Diabeł to czarny pies - Sándor Jászberényi - ebook

Diabeł to czarny pies ebook

Sándor Jászberényi

0,0

Opis

[O KSIAŻCE]

„Nigdy nie chciałem rozsądnej śmierci” ‒ wyznaje Maros, węgierski korespondent wojenny, który na kartach książki Diabeł to czarny pies przemierza Afrykę i Bliski Wschód. Pojawia się wszędzie tam, gdzie konflikt zbrojny nierozłącznie splata się z codziennym życiem, a dotknięci tragedią ludzie tracą rozum, wiarę, wolę życia. Reporterski obiektyw Marosa zawsze jest bowiem wycelowany w jednostkę ‒ doprowadzonego do obłędu żołnierza Legii Cudzoziemskiej, nastoletniego męczennika, zrutyniałych pracowników organizacji humanitarnych, walczącego z przesądem imama, pogodzoną ze śmiercią reporterkę, świątobliwego muzułmanina, który nagle wyrzeka się Boga... I w niego samego, w korespondenta wojennego, który stopniowo osuwa się w amoralność i apatię.

Powstałe z połączenia faktów i fikcji opowieści zachwycają pełnokrwistym językiem, świetnie skrojoną fabułą i wyczuloną na szczegół narracją. Kto z nich przemawia? Czy fikcyjny fotoreporter Maros? Czy pisarz Sándor Jászberényi? A może po prostu człowiek, który pewnego dnia ujrzał oblicze zła.

 

[O AUTORZE]

Sándor Jászberényi (1980) ‒ węgierski pisarz, poeta i dziennikarz. Główny reprezentant nurtu gonzo na Węgrzech. Jako korespondent relacjonował wydarzenia z różnych frontów i stref wojennych Afryki i Bliskiego Wschodu: od walk w Bengazi przez rewolucję w Egipcie aż po nękany wewnętrznymi konfliktami Jemen. Oprócz tomu Diabeł to czarny pies wydał także reportaż na temat Arabskiej Wiosny Budapest-Kairó – Egy haditudósító naplója (Budapeszt-Kair: dziennik korespondenta wojennego), tomik wierszy Rossz versek (Kiepskie wiersze) i zbiory opowiadań: uhonorowane Nagrodą Libri A lélek legszebb éjszakája (Najpiękniejsza noc duszy) i A varjúkirály (Król wron). Mieszka w Budapeszcie i Kairze.

 

[O TŁUMACZCE]

Karolina Wilamowska (1988) ‒ tłumaczka i redaktorka, absolwentka polonistyki i hungarystyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz studiów podyplomowych z przekładu literatury węgierskiej prowadzonych przez Instytut Balassiego w Budapeszcie. Na język polski przetłumaczyła m.in. Kwiatożerców László Darvasiego, Wykorzenionych Szilárda Borbélya, książkę wspomnieniową Kobieta na froncie autorstwa Alaine Polcz i powieść Györgya Konráda Kurator, za którą otrzymała nominację do 17. Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii przekład. Mieszka w Warszawie.

 

***

„Jelen mű kiadása a Petőfi Literary Fund magyar irodalmat népszerűsítő célkitűzése szerinti együttműködés keretén belül valósult meg.”

“The publication of this work was carried out within the framework of the cooperation according to the objective of the Petőfi Literary Fund promoting Hungarian literature.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sán­dor Jászbe­rényi, Dia­beł to czarny pies,prze­ło­żyła Ka­ro­lina Wi­la­mow­ska, Kra­ków 2023
Co­py­ri­ght © by the Sán­dor Jászbe­rényi, 2013 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ka­ro­lina Wi­la­mow­ska, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2023 Ori­gi­nal pu­bli­shed in Hun­ga­rian lan­gu­age by Pe­sti Kal­li­gram Kft. All ri­ghts re­se­rved to.
Re­dak­tor pro­wa­dzący • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ma­ciej No­wacki
Ko­rekta • Ju­styna Ada­mus
Pro­jekt okładki • Mi­cha­lina Jur­czyk
Zdję­cie na okładce • Sán­dor Jászbe­rényi
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie • By Mo­use • www.by­mo­use.pl
Je­len mű kia­dása a Pe­tőfi Li­te­rary Fund ma­gyar iro­dal­mat nép­sze­rűsítő cél­ki­tűzése sze­rinti egy­üt­t­működés ke­re­tén be­lül va­ló­sult meg. The pu­bli­ca­tion of this work was car­ried out wi­thin the fra­me­work of the co­ope­ra­tion ac­cor­ding to the ob­jec­tive of the Pe­tőfi Li­te­rary Fund pro­mo­ting Hun­ga­rian li­te­ra­ture.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-66571-97-6
533. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria ESEJ

