Dlaczego kobiety uprawiają ogrody - Alice Vincent - ebook

Dlaczego kobiety uprawiają ogrody ebook

Alice Vincent

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Daj się oczarować wzruszającym opowieściom kobiet i opowieściom o kobietach. Dowiedz się, jaką rolę pełnił ogród w życiu utalentowanej malarki Vanessy Bell, ukochanej siostry Virginii Woolf. Odwiedź ogród bestsellerowej pisarki Ali Smith. Poznaj historie innych ogrodniczek – tak naprawdę wszystkie nimi jesteśmy.

Kobiety od zawsze zajmowały się ogrodnictwem, ale ich historie częstokroć pogrzebano wraz z owocami ich pracy. Alice Vincent, pisarka, dziennikarka i podcasterka, pochyla się nad nimi, by odkryć, co sprawia, że kobiety uprawiają ziemię, sieją nasiona i opiekują się roślinami, choć mają przecież tak wiele innych obowiązków.

Rozmowy autorki z kobietami ogrodniczkami pozwalają zejść w głąb kobiecego doświadczenia i zrozumieć, w jaki sposób praca z tym, co wzrasta, jest jednocześnie pracą nad własnym wzrostem, szansą na przepracowanie straty i żałoby, możliwością odkrycia pokładów własnej kreatywności. Protestem, kształtowaniem tożsamości, odrodzeniem. Śpiewaniem pieśni o niekończącym się rozwoju.

Osobista, mądra i przepełniona wrażliwością książka Alice Vincent pokazuje, że powrót do korzeni jest dla wielu powrotem do samych siebie, a dzielenie się własną historią oraz wysłuchiwanie historii innych może w niezwykły sposób przyczynić się do odzyskania gruntu pod nogami.

*

Ukazuje piękno i hart ducha płynące z uprawy gleby w trudnych czasach. Alice Vincent uczy, że lekarstwem na niepewność jest ziemia pod paznokciami” – Katherine May, autorka „Zimowania”, „Oczarowania” i „Przesilenia”

Wciągająca, wzbogacająca lektura. Przede wszystkim ta książka to wspaniały hołd dla wytrwałości i nieustępliwości kobiet… Radosny, przepełniony ciekawością wobec ogrodnictwa, życia, tęsknotą za jego sensem oraz prostym, feministycznym aktem kreowania przestrzeni dla samej siebie – „Independent”

Głęboka i pięknie napisana książka, pełna spostrzeżeń na temat życia i natury. Alice Vincent splata ogrodowe historie kobiet z potrzebą zrozumienia własnych uczuć związanych z tożsamością i ideą macierzyństwa – „Guardian”

Alice Vincent zgłębia przyczyny, które sprawiają, że kobiety chcą uprawiać ogrody, i odkrywa, co wywołuje ich pragnienie siania nasion i pielęgnowania roślin – „Sunday Times”

Wypełniona rozmowami odyseja, podczas której czytelnik przenosi się z balkonu w Canary Wharf przez Charleston, miejsce spotkań Grupy Bloomsbury, aż do smaganej wiatrem posiadłości w Danii. Narracja przypomina włóczęgowską antologię biografii z doniczkami w tle, zwierzeniami i komentarzem społecznym. Jeśli lubicie podglądać życie innych, spodoba się wam oszałamiająco różnorodna gama przedstawionych w książce osób. Zaangażowanie Vincent jest doprawdy zaraźliwe – „Telegraph”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 295

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Why Women Grow. Stories of Soil, Sisterhood and Survival

Copyright © 2023 by Alice Vincent

All rights reserved

First published in Great Britain in 2023

by Canongate Books Ltd, 14 High Street, Edinburgh EH1 1TE

canongate.co.uk

Przekład

Izabela Stankiewicz

Redakcja i korekta

Katarzyna Zegadło-Gałecka, Agnieszka Al-Jawahiri,

Magdalena Pazura

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68352-10-8

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90

insignis.pl, e-mail: [email protected]

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Dla Anny i Heather

W ogrodach chodzi przede wszystkim o ludzi, a dopiero potem o rośliny.

Katherine Swift, The Morville Hours

 Wprowadzenie

Z początkiem grudnia, zanim wydarzyło się wszystko inne, postawiono mi tarota. Poszłam na imprezę, na której była też tarocistka. Po kilku drinkach usiadłam w ciemnym boksie klubu nocnego, wybrałam karty, przełożyłam je i wysłuchałam jej odpowiedzi na moje pytanie: „Jaki będzie nadchodzący rok?”.

Ludzie, którzy nie wiedzą za wiele o tarocie, mają nadzieję, że opowie im on o ich przyszłości lub wyjawi prawdę. Ci, którzy wiedzą więcej, rozumieją, że tarot częściej potwierdza to, co już wiesz, ale z czym być może nie chcesz się skonfrontować. Tarocistka odwróciła karty dłońmi o długich paznokciach: Świat, Wisielec, Pustelnik i Cesarzowa. Przemawiała do mnie poprzez nie, opowiadała o potencjale wielkich zmian i możliwościach, ale również o pewnym zagrożeniu stagnacją. Doradziła mi, że jeśli chcę osiągnąć to, na co liczę, powinnam spędzić trochę czasu sama i zwrócić się po siłę, radę i przewodnictwo do kobiet w moim życiu.

Miesiące później myślałam o karcie Cesarzowej. W talii to właśnie ona ma wizerunek najbardziej zbliżony do Matki Ziemi, reprezentuje płodność i obfitość, miłość płynącą z ziemi. Oznacza również kobiecość. Myślałam o Cesarzowej i o najważniejszych kobietach mojego życia. O siostrze i matce oraz dwóch najlepszych przyjaciółkach, kobietach, które podziwiam, z którymi żartuję i knuję. Teraz byłam zmuszona ograniczać się do wysyłania im wiadomości głosowych na WhatsAppie. Z większością z nich nie widziałam się od zimy. Pandemia nas rozdzieliła i w dziwny sposób zakrzywiła czas. Starałam się zrozumieć to nieoczekiwane i nowe, co miało zmienić moje życie – małżeństwo, nowy wspólny dom – tęskniąc jednocześnie za wolnością i zamętem, które były żywiołem dwudziestoparoletniej mnie, co teraz wydawało się bardzo odległe.

Wraz z przyjaciółkami czułyśmy, jakby lockdown po cichu przyspieszył przejście od dziewczęcości do kobiecości. Spodziewałam się świętowania ostatnich chwil życia, z którego wyrastałyśmy, aby zatrzymać się przy nich na moment przed przemianą. Zamiast tego wszystko urwało się nagle, jakby ktoś zapalił światło tam, gdzie powinien panować półmrok. Czas naszej przemiany ukradły lockdowny i nieobecność. Spotykam przyjaciółkę i zastaję ją w trzydziestym ósmym tygodniu ciąży, pochłoniętą przeprowadzką zbyt skomplikowaną, by ją wyjaśnić w wiadomościach tekstowych. Nieoczekiwanie wszyscy dorośliśmy w izolacji.

Pojawiło się we mnie poczucie osamotnienia, które przejawiało się na różne sposoby, wywoływało złość, melancholię i apatię. Przez tygodnie, miesiące mój mózg był ponury i ospały, reagując stanowczą odmową na ograniczenia, jakie powodowało zamknięcie w domu. Brakowało mi pomysłów i nie chciało mi się nic robić. Desperacko pragnęłam kontaktów z innymi, chociaż nigdy wcześniej nie wiedziałam, że ich potrzebuję, ponieważ zawsze miałam to szczęście, że mogłam je utrzymywać. I tak zaczęłam ich szukać na zewnątrz, poza kręgiem bliskich mi osób, wobec których zmieniałam się nie do poznania – w kogoś, kogo nie znałam. Szukałam wskazówek dotyczących kobiecości u kobiet, których nigdy nie spotkałam.

W połowie tego straconego roku otworzyłam zielony zeszyt i zapisałam listę nazwisk. Były to kobiety – w większości nieznajome – z którymi chciałam porozmawiać o ich ogrodach i życiu, bo ich działalność mnie zainteresowała. Wszystko to dlatego, że kobiety zawsze zajmowały się ogrodnictwem, nasze historie zostały jednak pogrzebane wraz z wykonaną pracą. Przez stulecia zgłębiałyśmy tajemnice gleby. Zrywałyśmy zioła i suszyłyśmy je w celach leczniczych; wplatałyśmy nasiona we włosy, aby kultywować tradycję, nawet gdy przyszłość zapowiadała się niepewnie i krwawo. Zbyt często bez uznania, po cichu czyniłyśmy świat piękniejszym. Chciałam spróbować to zmienić, zobaczyć ogrody stworzone przez kobiety, dowiedzieć się, co je zachęciło do wyjścia z domu, do pracy z ziemią, siania nasion i pielęgnowania roślin, nawet gdy na ich barkach spoczywało tak wiele innych obowiązków. Chciałam wiedzieć, jak życie doprowadziło je do tego miejsca, w którym się znajdują, i co przynosi im teraz.

Kierowana wewnętrznym przymusem przez sześć lat uprawiałam różne rośliny na balkonach, z których pierwszy był mniejszy i jaśniejszy niż drugi. Zajmowałam się uprawą w radości, smutku, w poczuciu wspólnoty i gdy miałam złamane serce. Robiłam to, aby świętować i aby się uspokoić. Uzależniłam się od patrzenia na rośliny i dbania o nie, dawało mi to poczucie równowagi. Po niemal trzech latach przekształcania zacienionego kawałka balkonu w bujną, zieloną, przyjazną oazę stanęłam przed pustą przestrzenią ogrodu na tyłach domu.

Zawsze uczyłam się o roślinach, rozpoczynając od ich historii: skąd się tu wzięły, co reprezentują, jakie mają właściwości i jacy ludzie mogą być z nimi związani? Zrobiłam karierę jako storytellerka: będąc dziennikarką, przez ponad dekadę codziennie opowiadałam historie. Teraz chciałam usłyszeć – a być może nawet opowiedzieć – historie tych kobiet. Dowiedzieć się, co je skłoniło do zajmowania się ogrodem, być może lepiej zrozumieć własną potrzebę kontaktu z ziemią, być może lepiej zrozumieć, co to znaczy być kobietą.

Na początku zwracałam się do osób znalezionych w mediach społecznościowych oraz tych wyłonionych w trakcie poszukiwań online. Prosiłam je o spotkanie w wybranej przez nie zielonej przestrzeni – obowiązywały pandemiczne restrykcje, w tym czasie żyliśmy pomiędzy lockdownami. Zdawałam sobie coraz bardziej sprawę, że wiele historii i wiele kobiet jest poza moim zasięgiem, stworzyłam więc prosty formularz online. Oprócz kilku podstawowych pytań – przedział wiekowy, miejsce zamieszkania – zawierał to, które uznałam za najbardziej istotne i decydujące: „Co sprawiło, że zajęłaś się ogrodnictwem?”. Udostępniłam link online i do kolejnego poranka dostałam ponad pięćset odpowiedzi.

Te wiadomości od hojnych nieznajomych czytałam z ogromnym zainteresowaniem. W krótkich, rzeczowych zdaniach były poruszone wszelakie życiowe sytuacje. Depresja poporodowa, strata, żałoba, migracja, powrót do zdrowia, poczucie tożsamości, macierzyństwo. Te kobiety uprawiały ogrody, aby w sytuacjach, w których postawiło je życie, znaleźć dla siebie przestrzeń. Zauważyłam pewien wyłaniający się wzorzec: lockdown i – co mało zaskakujące – przeprowadzka do domu z ogrodem były głównymi motywatorami podejmowania się tego zajęcia. Niektóre kobiety, często starsze, uznawały dbanie o zieleń za część domowych obowiązków, ignorowanych przez ich partnerów. W wiadomościach bardzo często pojawiały się słowa takie jak „mama” i „matka”. Byli w nich również obecni dziadkowie botanicy oraz ojcowie rolnicy, którzy pomagali nawiązać kontakt z ziemią, jednak w większości przypadków czytałam o innych kobietach.

Historie pochodziły z południowego Londynu i Szwajcarii, z Nowego Jorku i Newcastle. Czytanie ich było pasjonujące, ale jednocześnie miało dla mnie słodko-gorzki smak: nie było możliwości, żebym porozmawiała ze wszystkimi siedmiuset kobietami, które ostatecznie odpowiedziały na mój formularz; byłoby świetnie, gdyby udało mi się skontaktować chociaż z dziesięcioma procentami. Niemniej niektóre z nich mnie zafascynowały. Wysłałam istną lawinę e-maili.

Otwierałam skrzynkę pocztową specjalnie po to, aby znaleźć odpowiedzi z sugerowanymi datami i adresami spotkań. Poświęcałam dni na podróże przez kraj, czasem przez kontynent, dla kilku godzin rozmowy. Niekiedy wychodziłam z nich z poczuciem pustki i frustracji. Pogawędki zawsze były przyjemne i pełne ciepła, ale niektóre sprawiały, że musiałam walczyć, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie. Mimo wszystko jednak nie mogłam się oprzeć pokusie, by rozmawiać z kobietami o ich relacji z ziemią i dowiedzieć się, co je do niej przyciąga wciąż i wciąż na nowo.

Wiele razy wracałam do domu podbudowana spostrzeżeniami, które miałam szczęście usłyszeć. Zachowywałam fragmenty historii i odtwarzałam je sobie ponownie tygodnie i miesiące później, w swoim ogrodzie lub przechadzając się po ulicach: były to przebłyski prawdziwej mądrości, które zmieniły mój sposób postrzegania świata. Jak wiele rozwijających się idei proces ten wymagał czasu, troski i odrobiny szczęścia. Często byłam zaskoczona, odtwarzając w głowie fragmenty przeprowadzonych rozmów podczas zajmowania się czymś zupełnie innym.

Gdy chciałam ustalić, dlaczego kobiety zwróciły się ku ziemi, obstawiałam kilka powodów. Myślałam o żałobie i ucieczce w bezpieczne miejsce. Myślałam o macierzyństwie i kreatywności. Ale myślałam również o ziemi jako miejscu zmian politycznych i o tym, co w tym kontekście oznacza bycie kobietą, posiadanie ciała, które przez wieki było przyczyną dyskryminowania, wykluczania i obiektem seksualizowania. Myślałam o kobietach, które postrzegają zajmowanie się ziemią jako drogę do zmiany i sposób protestu.

Dlatego też, kiedy szukałam kobiet, z którymi mogłabym porozmawiać, miałam pewne wyobrażenie o tematach do przedyskutowania. Czasami wynikało to z powodów, których dostarczyły mi, wypełniając formularz, z tego, co publikowały w mediach społecznościowych, lub z już opowiedzianych historii o ich relacjach z ziemią; czasami było to po prostu przeczucie. Dość szybko się przekonałam, że moje domysły dotyczące potencjalnych wniosków z wywiadów – jakichkolwiek zakładanych przeze mnie pobudek do zajmowania się ogrodem – różniły się od tego, o czym usłyszałam. Gdy spodziewałam się historii o dziedzictwie, okazywało się, że chodzi o odkupienie. Kiedy wyobrażałam sobie, że będzie o ucieczce, kończyło się na ograniczeniach. Spotykałam się z kimś i spodziewałam się zwykłej, prostej rozmowy, a kończyłam ją, niosąc ze sobą radości, straty, traumy i doświadczenia swojej rozmówczyni. Kiedy tak się działo, czułam, że treść tych rozmów jest głęboka i dotyka naprawdę istotnych tematów.

Denerwowałam się przed każdym spotkaniem. Przede wszystkim byłam oszołomiona otwartością tych kobiet. Dzieliły się swoim życiem z nieznajomą, której powierzały własne historie. Ja również często dzieliłam się sobą, rozmawiając z nimi bardziej otwarcie niż z kimkolwiek innym – o swoich przemyśleniach i obawach związanych z małżeństwem i posiadaniem dzieci. Czasem po wyłączeniu dyktafonu siadałyśmy i prowadziłyśmy bardziej wyważoną rozmowę, w której rady i spostrzeżenia były udzielane z troską – częściej w moim kierunku, ponieważ to ja szukałam informacji o doświadczeniach, których sama nie przeżyłam. Te kobiety i rozmowy, które z nimi przeprowadziłam, pomogły mi inaczej spojrzeć na moje życie, ale także pomogły mi inaczej spojrzeć na mój ogród.

Każda z moich rozmówczyń miała więcej niż jeden powód, aby zajmować się ogrodnictwem; życie nigdy nie jest czarno-białe. Każda z nich znalazła się na zewnątrz i pośród roślin z powodu różnorodnych oddziaływań. Im więcej rozmów o ogrodach przeprowadziłam z kobietami, tym więcej wspólnego dostrzegałam pomiędzy nimi. I w taki oto sposób przedstawiam je tutaj: kobiety, ich historie i przestrzenie, z którymi są związane. Wraz z upływem czasu, gdy tygodnie zmieniały się w następujące po sobie pory roku, wszystko, co usłyszałam, połączyło się w jeden spójny obraz. Zrozumiałam, że wszystkie kobiety zwracają się ku ziemi, aby rozkwitnąć.

1Brixton

Stałam przy drzwiach balkonowych późnym popołudniem i obserwowałam świetlne widowisko. Promienie słoneczne muskały gałęzie poruszane wiatrem, walcząc o to, by rozświetlić ściany. Wzdłuż listwy przypodłogowej wił się przedłużacz, wiklinowy abażur znaleziony przy śmietniku zwisał z sufitu, a wokół unosiło się wspomnienie dzikiej dumy i nieprzespanych nocy spędzonych w tym miejscu. Wkrótce opuszczę to mieszkanie. Ale najpierw obejrzę jeszcze jeden pokaz cieni na deskach podłogi.

Ta przestrzeń – kiedyś obskurne, odrobinę zawilgocone byłe mieszkanie komunalne – stanowiła nowy początek. Trzy lata temu odebrałam pojedynczy mosiężny klucz od poprzedniego lokatora i po piętnastu miesiącach tułania się po mieście w końcu poczułam odrobinę stabilności. Kiedy weszłam do mieszkania, zerwałam ze ścian tapety i styropianowe panele. Z zapałem zaczęłam urządzać miejsce, które było w całości moje. Przyjaciółka nazwała je „domkiem na drzewie”, a gdy zaczęłam obserwować, jak drzewa za oknem się zmieniają, odzwierciedlając zmianę pór roku, nazwa się przyjęła. Ta przestrzeń dawała mi poczucie ciężko wywalczonej, ocalającej samotności: była tylko dla mnie.

W tych pierwszych tygodniach powiedziałam sobie, że balkon może zaczekać. W środku było zbyt dużo do zrobienia. Nie minął jednak miesiąc, gdy w zimną i słoneczną sobotę późnego października poddałam się. Jeśli chciałam kolorów na wiosnę, musiałam posadzić cebulki jesienią. Pudełka miniaturowych białych narcyzów rywalizowały na półkach supermarketu z rolkami papieru toaletowego i makaronami; zamówiłam również garść innych cebulek przez internet – te wylądowały na moim biurku w pracy. Straciłam grunt pod nogami na ponad rok, ale teraz mogłam stworzyć ogród.

Ten balkon był większy niż poprzedni, który trzymał mnie w ryzach, nawet kiedy wszystko inne się rozpadało, i spowijał go cień. Nowy teren został zajęty zarówno przeze mnie, jak i przez wiewiórki i gołębie. Balkon był pusty. Wypełniłam go jednak, tworząc na nim dziwną hybrydę tropików (bambusy, paprocie Phlebodium, asparagusy) i wiejskiego ogrodu (naparstnice, drobne astry, marzanki wonne, bodziszki), aby stworzyć oazę nie z tej ziemi. Rozłożyłam plastikowy dywanik, przecisnęłam krzesła z giętego drewna przez drzwi i postawiłam stolik z melaminowym blatem, który podnosiłam lub opuszczałam w zależności od pory roku. Przestrzeń miała zaledwie pięć metrów kwadratowych, ale to wystarczało, by spędzać tutaj całe weekendy. Mogłabym bezczynnie wylegiwać się na kanapie, ale godzinami zajmowałam się doniczkami i roślinami na balkonie; podlewałam je, nawoziłam i delikatnie obrywałam stare liście. Stół wypełnił się rozsadami, a krzesła skrzynkami na rośliny. Spoglądałam czasem na swoją pracę z satysfakcją, na przykład po kilku godzinach sadzenia bulw na mrozie, ale głównie moją uwagę zaprzątało samo działanie. Intuicja i wyzwanie równoważyły się, kiedy wychodziłam na zewnątrz, aby zrobić jedną rzecz, i wracałam godzinę później z opuszkami palców pociemniałymi od ziemi. Balkon często mnie zaskakiwał – rozwiniętym o mroźnym świcie bladoniebieskim Irisreticulata albo obfitym wysypem nasturcji – ale nie wiedziałam, że pielęgnuję przestrzeń, która ostatecznie pomieści dwoje.

Przez całą wiosnę i lato ja i Matt pracowaliśmy i jedliśmy przy tym samym malutkim stoliku, zderzając się na podłodze stopami i kablami laptopów. Spaliśmy, dopóki o świcie nie obudził nas trel ptaków. Pewnego majowego popołudnia spędzanego na balkonie postanowiliśmy się pobrać. Po tym, jak powiedziałam „tak”, nastąpiła nieoczekiwana zmiana, jakbyśmy w jakiś sposób stworzyli siebie od nowa. Przyjemne zdenerwowanie jak podczas pierwszych randek. Być może chodziło o absurd tej sytuacji: że coś tak prostego jak zadanie pytania i odpowiedzenie na nie może wpłynąć na resztę naszego życia. Czułam się fantastycznie i niedorzecznie, jakby cały świat stanął na głowie. Utrzymywaliśmy to w tajemnicy przez kilka dni, zanim – zachowując konieczny z powodów pandemicznych dystans – mogliśmy odwiedzić jego rodzinę i spotkać się ze znajomymi na naszych codziennych spacerach. Mojej rodzinie powiedzieliśmy o tym przez Zooma i patrzyliśmy, jak w jednej chwili małe pikselowe twarze zmieniają się z zaskoczenia. Jakie to było trudne, jakie wyjątkowe – i… lekkie niczym piórko.

Przez większą część swojej dorosłości nie sądziłam, że wyjdę za mąż. Nie wyobrażałam sobie siebie w białej sukni nawet jako mała dziewczynka i to pragnienie wcale nie pojawiło się z wiekiem. Uwielbiałam śluby innych ludzi, ale nie mogłam zignorować dziwnych pułapek, w które wpadali moi znajomi. Byłam na tak wielu weselach, podczas których panna młoda siedziała cicho, gdy przemawiający mężczyźni chwalili jej umiejętności organizacyjne. Mieli na myśli wydarzenie zorganizowane przez nią niemal samodzielnie, którym wszyscy w danej chwili się cieszyliśmy. Zastanawiałam się wtedy, gdzie się podziały kobiety, które znam, tak zadziorne i zabawne – jakby zniknęły po włożeniu swoich białych sukni. Wszystkie byłyśmy zdolne do czegoś więcej niż zamawianie dekoracji. A jednak również znalazłam się w tym miejscu, z pierścionkiem na palcu, prowadząc abstrakcyjne rozmowy o tym, jak może wyglądać nasz ślub. Kochałam Matta i chciałam za niego wyjść, ale wiedziałam, że związanie życia z mężczyzną będzie oznaczało kompromisy, którymi on nie będzie musiał się przejmować. Ślub jest czymś, co komplikuje i oczarowuje. Zmienia życie kobiet, które go pragną, niezależnie od powodu.

Natknęłam się na postać Mary Delany w niezbyt obszernym skrypcie, który znalazłam w internecie, i pomyślałam, że wydaje się ona typem osoby, z którą mogłabym pójść na imprezę. Arystokratyczna, to prawda, ale i bystra. Była niesamowicie wszechstronnie wykształconym i kreatywnym człowiekiem. Mistrzyni słów i obrazów, pisała, malowała, zakładała ogrody i dedykowała groty swoim przyjaciółkom. Delany była po siedemdziesiątce, kiedy zaczęła tworzyć z bibuły kolaże przedstawiające rośliny i przyklejać je do czarnego tła. Działo się to pod koniec XVIII wieku; Delany urodziła się w 1700 roku. W czasach, kiedy artyści botanicy przedstawiali skradzione zdobycze ekspansji kolonialnej w subtelny sposób, pomijając krwawe okoliczności ich pozyskania, Delany eksponowała każdy detal: działkę kielicha i pręciki, słupki i płatki. Czterdzieści lat wcześniej pojawiła się na dworze w szerokiej na sześć stóp czarnej sukni, która była pokryta kwiatami odwzorowanymi z botaniczną dokładnością. Całość zaprojektowana została przez nią samą – wszystkie inne kobiety nosiły pastele. Kiedy zmarła, Erasmus Darwin poświęcił jej kilka poetyckich wersów.

Delany sprzeciwiała się różnym rzeczom, a kiedy nie mogła tego robić, znajdowała inne wyjście. Była zaciekłą krytyczką małżeństwa, niemniej została do niego zmuszona, gdy majątek jej rodziny podupadł. W wieku siedemnastu lat została wydana za chorego na dnę moczanową pijaka, starszego od niej o trzydzieści osiem lat. „Zostałam poświęcona”, pisała o tym związku. Miała dwadzieścia cztery lata, gdy znalazła męża „całkiem sinego na twarzy”. Ten nie zmienił testamentu, więc spadek, dla którego Delany została wydana za mąż, nie należał do niej, tylko do siostrzeńca zmarłego. Kolejne dwie dekady spędziła, odrzucając oświadczyny i pisząc do siostry o zalotnikach, których rozczarowała. Mając czterdzieści trzy lata, wbrew woli rodziny wyszła ponownie za mąż za mężczyznę o imieniu Patrick, który obiecał jej „wsparcie przy wytrwaniu w jej artystycznej działalności” – i ogród.

Na ziemi Patricka Delany’ego Mary zbudowała własny zielony zakątek. Stworzyła sekretne miejsca i zakamarki pełne dzikości, zaprojektowała Chatę Żebraka pod wzgórkiem, z sugestywnym żabotem liści przypominających srom dookoła owalnego wejścia. Ogród napędzał kreatywność Delany, podobnie jak małżeństwo, nawet jeśli ona i Patrick byli bardziej towarzyszami niż kochankami. Po latach odrzucania instytucji małżeństwa i uznawania jej za więzienie w końcu znalazła sposób, aby zadziałała ona na jej warunkach.

Nie byłam jak Delany: nie byłam arystokratką, nie urodziłam się w 1700 roku, nie byłam zależna od mężczyzny pod kątem bezpieczeństwa lub statusu, chociaż wciąż żyłam w patriarchalnym społeczeństwie. Zaręczyłam się jednak po tym, jak obiecałam sobie, że nie wyjdę za mąż, i byłam osobą zyskującą dostęp do ogrodu dzięki mężczyźnie, którego miałam poślubić. Przed laty, gdy nasz związek był niepewny i nowy, spacerowałam z Mattem swoją ulubioną ulicą w Londynie. Jest to długa, prosta droga na wzgórze w Camberwell, otoczona po obu stronach chwiejącymi się georgiańskimi domami z okiennymi szybami tak starymi, że załamują światło. Frontowe ogrody są tutaj warte uwagi, zasługują, by je oglądać. Matt powiedział, że pewnego dnia chciałby podarować mi ogród. To był dokładnie ten rodzaj prostej, niedorzecznej ambicji, którą miał w zwyczaju realizować – odważnej, wielkiej i niepowiązanej z rzeczywistością. Zaśmiałam się. Wciąż uważam, że była to najbardziej romantyczna rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział.

Wyciągnęłam z kieszeni klucze od samochodu, chwyciłam je w dłoń. Czas ruszać. Dziesięć ostatnich kroków po rozgrzanej słońcem podłodze. To tutaj ukształtowałam swoją niezależną kobiecość, mając szczęście mieszkać sama. Myślałam o kolacjach przy pustym stole, o napisanych słowach, o zapłaconych rachunkach. Trochę się zastanawiałam nad statystykami, z których wynika, że po małżeństwie poziom szczęścia u kobiet spada, a u mężczyzn wzrasta. Myślałam o niewidzialnej pracy, która zdarza się w związkach heteronormatywnych – kupowanie kartek urodzinowych, sprawdzanie kalendarza, pamiętanie o zaleceniach dietetycznych wszystkich zaproszonych na kolację. Te niewielkie ciężary spadały na moje barki i wiedziałam, że będzie ich więcej. Aby zbudować z kimś dom – życie – niezbędne jest wzajemne pójście na kompromis i dzielenie się sobą. Przeprowadzając się, Matt i ja zyskiwaliśmy nową, lśniącą przestrzeń. Ale nie mogłam pozbyć się myśli, że porzucam niezależność, którą miałam, mieszkając w pojedynkę.

Nie robiłam nic niezwykłego, wielu moich znajomych mieszkało ze swoimi partnerami, zaręczało się lub brało ślub. Byłam podekscytowana na myśl o domu, który Matt i ja mieliśmy razem stworzyć, ale z trudem radziłam sobie z realiami tej sytuacji. Bycie kobietą po trzydziestce w stałym związku to nieustanny taniec na linie oczekiwań. Pytanie o dzieci wciąż wisi w powietrzu, ciążąc w kierunku ziemi, i pojawia się przy każdym stole obiadowym i stoliku kawowym, w każdym pubowym ogródku czy parku, który odwiedzamy. Pakowałam pudła, kiedy otrzymałam wiadomość tekstową od siostry z ofertą rzeczy, z których wyrośli jej chłopcy, ponieważ teraz będziemy mieli trochę więcej miejsca. Powiedziałam jej, że nie chciałabym zapeszyć, mając je w domu. Było tak wiele spraw, które starałam się rozgryźć.

Zawsze było mi łatwiej zbywać temat posiadania dzieci niż dokładnie się mu przyjrzeć. Podobnie z małżeństwem – przez większość czasu, gdy miałam dwadzieścia parę lat, myślałam, że do niego nie dojdzie. Wszystko się wtedy waliło, byłam wówczas z kimś, kto tego nie chciał. Oddałam się swojej karierze – być może tak było łatwiej, a nawet szlachetniej? Zamiast tego wyobrażałam sobie dorosłość jako uleganie słabostkom i niezależność. Imprezy w tygodniu i wakacje w środku roku szkolnego. Zaklinałam się, że będę wspaniałą ciocią, zabawną przyjaciółką, powierniczką, do której dzieci znajomych będą przychodzić, gdy staną się nastolatkami. A jednak nie było to do końca szczere: byłam po trzydziestce i wyglądało na to, że myśl o dziecku wkradała się w moje wyobrażenia o przyszłości. Nigdy nie byłam pewna, czy chciałabym mieć lub wychowywać dzieci, a jednak nie mogłam się opędzić od myśli o macierzyństwie jako pewnego rodzaju celu.

Kiedy oglądaliśmy mieszkanie, myślałam o tym, jak by to było wychowywać w nim dziecko. Zastanawiałam się, gdzie będziemy trzymać wózek i czy okazałe frontowe schody staną się codziennym utrapieniem, gdy trzeba będzie je pokonywać z dzieckiem na rękach. Myślałam o umiejscowieniu łóżeczka dziecięcego koło naszego łóżka, o wysokim krzesełku do karmienia w kuchni. Wyobrażałam sobie wszystkie atrybuty niemowlęctwa na przykładzie niewidzialnego, bezimiennego dziecka z owłosioną główką kręcącego się po kuchni, jego małego ciałka zwiniętego w kłębek na kanapie. Te myśli nie zaczęły się pojawiać świadomie; były powiewem życia, o którym nie wiedziałam, że go pragnę.

Bałam się tego, jak macierzyństwo zmieni moje życie. Sądziłam, że byłoby mi źle, gdybym tkwiła z dzieckiem cały dzień w domu. Martwiłam się tym – i może miałabym o to żal – jak nowe obowiązki zepchną na drugi plan czas przeznaczony na pracę twórczą. Zastanawiałam się nad zmianami biologicznymi, które zachodzą w ciałach matek. Nie chciałam, by mój mózg się zmieniał, by moje zmysły stały się przytępione przez płacz o zmierzchu.

Ogrody mogą być przestrzeniami kobiet, jak ten zbudowany przez Mary Delany, ale są również kojarzone z dziećmi, które kobiety rodzą. Widziałam przyjaciółki z okazałymi brzuchami zakładające ogrody i młode matki odstawiające dziecko od piersi, by karmić je plonami z grządek warzywnych przez cały sezon wegetacyjny. Czytałam relacje kobiet, które po poronieniach i nieudanych próbach zapłodnienia in vitro wyładowywały swój pełen gniewu żal, brutalnie wyrywając z korzeniami róże Kiftsgate i sadząc kolorowe rośliny w środku zimy. Istnieją ogrody, które się zmieniały, aby dostosować się do dzieci – z trawnikami do zabawy, rabatami kwiatowymi zamienionymi na trampoliny – i takie, które istnieją, aby utrzymać pragnienie ich posiadania. Gdy wyobrażałam sobie ogród, który będziemy dzielić z Mattem, myślałam o piwoniach i groszku pachnącym, o kopaniu w ziemi i o tym, jak wszystko będzie rosnąć. Nie byłam pewna, czy myślę o dziecku.

Związek pomiędzy ogrodnictwem a macierzyństwem wydawał mi się zbyt upraszczany. Zarówno jedno, jak i drugie to brudny i dziki akt kreacji, głęboko satysfakcjonujący w sposób, który ciężko dostrzec z zewnątrz. Jednak wiedziałam, że gdy będę miała dziecko, moja relacja z ogrodem ulegnie zmianie. Obawiałam się, że zostanie uznana za pobłażanie sobie, za coś, co wymaga nakładu czasu i energii, których już bym nie miała. Wyobraziłam sobie ogród zagracony plastikowymi zabawkami. Poza kwestiami praktycznymi było w tym coś głębszego: jeśli ogród jest moją przestrzenią do kształtowania, miejscem, gdzie mogę być na własnych warunkach, co będzie oznaczać wprowadzenie do niego dziecka?

Ostatniego dnia lipca czuć w powietrzu upał, widać, jak powietrze faluje nad asfaltem. Powinnam malować ściany, ale skończyłam w ogrodzie na kolanach, błądząc palcami po podłożu. Ziemia jest bardziej uboga, niż się spodziewałam, wysychająca glina zmieniła się w coś w rodzaju nędznego, spieczonego żwiru. Zbieram etykietki po butelkach na wodę i metalowe osłonki po tealightach wypalonych dawno temu. Biorę wiadro i podlewam kilka zwiędłych hortensji. To nasze pierwsze spotkanie – ogrodu i moje. Moje pierwsze zaznajomienie się z glebą. W tej chwili, w to gorące, suche popołudnie, nie mogę wyobrazić sobie nadchodzącego wzrostu. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, jak będą się tutaj zmieniać pory roku. Na razie zamierzam siedzieć i obserwować, gdzie pada światło. Co za szczęście, że mam ten ogród. Od teraz staje się on moim miejscem, Matt nie zajmuje się ziemią i nie będzie tego robił. Widzę tę działkę w sposób, w jaki on nie potrafi, nawet podczas tych przytłaczająco burzliwych początków. Ja postrzegam ją jako teren do odżywienia, widzę przyszły wzrost, którego będę świadkiem. On zaś po prostu widzi zieloną przestrzeń za oknami. Wypełnię ją życiem na własnych warunkach.