie episkopatu, lecz Kongregacji. Ale nie chciałbym tu wchodzić w krytykę Kongregacji, by nie sprawiać wrażenia, że próbuję znaleźć gdzie indziej kozła ofiarnego – to mogłoby przeszkodzić w tym, co możemy sami zmieniać – czyli u siebie, u nas, w Polsce.

 

W Polsce dzisiaj Kościół dla wielu ludzi jest problemem nie tylko z powodu przestępstw księży. W naszej obecnej sytuacji społecznej – gdy mamy do czynienia z głęboką polaryzacją na tle politycznym – inna trudność z odnalezieniem się we wspólnocie Kościoła wiąże się z rozpowszechnioną percepcją, iż Kościół jako instytucja hierarchiczna bardzo mocno opowiada się po jednej stronie sporu politycznego.

 

Zanim odpowiem, mogę cię przepytać?

 

Pewnie.

 

Jakie poglądy polityczne ma biskup Dajczak?

 

Nie wiem.

 

A arcybiskup Szal? A arcybiskup Polak, prymas Polski?

 

Nie wiem.

 

Arcybiskup Ryś? Biskupi Piotrowski i Tomasik?

 

Nie wiem.

 

Zmierzam do tego, że choć rzeczywiście mamy do czynienia z zaangażowaniem politycznym hierarchów, to jednak, gdy to zaangażowanie jest opisywane w mediach, katalog biskupów przywoływanych przez dziennikarzy nie przekracza – myślę – sześciu nazwisk. Mówię to bez dystansu do tych sześciu. Ale chcę pokazać, że nie jest prawdą, że cały Kościół hierarchiczny jest politycznie zaangażowany – bo biskupów czynnych w Polsce jest ponad setka. Istnieje ogromna dysproporcja pomiędzy obrazem medialnym a tym, jak jest naprawdę. Żaden z tych wymienionych przeze mnie biskupów nie jest w mniejszym stopniu biskupem niż ta szóstka przywoływana przez media.

Nikt nie zna i nie pozna moich poglądów politycznych. Zostałem wychowany do kapłaństwa przez kardynała Franciszka Macharskiego. On nigdy nie powiedział niczego w tym sensie politycznie zaangażowanego. To nie znaczy, że nie mówił rzeczy, które miały konsekwencje polityczne. Czasami taki głos jest potrzebny, tego wymaga prosty patriotyzm. Ale to są różne poziomy.

Po takim wstępie, nieco złośliwym (śmiech), chcę powiedzieć, że wyciągnięcie Kościoła z uwikłania w politykę jest dziś jednym z najważniejszych zadań do zrobienia.

 

W tym kontekście trzeba postawić pytanie, czy większym problemem jest zaangażowanie polityczne biskupów, czy jednak to polityczne zaangażowanie Kościoła nie dokonuje się raczej na poziomie proboszczów. Jadąc przez Polskę południową w okresie przedwyborczym, można zobaczyć plakaty wyborcze jednej partii nawet w przestrzeni kościelnej. Bywają politycy, którzy mają spotkania wyborcze w parafiach – biskupi to krytykują, ale proboszczowie na to pozwalają.

 

Mam wątpliwości, czy tak jest rzeczywiście. Ale tak czy inaczej – potrzebna jest zdecydowana postawa biskupa. I nie chodzi tylko o to, by proboszcz ex post przeprosił, jeśli do czegoś takiego dopuścił, ale powinno być tak, że kiedy się pojawia jakikolwiek afisz polityczny na kościelnym płocie, gdy tylko biskup o tym się dowie, powinien reagować, a plakat musi być ściągnięty. Robiłem tak w swojej diecezji. I nie wierzę, że księża informacji o takich sytuacjach sobie nie przekazują. Przy jasnej postawie biskupa – jestem spokojny.

 

Skoro jednak jest to tak ważne, a mamy taką zaangażowaną szóstkę, czy ci, którzy tego zaangażowania nie chcą, nie powinni głośniej o tym mówić? Nawet krytycznie dystansując się od tamtej szóstki?

 

Ja nie jestem od oceny innych biskupów. Rozmawiając we własnym gronie, zgadzamy się zasadniczo co do tego, że Kościół ma być apolityczny. Inaczej jednak ustawiamy granice tej apolityczności. Natomiast w dyskursie publicznym mogę oceniać ogólne zjawiska, które zachodzą, ale nie innych biskupów. Od tego jest papież.