Mi­chał Ta­ba­czyń­ski, Po­ko­le­nie wyżu de­pre­syj­nego

Łu­kasz Łu­czaj, Seks w wiel­kim le­sie

Da­wid Ku­jawa, Po­ca­łunki ludu. Po­ezja i kry­tyka po roku 2000

Mag­da­lena Okra­ska, Nie ma i nie bę­dzie

Woj­ciech Jóź­wiak, Na­sze zwie­rzęta mocy

Ad­rianna Alk­snin, Na coś trzeba umrzeć. Ko­lejna książka o raku

De­rek Jar­man, Współ­cze­sna na­tura, prze­ło­żył Pa­weł Świer­czek

Sán­dor Jászbe­rényi, Dia­beł to czarny pies, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Wi­la­mow­ska

Se­ria prze­kła­dów pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

Na­pitki & li­te­ra­tura. An­to­lo­gia opo­wia­dań ho­len­der­skich i fla­mandz­kich, pod re­dak­cją Bar­bary Kalli i Bo­żeny Czar­nec­kiej, prze­ło­żyły Bar­bara Kalla, Bo­żena Czar­necka i Ewa Dy­na­ro­wicz

Am­brose Bierce, Dia­bli dyk­cjo­narz, prze­ło­żył Ma­te­usz Ko­pacz

An­thony Jo­seph, Afry­kań­skie ko­rze­nie UFO, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

Ro­bert Bur­ton, Ana­to­mia me­lan­cho­lii, wy­brał i prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

Jean Ray, Mal­per­tuis, prze­ło­żył Ja­kub Po­lasz­czyk

Niña We­ijers, Kon­se­kwen­cje, prze­ło­żyła Ja­dwiga Ję­dryas

Ish­mael Reed, Mambo dżambo, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

Ka­ta­rína Kuc­be­lová, Cze­piec, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Du­dzic-Gra­biń­ska

Pe­ter Mar­kus, Bob albo męż­czy­zna na ło­dzi, prze­ło­żył Piotr Si­wecki

An­to­lo­gia opo­wia­dań. Ru­ska kla­syka, ze­sta­wił i prze­ło­żył Da­niel Maj­ling, prze­pi­sała We­ro­nika Go­gola

Ka­thy Ac­ker, Krew i flaki w szkole śred­niej, prze­ło­żył An­drzej Woj­ta­sik

Ju­dith Scha­lan­sky, Spis paru strat, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

Łeś Be­łej, Plan na­prawy Ukra­iny, prze­ło­żyli Alek­san­dra Brzuzy, Ma­ciej Pio­trow­ski, Zie­mo­wit Szcze­rek

Ni­col Ho­ch­hol­cze­rová, Tego po­koju nie da się zjeść, prze­ło­żył Ra­fał Bu­ko­wicz

Bar­bora Hrínová, Jed­no­rożce, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

Sán­dor Jászbe­rényi, Dia­beł to czarny pies, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Wi­la­mow­ska

Ha­fi­zowi

Każda z wy­stę­pu­ją­cych w tej książce po­staci jest wy­my­ślona. Wspo­mi­nane w niej or­ga­ni­za­cje, skróty i jed­nostki mi­li­tarne nie od­no­szą się do ist­nie­ją­cych in­sty­tu­cji. Łu­dzące po­do­bień­stwo mię­dzy po­niż­szymi hi­sto­riami a rze­czy­wi­sto­ścią jest dzie­łem przy­padku.

