Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ronald Wright kontynuuje wątki rozpoczęte w poprzedniej książce zatytułowanej „Krótka historia postępu”. Skupia się na historii Stanów Zjednoczonych i zgłębia jeden z najstarszych amerykańskich mitów – nieskończone pogranicze – oraz jego wpływ na kształtowanie współczesnego świata.
W książce tej staram się pojąć rozkwit Stanów Zjednoczonych począwszy od niewielkiej kolonii, a skończywszy na światowym mocarstwie. (…) Amerykański sen o przekraczaniu coraz to nowych granic i niczym nieposkromionej obfitości uwiódł cały świat. Czar ten odniósł swój największy triumf akurat w momencie, w którym wyeksploatował do cna Ziemię i rozbudził apetyty, których nikt nie jest w stanie zaspokoić.
Ronald Wright
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA
Kim więc jest Amerykanin, ten nowy człowiek?
Hector St. John de Crèvecoeur, ok. 1776[1]
Dokąd zmierzasz, Ameryko, w swoim lśniącym samochodzie nocą?[1*]
Jack Kerouac, 1957
Ostatni Rozdział Krótkiej Historii Postępu, mojej poprzedniej książki, opowiadającej o zmaganiach ludzkiej natury z przyrodą, nasunął mi myśl przewodnią niniejszej: że Nowy Świat ukształtował naszą współczesność, po czym, jak się zdaje, zaczął sprowadzać nas na manowce. Czym jest Ameryka? to książka, w której nade wszystko staram się pojąć rozkwit Stanów Zjednoczonych i ich drogę od niewielkiej kolonii do światowego mocarstwa, rozważam jednak ten proces w szerszym, zaniedbanym dotychczas kontekście. Współczesna Ameryka – i ogólnie nasza cywilizacja – stanowią zwieńczenie pięćsetletniego okresu, który moglibyśmy nazwać erą kolumbijską. Dla Europy i krajów z nią powiązanych Ameryka stała się autentycznym eldorado, źródłem niewyobrażalnego bogactwa i rozwoju. Naszą kulturę polityczną i ekonomiczną, a w szczególności jej północnoamerykańską odmianę, zbudowało myślenie typowe dla ogarniętych gorączką złota poszukiwaczy tego kruszcu: „jutro będę bogaty”. Amerykański sen o niczym nieposkromionej obfitości i przekraczaniu coraz to nowych granic uwiódł cały świat z komunistycznymi Chinami włącznie. Model ten odniósł swój największy triumf akurat w momencie, w którym era kolumbijska weszła w fazę schyłkową, wcześniej zaś wyeksploatował do cna planetę i rozbudził apetyty, których nikt nie jest w stanie zaspokoić. Krótko mówiąc, przyszłość nie jest już tym, czym była wcześniej.
Czterdzieści lat temu[2*], gdy Stanley Kubrick kręcił film 2001: Odyseja kosmiczna, z łatwością mogliśmy sobie wyobrazić, że na początku nowego tysiąclecia Amerykanie założą bazę na Księżycu i będą latać statkami załogowymi na Jowisza. Od wynalezienia pierwszego samolotu do pionierskich lotów kosmicznych minęło wszak raptem pięć dekad. W rzeczywistości jednak w 2001 roku nie było ludzi na Księżycu (ostatni z nich stanął tam w roku 1972), starzejące się wahadłowce z hukiem spadały z nieba[3*], najważniejszym zaś wydarzeniem roku – a być może stulecia – stała się nie podróż na inną planetę, ale uderzenie kierowanych przez fanatyków samolotów pasażerskich w drapacze chmur na Manhattanie[4*].
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „czym jest Ameryka?” mogłoby zająć całe życie, a jego rezultaty wypełniłyby niejedną bibliotekę. Wybitny modernista Lytton Strachey we wstępie do opublikowanej w 1918 roku książce Eminent Victorians oświadczył: „Historia epoki wiktoriańskiej nigdy nie zostanie spisana, albowiem zbyt wiele o niej wiemy”[5*][2]. Ten mądry badacz dobrze udokumentowanej przeszłości radził: „atakuj obiekt swoich dociekań w miejscach nieoczywistych, [...] oświetlaj znienacka jasnym szperaczem mroczne, niezbadane wcześniej zakamarki”. Postanowiłem zastosować się do tych wskazówek. Skoro już dziewięćdziesiąt lat temu mnogość dat stworzyła zator w badaniach historycznych, cóż mówić o czasach współczesnych.
Macie zatem przed sobą nietypową książkę, w której staram się dotrzeć do sedna sprawy, penetrując rejony bardzo od niego odległe. Więcej uwagi poświęcam szutrowym drogom Meksyku i Peru, plemieniu Pekotów, Pięciu Cywilizowanym Narodom, mormonom i Filipińczykom, mniej zaś ‒ szerokim autostradom, Ojcom założycielom Stanów Zjednoczonych, niewolnictwu i wojnie secesyjnej, którym to tematom poświęcono już tysiące książek.
Każdy, kto stara się zgłębić historię Ameryki, zmaga się z pułapkami mylących i protekcjonalnych określeń. Biali są żołnierzami, Indianie wojownikami. Biali mieszkają w miastach, Indianie w wioskach. Biali mają swoje stany, Indianie plemiona. W 1927 roku Wielka Rada Amerykańskich Indian (Grand Council Fire of American Indians) wypomniała burmistrzowi Chicago, że autorzy szkolnych podręczników „nazywają wszystkie zwycięstwa białych bitwami, a wszystkie zwycięstwa Indian masakrami [...] Biali mężczyźni, którzy chwytają za broń, by chronić swoją własność, to patrioci. Indianie, którzy czynią to samo, są mordercami”[3].
Jest też kwestia samego określenia „Indianin”, które niektórzy rdzenni Amerykanie akceptują, inni zaś go nie znoszą. Faktycznie, nazwa ta wydaje się upamiętniać błędne wyobrażenie Kolumba o tym, co odkrył. A przecież to raczej Ameryka odkryła Kolumba. Nieznane kontynenty pojawiły się znienacka na jego szlaku wiodącym do Chin. Sam admirał zmarł w 1506 roku, do końca wierząc, że dotarł do wysp leżących gdzieś u wybrzeży Azji, w chwilach zaś mniej racjonalnego myślenia, a tych bywało sporo – że dotarł do brzegów Ziemskiego Raju, na co miałoby jakoby wskazywać ukształtowanie odkrytego lądu przypominające kształt kobiecych piersi[4]. Przybyszom z Europy nie starczyło pokolenia, by pojąć, jak wielkie i różnorodne są nowo odkryte terytoria rozciągające się od północnych mórz polarnych po południowe. W dodatku, jakby mało było pomyłek, nazwali oni kontynent imieniem niesławnego Ameriga Vespucciego, w ostatniej biografii przedstawionego jako sutener i zarozumialec[5].
Prawdą jest także, że w owym czasie europejskie pojęcia „India” oraz „Indianie” były tak nieprecyzyjne, że określenie „Indianin” mogło oznaczać prawie każdego, kto nie był ani biały, ani czarny, ani nie był Chińczykiem. Dla przykładu: Indianami nazywano również Polinezyjczyków. Również większość aktualnych określeń jest wadliwa, nieprecyzyjna lub kłopotliwa. Wyrażenie „rdzenny Amerykanin” nie jest powszechnie stosowane nigdzie poza Stanami Zjednoczonymi[6*], na dodatek zaś, co może mylić, stanowiło nazwę ruchu politycznego białych w XIX wieku. Przymiotnik „aborygeński” od dawna kojarzony jest z Australią. „Pierwsze Narody” to z kolei określenie mało rozpowszechnione poza Kanadą i źle brzmiące w formie przymiotnikowej, jakkolwiek słusznie używa się tu słowa „naród” w celu nadania nazwy (akceptowanej także przez przedstawicieli nazwanej w ten sposób grupy) rdzennym ludom istniejącym już w czasach przedkolonialnych. Były to bowiem narody tak w sensie etnicznym, jak i ustrojowym[7*].
Tak naprawdę amerykańskich Indian powinno się nazywać „Amerykanami”. W ten sposób określano ich często aż do XVIII wieku. Hurtowe przejęcie tego słowa przez białych osadników może stanowić miarę nadzwyczajnej katastrofy demograficznej na kontynencie, która dała początek powstaniu Stanów Zjednoczonych. W niniejszej książce, o ile kontekst jest oczywisty, przywracam oryginalne znaczenie określenia „Amerykanie” jeszcze sprzed rewolucji amerykańskiej 1776 roku. Opisując czasy późniejsze, nie sposób uniknąć stosowania słowa „Indianin” – zwłaszcza że słowo to jest używane w źródłach historycznych, traktatach i aktach Kongresu. Z góry przepraszam tych Czytelników, u których określenie to budzi zastrzeżenia.
Każdy obcokrajowiec, który decyduje się pisać o Stanach Zjednoczonych, stawia się w cieniu Alexisa de Tocqueville’a, wiodącego życie obieżyświata dwudziestopięcioletniego francuskiego arystokraty, którego książka zatytułowana O demokracji w Ameryce jest do dziś dziełem niedoścignionym w swej analizie amerykańskiej natury i związanej z nią obietnicy[6]. Sięgnąłem także po jego prywatne notatki z podróży oraz wywiady opublikowane w książce Journey to America, mniej znanej niż O demokracji w Ameryce, ale nie mniej, a może nawet bardziej odkrywczej[7]. Tocqueville podróżował po Stanach Zjednoczonych w latach 1831-1832. Francuski rząd zlecił mu zbadanie systemu więziennictwa młodego państwa, on jednak postanowił nie ograniczać się do tego zagadnienia. Chwalił nowoczesną „ideę jednoczesnego karania i reformowania przestępcy”, ale dodawał, że widywał „lochy przypominające o barbarzyństwie średniowiecza”. Uwagi te nasuwać mogą skojarzenia z Guantanamo, Abu Ghraib czy całym szeregiem stanowych zakładów karnych, co jedynie potwierdza niegasnącą aktualność pracy Tocqueville’a.
Tocqueville był znakomitym obserwatorem i bystrym analitykiem, nie był jednak historykiem. Zaznaczam to na wstępie nie po to, by rozwodzić się nad ułomnościami jego relacji, ale by od razu przejść nad nimi do porządku dziennego. Pisał na przykład, że „Amerykanie, nie mając sąsiadów, mogą nie obawiać się wielkich wojen ani finansowych kryzysów. Ich kraj nie jest narażony na spustoszenia ani podboje. [...] Nie zagraża im też plaga groźniejsza dla republik niż wszystkie poprzednie razem wzięte: namiętność wojennej chwały”[8*] oraz że „nic tak nie staje na przeszkodzie dobrobytowi i wolności ludzi jak wielkie państwa”[9*].
Amerykanie nie mieli wówczas sąsiadów? Tocqueville miał oczywiście na myśli fakt, że nie mieli białych sąsiadów. Z perspektywy jego czasu i punktu widzenia warstwy społecznej, z której pochodził, jedynie biali mężczyźni byli prawdziwymi aktorami na scenie światowych wydarzeń. Nie postrzegał pierwszych Amerykanów (lub „Indian”) jako uczestników amerykańskiej historii, a tym samym nie pojmował, że Ameryka już wówczas była mocarstwem – rozwijającym się na jego oczach, zbrojącym się, agresywnym, na dodatek kierowanym przez militarystę, generała Andrew Jacksona[8]. Prezydent Jackson był George’em W. Bushem swoich czasów, kochanym przez naiwnych, nienawidzonym przez inteligencję i lekceważonym przez samego Tocqueville’a, nazywającego go „człowiekiem nad wyraz przeciętnym”. Młody Francuz był ostrożnym optymistą i zakładał, że obsadzenie nieokrzesanego i brutalnego generała na stanowisku prezydenta byłoby czymś niedorzecznym. Z tego względu nie przyjrzał się uważniej wczesnej karierze Jacksona, który za młodu mordował Indian, a w 1830 roku przeforsował przyjęcie Ustawy o wysiedleniu Indian (Indian Removal Act[10*]), czyli dokonał czegoś, co dziś nazwalibyśmy czystką etniczną[9].
To, że Tocqueville zaniedbywał przeszłość[10], można równie dobrze złożyć na karb jego młodego wieku. Podobnie jak opisywana przez niego nowa republika, spoglądał w przyszłość. W jego oczach historia Ameryki jako państwa zaczęła się z chwilą uniezależnienia się od Wielkiej Brytanii, zaledwie pięćdziesiąt lat przed jego przybyciem na kontynent. Badając kolonialny okres tworzenia się Unii, nie przeprowadził zbyt dokładnych studiów, sięgając do raptem kilku historii spisanych przez wczesnych purytańskich osadników z Nowej Anglii oraz opartych na tychże relacjach książek, które czytali w owym czasie jego amerykańscy rozmówcy. Podobnie jak inni skrajnie religijni protestanci, choćby ci osiedlający się w Ulsterze czy Afryce Południowej, purytanie tłumaczyli sobie kolonialną migrację przez pryzmat Starego Testamentu, postrzegając samych siebie jako lud przybyły do ziemi obiecanej[11]. Tocqueville wziął te relacje za dobrą monetę, nieświadom, że religijna i rasistowska propaganda zaciemnia prawdziwy obraz sytuacji rdzennych społeczności oraz wzajemnych relacji pomiędzy tą ludnością a białymi przybyszami[12].
Tym samym nie docenił wagi pewnego istotnego obszaru pogranicza, na którym kształtował się naród osadników – zachodniej strefy działań wojennych i trwającej tam od XVII wieku wymiany kulturowej. Kwestia ta czekać musiała na zbadanie aż do czasów znakomitego amerykańskiego historyka Fredericka Jacksona Turnera, który dostrzegł, że pogranicze, które „odziera cywilizację z jej szat”, stanowi klucz do zrozumienia amerykańskich wzorców kulturowych oddalających się z biegiem czasu od głównego nurtu europejskiego[13]. „Tu dzikość pustkowia zawładnęła kolonizatorem” – głosił Turner podczas wykładu na Targach Światowych w Chicago w 1893 roku. „Zanim jeszcze zacznie on sadzić indiańską kukurydzę oraz spulchniać ziemię ostrym kijem, dużo wcześniej wyda z siebie okrzyk wojenny, aby zdobyć skalp w starym indiańskim stylu”[11*].
Tocqueville przegapił to, co dostrzegł Turner, niemniej rozważał sposób, w jaki białej Ameryce udawało się zjeść ciastko i jednocześnie wciąż je mieć. Podbijała kraj, ale robiła to w taki sposób, że jej reputacja pozostawała nieskalana. Hiszpańscy konkwistadorzy Meksyku i Peru, jak cierpko zauważał, nie zdołali wytrzebić rdzennej rasy, a nawet pozbawić jej pełni praw, tymczasem Amerykanie „osiągnęli jedno i drugie z nadzwyczajną łatwością [...], pozornie [w oczach świata] nie naruszając żadnej podstawowej zasady moralności”[12*].
Wówczas, podobnie jak i dziś, dla przykrycia nieprzyjemnych faktów używano sztuczek w postaci rozbudzania wielkich nadziei i przywoływania wzniosłych ideałów. Ameryka jest krajem przyszłości, krajem wyrwanym z przeszłości, w tym także własnej. Jest krainą wybrukowaną dobrymi intencjami. Lewis Lapham w eseju Sygnały terroru napisał: „Jesteśmy bandą tych dobrych chłopaków, którzy uwolnieni z więzienia historii mogą sobie wyobrażać, co tylko przyjdzie im do głowy, nawet to, że ich czas nigdy nie przeminie”[14].
PRZYPISY