Czym jest Ameryka? - Ronald Wright - ebook

Czym jest Ameryka? ebook

Wright Ronald

0,0

Opis

Ronald Wright kontynuuje wątki rozpoczęte w poprzedniej książce zatytułowanej „Krótka historia postępu”. Skupia się na historii Stanów Zjednoczonych i zgłębia jeden z najstarszych amerykańskich mitów – nieskończone pogranicze – oraz jego wpływ na kształtowanie współczesnego świata.

 

W książce tej staram się pojąć rozkwit Stanów Zjednoczonych począwszy od niewielkiej kolonii, a skończywszy na światowym mocarstwie. (…) Amerykański sen o przekraczaniu coraz to nowych granic i niczym nieposkromionej obfitości uwiódł cały świat. Czar ten odniósł swój największy triumf akurat w momencie, w którym wyeksploatował do cna Ziemię i rozbudził apetyty, których nikt nie jest w stanie zaspokoić.

Ronald Wright

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PRZED­MOWA

Kim więc jest Ame­ry­ka­nin, ten nowy czło­wiek?

Hec­tor St. John de Crève­co­eur, ok. 1776[1]

Do­kąd zmie­rzasz, Ame­ryko, w swoim lśnią­cym sa­mo­cho­dzie nocą?[1*]

Jack Ke­ro­uac, 1957

Ostatni Roz­dział Krót­kiej Hi­sto­rii Po­stępu, mo­jej po­przed­niej książki, opo­wia­da­ją­cej o zma­ga­niach ludz­kiej na­tury z przy­rodą, na­su­nął mi myśl prze­wod­nią ni­niej­szej: że Nowy Świat ukształ­to­wał na­szą współ­cze­sność, po czym, jak się zdaje, za­czął spro­wa­dzać nas na ma­nowce. Czym jest Ame­ryka? to książka, w któ­rej nade wszystko sta­ram się po­jąć roz­kwit Sta­nów Zjed­no­czo­nych i ich drogę od nie­wiel­kiej ko­lo­nii do świa­to­wego mo­car­stwa, roz­wa­żam jed­nak ten pro­ces w szer­szym, za­nie­dba­nym do­tych­czas kon­tek­ście. Współ­cze­sna Ame­ryka – i ogól­nie na­sza cy­wi­li­za­cja – sta­no­wią zwień­cze­nie pięć­set­let­niego okresu, który mo­gli­by­śmy na­zwać erą ko­lum­bij­ską. Dla Eu­ropy i kra­jów z nią po­wią­za­nych Ame­ryka stała się au­ten­tycz­nym el­do­rado, źró­dłem nie­wy­obra­żal­nego bo­gac­twa i roz­woju. Na­szą kul­turę po­li­tyczną i eko­no­miczną, a w szcze­gól­no­ści jej pół­noc­no­ame­ry­kań­ską od­mianę, zbu­do­wało my­śle­nie ty­powe dla ogar­nię­tych go­rączką złota po­szu­ki­wa­czy tego kruszcu: „ju­tro będę bo­gaty”. Ame­ry­kań­ski sen o ni­czym nie­po­skro­mio­nej ob­fi­to­ści i prze­kra­cza­niu co­raz to no­wych gra­nic uwiódł cały świat z ko­mu­ni­stycz­nymi Chi­nami włącz­nie. Mo­del ten od­niósł swój naj­więk­szy triumf aku­rat w mo­men­cie, w któ­rym era ko­lum­bij­ska we­szła w fazę schył­kową, wcze­śniej zaś wy­eks­plo­ato­wał do cna pla­netę i roz­bu­dził ape­tyty, któ­rych nikt nie jest w sta­nie za­spo­koić. Krótko mó­wiąc, przy­szłość nie jest już tym, czym była wcze­śniej.