SJ

Go­rączka

Je­stem chory. Czuję cały swój układ ner­wowy, każdą jedną ko­mórkę. Pul­suje mi w skro­niach. Prze­szywa mózg. Uci­ska, tętni, boli. Moje wargi są spę­kane, jak­bym od wielu dni nie miał wody w ustach.

Jesz­cze przed chwilą pa­trzy­łem apa­tycz­nie na prze­su­wa­jącą się za oknem ska­li­stą pu­sty­nię. Te­raz, gdy od­wra­cam głowę, kra­jo­braz po­dąża za mną. Roz­ciąga się jak dźwięk na sta­rej ka­se­cie wi­deo.

Nie wiem, gdzie się za­ra­zi­łem. Może w cza­sie prze­prawy przez Je­zioro Na­sera? Gna­li­śmy na zła­ma­nie karku, żeby zdo­być bi­let na prom od strony egip­skiej. Pa­mię­tam, że na tar­go­wi­sku do­pa­dło mnie pra­gnie­nie, więc na­pi­łem się z jed­nego z gli­nia­nych garn­ków wy­sta­wio­nych dla prze­chod­niów. Tak, to mo­gła być woda. Woda z zie­lo­nego je­ziora.

Ale moż­liwe, że do­szło do tego jesz­cze w Abu­dży. Za­trzy­ma­łem się tam w pod­rzęd­nym ho­telu o na­zwie Meczko. W wil­got­nym po­koju sy­pał się tynk, nie było sia­tek w oknach ani mo­ski­tiery nad łóż­kiem. Tej nocy setki in­sek­tów wy­sy­sały moją krew, pod­czas gdy za oknem ha­ła­śli­wie prze­ta­czała się pora desz­czowa.

Rów­nie do­brze mo­gło to być po­wie­trze w Kin­sza­sie, Mom­ba­sie lub Ade­nie. Albo ka­ra­lu­chy, które wy­peł­zają nocą z za­ka­mar­ków ho­te­lo­wych po­koi, uści­ski dłoni lub noce spę­dzane z ob­cymi ko­bie­tami, po­nie­waż w tro­pi­kach można za­ra­zić się od wszyst­kiego.

Ten, kto tu żyje, wie, że nie zdoła uchro­nić się od cho­roby. Wie, że choćby miał or­ga­nizm ze stali, kon­ty­nent prę­dzej czy póź­niej za­topi w nim zęby.

Oczy­wi­ście ist­nieją pre­pa­raty o dzia­ła­niu pro­fi­lak­tycz­nym, ale mają tak po­ważne skutki uboczne, że czło­wiek prze­staje je za­ży­wać. Kto wy­trzyma nie­ustanne mdło­ści i od­ruch wy­miotny w czter­dzie­stu stop­niach, kiedy pod­nie­bie­nie jest su­che jak pa­pier, a od dusz­nego, wil­got­nego po­wie­trza płuca palą ży­wym ogniem.

Nie. Je­śli miesz­kasz w tro­pi­kach, nie pró­bu­jesz ustrzec się cho­roby, ale ją prze­żyć. Przy­go­to­wać się na nią jak na coś nie­unik­nio­nego.

Tu­taj szcze­pie­nia na nie­wiele się zda­dzą. Pa­mię­tam, jak w za­ryj­skim szpi­talu dla gruź­li­ków i trę­do­wa­tych z dumą i z pew­no­ścią sie­bie tłu­ma­czy­łem le­ka­rzowi, z któ­rym prze­cha­dza­li­śmy się wśród łó­żek uśpio­nych pa­cjen­tów, że nie po­trze­buję ma­ski, bo je­stem za­szcze­piony.

– Na to nie ma szcze­pionki – po­wie­dział, po czym do­dał, że gruź­licy w ostat­nim sta­dium cho­roby są usy­piani, żeby się nie udu­sili.