Kościół jest tak skonstruowany, biskup ordynariusz jest tym, wokół kogo powstaje Kościół partykularny. Cokolwiek by o tym myśleć, odpowiedzialność w Kościele jest indywidualna. W Kościele nie ma problemu z pytaniem, kto jest winien, kto za to odpowiada. Każdy biskup jest indywidualnie odpowiedzialny za swoje zaangażowanie publiczne.

 

A kolegialność? Czy nie jest formą wspólnej odpowiedzialności za Kościół?

 

Kolegialność polega na tym, że między sobą rozmawiamy, jakie są zasady. I nie sądzę, by w tym zakresie ktoś z polskich biskupów miał jakieś wątpliwości. Jest też jednak kwestia aplikacji tych zasad.

Podam przykład: pojawiło się kilka lat temu pytanie o udział katechetów w strajku nauczycieli. Byli biskupi, którzy zakazali swoim katechetom udziału w strajku, byli i tacy, którzy powiedzieli, że katecheci muszą rozstrzygnąć to w swoim sumieniu. Źródła do podjęcia tej decyzji są w katolickiej nauce społecznej. Trzeba przeczytać, jak ta nauka się rozwijała. Już w Quadragesimo anno Piusa XI jest mowa o prawie człowieka do strajku. To jest katolicka nauka społeczna. Rozmawiałem z człowiekiem, który miał mi za złe, że powiedziałem, by katecheci decydowali w swoim sumieniu, i argumentował, że to był strajk polityczny. Odpowiedziałem, że jeśli to jest polityka, to ja nie mam nic do powiedzenia i w ogóle się nie angażuję. Natomiast jeśli to nie był strajk polityczny – a to, dla kogo to był strajk polityczny, to osobne pytanie: z jakich motywów, politycznych, społecznych czy jeszcze innych, ludzie strajkowali – to katecheta musi rozstrzygnąć w sumieniu. Ja nie mogę mu wmówić motywów.

Możemy o tym dyskutować w gronie biskupów. Ale prowadzenie Kościoła polega na tym, że każdy biskup, który zna tę zasadę podobnie jak ja, aplikuje ją w swojej diecezji na własną odpowiedzialność. Będzie różnorodność. Nie w kwestii wiary w Trójcę, ale w kwestii strajkowania i innych przypadków aplikacji katolickiej nauki społecznej – tak.

Byłem kiedyś ze swoimi diakonami w Ziemi Świętej. Byliśmy na Górze Błogosławieństw, czytałem zapis Ewangelii Łukaszowej. Łukasz na tej górze umieszcza nie błogosławieństwa, lecz wybranie Dwunastu. Jezus idzie na całą noc na modlitwę i potem, po całonocnej modlitwie, przywołuje do siebie tych, których chciał. Potem z nimi schodzi na dół i wypowiada – na równinie – błogosławieństwa. To było głębokie przeżycie – przywołał tych, których chciał. Mówiłem o tych sześciu zaangażowanych politycznie – żaden z nich nie jest w mniejszym stopniu wezwany do bycia biskupem niż pozostała setka. To nie są nasze decyzje – ufam – tak mi wiara podpowiada. Każdy z nas w gronie biskupów odpowiada Jezusowi na Jego wezwanie i próbuje je realizować. Ufam, że najlepiej, jak je rozumie. Takie ryzyko Pana Jezusa w tym wezwaniu. W tym gronie Dwunastu – znacznie mniejszym niż Episkopat Polski – różnice polityczne były potężne. Znalazł się tam celnik o imieniu Mateusz i zelota o imieniu Szymon – czyli człowiek kolaborujący z okupantem i ktoś, kto do tamtej pory prowadził działalność terrorystyczną przeciwko temu okupantowi. Jezus, powołując ich do grona Dwunastu, nie powiedział, który z nich miał rację.

 

Jednak w społecznej percepcji instytucji kościelnej, zwłaszcza wśród ludzi, którzy niezbyt orientują się w zawiłościach eklezjologii i teologii biskupstwa, episkopat jawi się jako pewna całość. Jeśli więc słychać tylko głos biskupów zaangażowanych po stronie jednej partii, to fakt, że inni się nie wypowiadają, prowadzi do uznania, że tamci są głosem całego episkopatu. Jest to wrażenie teologicznie może i błędne, ale społecznie dominujące.