Czter­dzie­ści lat temu[2*], gdy Stan­ley Ku­brick krę­cił film 2001: Ody­seja ko­smiczna, z ła­two­ścią mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że na po­czątku no­wego ty­siąc­le­cia Ame­ry­ka­nie za­łożą bazę na Księ­życu i będą la­tać stat­kami za­ło­go­wymi na Jo­wi­sza. Od wy­na­le­zie­nia pierw­szego sa­mo­lotu do pio­nier­skich lo­tów ko­smicz­nych mi­nęło wszak rap­tem pięć de­kad. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak w 2001 roku nie było lu­dzi na Księ­życu (ostatni z nich sta­nął tam w roku 1972), sta­rze­jące się wa­ha­dłowce z hu­kiem spa­dały z nieba[3*], naj­waż­niej­szym zaś wy­da­rze­niem roku – a być może stu­le­cia – stała się nie po­dróż na inną pla­netę, ale ude­rze­nie kie­ro­wa­nych przez fa­na­ty­ków sa­mo­lo­tów pa­sa­żer­skich w dra­pa­cze chmur na Man­hat­ta­nie[4*].

*

Po­szu­ki­wa­nie od­po­wie­dzi na py­ta­nie „czym jest Ame­ryka?” mo­głoby za­jąć całe ży­cie, a jego re­zul­taty wy­peł­ni­łyby nie­jedną bi­blio­tekę. Wy­bitny mo­der­ni­sta Lyt­ton Stra­chey we wstę­pie do opu­bli­ko­wa­nej w 1918 roku książce Emi­nent Vic­to­rians oświad­czył: „Hi­sto­ria epoki wik­to­riań­skiej ni­gdy nie zo­sta­nie spi­sana, al­bo­wiem zbyt wiele o niej wiemy”[5*][2]. Ten mą­dry ba­dacz do­brze udo­ku­men­to­wa­nej prze­szło­ści ra­dził: „ata­kuj obiekt swo­ich do­cie­kań w miej­scach nie­oczy­wi­stych, [...] oświe­tlaj znie­nacka ja­snym szpe­ra­czem mroczne, nie­zba­dane wcze­śniej za­ka­marki”. Po­sta­no­wi­łem za­sto­so­wać się do tych wska­zó­wek. Skoro już dzie­więć­dzie­siąt lat temu mno­gość dat stwo­rzyła za­tor w ba­da­niach hi­sto­rycz­nych, cóż mó­wić o cza­sach współ­cze­snych.

Ma­cie za­tem przed sobą nie­ty­pową książkę, w któ­rej sta­ram się do­trzeć do sedna sprawy, pe­ne­tru­jąc re­jony bar­dzo od niego od­le­głe. Wię­cej uwagi po­świę­cam szu­tro­wym dro­gom Mek­syku i Peru, ple­mie­niu Pe­ko­tów, Pię­ciu Cy­wi­li­zo­wa­nym Na­ro­dom, mor­mo­nom i Fi­li­piń­czy­kom, mniej zaś ‒ sze­ro­kim au­to­stra­dom, Oj­com za­ło­ży­cie­lom Sta­nów Zjed­no­czo­nych, nie­wol­nic­twu i woj­nie se­ce­syj­nej, któ­rym to te­ma­tom po­świę­cono już ty­siące ksią­żek.

Każdy, kto stara się zgłę­bić hi­sto­rię Ame­ryki, zmaga się z pu­łap­kami my­lą­cych i pro­tek­cjo­nal­nych okre­śleń. Biali są żoł­nie­rzami, In­dia­nie wo­jow­ni­kami. Biali miesz­kają w mia­stach, In­dia­nie w wio­skach. Biali mają swoje stany, In­dia­nie ple­miona. W 1927 roku Wielka Rada Ame­ry­kań­skich In­dian (Grand Co­un­cil Fire of Ame­ri­can In­dians) wy­po­mniała bur­mi­strzowi Chi­cago, że au­to­rzy szkol­nych pod­ręcz­ni­ków „na­zy­wają wszyst­kie zwy­cię­stwa bia­łych bi­twami, a wszyst­kie zwy­cię­stwa In­dian ma­sa­krami [...] Biali męż­czyźni, któ­rzy chwy­tają za broń, by chro­nić swoją wła­sność, to pa­trioci. In­dia­nie, któ­rzy czy­nią to samo, są mor­der­cami”[3].