Więk­szość afry­kań­skich cho­rób po­wo­duje wy­soką go­rączkę. A kiedy po­ja­wia się go­rączka, czas staje w miej­scu. Za­trzy­mują się wska­zówki ze­garka na ręku, wiatr prze­staje roz­wie­wać pia­sek. Czło­wiek zo­staje sam na sam ze swoim cia­łem. Tym, które wła­śnie go zdra­dziło.

Po­dró­żuję z ko­bietą, która na­zywa się Ze­inab i po­cho­dzi z ple­mie­nia Fu­rów. Płacę jej pięć do­la­rów dzien­nie za mi­łość. Wiąże się z tym cały ry­tuał. Rano, po tym, jak skoń­czymy się ko­chać, Ze­inab pod­cho­dzi do ple­caka i wy­ciąga skó­rzaną port­mo­netkę, staje z nią przede mną i mówi: „Mamy nowy dzień, więc płać”. I ja płacę. Uśmie­cha się, w po­ran­nym świe­tle błysz­czą jej białe zęby. Je­ste­śmy ra­zem ja­kieś dwa mie­siące. My­ślę, że się we mnie pod­ko­chuje i już od dawna nie mu­szę jej pła­cić, ale i tak płacę, żeby na ko­niec za­osz­czę­dzić so­bie szan­taży.

– Za­bie­rzesz mnie do swo­jego kraju, że­bym zo­ba­czyła śnieg, prawda?

– Za­biorę.

– I tylko żar­to­wa­łeś, że nie masz du­szy?

– Żar­to­wa­łem.

– Bo bez du­szy nie mógł­byś pójść do nieba lub do pie­kła.

– Skąd po­mysł, że gdzie­kol­wiek się wy­bie­ram?

– Bo ty cią­gle gdzieś jeź­dzisz.

– I?

– Nic, nie dla­tego to mó­wię. Lu­bię z tobą jeź­dzić, ko­chać się, pić piwo i śnić piękne, opiu­mowe sny.

Za­uważa, że coś jest ze mną nie tak, i mówi o tym kie­rowcy. Ten na­zywa się Abd as-Sa­bur i pro­wa­dzi na bo­saka. Na­ją­łem go w Char­tu­mie, żeby za­wiózł mnie do Sa­wa­kinu, bo chcia­łem zo­ba­czyć zło na wła­sne oczy. Ze­inab opo­wia­dała mi, że to na­wie­dzone miej­sce, gdzie nocą dia­beł przy­siada czło­wie­kowi na piersi. Poza tym jest wojna do­mowa, ple­miona się prze­no­szą – po­wi­nie­nem o tym na­pi­sać.

Ko­bieta zwraca się do mnie, ale nie ro­zu­miem, co mówi. Sły­szę tylko beł­kot. Wci­ska mi do ręki pla­sti­kową bu­telkę z wodą, pod­no­szę ją do ust i piję. Woda musi być cie­pła, ale mnie wy­daje się lo­do­wato zimna, mrozi mi prze­łyk. W spoj­rze­niu Ze­inab wi­dzę lęk, łzy stają jej w oczach, za­czyna re­cy­to­wać Ko­ran. W Afryce jak trwoga, to do Boga. Kie­dyś by­łem świad­kiem sy­tu­acji, jak nagi Su­dań­czyk w cza­sie po­li­cyj­nej ob­ławy na bur­del w Ka­irze za­kli­nał się na Ko­ran, że zna­lazł się w tym miej­scu przy­pad­kiem.

Abd as-Sa­bur od­wraca się w moją stronę. Drę­twieje z prze­ra­że­nia. Nie ro­zu­miem dla­czego, do­piero po chwili do­strze­gam swoje od­bi­cie w lu­sterku. Moje oczy są krwi­sto­czer­wone, źre­nice znik­nęły.

Nasz czarny, trzy­dzie­sto­letni ford zjeż­dża z głów­nej drogi i kie­ruje się do po­bli­skiej wio­ski. Na ho­ry­zon­cie uka­zują się ja­kieś le­pianki, ubita, czer­wona gleba i stadka kóz. W drzwiach nędz­nych cha­tek stają lu­dzie i pa­trzą, jak za­trzy­mu­jemy się na środku wio­ski.