 

Jednego błędu nie można zwalczać drugim. To milczenie można potraktować jako bardzo ważny głos – bo jest konsekwentnym milczeniem. Nie ma dziś sytuacji, które uprawniałyby biskupa do wypowiedzi o charakterze wprost politycznym. Wszyscy bowiem, którzy mają prawo się bezpośrednio zaangażować w politykę, mogą to zrobić.

Kościół może natomiast stwarzać przestrzeń do spotkania ludzi o różnych poglądach i wspólnego namysłu nad dobrem publicznym. Organizowaliśmy w Łodzi takie spotkania – na przykład Marka Jurka z Ryszardem Bugajem. To jest ważny znak powszechności, a nie partyjności Kościoła. Tego typu pozytywne propozycje uważam za ważniejsze niż krytykę negatywnego sposobu funkcjonowania niektórych hierarchów.

 

Czy jednak w sytuacji publicznego, ewidentnego i poważnego zła w postępowaniu któregoś z biskupów – jak to na przykład miało miejsce w kwestii zaniechań wobec księży molestujących nieletnich, co narażało dalsze bezbronne osoby na krzywdę, albo ewidentny mobbing wobec księży – nie byłoby lepiej, gdyby inni biskupi nie milczeli, lecz wyraźnie nazwali zło i potępili działanie drugiego biskupa? Ukrywanie konfliktów między biskupami i publiczne milczenie jawi się wielu ludziom jako hipokryzja w imię korporacyjnej solidarności.

 

Znów wracasz do kwestii jawności. Widzę ją jednak trochę inaczej niż ty. To, że zasadniczo nie krytykujemy się – my, biskupi – publicznie, nie znaczy, że nie ma między nami wymiany zdań. Nie uważam jednak, by stenogram tych rozmów powinien być publicznie dostępny. Przeciwnie. Gdy odbyliśmy najostrzejszą debatę na radzie stałej, albo konferencji episkopatu, i ustaliliśmy jakieś stanowisko lub linię postępowania, to potem każdy, nawet jeśli został przegłosowany, choć sam myślał inaczej, powinien wypowiadać się w tym duchu, który został przyjęty. Nie ma żadnej potrzeby, by ujawniać, że w episkopacie są takie czy inne frakcje.

A i tak za Kościół partykularny, diecezję, odpowiada jej biskup. I może na przykład nie zgodzić się na czytanie listu Konferencji Episkopatu. Ufam, że jeśli między nami, biskupami, toczy się dyskusja, czasami ostra, to ona ma jakieś efekty. Nie muszę o tej „kuchni” opowiadać światu. Uczyłem się tego w o wiele mniejszych gremiach. Przez lata byłem w komisji prawnej Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Było nas tam sześć osób, często mieliśmy zdania podzielone. Jeśli jednak w trakcie prac przegłosowaliśmy przewodniczącego, to mieliśmy absolutną pewność, że publicznie będzie występował za tym, co zostało przegłosowane.

 

Może jednak przydałaby się w ogóle większa jawność procedur kościelnych? Świeccy w większości nie wiedzą, dlaczego dany biskup czy proboszcz został przeniesiony tu, a nie gdzie indziej, na jakiej zasadzie, kto za tym stoi, co daną decyzję uzasadnia. Przez to instytucja kościelna jawi się jako zamknięta korporacja, a nie element wspólnoty.

 

Proboszcz został przeniesiony, bo ja – biskup – go przeniosłem. Biskup został mianowany, bo mianował go papież. Tyle. To się może wydawać bardzo autorytarne, ale oznacza to, że ja biorę odpowiedzialność za to, kogo przeniosłem.

Wiele rzeczywistych działań, które naprawdę służą naprawie zła, o którym mówisz, jest podejmowanych poza światłem kamer – i nie są one przez to mniej skuteczne, a może nawet – bardziej. Każe mi to postawić pytanie: na ile i czy w ogóle należy dążyć tu do jawności? To jest współczesna obsesja społeczna. Wyraża się ona między innymi w przekonaniu, że wszystkie archiwa powinny być powszechnie dostępne. Ja jestem historykiem. Uczono mnie na studiach, że archiwa powinny być zamknięte lat pięćdziesiat, a watykańskie siedemdziesiąt pięć. Podczas procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II, jako komisja historyczna, nie mieliśmy dostępu do archiwów watykańskich.

