Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wyruszyłem 26 kwietnia 2017 roku. Wiedziałem, że mam przed sobą około 3000 kilometrów i, jeżeli Bóg pozwoli, za trzy i pół miesiąca dotrę do Jerozolimy – celu mojej pieszej, indywidualnej pielgrzymki w intencji pokoju. Poza drogą wyznaczoną przez Google oraz miejscowościami, w których zaplanowałem noclegi, wszystko inne było dla mnie jedną wielką niewiadomą. Nie wiedziałem, czy kondycyjnie podołam, kogo po drodze spotkam, w jakich warunkach będę nocował, no i czy po drodze nie przydarzy mi się jakaś kontuzja lub poważniejsza choroba. Na szczęście miałem już doświadczenie wielotygodniowego pielgrzymowania – z Lourdes do Santiago de Compostela oraz z Częstochowy do Rzymu. Byłem pewny, że podobnie jak wtedy, tak również teraz, pielgrzymka będzie niesamowitą przygodą i okazją wielokrotnego doświadczania Bożej Opatrzności."
Każdy rozdział książi został poprzedzony kodem QR przekierowującym do albumu zdjęć z danego kraju. Poniżej przykładowy album ze zdjęciami z Czarnogóry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wprowadzenie
Wyruszyłem 26 kwietnia 2017 roku. Wiedziałem, że mam przed sobą około 3000 kilometrów i, jeżeli Bóg pozwoli, za trzy i pół miesiąca dotrę do Jerozolimy – celu mojej pieszej, indywidualnej pielgrzymki w intencji pokoju. Poza drogą wyznaczoną przez Google oraz miejscowościami, w których zaplanowałem noclegi, wszystko inne było dla mnie jedną wielką niewiadomą. Nie wiedziałem, czy kondycyjnie podołam, kogo po drodze spotkam, w jakich warunkach będę nocował, no i czy po drodze nie przydarzy mi się jakaś kontuzja lub poważniejsza choroba. Na szczęście miałem już doświadczenie wielotygodniowego pielgrzymowania – z Lourdes do Santiago de Compostela oraz z Częstochowy do Rzymu. Byłem pewny, że podobnie jak wtedy, tak również teraz, pielgrzymka będzie niesamowitą przygodą i okazją wielokrotnego doświadczania Bożej Opatrzności.
Mimo że od urodzenia mieszkam w Poznaniu, postanowiłem wyruszyć z Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej, z Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju w Otyniu, gdzie kustoszem jest zaprzyjaźniony ksiądz Zbyszek Tartak. Tam też posługuję z przyjaciółmi w zespole muzyczno-ewangelizacyjnym „Syjon”. Tak więc zarówno intencja mojej pielgrzymki – pokój na świecie oraz tytuł Matki Bożej tego sanktuarium – Królowa Pokoju – idealnie ze sobą korespondowały. Istotne dla mnie było również to, że wyruszam z sanktuarium maryjnego, podobnie jak to miało miejsce w przypadku wcześniejszych pielgrzymek.
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie blog, który prowadziłem na Facebooku podczas drogi do Jerozolimy. Początkowo pisałem głównie z myślą o rodzinie i przyjaciołach. Stąd też osobisty i dość bezpośredni charakter tego dziennika. Przygotowując książkę, postanowiłem utrzymać ją w tym samym klimacie i pozostawić w formie blogu. Tylko tam, gdzie było to konieczne, wprowadziłem korekty ułatwiające czytanie oraz poprawiłem pewne nieścisłości. W tekście książki pozostawiłem emotikony z blogu, aby zachować jak najbardziej oryginalny zapis emocji, które towarzyszyły mi w drodze.
To chyba jedna z nielicznych książek, która w całości została napisana na telefonie komórkowym (iPhone 5s). Powstawała głównie wieczorami, po całym dniu wyczerpującej drogi. Zmęczenie powodowało, że czasami przysypiałem nad tekstem. Aby tego uniknąć, starałem się pisać również w ciągu dnia – podczas marszu, oczywiście, gdy warunki na to pozwalały. Sympatyczne komentarze i słowa wsparcia, które pojawiały się na blogu, rekompensowały ten wysiłek i dodawały mi sił. Powstanie tej książki postrzegam jako mały cud, gdyż w szkole średniej zawsze miałem duże trudności z pisaniem wypracowań, a tu, ku mojemu zdziwieniu, wiele osób sygnalizowało, że dobrze im się czyta mój blog. No, ale z łaską Bożą wszystko jest możliwe.
Istotnym elementem każdej książki-drogi są zdjęcia przedstawiające piękno i różnorodność przyrody. Wielokrotnie byłem zauroczony majestatem gór, bezkresem morza oświetlonego promieniami zachodzącego słońca, pięknem jezior, lasów, łąk usłanych kwiatami po horyzont, a także surowością pustynnych terenów o księżycowym krajobrazie. Idąc do Jerozolimy, zrobiłem ponad trzy tysiące zdjęć. Sądzę, że przynajmniej kilkaset z nich wartych jest obejrzenia. Stąd, aby cena książki z dużą liczbą fotografii nie ograniczyła jej dostępności, dla każdego rozdziału przygotowałem kod QR skojarzony z albumem zdjęć, który można przeglądać na smartfonie czy tablecie. Proszę, potraktujcie to rozwiązanie informatyczne jako bezpłatne uzupełnienie książki. Będę się starał, aby korzystanie z elektronicznych albumów zdjęć było zawsze możliwe. Jednak ze względu na ich niematerialny charakter, nie mogę tego w 100% zagwarantować1.
Oprócz samej drogi, jednym z ważniejszych aspektów mojej pielgrzymki były spotkania z ludźmi – różnych narodowości, w różnym wieku, różnych profesji, żyjących w bardzo różnych warunkach. Byli to zarówno chrześcijanie, muzułmanie, żydzi, jak i osoby niewierzące. Niezależnie od tych różnic, prawie zawsze spotykałem się z ogromną życzliwością. Nocowałem u księży na plebaniach, w klasztorach, w domach u rodzin, przy meczetach, a nawet kilkukrotnie byłem za darmo goszczony w hotelach. Zdarzało się, że od zupełnie obcych ludzi otrzymywałem wsparcie finansowe. Ogromną życzliwość okazywały mi dzieci i młodzież. To były niesamowite sytuacje, spotkania i rozmowy. Bardzo się cieszę, że mogę się z Wami podzielić dobrem, którego tak często od innych doświadczałem.
Mam nadzieję, że lektura tej książki będzie dla Was inspiracją do podejmowania Bożych wyzwań i doświadczania życia jako przygody z Panem Bogiem.
1
Ewentualne problemy z dostępem do elektronicznych albumów zdjęć nie mogą być podstawą reklamacji książki i jakichkolwiek roszczeń finansowych w stosunku do mnie czy wydawnictwa
all4peace
.
Wstęp
Pięć dni temu, 26 kwietnia 2017 rozpocząłem pieszą, indywidualną pielgrzymkę z Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju w Otyniu do Jerozolimy. Nie planowałem pisać „dziennika pielgrzyma” zwłaszcza w formie blogu, jednak za namową rodziny i przyjaciół zdecydowałem się na to. Jako że mogą tu również trafić osoby, które mnie nie znają, stąd na początek kilka słów wprowadzenia.
Nazywam się Jacek Jelonek, pochodzę z Poznania, z zawodu jestem informatykiem, a w życiu prywatnym szczęśliwym mężem kochającej żony – Marty. Pierwszą swoją dłuższą pielgrzymkę odbyłem z Lourdes do Santiago de Compostella w 2012 roku (około 1000 km). Poniżej „profetyczny” fragment z zapisków, które wtedy prowadziłem.
Dzień 26. 23 września 2012 (niedziela) Molinaseca » Cacabelos [25.5, 712.9 km]
Wychodzę rano z Justyną i x. Janem. Zgodnie z prognozą pogody pada intensywnie (...). By the way, nie wiem czy zauważyliście, na jednym ze zdjęć z ubiegłego tygodnia, jest kilka drogowskazów z odległościami m.in. do Santiago, Rzymu i do... Jerozolimy. Może faktycznie za rok Częstochowa » Rzym, a za dwa lata Góra Karmel lub Nazaret » Jerozolima. Upss, chyba nie powinienem tego jeszcze pisać. Znowu, Mamo, będziesz się niepotrzebnie niepokoić... no, ale przecież te pomysły mam po Tobie.
„Proroctwo” zaczęło się wypełniać. Pielgrzymkę z Częstochowy do Rzymu faktycznie odbyłem, przy czym nie rok, a dwa lata później. Jej celem był udział w kanonizacji Jana Pawła II. Szedłem przez sześć tygodni Wielkiego Postu, pokonując w tym czasie 1500 kilometrów. Było trudniej niż w drodze do Santiago. Początkowo brakowało mi alberg – miejsc noclegowych dla pielgrzymów. Poza tym, na Camino każdego dnia spotykałem wielu innych pątników, a idąc do Rzymu, prawie całą drogę szedłem sam. Z perspektywy czasu widzę, że Bóg w ten sposób przygotowywał mnie psychicznie i duchowo do odbycia tej najdłuższej i najbardziej wymagającej pielgrzymki – do Ziemi Świętej.
Z pielgrzymką do Jerozolimy było trudno jeszcze przed jej rozpoczęciem. Chyba poza księdzem Zbyszkiem, Justyną oraz Michałem, wszyscy mi ją odradzali, a w najlepszym razie nie zachęcali. Głównymi argumentami były: kwestia bezpieczeństwa, zbyt intensywna i wyczerpująca droga w kontekście moich ostatnio nie najlepszych wyników badań krwi, no i przede wszystkim pozostawienie żony samej w domu na trzy i pół miesiąca – „kompletny brak rozsądku i serca”. Patrząc z zewnątrz, pewnie też tak bym to ocenił. Jednak z drugiej strony, od roku zaczęły pojawiać się pewne zdarzenia, które odczytywałem jako Boże znaki przynaglające mnie do odbycia tej pielgrzymki. Poniżej kilka z nich.
Wiosną 2016 roku otrzymałem mail z serwisu internetowego booking.com, z elektryzującym tematem: „
Ruszaj na spotkanie przygodzie do miasta Jerozolima!
”.
Po zakończeniu 8-dniowych rekolekcji ignacjańskich (w milczeniu, bez dostępu do Internetu) pierwszy mail, jaki otrzymałem, zawierał zaproszenie do kawiarni „Cafe Misja” na spotkanie z Darią Urban i Wojciechem Kostykiem, pt.: „Zakochani w drodze –
piechotą do Jerozolimy
”.
Jesienią, podczas Eucharystii, wzruszam się prawie do łez słysząc psalm 122 i słowa „
Już stoją nasze stopy w twoich bramach, Jeruzalem
”.
Gdy Marta niepokoiła się o moje bezpieczeństwo, czytaliśmy akurat rozdział z książki „Formacja uczniów” (autor H. Prado Flores) zawierający fragment:
„Gdy Mistrz nakazuje cokolwiek, należy być posłusznym, niezależnie od tego, co by to nie było, z tej prostej przyczyny, że tak mówi Mistrz. Słowo Mistrza jest prawdą, choćby wszystko zdawało się temu przeczyć: trzeba pozwolić na umycie sobie nóg, ponieważ tak mówi Mistrz;
trzeba iść do Jerozolimy, chociaż to niebezpieczne
; trzeba przebaczyć siedemdziesiąt siedem razy, choćby wydawałoby się to przesadą”
.
Podsumowując, te różne „znaki” utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie jest to mój pomysł na pieszą pielgrzymkę do Jerozolimy, ale raczej Boże zaproszenie do jej odbycia. Oczywiście mogłem się pomylić w tym rozeznaniu, ale jeśli nawet, to wolałem pomylić się w „tę stronę” niż w drugą, tzn. nie podejmując tego zaproszenia.
Ostatnia kwestia to intencja mojego pielgrzymowania. Otóż wyruszyłem w intencji pokoju, tego prawdziwego pokoju, który może dać tylko Bóg. Pokoju, który musi rodzić się w pierwszej kolejności w sercu każdego z nas, później promieniować na najbliższych, nasze rodziny, przyjaciół, znajomych i w końcu rozszerzać się na cały świat. Sądzę, że pokój międzynarodowy (polityczny) jest pochodną tego procesu, który możemy zainicjować i podtrzymywać poprzez modlitwę. To przeświadczenie było punktem wyjścia do opracowania przeze mnie strony internetowej https://all4peace.net. Serdecznie zapraszam do zapoznania się z nią, do zapalenia wirtualnej świeczki i przyłączenia się do modlitwy o pokój, bo najważniejsza jest... Miłość i Pokój :-).
1
Aby zobaczyć zdjęcia danego etapu mojej pielgrzymki, proszę zeskanuj kod QR poprzedzający wybrany rozdział tej książki. Jeśli nie masz w swoim urządzeniu mobilnym dedykowanej aplikacji-skanera, to zapraszam do skorzystania ze strony
https://qr-see.com
.
Bośnia i Hercegowina
Pagórki, które wczoraj rano pojawiły się na horyzoncie, pokonuję dzisiaj jeszcze przed południem. Wysoka temperatura i dość duża wilgotność powietrza sprawiają, że poranne ostre podejście jest wyjątkowo wyczerpujące. W takich warunkach półtora litra wody, w które zaopatrzyłem się wychodząc, szybko się kończy. Większość mijanych wiosek jest niezamieszkała. Na skutek działań wojennych sprzed ponad 20 lat część budynków jest bardzo zniszczona. Czasam są to wręcz zgliszcza zarastające krzakami. Natomiast przed domami w nieco lepszym stanie ustawione są tablice z napisem „prodaju”, czyli – na sprzedaż. Przez ponad trzy godziny nie mogę zaspokoić pragnienia i uzupełnić zapasu wody. W końcu, po intensywnych 12 kilometrach od wyjścia, widzę idącą w moim kierunku starszą kobietę. Pytam się o sklep w wiosce. Mówi, że muszę iść dalej jeszcze około dwa kilometry. Faktycznie sklep jest, ale niestety zamknięty. Przed nim kilku mężczyzn pije piwo. Jeden z nich płynną angielszczyzną informuje mnie, że za kilometr jest otwarty sklep. Jestem tak spragniony, że mimo wyczerpania przyspieszam kroku. Pokonuję pierwszy kilometr, drugi i trzeci i... nic – żadnego sklepu czy caffe baru. W końcu przed jednym z domów w ogrodzie widzę rodzinę siedzącą za stołem. Uff... no to jestem uratowany :-).
Proszę tylko o wodę, a już po chwili jestem zaproszony do stołu na sok, kawę i coś słodkiego. Okazuję się, że gości mnie rodzina, która w czasie wojny uciekła z Bośni do Chorwacji. Początkowo tłumaczem jest Anto, mąż Ivany. Później przyjeżdżają jego siostry Vesna oraz Sanda z kilkunastoletnią córką – Leą. Lea, znając najlepiej język angielski, staje się głównym tłumaczem rodzinnym. Przesympatyczna babcia – Slavica dba, aby mi niczego nie brakowało. Po upływie godziny, gdy zaczynam sygnalizować, że muszę już iść, wszyscy stanowczo nalegają, żebym został na obiedzie. Bez trudu ulegam :-). Obiad jest bardzo smaczny, a po nim kolejna kawa, sok i ciastka. Tak więc finałem niewinnej prośby o wodę jest najdłuższy w dotychczasowej pielgrzymce postój w ciągu dnia – dwie i pół godziny. Dzielę się z rodziną ideą modlitwy o pokój i prezentuję stronę all4peace.org. W międzyczasie Anto załatwia mi telefonicznie nocleg u znajomego księdza w Gradišce.
W końcu ruszam dalej, gdyż czas biegnie nieubłaganie, a ja mam jeszcze przed sobą ponad 17 kilometrów do przejścia. Po drodze w przeciągu godziny spotykam dwóch rowerzystów, którzy, widząc mnie, zatrzymują się, aby chwilę porozmawiać. Pierwszym z nich jest... Polak – Krystian ze Słupska, który wracając do kraju, zwiedza po drodze: Grecję, Albanię, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę i aktualnie Chorwację. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się drugi rowerzysta – Francuz – Mattehieu. Pochodzi z Nantes. Mówi, że zrobił sobie przerwę w studiach i od dziewięciu miesięcy indywidualnie przemierza na rowerze Europę wzdłuż i wszerz. Oczywiście korzystam z okazji i mówię mu o modlitwie o pokój oraz o projekcie all4peace.
Chwilę przed 19:00, ścigając się z chmurami burzowymi, docieram do przejścia granicznego (Chorwacja <-> Bośnia i Hercegowina). Wygrywam – tylko kilka kropli deszczu na mnie spada. Gradiška jest miasteczkiem usytuowanym zaraz za granicą, stąd dosłownie po 5 minutach jestem serdecznie witany przez młodego księdza – Marko. Po szybkim prysznicu idę na kolację i wydaję resztę kun, które mi zostały. Po godzinie zaczyna się porządna ulewa. Mam nadzieję, że do rana się wypada. Według prognozy pogody (Morecast) jutro do południa będą burze, ale na szczęście z niewielkim opadami – zobaczymy.
Ksiądz Marko zaprasza mnie na śniadanie do pobliskiej restauracji. Gdy opowiadam mu o kolejnych etapach mojej pielgrzymki, zaczyna dzwonić do znajomych księży. Po chwili mam już załatwiony jutrzejszy nocleg w miejscowości Banja Luka. Gorzej z dzisiejszym – w wiosce Turjak. Jest tam tylko prawosławna cerkiew. Ksiądz Marko uprzedza mnie, że generalnie mogę mieć problemy z noclegiem u popów.
Prognoza pogody na dzisiejszy poranek nie sprawdza się – nie pada i nie grzmi. Jest przyjemnie – 21 stopni, niebo lekko zachmurzone. Wychodzę dość późno, ale mam dzisiaj do pokonania tylko około 20 kilometrów, wiec nie jest to problem. Droga jest mało interesująca. Idę głównie przez nieco zaniedbane wioski. Mijam nieczynne caffe bary. Hmm... przecież ramadan rozpoczyna się dopiero za trzy dni.
Do wioski Turjak docieram po 14:00. Kieruję się od razu do cerkwi. Zgodnie z przewidywaniem księdza Marko pop nie za bardzo widzi możliwość przenocowania mnie. Gdy jednak mówię, że wystarczy mi tylko kawałek podłogi, pokazuje małe pomieszczenie w stanie surowym (ściany nieotynkowane, betonowa podłoga, brak światła/prądu). Jest to niewielki pokój w ledwo co wybudowanym budynku przycerkiewnym. Nie mając w zanadrzu planu B, korzystam z tej propozycji.
Odpoczywam przed domem popa, który wkrótce z żoną i z dzieckiem wyjeżdża. Po chwili zaczynają pojawiać się wokół mnie dzieci z wioski. Próbujemy ze sobą rozmawiać troszkę po angielsku, troszkę po serbsko-polsku i troszkę za pośrednictwem tłumacza Google. Są niezmordowane. Zadają tysiące pytań. Wszystko je interesuje. Dokąd idę, w jakim celu, co mam w plecaku, itd. Potem chcą zagrać w piłkę. Mimo, że jestem trochę zmęczony nie potrafię im odmówić. Gramy w siatkówkę przez płot. Jest wesoło. Po grze namawiają mnie, abym jutro przyszedł do ich szkoły i na lekcji języka angielskiego opowiedział o pielgrzymce. Obiecuję, że przyjdę. Dzieci są podekscytowane i pokazują mi nawet najkrótszą drogę z cerkwi do szkoły.
Po obiedzie sprawdzam jeszcze raz oferowane mi pomieszczenie, w którym mam spać. Jest bardzo brudne – zaśmiecone i zakurzone. Zdecydowanie nie zachęca, aby w nim nocować. Dochodzę do wniosku, że większy komfort będę miał pod zadaszonym, czystym wejściem do cerkwi. Zaczynam się tam rozkładać, gdy za chwilę ponownie pojawiają się dzieci. Gdy mówię im, że zamierzam tu spać, jedno przez drugie z przejęciem opowiada o różnych niebezpieczeństwach – o psach, które w nocy na pewno mnie pogryzą, o insektach, o zimnie, itd. Mówię, że w oferowanym mi pomieszczeniu jest brudno. Na to one, że za chwilę będzie czysto. Zdobywają skądś miotłę i po pięciu minutach pomieszczenie wyglądało całkiem przyzwoicie. Potem mam jeszcze z pięć wizyt dzieci w kilkunstominutowych odstępach. Najbardziej ujmują mnie te najmniejsze – cztero, pięciolatki, które przynoszą mi wiśnie w swoich małych rączkach. Coś niesamowitego! :-)
W nocy padało i było na tyle zimno, że musiałem założyć polar. Rano zgodnie z obietnicą idę do szkoły. Wyjaśniam nauczycielom, że zostałem zaproszony przez ich uczennice, że jestem pielgrzymem z Polski zmierzającym do Jerozolimy, no i że chętnie opowiem uczniom o sobie i o dotychczasowej drodze. Jest jeszcze przed 8:00, wiec najpierw zostaję zaproszony do pokoju nauczycielskiego na kawę. Padają różne pytania. Atmosfera jest bardzo swobodna i serdeczna. Nauczyciele żartują między sobą. Mam wrażenie, że lubią swoją pracę i siebie nawzajem. Potem przechodzę do jednej z klas i opowiadam uczniom to samo, co wcześniej nauczycielom, może tylko nieco bardziej podkreślając intencję mojej pielgrzymki. Zachęcam do modlitwy o pokój i korzystania ze strony internetowej lub aplikacji mobilnej all4peace.
O 9:00 wychodzę z wioski. Jest dość chłodno. Sądzę, że nie ma więcej niż 16 stopni. Droga od początku prowadzi ostro pod górę. Pierwsze kilka kilometrów idę asfaltem, a później powinienem skręcić w lewo, w drogę gruntową. Nie zauważam skrętu, ale na szczęście idę tylko 200 metrów za daleko. Wracam. Po chwili okazuje się, że ta boczna droga, którą przeoczyłem, jest tylko na mapie, a w rzeczywistości prawdopodobnie jest o tak dawna nie wykorzystywana, że prawie całkowicie zarosła. Następne kilka kilometrów idę bardziej patrząc na ślad GPS-u na mapie w komórce, niż na rzeczywistą ścieżkę, której często wcale nie widać. Później, już po wyjściu ponownie na asfalt, uświadamiam sobie, że to przejście przez chaszcze było dość niebezpieczne, w kontekście tego, co mówił saper Vjekoslav o liczbie min znajdowanych na tych terenach. Anioł Stróż czuwał! :-)
Po pokonaniu pagórkowatych bezdroży dalej idę już tylko asfaltem w dół do samej miejscowości Banja Luka. 10 kilometrów przed „metą” zatrzymuję się na stacji benzynowej, aby ugasić pragnienie. Tym razem są to dwa litry napoju multiwitaminowego. Po kolorze i smaku sądzę, że oprócz witamin jest w nim dużo chemii. Błogosławię przed wypiciem, więc nie powinien zaszkodzić. Po chwili pojawia się mężczyzna ze stosem książek chrześcijańskich i proponuje mi jedną z nich. Mówię, że idę do Jerozolimy i że teraz nie mam czasu na czytanie. Wtedy sprzedawca – Nikaica – chce dać mi tę książkę za darmo. Dziękuję mu tłumacząc, że unikam każdego dodatkowego obciążenia nawet, jeśli to tylko kilkaset gram. Później rozmawiamy o mojej pielgrzymce, o modlitwie o pokój i stronie all4peace.net. Nikaica mówi o swojej pracy, wierze i o codziennym czytaniu Pisma Świetego. Wymieniamy się kontaktami i życzymy sobie nawzajem błogosławieństwa Bożego.
Do katedry w Banja Luce docieram o 17:30. Okazuje się, że Msza jest za pół godziny, więc mam czas na modlitwę i przygotowanie się do Eucharystii. Polecam Bogu szczególnie Wojtka – dzisiaj przyjmuje świecenia kapłańskie, chrześniaczkę Zosię – w dniu jej imienin (jej patronką jest św. Zofia Barat) oraz Kaję – jutro czeka ją kolejna poważna operacja kręgosłupa. Po Mszy idę pod adres, który dwa dni temu dostałem od księdza Marko. Niestety nie zastaję tam żadnego zgromadzenia. Musiałem źle zanotować albo ksiądz się pomylił... raczej to drugie, bo jak pamiętam był dość zakręcony :-). Na szczęście wczoraj dostałem wiadomość od Anto: „ sleeping place in Banja Luka (adress: Put Srpskih Branilaca124) contact person is priest Marijan. (...) God bless you! ”. Jestem głodny, wiec przed udaniem się do księdza Marijana, wstępuję do restauracji na obiadokolację. Bardzo sympatyczny kelner szybko lokalizuje miejsce mojego noclegu (8 kilometrów od restauracji), stawia mi gorącą czekoladę na deser (jest już całkiem chłodno) i zamawia taksówkę. W podziękowaniu daję mu karteczkę z hasłem „all for peace, peace for all” i adresem strony internetowej. Z drobnymi przygodami taksówkarz przywozi mnie do księdza Marijana. Jestem serdecznie przyjęty. Chwilę rozmawiamy. Mam do dyspozycji pokój z łazienką. Po dwóch dniach intensywnego marszu kąpiel od stop do głów w cieplej wodzie i wygodne łóżko z pościelą to coś wspaniałego! Małe, zwykłe rzeczy, a jak cieszą.
Zgodnie z wczorajszym ustaleniem spotykam się księdzem Marijanem na śniadaniu o godzinie 6:30. Wygląda na zmęczonego. Pytam, czy tej nocy źle spał, czy jest to raczej to wynik skumulowanego przepracowania. Odpowiada, że powodem jest niestety bezdech nocny. Na pożegnanie proszę o błogosławieństwo. Otrzymuję je i dodatkowo dostaję jeszcze pieniądze na porządny obiad.
Do centrum miasta wracam autobusem. Podczas prawie 20-minutowej drogi rozmawiam z licealistką, która wsiadła na tym samym przystanku, co ja. Mówię jej o swojej pielgrzymce i zachęcam do modlitwy o pokój. Dziewczyna jest na tyle zainteresowana, że zapisuje w telefonie adres strony all4peace.net. Po dotarciu do centrum robię drobne zakupy i około 8:00 wyruszam. Jest dość chłodno, ale po rozgrzaniu się podczas pierwszych kilometrów temperatura wydaje mi się idealna. Dopiero na postojach ponownie robi mi się na tyle zimno, że zakładam polar.
Dzisiaj prawie cały dzień idę stosunkowo mało ruchliwą szosą wzdłuż rzeki. Widoki są przepiękne! O 13:00 zatrzymuję się w restauracji na obiad. Okazuje się, że oferują tu tylko grillowane mięso. Zamawiam i ponownie uświadamiam sobie post factum, że dzisiaj jest piątek. Jednak do pokonania mam ponad 40 kilometrów, więc tak czy inaczej pewnie bym je zamówił.
Po drodze słucham konferencji księży Piotra Pawlukiewicza i Bogusława Kowalskiego pt.: „Czarny humor”1. Dowcipnie mówią o swoim dzieciństwie i okresie dorastania, o tym jak byli mądrze wychowywani przez swoich rodziców, o działaniu Boga w ich życiu, no i przedstawiają dziesiątki przezabawnych sytuacji, jakie przydarzyły im się w kapłaństwie. Nagranie trwa nieco ponad godzinę. Polecam wszystkim, ale szczególnie klerykom, dla nich to konferencja obowiązkowa! :-)
Do celu, tj. czerwonego punktu na mapie oznaczającego dzisiejsze miejsce noclegowe, dochodzę około 18:30. Tę lokalizację zaplanowałem chyba ze względu na kościół widoczny na mapie satelitarnej. W rzeczywistości okazuje się, że to cerkiew na dość wysokim wzgórzu. Niedaleko pojawia się też motel. Po 42 km drogi wybieram tę drugą opcję. Pokój jest całkiem przyzwoity i stosunkowo niedrogi. Jedyny minus to brak dostępu do Internetu.
Coś niesamowitego – za każdym razem, gdy czuję, że potrzebuję odpoczynku i ugaszenia pragnienia pojawia się niespodziewanie: stolik z ławeczką w środku lasu, caffe bar lub stacja benzynowa. Gdy jestem głodny i marzę, aby coś zjeść – dochodzę do restauracji, a dzisiaj po przejściu ponad 40 kilometrów wyłania się motel w szczerym polu. Wrażenie nieprawdopodobieństwa tych sytuacji jest tak silne, że przez moment zastanawiam się, czy nie jestem w matriksie i czy to nie ja kreuję rzeczywistość wokół mnie. Alternatywne wyjaśnienie – w świetle wiary to po prostu Boży plan i przejaw miłości Boga do mnie :-).
Poranek jest przepiękny w świetle wschodzącego słońca zza gór. Śniadania w tak niesamowitej scenerii chyba nigdy nie jadłem. Po nim ruszam w kierunku kolejnej miejscowości na szlaku mojej pielgrzymki, tj. do Šipova. Droga i widoki podczas pierwszych kilometrów marszu są podobne do tych wczorajszych. Nad rzeką pojawia się dużo różnych gatunków ptaków. Marta, tutaj by Ci się podobało – raj dla ornitologów.
Po godzinie 9:00 zatrzymuję się w caffe barze o intrygującej nazwie „Poprawczak”. Właściciel tego miejsca ma wyraźnie polot lingwistyczny i duże poczucie humoru. Świadczy o tym nie tylko nazwa lokalu, ale również hasło do sieci Wi-Fi – „malosutra”. Idiom „malo sutra” oznacza zbycie kogoś słowami takimi jak: „może kiedyś ci powiem”, „nie mam czasu, może później”. Kelnerka Jelena śmieje się, że z tego powodu dochodzi do zabawnych sytuacji, gdy klienci pytają się o hasło do Internetu, a ona odpowiada – malo sutra :-). Korzystając z dostępu do Wi-Fi wysyłam na blog informacje i zdjęcia z wczorajszego dnia.
Gdy mówię Jelenie o mojej pielgrzymce i intencji z jaką idę, widzę delikatne wzruszenie w jej oczach. Co ciekawe, nie jest ona pierwszą osobą, która w ten sposób reaguje. Próbuję sobie to jakoś psychologicznie wytłumaczyć. Jest mi o tyle trudno, że przygotowaniami do drogi i samą pielgrzymką żyję już dobrych kilka miesięcy. Natomiast ktoś, kto wcześniej nie spotkał się z taką formą modlitwy w drodze, z pewnością jest zaskoczony, może nawet być pod wrażeniem, ale dlaczego miałby być wzruszony? Po namyśle dochodzę do wniosku, że powodem jest intencja – pokój – którego każdy mniej lub bardziej świadomie pragnie.
Idzie mi się dobrze... a nawet za dobrze, bo znowu przegapiam skręt i idę kilometr za daleko. Cóż, dwadzieścia kilka minut później dotrę na nocleg – nie ma tragedii. Po jakimś czasie droga zaczyna biec ostro pod górę. Jelena ostrzegała, że będzie dzisiaj górzyście. Po pewnym czasie widzę idącą w moim kierunku kilkunastoosobową grupę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pielgrzymka... to takie skrzywienie „zawodowe” ;-). Z trzema chłopakami chwilę rozmawiam. Dziwią się, że idę sam i ostrzegają, abym czasem nie nocował w górach ze względu na niedźwiedzie. Nie planuję :-).
Dalsza droga to głównie ostre podchodzenie i schodzenie oraz zmaganie się ze zmęczeniem i pragnieniem. Podobnie jak dwa dni temu, dzisiaj rownież idę skrótami wyznaczonymi przez Googla, które niekiedy są całkowicie zarośnięte. Nie jest łatwo, ale jakoś daję sobie radę bez maczety. Po zejściu z góry i dotarciu do wioski Jezero wypijam dwa litry zimnego soku i zjadam całą czekoladę. Chwilę odpoczywam i ruszam dalej. Następne 12 kilometrów idę wzdłuż rzeki po płaskim. Widoki są nadal przepiękne.
Do miejscowości Šipovo dochodzę przed 18:00. Zatrzymuję się w pierwszym napotkanym po drodze motelu, gdyż nie mam za bardzo sił szukać noclegu u popa w cerkwi, którą dostrzegam na wzgórzu. Po odświeżeniu schodzę do restauracji. Zastaję tam kucharkę Milenę, kelnerkę Milanę oraz klientkę Boricę, która okazuje się przyjaciółką Mileny. Rozmawiam głównie z Boricą, ale w tłumaczeniu pomaga nieco kelnerka. Z minuty na minutę rozmowa staje się coraz bardziej wesoła, głównie za sprawą problemów komunikacyjnych i prób ich przezwyciężania. Oczywiście dzielę się przesłaniem „all for peace, peace for all” . Borica, pół żartem pół serio proponuje, że postawi mi obiad w zamian za modlitwę za nią i jej rodzinę w Jerozolimie. Zgadzam się :-). Na koniec robimy sobie wspólne zdjęcie razem z dwiema Mil*nami.
Jest niedziela, więc zgodnie z przyjętym założeniem powinienem tego dnia przejść krótki dystans. Niestety po drodze jest niewielka liczba kościołów. Tak więc chcąc uczestniczyć we Mszy, musiałbym dzisiaj pokonać dwa zaplanowane etapy (niedzielny oraz poniedziałkowy) i dojść na 18:00 do miejscowości Kupres. Jest tam katolicka bazylika, więc zakładam, że wieczorem o tej godzinie będzie sprawowana Eucharystia. Analizuję sytuację. Jest 8:00 i mam do przejścia około 45 kilometrów w 10 godzin. Moja średnia prędkość to 5 km/h, czyli mogę sobie pozwolić tylko na dwa odpoczynki po 30 minut każdy. Cóż, wygląda na to, że dzisiajsza droga będzie bardzo intensywna.
Po wczorajszej obfitej obiadokolacji nie jestem głodny, stąd przed wyjściem zjadam tylko pół czekolady i popijam wodą. Pogoda od trzech dni bez zmian – słonecznie, temperatura umiarkowana. Pierwsze kilka kilometrów idę wzdłuż rzeki po płaskim. Później na znaku drogowym widzę, że nachylenie terenu wyniesie 8%. W pierwszej chwili cieszę się, że zaczyna się 8% spadek – takie myślenie życzeniowe :-). Niestety szosa zaczyna piąć się w górę. Po pokonaniu 1/3 drogi dochodzę do wioski Todorići i tu robię postój na drugie śniadanie. Po 30 minutach ruszam dalej pod górę. Zwiększony wysiłek związany z podchodzeniem rekompensują piękne widoki. Na szczęście po kolejnych 10 kilometrach marszu zaczyna się w miarę płaski teren i tak pozostaje już do końca dnia. Po drodze spotykam popa o imieniu Arcedomir – co można przetłumaczyć – „człowiek pokoju”. Chwilę z nim rozmawiam. Mówię o mojej pielgrzymce, jej intencji i przekazuję karteczkę z hasłem „all for peace, peace for all” . Na pożegnanie wymieniamy się mailami i robimy sobie wspólne zdjęcie.
Po kilku godzinach dochodzę do wioski Novo Selo. Niestety nie ma tu restauracji, wiec na lunch jem snickersa i popijam wodą. Czas jest napięty, więc nie mogę sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek. Ostatnie 10 kilometrów jest przepiękne. Muszę być dosyć wysoko, bo wokół mnie nie ma już drzew i krzewów, a są tylko łąki aż po horyzont. Krajobraz robi na mnie niesamowite wrażenie nieograniczonej przestrzeni i... wolności. Nigdy nie byłem w Mongolii, ale wyobrażam sobie, że tam jest podobnie.
Do bazyliki w Kupres dochodzę o 17:50. Zdążyłem, ale Msze o godzinie 18:00 są codziennie poza... niedzielami :-(. Dowiaduję się, że ksiądz mieszka trzy kilometry dalej. Nie ryzykuję, idę do pobliskiego pensjonatu „Kraljica”. Niestety nie ma wolnych pokojów. Okazuje się, że wczoraj w miasteczku było wesele i stąd wszystkie miejsca noclegowe w Kupres są zajęte. Właściciel pensjonatu o imieniu Toma zastanawia się z siostrą, jak mogą mi pomóc. Nie mając jeszcze pomysłu, zapraszają mnie na obiadokolację z deserem lodowym. Moje pierwsze w tym roku lody :-). Po chwili do pensjonatu przychodzi Marijan – przyjaciel właściciela. Chwilę ze sobą rozmawiają, po czym Marijan zaprasza, abym przenocował u niego! Mimo, że mieszka stosunkowo blisko, podjeżdżamy samochodem. Zostaję oprowadzony po domu. Gospodarz wskazuje mi pokój, gdzie będę spał oraz łazienkę i kuchnię. Mówi, że za chwilę ma spotkanie i musi wyjść, ale mam czuć się jak u siebie w domu. Niesamowita otwartość i życzliwość! Jakby nie było, jestem obcy, a mimo to Marijan zostawia mnie samego w swoim domu mówiąc, że wszystko jest do mojej dyspozycji :-).
Kolejny piękny dzień z doświadczeniem życzliwości osób, które spotykam po drodze. Gdybym mógł jeszcze uczestniczyć we Mszy…
Marijan przed 7:00 wychodzi do pracy, ale zostawia mi klucz, dzięki czemu mogę dłużej pozostać w domu. Korzystam z dostępu do Internetu i przesyłam na blog opis wczorajszego dnia wraz ze zdjęciami. O godzinie 18:00 zostanie automatycznie opublikowany na Facebooku, no i Aniu będziesz mogła go przeczytać swoim dzieciom przed snem. Piszesz, że to w nagrodę, tak? :-).
W domu jest dość chłodno. Sprawdzam temperaturę na zewnątrz i okazuje się, że jest tylko 11 stopni. Pewnie to kwestia wysokości, na jakiej położone jest Kupres; no i oczywiście pory dnia. Nie jestem szczególnie głodny, więc wychodzę na czczo. Po drodze wstępuję do supermarketu. Kupuję kefir, czekoladę, trzy mini-drożdżówki z serem oraz krem z filtrem UV. Wczoraj skończył mi się krem zabrany jeszcze z Polski, a jako że było ostre słońce, to spiekłem sobie nogi. Nakładam krem, ale nie ryzykuję dalszych poparzeń i po kilometrze zakładam długie spodnie. Niestety mają już duże przedarcie. No, ale po 3500 kilometrów mają już prawo się rozpadać. Za kilka dni będę w Medjugorie, gdzie mam kilkudniowy postój, więc będę miał tam czas, aby je porządnie załatać.
Dzisiaj idę tylko 22 kilometry, w dodatku z górki. Na nieczynnej stacji benzynowej robię dyskretnie zdjęcie policjantowi, który właśnie zatrzymał ciężarówkę. Dzieliła nas duża odległość, policjant jednak musiał to zauważyć, bo gdy przechodzę obok zatrzymuje mnie. Ostrym tonem pyta, dlaczego go fotografowałem. Żąda paszportu, więc podaje mu paszport... pielgrzyma i wyjaśniam, że idę pieszo do Jerozolimy. Na to policjant uśmiecha się i życzy mi dobrej drogi. Tak więc bez konieczności okazywania prawdziwego paszportu mogę iść dalej.
Do kościoła w miejscowości Šujica dochodzę chwilę po 15:00. Na plebanii nikogo nie zastaję, ale w gablocie przy kościele jest informacja, że dzisiaj będzie Msza, więc ksiądz prędzej czy później się pojawi. Faktycznie, po 30 minutach przyjeżdża. W pierwszej chwili jest nieco powściągliwy, ale gdy pokazuję mu paszport pielgrzyma podpisany przez biskupa, wszelkie obawy znikają. Ksiądz Mate okazuje się franciszkaninem. Po odświeżeniu się zakładam niedzielną białą koszulę, spodnie prowizorycznie naprawiam agrafkami i idę na Mszę. Po niej ksiądz zaprasza mnie na obiadokolację. >Rozmawiamy o mojej drodze do Jerozolimy oraz o jego planach pielgrzymkowych. W przyszłym roku wybiera się drogą francuską do Santiago de Compostela. Przedstawiam mu kilka pomysłów dotyczących przygotowań do Camino. Z kolei ksiądz Mate ostrzega mnie przed jadowitymi wężami, które z dużym prawdopodobieństwem spotkam na swojej drodze. Telefonuje też do kolegi i załatwia mi nocleg na plebanii w miejscowości, do której jutro dotrę.
Dzisiaj mija 34. dzień od wyruszenia z Otynia, czyli już 1/3 czasu pielgrzymki za mną. Chwała Panu! :-)
W czasie śniadania rozmawiamy z o. Mate o różnych sprawach – począwszy od jego zainteresowań, przez specyfikę lokalnego klimatu, a kończąc na polityce bałkańskiej. Franciszkanin zaskakuje mnie tym, że już wczoraj zapoznał się z ostatnimi wpisami na moim blogu i podzielił się nimi ze znajomym z Mostaru – Ivanem. Ten z kolei postanowił mnie wesprzeć finansowo i przekazał mi przez o. Mate całkiem sporą, jak na moje potrzeby, sumę pieniędzy. Mówi, że to część jego dziesięciny. Dzięki Ivan! :-) My z Martą rownież polecamy tę formę Bożego „opodatkowania”. Działa! Uwalnia serce i wiąże się z Bożym błogosławieństwem.
Przed wyjściem o. Mate błogosławi mnie na drogę. Wyruszam o 9:00. Pogoda bez zmian – słonecznie i ciepło. Mam do przejścia 30 kilometrów. Nie muszę martwić się o nocleg, gdyż ksiądz z Seonica zgodził się mnie przenocować. Dwie równo oddalone od siebie stacje benzynowe dzielą dzisiejszy etap na trzy dziesięciokilometrowe odcinki. Widoki są cały czas przepiękne. Idę wzdłuż drogi, na której ruch samochodowy jest minimalny. Przez pierwsze 10 kilometrów pokonuję 170-metrowe wzniesienie, a później do końca dnia idę po płaskim terenie. Po drodze prawie nikogo nie spotykam, jedynie w wioskach pojawiają się dzieci wracające ze szkoły. Zaczepiam je, a one cieszą się, że mogą w praktyce wykorzystać znajomość języka angielskiego. Słucham homilii księdza Pawlukiewicza „Jak ważna jest pasja i jak zmienia nasze życie” 2. Rewelacja! Polecam zwłaszcza tym, którzy postrzegają chrześcijaństwo jako mało atrakcyjne czy wręcz nudne.
Na 15-tym kilometrze zatrzymuje się obok mnie samochód. Kierowca pyta się, czy mnie nie podwieźć. Wyjaśniam, że całą drogę idę pieszo z Polski do Jerozolimy, więc niestety nie skorzystam z jego propozycji. Kierowca życzy mi dobrej drogi i odjeżdża. Po trzech godzinach w jednej z wiosek słyszę wołanie z mijanej pizzerii. To ten sam kierowca – Krisimir – zaprasza mnie, abym się zatrzymał i odpoczął. Proponuje mi coś do picia, a po dziesięciu minutach funduje pizzę. Na pożegnanie robimy sobie wspólne zdjęcie i życzymy pomyślności. Ciekawe, Krisimir to kolejna osoba spotkana po drodze, której imię związane jest z pokojem :-).
Do kościoła w miejscowości Seonica dochodzę przed 18:00. Franciszkanin – o. Vinko – wita mnie serdecznie i wskazuje pokój gościnny oraz kuchnię i łazienkę. Biorę prysznic i już o godzinie 18:30< uczestniczę w różańcu oraz Mszy. Przyjmuję komunię świętą w intencji Oli, która jest dzisiaj bierzmowana. Po Eucharystii jestem zaproszony na kolację zakończoną pysznym deserem.
Rano jem obfite śniadanie, później dużą pizzę, a na koniec dnia sutą kolację i ciasto z owocami. Jak tak dalej pójdzie, zacznę tyć. ;-)
Zgodnie z wczorajszym ustaleniem spotykam się z o. Vinko na wspólnym śniadaniu o 8:00. Rozmawiamy o mojej dalszej drodze. Ojciec załatwia mi telefonicznie kolejny nocleg u znajomych franciszkanów w miejscowości Posušje. Tak więc dzisiejszy odcinek będzie rekreacyjny – zaledwie 20 kilometrów – w dodatku z gwarantowanym noclegiem. Na pożegnanie o. Vinko błogosławi mnie na drogę i wspiera finansowo. Co prawda od kilku dni nie wydaję pieniędzy poza pojedynczymi markami na napoje, ale myślę, że na późniejszych etapach pielgrzymki – w Czarnogórze, Albanii, Grecji czy Turcji – te pieniądze jeszcze mi się przydadzą.
Pierwsze kilometry idę drogami polnym. Jest słonecznie i ciepło. Skowronki śpiewają. Co krok pojawiają się przepiękne kwiaty warte sfotografowania. Botanicy czytający ten blog będą mieli duże pole do popisu w rozpoznawaniu gatunków. Swoją drogą jestem ciekawy, które zdjęcia kwiatków uzyskają najwiecej Waszych polubień. Przystawanie co kilka kroków i fotografowanie sprawia, że moja średnia prędkość znacznie spada. Specjalnie się tym nie przejmuję, bo nie wcześniej niż o 15:00 będę mógł być przyjęty przez franciszkanów z Posušje. Po pewnym czasie z drogi polnej wchodzę na asfalt... chyba ostatniej możliwej kategorii. Z naprzeciwka nadjeżdża i zatrzymuje się przy mnie wczorajszy sponsor pizzy – Krisimir. Witamy się, zamieniamy kilka słów i po chwili się żegnamy. Po drodze robię dwa postoje – po 6-ciu kilometrach na stacji benzynowej oraz po 16-tu w caffe barze. Do kościoła w Posušje docieram o 15:30. Przyjmuje mnie o. Milan. Organizuje mi nocleg w pobliskim motelu, ze względu na brak pokojów gościnnych w domu parafialnym. Mam dobry timing – biorę prysznic, jem obiad w barze za rogiem i punktualnie o 17:30 docieram do kościoła na różaniec i Eucharystię. Ojciec Milan odprawia Mszę i po niej zaprasza mnie na kolację przygotowaną przez siostry zakonne. Posiłek jest obfity i bardzo smaczny. Na pokolacyjny deser siostry podają domowy placek z owocami.
Jeszcze dwa dni drogi i później kilka dni odpoczynku w Medjugorie...może też w Duchu Świętym, bo w niedzielę będzie akurat Jego Zesłanie, no i nieustannie liczę na dar języków – tych współczesnych! Amen :-).
Dzisiaj jest Dzień Dziecka, więc post będzie krótki ;-). Po śniadaniu robię zakupy węglowodanowe. Wyruszam po 9:00. Pogoda bez zmian, ale od północnego-wschodu pojawiają się wypiętrzone chmury kłębiaste (cumulus congestus), które zapowiadają pogorszenie pogody i deszcz. Idę wzdłuż szosy M119 o umiarkowanym natężeniu ruchu. Na początku mam stosunkowo niewielkie podejście – około 180 m, a dalej już tylko schodzę – 540 m.
Po 15 kilometrach zatrzymuję się na obiad w Grude. Po raz pierwszy od wielu dni jestem w porze lunchu w miejscowości, gdzie mogę zjeść porządne danie obiadowe. Wykorzystuję tę sytuację i w eleganckiej restauracji zamawiam RYBĘ – spory filet z tuńczyka wraz z zielonymi dodatkami. Tak posilony ruszam dalej.
Dzisiaj planowałem przejść 33 kilometry do miejscowości Vitina, jednak po drodze dowiaduję się, że tam mogę mieć problemy z noclegiem, stąd na dwudziestym kilometrze zatrzymuję się w trzygwiazdkowym motelu „Kiwi”. Dodatkowym atutem tego obiektu jest basen, z którego korzystam. Według prognozy pogody jutro od rana będą burze, a deszcz pada już teraz. Mam nadzieję, że przez noc się wypada. Jutro Medjugorie!
Po raz kolejny prognoza pogody nie sprawdza się – po nocnych opadach poranne burze nie występują. Dzisiaj mam do przejścia ponad 30 kilometrów, więc proszę o solidną porcję jajecznicy z serem na śniadanie. Wieczorem okaże się, że to był mój całodzienny posiłek, nie licząc dwóch batoników i kolacji po 23:00.
Podobnie jak wczoraj, dzisiaj również droga jest mało urokliwa. Idę wzdłuż wąskiej szosy o wąskim poboczu. Ruch samochodowy jest dość spory. Najgorsze są TIR-y, które nie mają za bardzo możliwości by wymijać mnie większym łukiem. Gdyby nie kwiaty i od czasu do czasu interesujące widoki po lewej lub prawej stronie, nie miałbym zbyt wiele okazji do robienia zdjęć. Dopiero kilka kilometrów przed Medjugorie skręcam w boczną drogę i robi się przepięknie i dziko.
Do Medjugorie docieram przed godziną 18:00. Na placu i na uliczkach jest mnóstwo ludzi. Tak się składa, że dzisiaj jest drugi czerwca, a w drugi dzień każdego miesiąca są tutaj ogłaszane kolejne orędzia Matki Bożej. Stąd pewnie jest tyle ludzi w miasteczku. W kościele św. Jakuba dziękuję Bogu za szczęśliwe ukończenie pierwszego, dużego etapu mojej pielgrzymki. Kolejny wg. mojego harmonogramu zakończę za miesiąc w Atenach, gdzie rownież będę miał kilka dni odpoczynku. Potem już finał, jeśli Bóg pozwoli, w Jerozolimie.
Po chwili modlitwy i odpoczynku kieruję się do punktu informacji dla pielgrzymów i pytam o możliwość noclegu. Bardzo sympatyczne panie dzwonią w różne miejsca, ale bezskutecznie. Mówią, że będą jeszcze próbowały i żebym przyszedł później. Tak robię i przychodzę ponownie kwadrans przed 19:00. Okazuje się, że słowacka wspólnota życia „Svetlo Marino” jest wstępnie gotowa mnie gościć. Ostateczną decyzję ma jednak podjąć „szefowa” po rozmowie ze mną :-). Po chwili pojawiają się dwie dziewczyny z tej wspólnoty – Weronika i Maria. Zapraszają mnie na piątkowy, medjugorski program wieczorny, tj. na Eucharystię o 19:00 i godzinną Adorację Krzyża o 20:00. Potem spotykam się z Teresą – założycielką wspólnoty, która mieszka tutaj już od ponad 21 lat. Jest niesamowita – pełna życzliwości i wewnętrznego pokoju. Przechodzę pozytywnie rozmowę weryfikacyjną :-). Z całą grupą idziemy na Podbrdo pod Niebieski Krzyż odmówić różaniec. Jest już dość ciemno, cicho, kontemplacyjnie – przepięknie.
Przed 23:00 docieramy do domu wspólnoty, który został ufundowany kilka lat temu przez zamożnego Niemca. Dostaję wygodny pokój z łazienką, biorę prysznic i za chwilę dziewczyny przynoszą mi smaczną kolację.
Jestem u Królowej Pokoju!
Po raz pierwszy od kilku tygodni śpię prawie do godziny 8:00. Jedząc śniadanie mamy spokojny czas na rozmowę. Język słowacki i polski są na tyle podobne, że mówiąc we własnych językach, bez problemu się rozumiemy. Trzon wspólnoty tworzą dziewczyny ze Słowacji, ale są też dwie z Łotwy i jedna z Ukrainy. Męska cześć to dwaj chłopacy z Ukrainy i jeden ze Słowacji. Niektórzy z członków „Światła Maryi” rozeznali, że wspólnota życia to ich powołanie i są tu już ponad pięć lat. Inni przyjechali tylko na pewien czas – zwykle od kilku miesięcy do roku. Wspólnota funkcjonuje w oparciu o określone reguły. Każdy dzień tygodnia ma rozpisane godziny pracy, modlitwy i odpoczynku. Tylko piątek jest dniem indywidualnym, przeznaczonym wyłącznie na osobiste spotkanie z Panem. Jest tu też ciekawe rozwiązanie ułatwiające dobry wypoczynek w nocy – Internet od 22:00 do 7:00 jest wyłączany! :-)
O godzinie 10:00 wspólnota gości ponad 50 młodych żołnierzy z Ukrainy, którzy jeszcze nie tak dawno walczyli z bronią w ręku. Na przywitanie częstowani są napojami i domowym plackiem z czereśniami. Czereśnie pochodzą z drzewek owocowych rosnących przy domu. Potem Teresa opowiada po rosyjsku o sobie i wspólnocie, którą założyła. Trochę się dziwię, bo rozumiem aż 90%. Co prawda ostatnio przez kilka tygodni przypominałem sobie ten język na Duolingo, ale przerobiłem tylko 20% całego materiału. Teresa podkreśla znaczenie codziennej modlitwy i czytania Słowa Bożego. Zachęca wszystkich do modlitwy o pokój! Wspólnota opracowała nawet swoją stronę internetową – http://mir.com.hr, gdzie można zadeklarować chęć modlitwy w dany dzień, o określonej godzinie. Mówi, że od trzech lat codziennie, 24 godzinę na dobę, ktoś modli się o pokój na świecie korzystając z tej strony3! Teresa przedstawia mnie i prosi, abym opowiedział o swojej pielgrzymce w intencji pokoju, co oczywiście robię z dużą radością. Mówię po polsku, bo okazuje się, że nasz język jest wystarczająco zrozumiały dla gości z Ukrainy.
Po obiedzie idę do centrum Medjugorie. Droga prowadzi obok Hotelu Rosabel, w którym w ubiegłym roku nocowaliśmy z Martą. Wstępuję. Okazuje się, że właścicielka – Mira – pamięta nas! Niezwykłe, bo przecież prawie każdego dnia ma nowych gości. Chwilę rozmawiamy. Mówię, że tym razem nocuję w domu wspólnoty „Światło Maryi”. Okazuje się, że Mira zna Tereskę i... uważa ją za świętą :-). Mówię o mojej pielgrzymce do Jerozolimy. Pani Mira jest podekscytowana. Prosi, abym jutro wstąpił. Obiecuje, że upiecze placek.
Dochodzę do kościoła św. Jakuba. Wokół niego mnóstwo ludzi czeka w długich kolejkach do spowiedzi. Po obu stronach kościoła jest cały ciąg konfesjonałów – małych zamykanych pokoików. Oprócz tego wielu księży udziela też sakramentu pojednania siedząc na ławkach przy kościele. Tabliczki przy nich informują w jakich językach spowiadają. Dzisiaj jest pierwsza sobota miesiąca, więc korzystam z obecności polskich kapłanów i również się spowiadam. Ciekawe, że miesiąc temu w Brnie miałem możliwość przystąpić do sakramentu pojednania u polskiego księdza i dzisiaj, w kolejną pierwszą sobotę miesiąca, jest podobnie.
O 19:00 na placu rozpoczyna się różaniec. Co pewien czas na niebie błyska się i grzmi. Chwilę przed Mszą o 20:00 zaczyna się ulewa. Robi się chłodno. Na szczęście mam ze sobą kurtkę przeciwdeszczową. Minimalizuję stopień przemoczenia, zwłaszcza spodni, stojąc pod drzewkiem. Ulewa nie trwa długo. Pod koniec Mszy niebo się wypogadza. Po końcowym błogosławieństwie nie zostajemy ze wspólnotą na placu, tylko jedziemy do domu wysuszyć się i przebrać. Po 15 minutach udajemy się podobnie jak wczoraj na Podbrdo pod niebieski krzyż i odmawiamy różaniec. Po nim jedziemy na plac i uczestniczymy w godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu. Dzisiaj wigilia Zesłania Ducha Świetego, więc po powrocie do domu wspólnota czuwa przez cała noc, zmieniając się w kaplicy co godzinę. Ja modlę się z dziewczynami między północą a godziną pierwszą w nocy. Piękny czas!
Po nocnym czuwaniu każdy śpi tak długo jak chce i sam sobie organizuje przedpołudnie. Po śniadaniu odpoczywam, czytam maile, piszę o wczorajszym dniu i zamieszczam wpis na blogu. Mam dużo czasu, bo pierwszy wspólny punkt dnia to obiad-grill o godzinie 12:30. Serwuje go Weronika na tarasie. Po nim składamy życzenia Łotyszce – Inecie, która dzisiaj obchodzi swoje imieniny. Na deser dziewczyny przynoszą lody! :-)
Po południu idę do „Medjugorie Hotel & Spa”, aby skorzystać z 30-minutowego masażu. Po drodze wstępuję do Miry z hotelu „Rosabel”. Jestem przez nią ponownie serdecznie przyjęty i przedstawiony grupie Irlandczyków z fundacji Arthura McCluskeygo. Dzielę się doświadczeniem drogi, a oni opowiadają o swojej fundacji. Okazuje się, że Arthur McClouskey był bardzo zamożnym biznesmenem, który na skutek uzależnienia od hazardu stracił dużą cześć swojego majątku. Wiele lat terapii nie przynosiło poprawy. Dopiero przybycie tutaj, do Medjugorie, i modlitwa na górze Križevac w jednej chwili spowodowały trwałe uzdrowienie i nawrócenie. Od tego momentu jego życie całkowicie się zmieniło. Zawierzając je Bogu, stał się w pełni wolny i szczęśliwy. Po kilkunastu latach zmarł. Aktualnie fundacja rozporządzająca jego majątkiem wspiera osoby i instytucje na terenie Bośni i Hercegowiny. Podobnych historii można usłyszeć w Medjugorie bardzo dużo.
Wieczorem wraz ze wspólnotą uczestniczę w Eucharystii na placu. Po niej otrzymuję wiadomość, że do Medjugorie własnie przyjechał ksiądz Darek z pielgrzymami. Ma dla mnie przesyłkę zawierającą spodnie. Kupiłem je zdalnie trzy dni temu z motelu „Kiwi” w... poznańskim Decathlonie. Było to możliwe dzięki pomocy szwagra, który tam pojechał i nawiązał za mną połączenie wideo. To pozwoliło mi naocznie zapoznać się z ofertą sklepu i wybrać optymalny model spodni. Wojtek, wielkie dzięki za Twoją pomoc! No i oczywiście dziękuję wszystkim, którzy pomogli w logistyce dostarczenia mi tej ekspresowej przesyłki. Marcie i rodzinie dziękuję za listy i zawarte w nich ciepłe słowa, za słodycze oraz prasę katolicką ;-).
Dzisiaj jest święto Zesłania Ducha Świetego. Myśle, że trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na jego przeżycie niż Medjugorie. To jest ten Boży timing, o którym już wspominałem w odniesieniu do pierwszych sobót miesiąca i spowiedzi. Jeszcze dwa słowa na ten temat. Pierwotnie planowałem rozpocząć pielgrzymkę, podobnie jak tę z Częstochowy do Rzymu, w pierwszy dzień Wielkiego Postu, tj. w Środę Popielcową. Całą trasę tak zaplanowałem, aby niedzielne etapy były krótsze od pozostałych. W ten sposób chciałem „dzień święty święcić”. Jednak okazało się, że z różnych przyczyn nie było możliwe, abym wyszedł z Otynia w Środę Popielcową. Stąd ustaliliśmy z Martą, że wyruszę dopiero tydzień po Wielkanocy. Jako że w Niedzielę Miłosierdzia mieliśmy zaplanowany koncert w Otyniu, naturalnym wydawało się rozpoczęcie pielgrzymki w poniedziałek. Jednak wtedy musiałbym zmienić cały harmonogram noclegów, abym w niedziele nadal miał krótkie etapy. Taka modyfikacja nie wchodziła w rachubę – byłaby zbyt czasochłonna. Dlatego ostatecznie postanowiłem wyruszyć w pozornie przypadkowy dzień, tj. w środę 26 kwietnia4. To jednak sprawiło, że dzisiaj – w święto Zesłania Ducha Świetego – jestem tutaj w Medjugorie. Co więcej, według harmonogramu pielgrzymkę zakończę „przypadkiem” w niedzielę 6 sierpnia w Święto Przemienienia Pańskiego!
Wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że jedna z dziewczyn – Valentina, organizuje 50 żołnierzom z Ukrainy poranne wejście na górę Križavac. Pomyślałem, że dołączę do nich. Niestety nikt ze wspólnoty nie wiedział o której wyruszają, a z Valentiną nie można było się skontaktować telefonicznie. W tej sytuacji wysłałem jej SMS-a. Odpowiedź przychodzi dopiero dzisiaj o 6:45, że wyruszają o... 6:15. W tej sytuacji dołączam o 7:00 do dziewczyn modlących się wspólnie w kaplicy.
Po porannej modlitwie jemy śniadanie. Oprócz „chleba powszedniego” każdy otrzymuje losowe siglum biblijne i pożywia się tym Słowem Bożym do kolejnego posiłku. Atmosfera przy stole jest rodzinna – swobodna i radosna. Widać wzajemną życzliwość i troskę. Mimo że jestem tu zaledwie dwa dni, czuję dużą bliskość z tymi ludźmi i mam wrażenie, jakbym znał ich od dawna.
Po śniadaniu jestem poproszony o wywiad dla lokalnej gazety. Później kupuję przez Internet bilet na prom z Pireusu do Vathi i drukuję go razem z turecką e-wizą. Przed obiadem odwiedzam wspólnotę Cenacolo, która pomaga młodym ludziom uwolnić się od narkotyków i innych uzależnień. Tam spotykam polską grupę z księdzem Darkiem, od którego wczoraj odbierałem przesyłkę z Polski. Po spotkaniu w Cenacolo idę do pobliskiego zamku Nancy i Patryka. Właściciele pochodzą z Kanady, ale po nawróceniu sprzedali wszystko i przyjechali do Medjugorie. Mieszkają tu już od 24 lat. Prawie codziennie opowiadają pielgrzymom historię cudownej przemiany swojego życia, którą przypisują Matce Bożej i modlitwie różańcowej.
Po obiedzie idę z dziewczynami na godzinną adorację do kaplicy w tzw. Wiosce Matki. Potem wracamy, przygotowuję dzisiejszy wpis na blog i udaję się do centrum Medjugorie na wieczorny program. W czasie Eucharystii czuję wielki pokój i radość. Jutro wspólnota jedzie odpocząć nad morze, a ja ruszam w dalszą drogę.
Piękny czas! Dziękuję Tereso, Weroniko, Mario, Lidio, Ineto, Iro, Danielo, Oksano, Valentino, Yurku, Vasylu i Jozefie. Jesteście wspaniali! Niech Pan Wam błogosławi.
O 7:30 jestem z całą wspólnotą „Światło Maryi” na Eucharystii w kościele św. Jakuba. Po niej wracamy do domu na śniadanie. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, no i przychodzi czas pożegnania. Od wspólnoty dostaję w prezencie różaniec i woreczek z siglami biblijnymi, a ja przekazuję im karteczkę z zamówioną za nich Mszą. Maria podwozi mnie do centrum Medjugorie, gdzie w piątek zakończyłem pielgrzymowanie. Wracam na szlak.
Dzisiaj mam do przejścia ponad 40 kilometrów. Od rana jest już bardzo ciepło. Termometr na stacji benzynowej jeszcze przed godziną 10:00 wskazuje 29 stopni Celsjusza. Na szczęście wieje lekki wietrzyk. Szosa jest dość wąska. Widoki przypominają te piątkowe. Robię nieco częstsze przystanki niż w ostatnich dniach pielgrzymowania, aby mój organizm mógł na nowo przyzwyczaić się do intensywnego wysiłku.
O 16:00 zatrzymuję się na obiad w pizzerii. Kupuję dwa litry wody z witaminami oraz pizzę z tuńczykiem. Do miasteczka Stolac mam jeszcze 14 kilometrów. Jeśli wyruszę o 17:00 i zrobię po drodze jedną krótką przerwę, to na nocleg powinienem dotrzeć około 20:00. Pytanie, jaki to będzie nocleg. W Stolac jest kościół, więc może na plebanii. Tego jeszcze nie wiem, bo przygotowuję ten wpis w drodze.
Przez ostatnie 5 kilometrów szosa biegnie prawie cały czas w dół, co jest miłym zakończeniem dzisiejszego długiego etapu. Po drodze mijam dwie przejechane żmije oraz jedną sporą jaszczurkę. Żmije miały trójkątne głowy, wiec pewnie były jadowite. Po pewnym czasie pojawia się reklama pola kempingowego „Heaven in Nature”, tak więc w razie czego mam plan B, jeśli byłby problem z noclegiem na plebanii.
Do Stolec docieram o 20:30. Okazuje się, że kościół wraz z dużym domem parafialnym jest nieczynny. Za to meczet usytuowany vis-à-vis kościoła funkcjonuje, bo po raz pierwszy podczas pielgrzymki słyszę dochodzące z minaretu wezwania muezzina do modlitwy. W tej sytuacji zaczynam realizować plan B – idę w kierunki pola kempingowego. Po drodze pytam mijanych ludzi, czy kemping jest czynny. Nie orientują się, ale sugerują nocleg w pobliskim motelu. Korzystam z rady i tam się udaję. Warunki są bardziej niż skromne, ale po 40 kilometrach każde są wystarczająco dobre... przynajmniej tak mi się dzisiaj wydaje.
Właściciel motelu zapoznaje się z moją dalszą drogą i zdecydowanie mi ją odradza. Mówi, że przez następne 60 kilometrów jest mało wiosek, więc po drodze mogę mieć problemy z zakupem jedzenia czy picia. Poza tym twierdzi, że ludzie, którzy tam mieszkają to niegościnni faszyści i po chwili dodaje „you know what I mean”. Nie do końca wiem, co ma na myśli, ale nie dopytuję. Pamiętam, że tydzień temu jeden z księży też nie był entuzjastą tego fragmentu mojej pielgrzymki. Jeśli dwie osoby mnie ostrzegają przed tym odcinkiem, to nie ryzykuję – pójdę nieco dłuższą drogą rekomendowaną przez właściciela motelu.
Dzisiejsza noc była fatalna – najgorsza z dotychczasowych. Najpierw walczyłem z muszkami. Nie wiedziałem, skąd się biorą. Okno było otwarte, więc pomyślałem, że przylatują z zewnątrz. Gdy zamknąłem je, to od razu zrobiło się gorąco i duszno w pokoju. Z dwojga złego wolałem muszki i względny chłód niż ich brak i „saunę”. Później zauważyłem mrówki pojawiające się tu i ówdzie. Jednak najgorsze były komary, które gryzły i, gdy tylko gasiłem światło, zaczynały latać i bzyczeć nad głową. Walczyłem z nimi, ale bezskutecznie. Bezradny po 1:00 w nocy postanowiłem zostawić na stałe włączone światło. To pomogło. Obudziłem się przed 8:00 w miarę wyspany, ale to nie był koniec moich zmagań z owadami. Mimo że w plecaku nie miałem jedzenia, mrówki postanowiły w nocy go zasiedlić. Potrzebowałem ponad pół godziny, aby pozbyć się ich definitywnie.
Nie jestem głodny, więc na śniadanie jem tylko kilka suszonych brzoskwiń. Wyruszam chwilę po 9:00. Dzisiaj odrabiam wczorajsze wieczorne schodzenie i przez pierwsze 10 kilometrów idę cały czas pod górę – różnica wysokości to ponad 500 metrów. Jest ciepło i dodatkowo intensywny wysiłek związany z podchodzeniem sprawia, że dość szybko kończy mi się woda, a po drodze... zupełnie nic nie ma. Dopiero po dwunastym kilometrze pojawia się restauracja w szczerym polu – „Zvijezda”. Ta nazwa nie jest przypadkowa. Zdjęcie Putina na ścianie i cały wystrój wnętrza restauracji wyraźnie wskazują na rosyjskie upodobania właściciela. Zamawiam omlet i proszę o półtora litra wody.
Dzisiaj planuję dojść do wioski Ljubinje oddalonej od Stolac tylko 19 kilometrów. Jest to na tyle krótki odcinek, że pozwalam sobie na kolejną ponad godzinną przerwę już po czterech kilometrach marszu. W caffe barze spotykam parę – Davora i Suadę. On jest chrześcijaninem, a ona muzułmanką. Żyją ze sobą w wolnym związku, gdyż każde z nich jest po rozwodzie i ma swoje dzieci. Pytam się, czy taki związek muzułmanki i chrześcijanina jest „legalny” z punktu widzenia Koranu. Sauda mówi, że tak, gdyż islam europejski jest zupełnie inny od islamu ortodoksyjnego, jaki wyznaje się np. w Arabii Saudyjskiej czy w Iranie. Ona sama, będąc muzułmanką, pije w umiarkowanych ilościach alkohol i je wieprzowinę. Mówi, że tutaj to normalne. Gdy pytam o wojowników Państwa Islamskiego, odpowiada, że to fanatycy – „chorzy ludzie”. Na koniec spotkania Sauda i Davor opowiadają mi niesamowitą historię, która przydarzyła im się cztery miesiące temu. Jest dla nich dość osobista, więc do tej pory dzielili się nią tylko ze swoimi dziećmi. Otóż pewnego dnia, wracając samochodem do domu, postanowili zatrzymać się, aby odpocząć. Wtedy ukazała im się Matka Boża. Co prawda nic do nich nie mówiła, ale czuli ogromny pokój i radość. To widzenie trwało tylko kilka minut, ale było tak niesamowite i wspaniałe, że jeszcze przez cały kolejny dzień doświadczali ogromnej radości wewnętrznej – błogostanu.
Do Ljubinje docieram chwilę po 15:00. W odległości kilkudziesięciu metrów od siebie jest meczet, cerkiew oraz kościół katolicki. Aktualnie wszyscy mieszkańcy to wyznawcy prawosławia, więc funkcjonuje tu tylko cerkiew. Po drodze pytam się trójki nastolatków o możliwość noclegu. Mówią, że nie ma w Ljubinje żadnego motelu czy pola namiotowego, ale mogą mi pokazać gdzie mieszka pop. Idziemy tam. Drzwi otwiera żona popa z dzieckiem na ręku. Kieruje mnie na podwórko za domem, gdzie jest jej mąż, który właśnie obrabia gęś. Pytam się o możliwość noclegu. Widzę pewne zakłopotanie, więc szybko dodaję, że mam namiot. Pop zgadza się, abym rozbił go naprzeciw małej cerkwi. Jest zbudowana na fundamentach kościoła z VI w.
Po godzinie ponownie pojawia się trójka nastolatków – Marija, Jana i Danijel. Marija, która najlepiej zna angielski, mówi, że znalazła dla mnie nocleg. Idziemy tam, ale po drodze wstępuję na nabożeństwo do cerkwi. Jest tylko pop, jego żona oraz trójka dzieci i ich dziadek. Po modlitwach pop pokazuje mi wystawę archeologiczną i opowiada o tym miejscu. Jego żona jest zaskoczona, że mąż zna angielski, a są już pięć lat po ślubie :-).
W końcu trafiam do domu starszego pana, który ma pokój do wynajęcia. Płacę 10 euro za nocleg, czyli tyle samo, co wczoraj, ale warunki są nieporównanie lepsze. Nie ma żadnych owadów, więc dzisiaj z pewnością się wyśpię. Jest mi to potrzebne, bo jutro będę miał do przejścia najdłuższy dotąd odcinek. Planuję wyruszyć już o godzinie 5:00 rano.
Po raz pierwszy budzę się dzięki ustawionemu alarmowi w komórce. Jest 4:30. Wyruszam chwilę po 5:00. Wychodzę tak wcześnie, bo najbliższa miejscowość, w której mogę przenocować, to oddalona o 60 kilometrów – Trebinje. Planuję robić postój co plus minus 10 kilometrów – na zmianę raz półgodzinny, raz godzinny – co razem da 12 godzin marszu i trzy i pół godziny odpoczynku. Tak więc jeśli nic nieprzewidzianego się nie zdarzy, to przed 21:00 powinienem być na „mecie”.
Droga jest piękna – górska. Samochody pojawiają się bardzo rzadko. Wzdłuż szosy nie ma żadnych zamieszkałych wiosek. Są tylko pojedyncze, prawie zawsze opuszczone, walące się zabudowania. Po drodze nie ma też żadnego caffe baru czy stacji benzynowej. Po prostu „pustynia”. Po 12 kilometrach schodzę z asfaltu i idę szutrowymi skrótem przez niezamieszkałą wioskę. Tutaj postanawiam zrobić pierwszy postój. Wchodzę na teren jednego z gospodarstw. Nikogo nie ma, ale widać, że ktoś musi tu mieszkać, bo na podwórku jest sprzęt bartniczy, są kury i kot. Na szczęście nie ma psa. Zgodnie z założeniem dzisiejszej aktywności interwałowej po 30-minutowym odpoczynku ruszam dalej.
Na mapie widzę restaurację, do której mam siedem kilometrów. Niestety po pokonaniu tego dystansu okazuje się, że jest zdewastowana i nieczynna. Na szczęście 200 metrów wcześniej widziałem dwóch mężczyzn siedzących przed domem. Wracam do nich i proszę o wodę. Są bardzo życzliwi. Dzięki nim dowiaduję się, że 18 kilometrów dalej jest jedyna restauracja na mojej trasie, a przed Trebinje mogę zapytać o nocleg w klasztorze prawosławnym. Oprócz wody zostaję poczęstowany solidną kanapką z wędliną.
Przez kolejne dziewięć kilometrów nikogo nie spotykam po drodze. Jest bardzo gorąco. Docieram do opuszczonego domu. W jego cieniu robię półgodzinną przerwę. Zjadam całą czekoladę i kilka ciastek. Oszczędzam wodę. Czas szybko mija. Ruszam dalej. Przez następne dziewięć kilometrów nadal nikogo nie spotykam. W końcu o 14:30 docieram do restauracji – jest czynna! Prowadzi ją Slavica. Oczekiwała mnie, gdyż mężczyzna, który powiedział mi o tym miejscu, zadzwonił do niej i uprzedził o moim przyjściu. Potem dowiaduję się, że są rodzeństwem.
Jednym z klientów jest 40-letni Bosko. Po 7 latach podróżowania po świecie osiadł tutaj, gdzie żyli jego dziadkowie. Opowiada o swoich wartościach, filozofii życia oraz o pasji. Czuję się trochę jak na Camino, gdzie często spotyka się tego typu ludzi. Bosko mówi, że współpracuje z polskim naukowcem zajmującym się eksperymentami nad pewnym gatunkiem grzyba. Grzyb ten żyjąc w symbiozie z daną rośliną uprawną, może znacząco wspomóc jej rozwój. Rozmawiamy chwilę o mojej pielgrzymce, po czym właścicielka podaje nam bardzo smaczny, dwudaniowy obiad, na koszt firmy. Opowiada, że dwa lata temu przy tym samym stole siedziała Monica Belluci. W okolicy był kręcony film z jej udziałem i wężami (Franek kojarzysz?). Jako że jest to jedyna restauracja na odcinku 60 km, więc siłą rzeczy Monica Belluci korzystała z niej.
Po 1.5-godzinnej przerwie obiadowej ruszam dalej. Do klasztoru mam jeszcze 16 kilometrów. W połowie drogi robię ostatnią 30-minutową przerwę. Zatrzymuję się u starszego mężczyzny, który mieszka na odludziu. Po dotarciu do klasztoru okazuje się, że mnisi nie mogą mnie przyjąć. Do Trebinje mam jeszcze 5 kilometrów, ale na mapie zauważam pensjonat, który jest bliżej. Docieram do niego o 20:30. Warunki są bardzo dobre. Biorę prysznic i padam ze zmęczenia. Endomondo gratuluje mi pobicia mojego dotychczasowego rekordu przebytej odległości – 55.6 kilometrów. :-)
1
https://goo.gl/TkNAcm
2
https://goo.gl/yzvpk9
3
Według statystyk zamieszczonych na stronie najwiecej modlących się pochodzi z Chorwacji (10700), USA (4600) i Ukrainy (4500). Niestety Polska (240) jest dopiero na 16-tym miejscu w tym rankingu.
4
Później Marta uświadomiła mi, że 26 kwietnia przypada Wspomnienie Najświętszej Maryi Panny, Matki Dobrej Rady.
Spis treści
Wprowadzenie
Wstęp
Polska
Czechy
Austria
Węgry
Słowenia
Chorwacja
Bośnia i Hercegowina
Czarnogóra
Albania
Grecja
Turcja
Cypr
Izrael
Podsumowanie