– Wszystko bę­dzie do­brze – mówi Ze­inab.

Od­po­wia­dam jej po wę­gier­sku, przy czter­dzie­sto­trzy­stop­nio­wej go­rączce czło­wiek za­po­mina w gę­bie każ­dego ję­zyka poza wła­snym.

Abd as-Sa­bur otwiera drzwi, pró­buję wy­siąść. Moje mię­śnie są sztywne i na­pięte, nie mogę zro­bić na­wet kroku. Ból i wy­si­łek wy­ci­skają mi łzy z oczu, w końcu pa­dam twa­rzą na zie­mię. W ustach czuję słony smak, nie wiem, może krwi. Pod­bie­gają miej­scowi, biorą mnie na ręce i za­no­szą do jed­nej z le­pia­nek. W środku pa­nuje pół­mrok, dymi się i śmier­dzi eks­kre­men­tami. Kładą mnie na ziemi obok pa­le­ni­ska.

– Hal­fan – ję­czę. – Mam ma­la­rię, przy­nie­ście hal­fan.

Ja­kiś czarny męż­czy­zna z ta­tu­ażem na twa­rzy mówi, że naj­bliż­sze mia­sto leży sto pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd – tam też jest ap­teka.

Abd as-Sa­bur ru­sza na­tych­miast, ale prze­jazd tam i z po­wro­tem tu­tej­szymi dro­gami po­trwa co naj­mniej do rana, czyli ja­kieś dwa­na­ście go­dzin. Ze­inab za­czyna pła­kać. Wie, że przez dwa­na­ście go­dzin czło­wiek w tym miej­scu może umrzeć ty­siąc razy. A na­wet wię­cej, je­śli jest ob­co­kra­jow­cem.

Do twa­rzy jej ze łzami. Ra­miączko jej bluzki zsu­nęło się, od­sła­nia­jąc skórę. Przy­po­mi­nam so­bie, że z po­czątku nie chciała się ze mną ko­chać ina­czej, niż le­żąc na ple­cach na brud­nym łóżku, pod włą­czo­nym wen­ty­la­to­rem. Za­kry­wała się prze­ście­ra­dłem, pil­no­wała, że­bym nie zo­ba­czył jej ciała. Raz po­sze­dłem za nią pod prysz­nic i do­wie­dzia­łem się, co tak cho­ro­bli­wie skrywa. Cho­dziło o bli­zny zo­sta­wione przez ojca al­ko­ho­lika, który ją bił i mo­le­sto­wał. Na ko­niec zaś oślepł od wód Nilu i osiem­dzie­się­cio­pię­cio­pro­cen­to­wego aragi ro­bio­nego ze środ­ków bal­sa­mu­ją­cych.

Ko­biety przy­no­szą do le­pianki wodę w gli­nia­nych na­czy­niach. Ze­inab ściąga chu­stę z szyi, mo­czy ją i prze­ciera mi czoło. Krzy­czę, żeby prze­stała, bo to boli.

Mam wra­że­nie, że uno­szę się pół me­tra nad zie­mią. Przez szparę wy­ciętą w da­chu wi­dzę bez­chmurne niebo. Przy­zwy­cza­jam wzrok do błę­kitu. Po gło­wie cho­dzi mi wę­gier­ska pio­senka, chyba na­wet śpie­wam ją na głos. Sie­dząca obok mnie sta­ruszka żuje be­tel, zo­sta­wia na ziemi małe, czer­wone ka­łuże śliny. Co ja­kieś dzie­sięć mi­nut unosi mi głowę i poi ko­zim mle­kiem. Nie mam siły pro­te­sto­wać ani go wy­plu­wać. Nie wiem, ile czasu mi­nęło. W końcu otwie­rają się drzwi i wcho­dzi Ze­inab z ja­kimś bro­da­tym męż­czy­zną w dża­la­bii, który trzyma w ręku Ko­ran.