Jest też kwe­stia sa­mego okre­śle­nia „In­dia­nin”, które nie­któ­rzy rdzenni Ame­ry­ka­nie ak­cep­tują, inni zaś go nie zno­szą. Fak­tycz­nie, na­zwa ta wy­daje się upa­mięt­niać błędne wy­obra­że­nie Ko­lumba o tym, co od­krył. A prze­cież to ra­czej Ame­ryka od­kryła Ko­lumba. Nie­znane kon­ty­nenty po­ja­wiły się znie­nacka na jego szlaku wio­dą­cym do Chin. Sam ad­mi­rał zmarł w 1506 roku, do końca wie­rząc, że do­tarł do wysp le­żą­cych gdzieś u wy­brzeży Azji, w chwi­lach zaś mniej ra­cjo­nal­nego my­śle­nia, a tych by­wało sporo – że do­tarł do brze­gów Ziem­skiego Raju, na co mia­łoby ja­koby wska­zy­wać ukształ­to­wa­nie od­kry­tego lądu przy­po­mi­na­jące kształt ko­bie­cych piersi[4]. Przy­by­szom z Eu­ropy nie star­czyło po­ko­le­nia, by po­jąć, jak wiel­kie i róż­no­rodne są nowo od­kryte te­ry­to­ria roz­cią­ga­jące się od pół­noc­nych mórz po­lar­nych po po­łu­dniowe. W do­datku, jakby mało było po­my­łek, na­zwali oni kon­ty­nent imie­niem nie­sław­nego Ame­riga Ve­spuc­ciego, w ostat­niej bio­gra­fii przed­sta­wio­nego jako su­te­ner i za­ro­zu­mia­lec[5].

Prawdą jest także, że w owym cza­sie eu­ro­pej­skie po­ję­cia „In­dia” oraz „In­dia­nie” były tak nie­pre­cy­zyjne, że okre­śle­nie „In­dia­nin” mo­gło ozna­czać pra­wie każ­dego, kto nie był ani biały, ani czarny, ani nie był Chiń­czy­kiem. Dla przy­kładu: In­dia­nami na­zy­wano rów­nież Po­li­ne­zyj­czy­ków. Rów­nież więk­szość ak­tu­al­nych okre­śleń jest wa­dliwa, nie­pre­cy­zyjna lub kło­po­tliwa. Wy­ra­że­nie „rdzenny Ame­ry­ka­nin” nie jest po­wszech­nie sto­so­wane ni­g­dzie poza Sta­nami Zjed­no­czo­nymi[6*], na do­da­tek zaś, co może my­lić, sta­no­wiło na­zwę ru­chu po­li­tycz­nego bia­łych w XIX wieku. Przy­miot­nik „abo­ry­geń­ski” od dawna ko­ja­rzony jest z Au­stra­lią. „Pierw­sze Na­rody” to z ko­lei okre­śle­nie mało roz­po­wszech­nione poza Ka­nadą i źle brzmiące w for­mie przy­miot­ni­ko­wej, jak­kol­wiek słusz­nie używa się tu słowa „na­ród” w celu nada­nia na­zwy (ak­cep­to­wa­nej także przez przed­sta­wi­cieli na­zwa­nej w ten spo­sób grupy) rdzen­nym lu­dom ist­nie­ją­cym już w cza­sach przed­ko­lo­nial­nych. Były to bo­wiem na­rody tak w sen­sie et­nicz­nym, jak i ustro­jo­wym[7*].

Tak na­prawdę ame­ry­kań­skich In­dian po­winno się na­zy­wać „Ame­ry­ka­nami”. W ten spo­sób okre­ślano ich czę­sto aż do XVIII wieku. Hur­towe prze­ję­cie tego słowa przez bia­łych osad­ni­ków może sta­no­wić miarę nad­zwy­czaj­nej ka­ta­strofy de­mo­gra­ficz­nej na kon­ty­nen­cie, która dała po­czą­tek po­wsta­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W ni­niej­szej książce, o ile kon­tekst jest oczy­wi­sty, przy­wra­cam ory­gi­nalne zna­cze­nie okre­śle­nia „Ame­ry­ka­nie” jesz­cze sprzed re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej 1776 roku. Opi­su­jąc czasy póź­niej­sze, nie spo­sób unik­nąć sto­so­wa­nia słowa „In­dia­nin” – zwłasz­cza że słowo to jest uży­wane w źró­dłach hi­sto­rycz­nych, trak­ta­tach i ak­tach Kon­gresu. Z góry prze­pra­szam tych Czy­tel­ni­ków, u któ­rych okre­śle­nie to bu­dzi za­strze­że­nia.

*

Każdy ob­co­kra­jo­wiec, który de­cy­duje się pi­sać o Sta­nach Zjed­no­czo­nych, sta­wia się w cie­niu Ale­xisa de To­cqu­eville’a, wio­dą­cego ży­cie obie­ży­świata dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego fran­cu­skiego ary­sto­kraty, któ­rego książka za­ty­tu­ło­wana O de­mo­kra­cji w Ame­ryce jest do dziś dzie­łem nie­do­ści­gnio­nym w swej ana­li­zie ame­ry­kań­skiej na­tury i zwią­za­nej z nią obiet­nicy[6]. Się­gną­łem także po jego pry­watne no­tatki z po­dróży oraz wy­wiady opu­bli­ko­wane w książce Jo­ur­ney to Ame­rica, mniej zna­nej niż O de­mo­kra­cji w Ame­ryce, ale nie mniej, a może na­wet bar­dziej od­kryw­czej[7]. To­cqu­eville po­dró­żo­wał po Sta­nach Zjed­no­czo­nych w la­tach 1831-1832. Fran­cu­ski rząd zle­cił mu zba­da­nie sys­temu wię­zien­nic­twa mło­dego pań­stwa, on jed­nak po­sta­no­wił nie ogra­ni­czać się do tego za­gad­nie­nia. Chwa­lił no­wo­cze­sną „ideę jed­no­cze­snego ka­ra­nia i re­for­mo­wa­nia prze­stępcy”, ale do­da­wał, że wi­dy­wał „lo­chy przy­po­mi­na­jące o bar­ba­rzyń­stwie śre­dnio­wie­cza”. Uwagi te na­su­wać mogą sko­ja­rze­nia z Gu­an­ta­namo, Abu Ghraib czy ca­łym sze­re­giem sta­no­wych za­kła­dów kar­nych, co je­dy­nie po­twier­dza nie­ga­snącą ak­tu­al­ność pracy To­cqu­eville’a.

To­cqu­eville był zna­ko­mi­tym ob­ser­wa­to­rem i by­strym ana­li­ty­kiem, nie był jed­nak hi­sto­ry­kiem. Za­zna­czam to na wstę­pie nie po to, by roz­wo­dzić się nad ułom­no­ściami jego re­la­cji, ale by od razu przejść nad nimi do po­rządku dzien­nego. Pi­sał na przy­kład, że „Ame­ry­ka­nie, nie ma­jąc są­sia­dów, mogą nie oba­wiać się wiel­kich wo­jen ani fi­nan­so­wych kry­zy­sów. Ich kraj nie jest na­ra­żony na spu­sto­sze­nia ani pod­boje. [...] Nie za­graża im też plaga groź­niej­sza dla re­pu­blik niż wszyst­kie po­przed­nie ra­zem wzięte: na­mięt­ność wo­jen­nej chwały”[8*] oraz że „nic tak nie staje na prze­szko­dzie do­bro­by­towi i wol­no­ści lu­dzi jak wiel­kie pań­stwa”[9*].

Ame­ry­ka­nie nie mieli wów­czas są­sia­dów? To­cqu­eville miał oczy­wi­ście na my­śli fakt, że nie mieli bia­łych są­sia­dów. Z per­spek­tywy jego czasu i punktu wi­dze­nia war­stwy spo­łecz­nej, z któ­rej po­cho­dził, je­dy­nie biali męż­czyźni byli praw­dzi­wymi ak­to­rami na sce­nie świa­to­wych wy­da­rzeń. Nie po­strze­gał pierw­szych Ame­ry­ka­nów (lub „In­dian”) jako uczest­ni­ków ame­ry­kań­skiej hi­sto­rii, a tym sa­mym nie poj­mo­wał, że Ame­ryka już wów­czas była mo­car­stwem – roz­wi­ja­ją­cym się na jego oczach, zbro­ją­cym się, agre­syw­nym, na do­da­tek kie­ro­wa­nym przez mi­li­ta­ry­stę, ge­ne­rała An­drew Jack­sona[8]. Pre­zy­dent Jack­son był Geo­rge’em W. Bu­shem swo­ich cza­sów, ko­cha­nym przez na­iw­nych, nie­na­wi­dzo­nym przez in­te­li­gen­cję i lek­ce­wa­żo­nym przez sa­mego To­cqu­eville’a, na­zy­wa­ją­cego go „czło­wie­kiem nad wy­raz prze­cięt­nym”. Młody Fran­cuz był ostroż­nym opty­mi­stą i za­kła­dał, że ob­sa­dze­nie nie­okrze­sa­nego i bru­tal­nego ge­ne­rała na sta­no­wi­sku pre­zy­denta by­łoby czymś nie­do­rzecz­nym. Z tego względu nie przyj­rzał się uważ­niej wcze­snej ka­rie­rze Jack­sona, który za młodu mor­do­wał In­dian, a w 1830 roku prze­for­so­wał przy­ję­cie Ustawy o wy­sie­dle­niu In­dian (In­dian Re­mo­val Act[10*]), czyli do­ko­nał cze­goś, co dziś na­zwa­li­by­śmy czystką et­niczną[9].

To, że To­cqu­eville za­nie­dby­wał prze­szłość[10], można rów­nie do­brze zło­żyć na karb jego mło­dego wieku. Po­dob­nie jak opi­sy­wana przez niego nowa re­pu­blika, spo­glą­dał w przy­szłość. W jego oczach hi­sto­ria Ame­ryki jako pań­stwa za­częła się z chwilą unie­za­leż­nie­nia się od Wiel­kiej Bry­ta­nii, za­le­d­wie pięć­dzie­siąt lat przed jego przy­by­ciem na kon­ty­nent. Ba­da­jąc ko­lo­nialny okres two­rze­nia się Unii, nie prze­pro­wa­dził zbyt do­kład­nych stu­diów, się­ga­jąc do rap­tem kilku hi­sto­rii spi­sa­nych przez wcze­snych pu­ry­tań­skich osad­ni­ków z No­wej An­glii oraz opar­tych na tychże re­la­cjach ksią­żek, które czy­tali w owym cza­sie jego ame­ry­kań­scy roz­mówcy. Po­dob­nie jak inni skraj­nie re­li­gijni pro­te­stanci, choćby ci osie­dla­jący się w Ul­ste­rze czy Afryce Po­łu­dnio­wej, pu­ry­ta­nie tłu­ma­czyli so­bie ko­lo­nialną mi­gra­cję przez pry­zmat Sta­rego Te­sta­mentu, po­strze­ga­jąc sa­mych sie­bie jako lud przy­były do ziemi obie­ca­nej[11]. To­cqu­eville wziął te re­la­cje za do­brą mo­netę, nie­świa­dom, że re­li­gijna i ra­si­stow­ska pro­pa­ganda za­ciem­nia praw­dziwy ob­raz sy­tu­acji rdzen­nych spo­łecz­no­ści oraz wza­jem­nych re­la­cji po­mię­dzy tą lud­no­ścią a bia­łymi przy­by­szami[12].

Tym sa­mym nie do­ce­nił wagi pew­nego istot­nego ob­szaru po­gra­ni­cza, na któ­rym kształ­to­wał się na­ród osad­ni­ków – za­chod­niej strefy dzia­łań wo­jen­nych i trwa­ją­cej tam od XVII wieku wy­miany kul­tu­ro­wej. Kwe­stia ta cze­kać mu­siała na zba­da­nie aż do cza­sów zna­ko­mi­tego ame­ry­kań­skiego hi­sto­ryka Fre­de­ricka Jack­sona Tur­nera, który do­strzegł, że po­gra­ni­cze, które „odziera cy­wi­li­za­cję z jej szat”, sta­nowi klucz do zro­zu­mie­nia ame­ry­kań­skich wzor­ców kul­tu­ro­wych od­da­la­ją­cych się z bie­giem czasu od głów­nego nurtu eu­ro­pej­skiego[13]. „Tu dzi­kość pust­ko­wia za­wład­nęła ko­lo­ni­za­to­rem” – gło­sił Tur­ner pod­czas wy­kładu na Tar­gach Świa­to­wych w Chi­cago w 1893 roku. „Za­nim jesz­cze za­cznie on sa­dzić in­diań­ską ku­ku­ry­dzę oraz spulch­niać zie­mię ostrym ki­jem, dużo wcze­śniej wyda z sie­bie okrzyk wo­jenny, aby zdo­być skalp w sta­rym in­diań­skim stylu”[11*].

To­cqu­eville prze­ga­pił to, co do­strzegł Tur­ner, nie­mniej roz­wa­żał spo­sób, w jaki bia­łej Ame­ryce uda­wało się zjeść ciastko i jed­no­cze­śnie wciąż je mieć. Pod­bi­jała kraj, ale ro­biła to w taki spo­sób, że jej re­pu­ta­cja po­zo­sta­wała nie­ska­lana. Hisz­pań­scy kon­kwi­sta­do­rzy Mek­syku i Peru, jak cierpko za­uwa­żał, nie zdo­łali wy­trze­bić rdzen­nej rasy, a na­wet po­zba­wić jej pełni praw, tym­cza­sem Ame­ry­ka­nie „osią­gnęli jedno i dru­gie z nad­zwy­czajną ła­two­ścią [...], po­zor­nie [w oczach świata] nie na­ru­sza­jąc żad­nej pod­sta­wo­wej za­sady mo­ral­no­ści”[12*].

Wów­czas, po­dob­nie jak i dziś, dla przy­kry­cia nie­przy­jem­nych fak­tów uży­wano sztu­czek w po­staci roz­bu­dza­nia wiel­kich na­dziei i przy­wo­ły­wa­nia wznio­słych ide­ałów. Ame­ryka jest kra­jem przy­szło­ści, kra­jem wy­rwa­nym z prze­szło­ści, w tym także wła­snej. Jest kra­iną wy­bru­ko­waną do­brymi in­ten­cjami. Le­wis La­pham w eseju Sy­gnały ter­roru na­pi­sał: „Je­ste­śmy bandą tych do­brych chło­pa­ków, któ­rzy uwol­nieni z wię­zie­nia hi­sto­rii mogą so­bie wy­obra­żać, co tylko przyj­dzie im do głowy, na­wet to, że ich czas ni­gdy nie prze­mi­nie”[14].

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

PRZED­MOWA
[1] Crève­co­eur, Let­ters from an Ame­ri­can Far­mer. We wstę­pie do pierw­szej edy­cji z 1782 roku Crève­co­eur twier­dzi, że więk­szą część tek­stu na­pi­sał na krótko przed po­ja­wie­niem się „kło­po­tów, które wstrzą­snęły ame­ry­kań­skimi ko­lo­niami”.
[2] Stra­chey, Emi­nent Vic­to­rians, VII.
[3] Cy­to­wany w: Arm­strong, I Have Spo­ken, s. 145-147.
[4] Ko­lumb błęd­nie od­czy­tał swoje po­ło­że­nie wzglę­dem gwiazd, gdy pły­nął na po­łu­dnie wzdłuż wy­brzeży We­ne­zu­eli, i uwie­rzył, że Zie­mia nie jest okrą­gła, ale przy­po­mina ko­biecą pierś, a on sam pły­nie wzdłuż sutka ku Ede­nowi. Zo­bacz: Fe­lipe Fer­nán­dez-Ar­me­ste, Pio­nie­rzy. Po­wszechna hi­sto­ria eks­plo­ra­cji, s. 228.
[5] Zo­bacz: Fer­nán­dez-Ar­me­sto, Ame­rigo. Na­zwa Ame­ryka po­ja­wiła się po raz pierw­szy na ma­pie dzi­siej­szej Bra­zy­lii w 1507 roku i roz­prze­strze­niła się ni­czym wy­sypka na cały Nowy Świat. (Al­ter­na­tywna su­ge­stia, że na­zwa zo­stała wy­pro­wa­dzona od na­zwi­ska Ri­charda Ame­rycka, który sfi­nan­so­wał po­dróż Johna Ca­bota do No­wej Fun­dlan­dii w 1497 roku, jest być może in­try­gu­jąca, ale ma nie­wiel­kie po­par­cie w fak­tach).
[6] Książka zo­stała wy­dana ory­gi­nal­nie w ję­zyku fran­cu­skim, na an­giel­ski prze­tłu­ma­czył ją osta­tecz­nie Henry Re­eve w 1835 roku.
[7] W edy­cji J.P. May­era i tłu­ma­cze­niu Geo­rge’a Law­rence’a z 1959 roku.
[8] Mimo za­cie­kłych walk Sta­nów Zjed­no­czo­nych z Ka­nadą (i jej in­diań­skimi so­jusz­ni­kami) w la­tach 1812-1814 To­cqu­eville nie uwa­żał tego kraju za za­gro­że­nie dla USA. Do­strze­gał nie­bez­pie­czeń­stwo ze strony Mek­syku, ale też go nie do­ce­niał. Póź­niej jed­nak sprawy po­to­czyły się tak, że Stany Zjed­no­czone we­szły w stan wojny z Mek­sy­kiem czter­na­ście lat po wi­zy­cie Fran­cuza i w stan wojny do­mo­wej po za­le­d­wie dwu­krot­nie dłuż­szym cza­sie.
[9] To­cqu­eville, Jo­ur­ney to Ame­rica, s. 158. Mi­chael Mann w swo­jej książce z 2007 roku za­ty­tu­ło­wa­nej The Dark Side of De­mo­cracy uznaje In­dian Re­mo­val Act za jedą z naj­bru­tal­niej­szych czy­stek et­nicz­nych prze­pro­wa­dzo­nych przez pań­stwo de­mo­kra­tyczne.
[10] Je­den z wcze­snych kry­ty­ków, Char­les Sa­inte-Beuve, stwier­dził, że To­cqu­eville „za­czął my­śleć, za­nim za­czął się uczyć” (zo­bacz: En­cy­klo­pe­dia Bri­tan­nica 1911, t. 26, s. 1043).
[11] Hi­sto­rycy pu­ry­tań­scy przed­sta­wiali „sa­mych sie­bie [jako] na­ród wy­brany w dniach ostat­nich, w usta­no­wio­nych w Sy­jo­nie No­wego Świata roz­dzia­łach de­cy­du­ją­cych o hi­sto­rii ludz­ko­ści, po­dob­nie po­strze­gali też swój eks­pe­ry­ment prze­pro­wa­dzany w No­wym Świe­cie” (Pe­ter Conn, Ame­ri­can Li­te­ra­ture, s. 24-25).
[12] Zde­mo­ra­li­zo­wane po­zo­sta­ło­ści rdzen­nych spo­łe­czeństw, które na­po­tkał To­cqu­eville, wzbu­dziły w nim li­tość, ale nie zmie­niły jego błęd­nego wy­obra­że­nia, ja­koby In­dia­nie byli no­ma­dami nie­zdol­nymi lub nie­chcą­cymi się „ucy­wi­li­zo­wać”, a tym sa­mym ska­za­nymi na po­rażkę w ob­li­czu po­stępu. „Trzy lub cztery ty­siące woj­sko­wych prze­ga­nia rdzen­nych miesz­kań­ców, za nimi zaś po­dą­żają pio­nie­rzy, któ­rzy... trium­fal­nie niosą cy­wi­li­za­cję po­przez śmiet­nik, który za­stali”. Aby być uczci­wym, na­leży pod­kre­ślić, że pod ko­niec swo­jej pierw­szej książki To­cqu­eville sprze­ci­wia się nie­wła­ści­wemu trak­to­wa­niu Pię­ciu Cy­wi­li­zo­wa­nych Ple­mion – opusz­czo­nych przez rząd fe­de­ralny „jako pod­mioty pod­le­głe le­gi­sla­cyj­nej ty­ra­nii sta­nów”, nie udaje mu się jed­nak zgłę­bić i oce­nić kon­tek­stu sprawy.
[13] Tur­ner zaj­mo­wał się tym mie­sza­niem się kul­tur w pierw­szej wer­sji swo­ich ba­dań. W póź­niej­szych la­tach za­czął wi­dzieć tę kwe­stię bar­dziej jed­no­stron­nie i sku­pił się na trium­fie bia­łych osad­ni­ków, kła­dąc na­cisk na „wolną zie­mię”, a nie na wy­mianę kul­tu­rową.
[14] Le­wis La­pham, Ter­ror Alerts, s. 9-11.
[1*] Jack Ke­ro­uac, W dro­dze, przeł. Anna Ko­łyszko, Wy­daw­nic­two W.A.B., War­szawa 2012, s. 156.
[2*] Pierw­sze an­glo­ję­zyczne wy­da­nie książki uka­zało się w 2008 roku.
[3*] 1 lu­tego 2003 roku ame­ry­kań­ski prom ko­smiczny Co­lum­bia uległ znisz­cze­niu pod­czas po­wrotu z prze­strzeni ko­smicz­nej.
[4*] 11 wrze­śnia 2001 roku na te­ry­to­rium USA prze­pro­wa­dzono se­rię ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych z uży­ciem upro­wa­dzo­nych sa­mo­lo­tów pa­sa­żer­skich.
[5*] Je­śli nie za­zna­czono ina­czej, wszyst­kie cy­taty w prze­kła­dzie tłu­ma­cza.
[6*] W prze­ciągu ostat­nich kilku lat upo­wszech­niło się ono także w in­nych kra­jach za­chod­nich.
[7*] An­giel­skie słowo na­tion ozna­cza jed­no­cze­śnie „na­ród” i „pań­stwo”.
[8*] Ale­xis de To­cqu­eville, O de­mo­kra­cji w Ame­ryce, przeł. Mar­cin Król, Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 1976, s. 207.
[9*] Tamże, s. 124.
[10*] Pełna na­zwa do­ku­mentu: Ustawa prze­wi­du­jąca wy­mianę ziem z In­dia­nami miesz­ka­ją­cymi w któ­rym­kol­wiek ze sta­nów lub te­ry­to­riów i usu­nię­cie ich na za­chód od rzeki Mis­si­sipi.
[11*] Fre­de­rick Jack­son Tur­ner, O zna­cze­niu po­gra­ni­cza w ame­ry­kań­skiej hi­sto­rii, przeł. Bar­tosz Cze­pil, „Po­gra­ni­cze. Po­lish Bor­der­land Stu­dies”, 2014, nr 2, t. II, s. 141.
[12*] Ale­xis de To­cqu­eville, O de­mo­kra­cji w Ame­ryce, przeł. Mar­cin Król, Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­szawa 1976, s. 238.