To ze współczesnej mentalności zniknęło. W najważniejszym w Polsce archiwum IPN – wszystko jest dostępne. W archiwistyce jednak długo czymś bardzo ważnym była tajemnica archiwalna. Ona służyła nie przykrywaniu przestępstw, zamiataniu pod dywan, ale – w zamierzeniu – ochronie czyjegoś dobrego imienia.

Tej wartości w przestrzeni publicznej już nie ma. A szkoda. Weźmy sprawę kardynała Barbarine’a. Zrezygnował z funkcji po wyroku, który go uniewinnił. Czy ktoś powiedział „przepraszam” za zniszczenie jego dobrego imienia i zaufania społecznego do niego?

 

Z pewnością istnieje w mediach tendencja, by wszystko ujawniać, niezależnie od tego, czy może to kogoś skrzywdzić. Choć znam redakcje, które biorą pod uwagę ochronę dobrego imienia ludzi, o których piszą. Z drugiej strony, prawo cywilne rozróżnia osoby prywatne i osoby, które są osobami publicznymi, posiadającymi w danej wspólnocie władzę i odpowiedzialność. I z tego względu wspólnota ma prawo do wiedzy na temat tych drugich.

Jeśli więc w Kościele dzisiaj pewne osoby – papież, biskupi, proboszczowie – mają de facto ogromną władzę we wspólnocie, to warto uznać, że wspólnota ma prawo do wiedzy na ich temat. W tym kontekście niejawność kościelnych procesów osobowo-decyzyjnych jest przyczyną większego zła niż dobra.

 

Przepisy określone w papieskim dokumencie Vos estis lux mundi określają, że jeśli metropolita składa doniesienie do Watykanu na swojego sufragana w związku z podejrzeniem o przestępstwo ukrywania molestowania, to ma to zrobić w najściślejszej tajemnicy – nawet ów sufragan nie może nic wiedzieć. Za tym kryje się jakiś cel – trzeba by o niego spytać Franciszka. W świetle tej litery prawa nikt nie wie, ile takich doniesień wpłynęło do Watykanu z Polski. Miałbyś rację co do swojej oceny, gdybyś wiedział, że biskupi, nic nie mówiąc, nic nie robią w tych sprawach. A tej wiedzy nie masz.

Owszem, jawność jest potrzebna tam, gdzie pewne nieujawnione postępki z przeszłości mogą stanowić podstawę szantażu i wpływania na ludzi podejmujących ważne decyzje. Z tego powodu uchylono tajemnicę archiwalną w IPN. I to było uzasadnione. Zgodzę się więc, że istnieje uzasadnienie potrzeby publicznej wiedzy na temat także osób duchownych – im wyższa władza, tym zakres tej uzasadnionej wiedzy większy.

 

Problemem – bardzo negatywnie przez wielu ludzi odbieranym – jest jednak milczenie biskupów wobec gorszących publicznych wystąpień niektórych z nich. Brak jasnego stwierdzenia: to a to jest nieewangeliczne.

 

Tu się mogę zgodzić. Ale – jeszcze raz powtórzę – są jeszcze inne sposoby działania.

 

Gdy dopominam się o jawność, chodzi mi jeszcze o to, że – jak pokazuje historia ostatnich dwudziestu paru lat – to dopiero ujawnianie przez media zła dziejącego się w Kościele uruchomiło wewnątrzkościelne mechanizmy naprawy tego zła i procedury zapobiegania mu.

 

Tu się zgadzam. Brakuje mi jedynie dopowiedzenia, że tam, gdzie media się pomyliły, powinny przeprosić i zdementować fałszywe informacje.

 

Wróćmy do politycznego zaangażowania Kościoła. Przykład, który podałeś: Marka Jurka – człowieka zaangażowanego politycznie i jednocześnie jawnie przyznającego się do wiary – wskazuje, by nie myśleć o związku Kościoła i sfery politycznej zbyt klerykalnie. Czy nie można by powiedzieć, że zaangażowanie polityczne Kościoła to zaangażowanie polityczne każdego ochrzczonego i w tym sensie Kościół nie może nie być politycznie zaangażowany?

 

Choć bezpośredni udział w polityce duchownych jest zakazany przez prawo kanoniczne, to polityczne zaangażowanie świeckich jest postawą oczekiwaną. Ale nawet świeccy nie powinni prezentować jednego z programów politycznych jako jedynego katolickiego. Katolicki polityk nie może zrównywać programu politycznego z symbolem wiary. Samo określenie „partia” pochodzi od „pars” – część. Nie jest dobrze, gdy ktoś bierze część za całość.

 

„Partia” i „katolickość” to przeciwieństwa.

 

Na pewno nie można mylić tych pojęć. Polityk katolicki nie może wciągać Kościoła w dyskurs polityczny. Powinien kierować się chrześcijańską antropologią i etyką, ale to nie oznacza, że może pretendować do oficjalnej reprezentacji Kościoła.

Chrześcijaństwo jest katolickie – co znaczy też, że zajmuje się nie tylko wewnątrzkościelnymi sprawami, ale wszystkim, co istotne dla człowieka – także pracą, władzą. Ale nie naruszając – jak to sformułował Sobór Watykański II – słusznej autonomii rzeczywistości stworzonych. Każdy obszar ludzkiej działalności ma swoje prawa. Uczony ma być uczonym. Lekarz lekarzem, biznesmen biznesmenem. Nie trzeba szukać zasad ekonomii w fundamentalistycznej lekturze Pisma Świętego. Choć będąc biznesmenem, uczonym, artystą, nie przestaje się być człowiekiem i chrześcijaninem. Na tym polega słuszność autonomii.

Ale – sam od tego wyszedłeś – problemem jest zaangażowanie polityczne hierarchii. Dzisiaj. Bo inaczej rzecz się miała w czasach komuny. Bo zdarzają się w dziejach momenty, w których Kościół podejmuje się wielu funkcji zastępczych. Jest to w jakiejś mierze usprawiedliwione. Tak było w czasach PRL-u. Dobrze, że Kościół otwierał wówczas przestrzeń dla refleksji politycznej czy społecznej – zakładając latające uniwersytety albo umożliwiając, by na terenie kościelnym odbywały się wydarzenia polityczne lub kulturalne, które nie mogły się wydarzyć gdzie indziej.

 

Czy jednak dzisiejsze zaangażowanie polityczne hierarchów nie jest dziedzictwem tamtych czasów – przyzwyczajenia się do sposobu funkcjonowania w poprzednim ustroju?

 

Tak, tamto dziedzictwo może być obciążające – siłą przyzwyczajenia, a czasami być źródłem pretensji – wielkie zasługi Kościoła z poprzedniego czasu mogą rodzić pokusę oczekiwania, że coś się nam teraz szczególnego należy. Albo żalu czy resentymentu wobec polityków czy społeczników, którzy po transformacji przestali bywać w kościele, albo nawet zaczęli hierarchię krytykować. Ale nie sądzę, by taka była intencja wówczas, gdy się to działo. A chwała Bogu, że się działo.

Trzeba jednak uznać, że to czasy wolności, a nie czasy braku wolności, są normalnym środowiskiem działania Kościoła. Wolność jest normalnym stanem dla człowieka – tylko wolny człowiek w pełni się rozwija. Gdy ktoś nam wolność ogranicza, istnieje ryzyko upraszczającej, czarno-białej interpretacji rzeczywistości. Opór wystarcza za tożsamość.

 

Czy jednak owe źródła sojuszu ołtarza z tronem nie są w historii chrześcijaństwa znacznie głębsze? Czy nie było tak już od Konstantyna? To z pewnością są odległe czasy, ale ucząc się tej historii, nasiąka się pewnym sposobem myślenia.

 

Panowanie Konstantyna jest odległym czasem, ale konstantyński model relacji państwa i Kościoła – nie. Choć starożytny Kościół jeszcze długo po Konstantynie potrafił zachować dystans do opiekuńczości państwa i propozycji, że państwo rozwiąże wiele kościelnych problemów, ale sobie właściwymi metodami. Ten model przyjmował się powoli. To dobrze widać na przykładzie sporów teologicznych, herezji i schizm powstających na tym tle – co z punktu widzenia politycznego było rozbijaniem państwa. Dopiero w średniowieczu Rzym, już na dobre chrześcijański, postawił znak równości między herezją a zdradą. W starożytności lepiej potrafiono wyczuwać granice. Karą za herezję w dokumentach pierwszych soborów była ekskomunika, a nie banicja czy ścięcie.

A rzecz nie jest taka prosta. Przewrót konstantyński nie polegał tylko na tym, że władza zaczęła instrumentalizować Kościół, tylko na postawieniu pytania chrześcijanom, czy potrafią wziąć odpowiedzialność za doczesny los państwa, w którym żyją. Dokąd to państwo było bardziej lub mniej prześladowcze, to chrześcijanie mogli wybierać postawę „wewnętrznej emigracji”. Nie mieli gdzie uciec, bo Rzym był wszędzie, ale mogli się zdecydować na dystans do udziału nawet w najważniejszych instytucjach tego państwa, jak na przykład wojsko. Jak miał być dobrym żołnierzem chrześcijanin, gdy pójście na wojnę zaczynało się od aktu ofiarniczego w pogańskiej świątyni? Tym, którzy poważnie traktowali wiarę, pozostawała wewnętrzna emigracja.

Ale po roku 313 państwo przestało być prześladowcze, potem w ciągu niespełna osiemdziesięciu lat całe stało się chrześcijańskie. Bardzo niedługi okres minął od ostatniego prześladowania chrześcijan do zakazania praktykowania kultów pogańskich w Rzymie. Nie pochwalam, żeby było jasne, tego zakazu. Ale stało się – państwo stało się oficjalnie chrześcijańskie i przyszło z pytaniem do chrześcijan: czy potraficie wziąć odpowiedzialność za swoją Ojczyznę?

Katechizmowym nauczaniem jest, że miłość do Ojczyny wpisuje się w czwarte przykazanie. Pytanie, jakie powinny być jej formy, jak ją konkretnie realizować. Jaką odpowiedzialność podjąć. Jest to wezwanie do działalności politycznej, włącznie z militarną. Pacyfizm chrześcijański pierwszych dwóch czy trzech wieków stał się postawą niemile widzianą.

Jedną jednak rzeczą jest wziąć odpowiedzialność za los swojego państwa, a inną – dać się zinstrumentalizować aktualnej władzy. Starożytni biskupi, na czele ze św. Ambrożym w jego stosunku do Teodozjusza, mieli zdolność rozróżniania: co jest cesarskie, a co jest boskie. Co można dać, należy dać państwu. Ale trzeba wiedzieć, co nie jest kompetencją cesarza. Myślę, że tamten czas wart jest dziś pogłębionych analiz. Zwłaszcza w sytuacji, w której rządząca władza prezentuje się jako przyjazna Kościołowi, a nawet protekcyjna. Trzeba bardzo się wówczas pilnować, by nie ulec pokusie – propozycji władzy: „my to załatwimy za was, a mamy narzędzie o wiele skuteczniejsze niż te ubogie środki ewangeliczne”.

Właściwą drogą jest rozmowa – także z tymi, którzy mają inną wizję społeczeństwa niż my.

Wydawnictwo M poleca:

Czy wiara ma sens?

W jaki sposób Bóg okazywał miłosierdzie w Starym Testamencie? Na czym polega nieomylność papieża? Jak traktować relikwie? Jak się modlić, aby Bóg nas wysłuchał?

Książka ks. bp. Grzegorza Rysia wyrosła ze spotkań ze studentami z duszpasterstwa ,,U brata" przy krakowskiej Parafii św. Brata Alberta. Mądre i błyskotliwe odpowiedzi na najtrudniejsze pytania o wiarę, miłość i sens życia. Nauczanie Kościoła wyjaśnione w przystępny sposób, bez unikania trudnych tematów, które interesują młodych.

Weź i słuchaj

Człowiek jest dzisiaj bardzo samotny, w szczególności Europejczyk. Stworzyliśmy taki świat, w którym każdy żyje sam. Ta samotność prowadzi nas do myślenia, że nikomu nie jesteśmy potrzebni – a to jest niesamowite kłamstwo. Jeśli weźmiemy Biblię do ręki, usłyszymy, że jesteśmy bardzo potrzebni, że jesteśmy chciani, że jesteśmy w sposób aktualny teraz stwarzani. Każdy z nas istnieje dlatego, że Bóg go chce w tej chwili.

Znać lub nie znać Jezusa

W niniejszej książce Abp Grzegorz Ryś ukazuje, że istotą bycia chrześcijaninem jest osobista relacja z Jezusem. Mądre słowa, błyskotliwe, a jednocześnie głębokie myśli czerpiące wprost z bogactwa Ewangelii nie pozwalają pozostać obojętnym wobec zaproszenia do spotkania z Jezusem.