W Su­da­nie w każ­dej wsi mieszka co naj­mniej je­den szejk i co naj­mniej je­den faki. Szej­ko­wie le­czą w opar­ciu o białą ma­gię i Ko­ran, na­to­miast faki swoją moc za­wdzię­czają mrocz­nym pak­tom z dia­błem. W Char­tu­mie ku­pi­łem in­skryp­cję za dwa­dzie­ścia do­la­rów, która wszyta w ubra­nie miała chro­nić mnie od kul. Sprze­da­wali też ta­kie prze­ciwko cho­ro­bie. Po­wi­nie­nem był jedną ku­pić.

– Ale on nie jest mu­zuł­ma­ni­nem – mówi do mo­jej ko­biety, a ona wy­ciąga z port­mo­netki cztery pię­cio­do­la­rowe bank­noty i prosi, żeby mimo to spró­bo­wał.

Sa­dzają mnie, wkła­dają mi Ko­ran pod pa­chę, a szejk za­czyna re­cy­to­wać sury, które mają wy­pę­dzić dia­bła. Ale nic ze mnie nie wy­cho­dzi. Na­wet je­śli mam dia­bła za skórą, to sie­dzi tam od dawna, do­brze się oko­pał i pro­sty, wio­skowy eg­zor­cy­sta go nie wy­pło­szy.

Od­wra­cam głowę na bok, wi­dzę swo­jego ojca. Sie­dzi w brą­zo­wej ma­ry­narce i ko­szuli, pa­trzy na mnie su­rowo, po bel­fer­sku.

– Pod­wyż­szona tem­pe­ra­tura ciała u więk­szo­ści krę­gow­ców wspo­maga dzia­ła­nie sys­temu im­mu­no­lo­gicz­nego. Po­nadto ha­muje roz­mna­ża­nie się nie­któ­rych szcze­pów bak­te­rii cho­ro­bo­twór­czych – tłu­ma­czy.

– Z pew­no­ścią masz ra­cję, tato. – Ki­wam głową.

– Tego chcia­łeś? Czego tu wła­ści­wie szu­kasz? – pyta.

– Je­stem ko­re­spon­den­tem wo­jen­nym. Moja praca po­lega na jeż­dże­niu w ta­kie miej­sca.

Uśmie­cham się mi­mo­wol­nie, bo wiem, że to nie­prawda, ale nie po­wiem tego ojcu, na­wet je­śli jest on tylko go­rącz­ko­wym oma­mem. Znika, ale ja nie prze­staję się uśmie­chać. Szejk prze­rywa re­cy­ta­cję, Ze­inab wy­bu­cha pła­czem. W Dar­fu­rze, skąd po­cho­dzi, pa­nuje prze­ko­na­nie, że chory, który za­czyna się uśmie­chać, nie­długo umrze. Ła­godna śmierć to rzad­kość w tych stro­nach, bar­dzo ją ce­nią.

Ale to nie dla­tego się uśmie­cham. Uśmie­cham się, bo wła­ści­wie ni­czego nie ża­łuję. Ni­gdy nie chcia­łem roz­sąd­nego ży­cia. Nie chcia­łem być przy­kład­nym oby­wa­te­lem, nie chcia­łem ro­dziny, dziecka. I jedno, i dru­gie skoń­czyło się dla mnie sro­motną klę­ską. Od­naj­duję się tylko w czy­stych sy­tu­acjach, ta­kich jak śmierć i ży­cie, a naj­le­piej czuję się wtedy, gdy py­ta­nia są pro­ste, nie­zag­ma­twane przez od­ru­chy ko­na­ją­cej cy­wi­li­za­cji.

Kiedy uno­szę głowę, uświa­da­miam so­bie, że stra­ci­łem wzrok. Wszystko jest białe, ośle­pia­jąco ja­sne, jak­bym pa­trzył pro­sto w słońce. Ni­czego już nie sły­szę, całe ży­cie prze­la­tuje mi przed oczami. Nie czuję stra­chu.

Roz­sąd­nej śmierci też ni­gdy nie chcia­łem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki