Do końca moich dni - Anna Rybakiewicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Do końca moich dni ebook i audiobook

Rybakiewicz Anna

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Apolonia Dobkowska miała odziedziczyć wielki majątek ziemski, wyjść za mąż za swojego ukochanego Jerzego i wieść szczęśliwe życie. Niespodziewanie 10 lutego 1940 roku została wraz z całą rodziną wsadzona do towarowego pociągu i wywieziona pięć tysięcy kilometrów od domu. Młoda dziewczyna zmieniła komnaty swojego dworu w Szczepankowie na zmarzniętą ziemię Syberii. Apolonia podejmie nieludzki wysiłek, aby zapewnić przetrwanie swojej rodzinie, a zwłaszcza młodszemu bratu. Gdy pozostawiony w Polsce ukochany nie daje znaku życia, a wizja powrotu do kraju coraz bardziej się oddala, Apolonia zaczyna szukać szczęścia tam, gdzie pozornie nie powinna go odnaleźć – w ramionach zakochanego w niej Andrieja. Po zakończeniu wojny nadchodzi długo wyczekiwany moment powrotu do kraju. Jednak życie nie napisało dla tej historii szczęśliwego zakończenia. Apolonia zmuszona będzie dokonać wyboru, za który przyjdzie jej odpokutować… To poruszająca opowieść o bólu, cierpieniu i strachu, ale także o wielkiej miłości, poświęceniu i niegasnącej nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 31 min

Lektor: Postrzygacz Agnieszka
Oceny
4,8 (1750 ocen)
1515
189
35
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martawitkowska13

Nie oderwiesz się od lektury

jestem pod ogromnym wrażeniem ! to książka którą czyta się z zapartym tchem !
90
sylszy

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna swietna pozycja tej autorki😍! Nie moglam sie oderwac od tej historii🥰
70
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Do końca moich dni" autorstwa Anny Rybakiewicz to poruszająca opowieść osadzona w dramatycznych realiach II wojny światowej. Apolonia Dobkowska żyje szczęśliwie w wielkim majątku. Wywieziona z rodziną na Syberię, stawia czoło bólowi, cierpieniu i strachowi, ale również odnajduje w sobie siłę do poświęceń dla bliskich. Historia skupia się na heroicznym wysiłku Apolonii, której dwór zamienia się w zimną ziemiankę na Syberii. Dziewczyna podejmuje nieludzki trud, dbając o przetrwanie rodziny, zwłaszcza młodszego brata. Rozwija się także niespodziewany wątek miłosny, gdy Apolonia szuka szczęścia w ramionach Andrieja, choćby w obliczu zagrożenia. Przez zawirowania wojny i brak wiadomości od ukochanego pozostawionego w Polsce, główna bohaterka stawia czoła trudnym decyzjom. Autorka nie omija tematów takich jak poświęcenie, nadzieja i miłość, co nadaje opowieści głębię emocjonalną. Czy życie napisze dla Apolonii szczęśliwe zakończenie po powrocie do kraju? Odpowiedź kryje się w misternie sp...
51
5e68e493-58ec-4558-86fb-990f6dfa081b

Nie oderwiesz się od lektury

Po raz kolejny przy lekturze Pani Anny nie mogłam się sie oderwać aż do ostatniego rozdzialu ...przygotujcie chusteczki.
40
Iwo-na1969

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bardzo wzruszająca książka. Ostatnie rozdziały trudne do przebrnięcia - łzy nie pozwoliły mi czytać.....
30

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję Prababci Marii, Cioci Wincencie

i Dziadkowi Józefowi,

którzy na nieludzkiej ziemi, w Kraju Ałtajskim spędzili

sześć lat swojego życia

i których wspomnienia znajdziecie na kartach tej powieści...

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Łomża, lipiec 2002 roku

 

…na to pytanie niestety nigdy nie znalazłam odpowiedzi. Chociaż Bóg mi świadkiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Przez tyle lat nie szczędziłam ani czasu, ani środków. Całe swoje życie podporządkowałam tylko temu. Niestety, na próżno. Już nigdy nie poznam prawdy. Jego dalsze życie już na zawsze pozostanie tajemnicą. Ta niewiedza była najgorsza. W takiej sytuacji nie można pójść naprzód, nie można tak po prostu zapomnieć. Bo jak pogodzić się z losem, gdy nie wiemy, jaki ten los był…

Kiedyś codziennie wracałam myślami do tamtego dnia. Analizowałam każdy szczegół i wszystko, co mu wtedy powiedziałam. Szukałam usprawiedliwienia dla swojego zachowania we wcześniejszych wydarzeniach. Bez powodzenia. Bo to, co się wtedy stało było tylko moją winą. To mnie zabrakło odwagi, żeby zostać. To ja stchórzyłam. Tym samym przypieczętowałam nie tylko jego los, ale i swój. Dokonałam wyboru… Wyboru, za który przyszło mi odpokutować…

Teraz, dzięki tej książce, przypominam sobie te lepsze chwile, kiedy jeszcze byliśmy razem, kiedy byliśmy szczęśliwi. Bo takie momenty też były. Przez te sześć lat, które były nam dane, nawet w najgorszy dzień, on zawsze znajdował powód do uśmiechu.

W swoich snach wciąż widzę jego okrągłą twarz. Włosy jak złote kłosy zboża. Mimo że od naszego ostatniego spotkania upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, dokładnie pamiętam, jak piękne i niewinne były jego niebieskie oczy.

Czy on również o mnie śni? A może już dawno zapomniał, albo w gniewie wyrzucił mnie ze swych wspomnień? Może nigdy mi nie wybaczył. Tak jak ja nigdy nie wybaczyłam sobie. Nie umiałam tego zrobić…

Wiem, że niewiele pozostało mi już życia, jednak nie boję się śmierci. Całym swoim skutym lodem sercem wierzę, że wystarczająco odpokutowałam za to, co mu uczyniłam. Pozostała mi już tylko nadzieja, że zobaczę go tam po drugiej stronie, i że wybaczy mi moje grzechy…

Na tym kończy się moja historia, która rozpoczęła się w lipcowy poranek 1920 roku w Szczepankowie. Na szczęście dzięki tej książce przetrwa pamięć o mym rodzie, którego zacni członkowie zasiadali przed wieloma laty w Sejmie Wielkim, byli generałami armii Królestwa Polskiego, uczestnikami Powstania Listopadowego, a w końcu zesłańcami na nieludzką ziemię. I właśnie tym moim bohaterskim przodkom książkę tę poświęcam.

 

KONIEC

 

Gdy wystukałam ostatnie litery mej powieści poczułam, jak w końcu ogarnia mnie wewnętrzny spokój. Tak bardzo bałam się, że nie będzie mi dane jej ukończyć, i że nie zdążę opowiedzieć światu swojej historii. Nie chciałam być zapamiętana taką, jaką uczynił mnie Ałtajski Kraj. Miałam nadzieję, że w końcu ktoś dostrzeże to, jaką naprawdę byłam albo jaką osobą mogłabym być, gdybym nigdy nie trafiła na nieludzką ziemię. Nazbyt dobrze wiedziałam, co mówią o mnie sąsiedzi i jak mnie postrzegają. Myśleli, że mam serce z kamienia. Mylili się… Moje serce było skute syberyjskim lodem.

Chociaż wcześniej niewiele obchodziła mnie opinia innych ludzi i nie zawracałam sobie zbytnio nią głowy, tak teraz odczuwam potrzebę usprawiedliwienia się przed całym światem, wyznania swoich win. Zrozumiałam, że tylko tak mogę dostąpić rozgrzeszenia. Pokuta, którą sobie narzuciłam, a może którą zesłał na mnie los, była jedynie formą zadośćuczynienia, etapem w drodze do całkowitego oczyszczenia mnie z grzechów.

To na rozgrzeszeniu zależało mi najbardziej, a książka, w której wyznałam wszystko, co uczyniłam, miała mi je zapewnić.

Spisanie najważniejszych wydarzeń mojego życia zajęło mi prawie rok. Początkowo trudno było mi się zebrać w sobie, znaleźć odpowiedni czas w ciągu dnia na pisanie, porzucić codzienne schematy, które od tak dawna składały się na moją codzienność. Pamiętam, jak zaczynałam. Kilku zdaniom poświęcałam nieraz wiele godzin, a na drugi dzień wyrywałam zapisaną kartkę z walca maszyny i wkręcałam w jej miejsce czystą. Dopiero z czasem przyszły dni, w których wręcz zmuszałam się, żeby oderwać zmęczone dłonie od przycisków, a dźwięk wybijanych liter od świtu do zmierzchu roznosił się po całym mieszkaniu. Niespodziewanie słowa same zaczęły ze mnie wypływać, a historia nabierała rozpędu niczym pociąg, którym wieziono nas przez trzy długie tygodnie na tereny oddalone od domu na blisko pięć tysięcy kilometrów.

Pomimo swoich osiemdziesięciu dwóch lat, pisząc tę powieść, miałam wrażenie, że znowu jestem tą młodą dziewczyną, która ma w sobie żar i głowę pełną szalonych pomysłów. Chwilami zdawało mi się, że słyszę znajome głosy. Czuję zapach wody kolońskiej Przemysławki, od której poranną toaletę zaczynał mój papa. Dotykam pięknych sukien matki wiszących w jej garderobie, do której zakradałam się kilka razy dziennie, aby chociaż przez chwilę poczuć się jak dorosła.

Z nieukrywaną radością patrzyłam na stos kartek, który z dnia na dzień rósł na prawym rogu mojego biurka. Każdą kolejną zapisaną stronę kilkukrotnie odczytywałam i dokładałam do poprzednich, pedantycznie wyrównując wszystkie krawędzie.

Od kilku dobrych minut nie przycisnęłam już żadnej litery, a mimo to w uszach nadal dźwięczał mi ten charakterystyczny stukot maszyny do pisania, z ledwo czytelnym już napisem Łucznik 1303. Mimowolnie zaczęłam masować opuszki palców, które bolały mnie niemiłosiernie. Oparłam się wygodnie na krześle i wzięłam głęboki oddech. Nie chciałam jeszcze odchodzić od biurka. Wiedziałam, że wstając, zamknę za sobą pewien rozdział swojego życia. Znowu zostanę sama w czterech ścianach mojego mieszkania. Będę tylko ja i moje wspomnienia… Wszyscy, prędzej czy później, odeszli, zostawili mnie. Nie… To ja odeszłam. To ja ich zostawiłam. Porzuciłam wszystkich, których kochałam.

Zegar znowu będzie stał w miejscu, a każdy dzień będzie dłużył się w nieskończoność. Z niewiadomych nam względów, dopiero na starość człowiek uzmysławia sobie, co tak naprawdę oznacza życie w pojedynkę i jakie konsekwencje niesie ze sobą wybór takiej drogi. Jednak czasem samotność nie jest naszym wyborem, a jedynie mniejszym złem.

Jedynym pocieszeniem był fakt, że kończąc dziś moją powieść, nie będę musiała więcej spoglądać przez to przeklęte okno, przy którym stało moje biurko. Jeszcze do niedawna rozpościerał się za nim przepiękny widok na starodrzewy w parku po drugiej stronie ulicy. Widok, który przynosił ukojenie zmęczonym oczom i był powodem, dla którego ten pokój wybrałam na swój gabinet. Tymczasem od trzech tygodni widziałam przez nie jedynie szare płótno z nazwą firmy remontowej, która nieudolnie przeprowadzała renowację elewacji mojej kamienicy. O zgrozo! Na samo wspomnienie rozmowy z tym impertynenckim konserwatorem zabytków czułam, jak znów zaczynała boleć mnie głowa. Nie rozumiałam, jakim prawem człowiek, który ledwo co skończył studia, miał czelność tłumaczyć mi, jak kiedyś wyglądała ta kamienica, skoro to ja doskonale pamiętałam czasy jej świetności, a nawet ludzi, którzy ją budowali?! Przecież ta kamienica postawiona została za pieniądze moich rodziców. Poza tym państwo po raz kolejny wtrącało się do mojej własności, tak jak zrobiło to już kiedyś, powołując się tym razem jedynie na inne przepisy prawa. I tak, chcąc nie chcąc, podziwiałam przez okno metalowe rusztowanie, na którym kilka razy dziennie pojawiały się czyjeś nogi w masywnych i brudnych od pyłu butach.

Powoli odsunęłam krzesło i mocno przytrzymując się oburącz krawędzi biurka, ostrożnie się podniosłam. Raz jeszcze dotknęłam stosu kartek ułożonych na dębowym blacie. Ta książka to namacalny dowód na to, co przeszłam ja i moi bliscy. Opowieść, która raz spisana, pozostanie na tym świecie już na zawsze. Historia, która nie powinna zostać zapomniana. Wsunęłam krzesło i ruszyłam w stronę kuchni. Była już najwyższa pora, aby zaparzyć popołudniową herbatę i zażyć leki. Po drodze zatrzymałam się przy komodzie, na której stał stary gramofon. Przesunęłam jego ramię nad czarną winylową płytę i w tym samym momencie rozległ się przepiękny głos Aleksandra Żabczyńskiego śpiewającego Już nie zapomnisz mnie z filmu Zapomniana melodia. Pamiętam jak dziś, gdy w sierpniu 1938 roku razem z mamą wybrałyśmy się do Łomży, do kina, na premierę właśnie tego filmu. To była moja pierwsza wizyta w takim miejscu. Byłam pod wielkim wrażeniem samego budynku, który wyglądał jak mały pałac cesarza. Zbudowany był z czerwonej cegły, z pięknie ozdobioną ścianą frontową i dwiema wieżyczkami, pomiędzy którymi widniał podświetlony napis „Mirage”. Kino znajdowało się przy ulicy Szosowej, frontem do placu Kościuszki, a obok wejścia mieściła się mała cukiernia, w której mama kupiła nam ciastka. Tamta wizyta w kinie była namiastką dorosłości. Na popołudniowe seanse wpuszczano tylko osoby pełnoletnie, a ja dopiero co skończyłam osiemnaście lat, więc wchodząc do kina, po godzinie siedemnastej, czułam się bardzo dojrzale. Poczekalnia wyglądała jak mała sala balowa. Wszędzie wisiały lustra, które stanowiły nie tylko niezwykle efektowną dekorację, ale również pozwalały kobietom upewnić się, czy po zdjęciu kapelusza nie wysunął się gdzieś niesforny pukiel włosów i potem móc go z łatwością z powrotem ułożyć. Tego dnia mama kupiła nam bilety w pierwszym rzędzie z najlepszym widokiem na ekran. Mimo to, co chwila oglądałam się za siebie, ciekawa reakcji innych osób na wyświetlany film. Byłam tak zaaferowana samą wizytą w kinie, że zapamiętałam jedynie początek i koniec seansu. Na moją nieuwagę mógł wpłynąć również fakt, że w trakcie tego pokazu doszło do nieprzyjemnej sytuacji, kiedy to okazało się, że na widowni byli uczniowie pobliskiego gimnazjum. Jednak nie pozostali na sali zbyt długo, gdyż rozpoznał ich dyżurujący w kinie profesor. Było mi ich wtedy nawet trochę żal.

Dopiero gdy zamiast męskiego głosu z gramofonu zabrzmiał sopran pochodzącej z okolic Łomży Toli Mankiewiczówny, śpiewającej o tym, że chciałaby zaznać jednej małej chwili radości przy boku kochanego, momentalnie wróciłam myślami do teraźniejszości. W tym samym czasie zagwizdał czajnik z wodą. Zalałam wrzątkiem przygotowaną mieszankę herbaty z suszonym rokitnikiem. Od powrotu do Polski zawsze starałam się mieć zapas rokitnika w swojej kuchni. Kto wie, może to dzięki niemu przeżyłam te wszystkie mroźne dni na nieludzkiej ziemi? Uniosłam do ust porcelanową filiżankę ze złotą obwódką, a w drugiej ręce trzymałam spodek w identycznej kolorystyce. Przez ponad pięćdziesiąt lat przechowywałam ten relikt przeszłości niczym skarb, zamknięty na klucz, za szklanymi drzwiczkami drewnianego kredensu. Pozwalałam sobie jedynie raz w tygodniu, w sobotę, kiedy ścierałam kurz z moich precjozów, wziąć ostrożnie do ręki to porcelanowe cacuszko, po czym po chwili odkładałam je z powrotem na miejsce. W tym roku stwierdziłam, że głupotą jest trzymać coś tak pięknego i nie móc z tego korzystać. Przecież po mojej śmierci jej los będzie z góry przesądzony. Nikt nawet nie pochyli się nad jedną filiżanką, bez pasującej do niej zastawy, a na dodatek z wyszczerbionym spodem. Dla mnie jest ona niezwykłą pamiątką, wspomnieniem rodzinnego domu. Pamiętam, jakby to było dziś – rodziców siedzących w salonie i popijających kawę właśnie z tych filiżanek, delektujących się przy tym faworkami przygotowanymi przez naszą gosposię Irkę. Wizja mojej bezcennej filiżanki wyrzucanej przez jakiegoś ignoranta do śmieci skutecznie przekonała mnie do przeniesienia tej porcelanowej piękności prosto do kuchni. Nie wiem, czy tylko mnie się tak wydaje, czy tak rzeczywiście jest, ale herbata z niej smakuje inaczej, aż chce się celebrować te rzadkie momenty w ciągu dnia, kiedy człowiek nie zaprząta sobie głowy niczym innym, tylko cudowną, ciepłą wonią rokitnika unoszącą się nad filiżanką.

Gdy wypiłam ostatni łyk gorącego napoju, rozległ się dźwięk telefonu. Szybkim krokiem podeszłam do konsoli stojącej w korytarzu, na której stał aparat. Niekulturalnie byłoby kazać czekać rozmówcy dłużej niż trzy sygnały.

– Tu rezydencja Apolonii Dobkowskiej. Słucham? – powiedziałam do słuchawki telefonu i ostrożnie opadłam na stojące tuż obok krzesło.

– Ciocia? Tu Paulina! – zaszczebiotała moja rozmówczyni.

– Ciocia stryjeczna, gwoli ścisłości. Witaj, moja droga, w czym mogę ci dziś pomóc?

– Wszystkiego najlepszego, ciociu! Sto lat! – Głos prawnuczki brata mojego ojca zawsze przypominał mi dźwięki wydawane przez sójkę. Był tak samo nieprzyjemny i skrzeczący.

– Dziękuję za życzenia. Bardzo oryginalne. Niemniej, moja droga, urodziny miałam wczoraj.

– Tak myślałam, ale wczoraj, ciociu, miałam ciężki dzień, Kubuś znowu ugryzł jakieś dziecko w przedszkolu, więc mieliśmy długą rozmowę z przedszkolankami, a potem jeszcze przyszli rodzice tego dziecka. Dlatego całkowicie uciekły mi z głowy cioci urodziny. Dopiero dziś Sebastian mi o nich przypomniał.

– Może powinniście zasięgnąć porady specjalisty? – zaproponowałam.

– Od pamięci? To nic takiego, po prostu mam za dużo na głowie.

– Chodzi mi o waszego syna. Uważam, że powinniście poszukać pomocy terapeuty, bo za kilka lat będzie już za późno.

– Ciociu, przecież za kilka lat Kubuś nie będzie już chodził do przedszkola, więc nie będzie nikogo gryzł. – W słuchawce rozległ się cichy chichot. Paulina była wyraźnie rozbawiona rozmową, całkowicie nie zrozumiała tego, co miałam na myśli, a ja już straciłam ochotę na dalszą rozmowę i tłumaczenie jej sensu mych słów.

– Moja droga, dziękuję za życzenia. Do… – Zanim zdążyłam grzecznie się pożegnać, Paulina weszła mi w słowo.

– Ciociu! Nie rozłącza się ciocia! Chciałam powiedzieć, że przyjdziemy w niedzielę na kawę. Mamy dla cioci prezent – powiedziała dumnie.

– Naprawdę nie trzeba, tyle kłopotu. – Próbowałam zniechęcić ją do przyjścia. Ostatnimi laty rzadko kiedy przyjmowałam gości, a wizyty tej trójki zawsze kończyły się albo zniszczoną tapicerką, albo porysowaną terakotą. Zresztą, nigdy nie chodziło im o mnie. Każda ich wizyta miała jakiś ukryty cel. Pytanie, czego ode mnie chcieli tym razem.

– To żaden kłopot. Urodziny przecież ma się tylko raz w roku. Przyjdziemy po południu. Do zobaczenia, ciociu!

– Do zobaczenia, moja droga.

Paulina była moją jedyną żyjącą krewną. Jej pradziadek był bratem mojego świętej pamięci ojca. W swoim życiu nie skalała się żadną pracą i pewnie już się nie skala. Jej mąż z kolei pracę zmieniał jak rękawiczki. Dziwnym trafem nie mógł sobie w żadnej zagrzać miejsca. Swego czasu był pomocnikiem na budowie, ale wkrótce potem cegła upadła mu na stopę i przez to nie był w stanie już dłużej tam pracować. Starał się nawet o rentę z tego tytułu, jednak lekarz, ku jego zdziwieniu, stwierdził, że jest całkowicie zdolny do pracy. Biedny, musiał szukać kolejnego zajęcia. Jeszcze wcześniej był ochroniarzem, ale tam mu się za bardzo nudziło, pracownikiem hurtowni, ale tam musiał pracować na „nocki” i odbijało się to na jego relacjach rodzinnych. Byłam ciekawa, gdzie tym razem pracuje i jaką nową wymówkę znajdzie, aby od tej pracy się wymigać. Z kolei Paulina, pomimo że całe dnie siedziała sama w domu, bo przecież ich synek chodził już od dawna do przedszkola, to nigdy na nic nie miała czasu – ani na ugotowanie porządnego obiadu, ani na posprzątanie w domu. Tylko raz byłam u nich w mieszkaniu, gdy zostałam zaproszona na chrzest Kubusia, a potem na poczęstunek. Okna w ich mieszkaniu tego dnia były tak szare, że z trudem można było coś przez nie zobaczyć. Paulina zauważyła, jak im się przyglądam i od razu powiedziała, że nie opłaca jej się czyścić okien w wynajmowanym mieszkaniu, bo nie wiedzą, na jak długo tu zostaną. Marne było to usprawiedliwienie, nawet biorąc pod uwagę fakt, że było to już ich drugie mieszkanie, odkąd rok wcześniej wzięli ślub. Na dywanie i kanapie pełno było psiej sierści, a moje stopy podejrzanie kleiły się do podłogi. Gdy nadeszła pora obiadu, zanim usiadłam na wyznaczonym przy stole miejscu, skrupulatnie pozbyłam się wszystkich psich pozostałości z siedzenia mojego krzesła. Obiad zjadłam z lekką obawą. Nie czekając na deser, uprzejmie się pożegnałam i opuściłam raz na zawsze ich mieszkanie. Co prawda, gdy byłam dzieckiem w domu mieliśmy służbę, ale te czasy szybko odeszły w zapomnienie, a będąc w Ałtajskim Kraju poznałam, czym jest ciężka praca. Potem, gdy wróciłam do Polski, nigdy już nie narzekałam na pogodę, na pracę ani na jedzenie. Nie narzekałam na nic. I nawet gdy żyłam w skromnych warunkach, wokół mnie było zawsze schludnie i czysto.

Miałam kilka dni, aby oswoić się z myślą, że ta trójka ponownie stanie przed moim obliczem. Postanowiłam nakryć sofę kolorową kapą, a na krzesła położyć narzutki, bo nie uśmiechało mi się czyścić welurowych obić z sierści ich psa. Poza tym na pewno będą użalać się nad swoim ciężkim losem, żeby skruszyć moje zlodowaciałe serce, i żebym po raz kolejny wsparła ich finansowo. Prawda była taka, że oni nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, jak ciężki może być los, czym jest prawdziwy głód i brak jakichkolwiek widoków na przyszłość.

Myślami znowu wróciłam do Kamyszenki, a oczy mi się zaszkliły. Tak było zawsze, gdy wspominałam nieludzką ziemię i ludzi, których tam zostawiłam. Po pięćdziesięciu sześciu latach moje oczy wciąż były pełne łez… Nagle usłyszałam przeraźliwy hałas dochodzący z mojego gabinetu. Był to dźwięk stłuczonej szyby. Momentalnie podniosłam się z krzesła, jakby wstąpiły we mnie nowe siły, i ruszyłam przed siebie długim korytarzem. Gdy przekroczyłam próg pokoju, poznałam przyczynę całego zamieszania. Na drewnianym parkiecie leżały odłamki potłuczonej okiennej szyby. Pod biurkiem z wolna toczyło się puste, białe plastikowe wiadro oblepione szarą mazią, którego zawartość wciąż znajdowała się na blacie mojego biurka, a konkretnie na dwustu starannie zapisanych stronicach mojej książki, na historii mojego życia. Dopiero po chwili zauważyłam postać na rusztowaniu, za pustą okienną ramą. Był to młody chłopak, który coś do mnie mówił, ale nie słyszałam nic poza biciem własnego serca. Zrobiłam kilka kroków naprzód. Pod butami trzeszczały odłamki szkła. Ponownie spojrzałam na biurko. Miałam już pewność. Wszystko zniszczone. Wszystko przepadło. Rok mojej pracy. Moja historia. Moje rozgrzeszenie… Zaprawa murarska wolno rozchodziła się we wszystkich kierunkach. Praktycznie nie było można już rozpoznać, że w tym miejscu jeszcze kilka chwil temu znajdował się stos kartek. Nagle poczułam, jak tracę kontrolę nad własnym ciałem, swobodnie opadam, a przed oczami widzę ciemność.

 

Zdawało mi się, że słyszę ciche pukanie do drzwi…

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

Szczepankowo, lipiec 1939 roku

 

Ze snu wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, mosiężna klamka poruszyła się, a wysokie białe drzwi lekko się uchyliły. Pojawiła się w nich znajoma twarz cała w rumieńcach.

– Dzień dobry, panience! Mogę wejść? – zapytała nieśmiało Krysia.

Gdy zobaczyła, że już nie śpię, otworzyła szerzej drzwi, ukazując całą swą postać w biało-czarnym kostiumie.

– Dzień dobry. – Przywitałam się. – Oczywiście. Która godzina?

– Już prawie ósma. Jaśnie państwo już siedzą przy stole w jadalni. Dziś panienki urodziny, więc pozwolono mi obudzić panienkę trochę później – mówiła, maszerując wzdłuż frontowej ściany i rozchylając w każdym oknie po kolei bordowe zasłony. Gdy doszła do okna znajdującego się przy etażerce, otworzyła je i rozchyliła szeroko oba skrzydła, wpuszczając podmuch świeżego powietrza do środka pokoju.

– Panienka to ma szczęście, taka przepiękna pogoda w dniu urodzin. – Ledwo docierały do mnie jej słowa, bo głowę wychyloną miała na zewnątrz podwórza. – Aż tutaj czuć zapach tych róż, które zostały posadzone na wiosnę. – Westchnęła rozmarzona.

Odchyliłam kołdrę i usiadłam na brzegu łóżka, zadzierając wysoko głowę. Próbowałam dostrzec panującą za oknem aurę. Jeszcze do wczoraj nękały nas ulewne deszcze, przez które mój papatak bardzo się denerwował. Była pora żniw, więc potrzeba nam było teraz jedynie słońca.

Krysia w tym czasie podeszła do mojego łóżka i zaczęła swój codzienny rytuał ścielenia, który zawsze zabierał jej najwięcej czasu. Dziewczyna nie lubiła tego, ale wolała nie dostać bury od Irki, najstarszej stażem służącej, która pilnowała, aby pościel w każdej sypialni była starannie ułożona i pachnąca świeżością. Zdaniem tej ostatniej, nieskazitelnie pościelone łóżko to wizytówka dobrej pokojówki.

– Zdecydowała panienka, którą suknię założy na dzisiejszy bal?

– Tak. Błękitną, a do tego szal w przebiśniegi.

– Ten, który trzymała panienka na specjalną okazję? – zapytała dziewczyna z niedowierzaniem, lekko podekscytowana.

– Tak, Krysiu. Dziś pragnę wyglądać zjawiskowo. W końcu to pierwszy bal wydany na moją cześć.

Skrycie liczyłam, że tylko ja pojawię się w błękitnej kreacji. Podobną suknię widziałam w jednym z czasopism mojej mamy. Było tam zdjęcie ślubne księcia Windsoru Edwarda i Wallis Simpson, która – według autora tekstu – zamiast śnieżnobiałej kreacji, miała na sobie błękitną, dopasowaną suknię. Ten kolor mnie oczarował, a mama, na szczęście, zgodziła się zamówić dla mnie suknię w identycznej tonacji. Gdyby tylko wiedziała, kto był moją inspiracją, to szybko wybiłaby mi ten pomysł z głowy. Z kolei szal w przebiśniegi dostałam od swojej babki w dniu moich piętnastych urodzin, a ona dostała go od swojego męża z okazji pierwszej rocznicy ślubu. Dziadek zamówił go specjalnie u najlepszej krawcowej w Warszawie, a zdobiące go przebiśniegi były ręcznie wyszyte złotą nitką. Babcia zmarła kilka miesięcy później i ten szal był ostatnim prezentem, jaki od niej dostałam. Chyba dlatego trzymałam go tak długo, aż nadarzy się okazja, która będzie go warta.

– Czego by panienka nie włożyła na siebie, to i tak będzie wyglądać przecudnie! – mówiąc to, poprawiła swój czepek, który zsunął jej się na czoło, a potem wróciła do wygładzania kolejnej poduszki.

Na te słowa zerknęłam do lustra zdobiącego moją etażerkę. To, co zobaczyłam, utwierdziło mnie w przekonaniu, że czeka mnie dużo pracy, aby doprowadzić moje włosy do porządku. Obecnie panowała moda na loki, ale mama nie pozwalała mi zrobić trwałej ondulacji, dlatego aby je mieć, musiałam spędzić pół dnia na kręceniu włosów za pomocą zwykłej metalowej lokówki. Miałam tylko nadzieję, że tym razem Krysia nie spali żadnego kosmyka włosów. Na tę myśl niemalże poczułam zapach spalenizny.

Mimowolnie podeszłam do okna i oparłam się o parapet. Zapach róż docierał aż na piętro naszego dworku. W oddali zobaczyłam znajomą postać. To był Jerzy. Jak zwykle o tej porze szedł do ogrodu podlać kwiaty, zanim słońce na dobre wstanie. Chociaż niósł w rękach dwa wiadra wody, to widać było, że nie sprawia mu to żadnego problemu. Był o dwie głowy wyższy ode mnie i dobrze zbudowany. Do tej pory dziwiło mnie, jak z dnia na dzień z niskiego chucherka stał się tak silnym mężczyzną. Zdawało mi się, że nie tak dawno potrafiłam pokonać go na rękę, gdy siłowaliśmy się w saloniku. Śmiałam się wtedy z niego do rozpuku, a on za każdym razem wyciągał do mnie dłoń, żądając rewanżu. Jednak tamte lata bezpowrotnie minęły. Teraz nie spędzaliśmy czasu na dziecięcych zabawach. Teraz jego widok wzniecał w moim sercu ogień. Czułam, jak ciepło rozchodzi się po całym moim ciele.

– Serwus! – krzyknęłam, wymachując ręką.

– Dzień dobry panience! – Jurek zatrzymał się, podniósł na chwilę czapkę z głowy, po czym ruszył przed siebie, podnosząc z ziemi wiadra.

Chciałam powiedzieć mu coś więcej, zapytać o cokolwiek. Pragnęłam znów usłyszeć jego głos, choćby przez chwilę. Niestety, miałam pustkę w głowie. Zamiast tego tylko uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Czy mogę coś panience powiedzieć? – zapytała nieśmiało Krysia, podchodząc ku mnie.

– Proszę, nie krępuj się.

– Panienka powinna przestać zawracać sobie nim głowę. – Machnęła ręką na chłopaka, odchodzącego w głąb ogrodu.

– Nie rozumiem, co masz na myśli? – Próbowałam przybrać poważną minę, chociaż na mojej twarzy wciąż widniał uśmiech wywołany widokiem Jerzego.

– Panienka powinna oglądać się za kimś równym sobie, za jakimś bogatym i wykształconym paniczem z dobrego domu, a nie zwykłym parobkiem, co ledwo czytać i pisać umie.

– Krysiu, mylisz się, lubię go tak samo, jak lubię ciebie i nic więcej. Zresztą moim zdaniem ty pasowałabyś do niego bardziej ode mnie. To nic, że jesteś rok starsza. Wyglądasz na młodszą i to najważniejsze!

– Ja?! – zapytała wystraszona, nie słysząc ironii w moim głosie.

– Tak, ty, Krysiu. Swoje lata już masz. Pora wyjść za mąż – powiedziałam, tłumiąc rozbawienie. Starałam się mówić jak najbardziej poważnie, wyliczając jej powody do ożenku.

– Za mąż?! – Oczy zrobiły jej się nienaturalnie duże.

– Wiem, że jesteś nieśmiała, ale ja temu zaradzę. Znam jeden sposób z filmu, który kiedyś wyświetlali w łomżyńskim kinie.

– Jaki to sposób?

– Napiszemy list! – odpowiedziałam pewnym głosem.

– List?! Do kogo?

– Jak to, do kogo? Do Jurka od ciebie! – skwitowałam radośnie, po czym usiadłam przy etażerce, wyjęłam z szufladki czystą kartkę i pióro.

 

Drogi Panie! Nie mogę dłużej powstrzymywać uczuć, które do Pana żywię. Od dawna jest Pan bliski memu sercu. Jeżeli czuje Pan to samo, to proszę czekać dziś wieczorem na tarasie, gdy zegar wybije dziesiątą. Wnet przybędę i już zawsze będziemy razem.

 

Powoli wypowiadałam słowa zapisane na kartce. Gdy skończyłam, uformowałam z niej kulkę i ruszyłam w stronę okna. Wtem na mojej drodze stanęła Krysia.

– Panienka żarty sobie stroi! Tak nie można! – mówiła zawstydzona, próbując jednocześnie wyrwać mi kartkę z ręki.

Musiałam unieść list wysoko do góry i zrobić kilka uników, dopiero wtedy znalazłam się przy oknie. Zanim Krysia zdążyła do mnie dobiec, wyrzuciłam papierową kulkę za okno, najdalej, jak potrafiłam. Obie uważnie śledziłyśmy jej lot. List zdawał się być niesiony podmuchem wiatru, a nie siłą moich rąk. Upadł kilka metrów przed nogami Jurka, który od razu go zauważył. Wolnym krokiem podszedł do listu. Gdy wziął go do ręki, moje serce znów przyśpieszyło. Miałam wrażenie, że nawet Krysia stojąca obok słyszy jego łomot. Widziałam, jak ostrożnie wygładza kartkę i dłuższą chwilę wparuje się w zapisane na niej słowa. Miałam wrażenie, że czyta go już któryś raz z kolei. Obie z Krysią stałyśmy jak wryte, czekając na jego jakikolwiek ruch lub gest. W końcu Jurek złożył list na pół i schował go do kieszeni, po czym odwrócił głowę w naszą stronę, rzucając nam zaciekawione spojrzenie. W tej samej chwili, odruchowo kucnęłyśmy pod oknem, chowając się przed jego wzrokiem. Popatrzyłyśmy na siebie i obie parsknęłyśmy gromkim śmiechem. Śmiałyśmy się tak długo, aż poleciały nam z oczu łzy i rozbolały policzki.

– Jak mnie się Jurek zapyta, kto pisał ten list, to ja od razu na panienkę wskażę, żeby panienka wiedziała – tłumaczyła Krysia, ocierając ostatnie łzy z twarzy.

– Oj, Krysiu, niech zostanie naszą tajemnicą, kto pisał ten list i do kogo. Czasem lepiej pozostawić pewne kwestie niedopowiedziane, wtedy wszystko wydaje się bardziej zajmujące.

– Powiem i już! – rzuciła, po czym pobiegła w kierunku drzwi. – Przekażę rodzicom panienki, że panienka już schodzi!

Krysia, nie czekając na moją odpowiedź, zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając mnie samą. Spojrzałam na przygotowane przez nią rzeczy. Szybko zrzuciłam z siebie ubranie, w którym spałam i nałożyłam białą halkę, a na nią kremową sukienkę. Wsunęłam stopy w granatowe trzewiki i ruszyłam na dół z nadzieją, że dogonię dziewczynę i po raz kolejny poproszę ją o milczenie w kwestii listu.

Gdy zbiegałam po kamiennych schodach, w całym holu roztaczał się dźwięk moich obcasów uderzających o każdy stopień. Na dole rozejrzałam się wokół siebie, zajrzałam nawet do sali balowej, jednak nigdzie nie było widać Krysi.

Zbliżając się do drzwi jadalni, coraz wyraźniej słyszałam głosy rodziców. Jak zwykle mama tłumaczyła coś tacie w kwestii ogrodu.

– Dzień dobry! – przywitałam się, gdy stanęłam w progu jadalni.

– Witaj, córcia! Wszystkiego najlepszego z okazji dziewiętnastych urodzin! – powiedziała mama, wysyłając mi swój najserdeczniejszy uśmiech. – Wybacz, że nie wstaję, ale kręci mi się dziś w głowie. Proszę, zbliż się, kochana.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziałam, podchodząc do niej.

Mama pocałowała mnie w policzek.

– Dużo zdrówka, gołąbeczko! – powiedział papa, wstając od stołu i ściskając mnie z całych sił.

– Dziękuję za życzenia. To miłe z waszej strony.

Zajęłam wolne miejsce i od razu zjawiła się Irka, nakładając na mój talerz sadzone jajka z kromką jeszcze ciepłego chleba.

– Sto lat – szepnęła mi na ucho, gdy posypywała potrawę szczypiorkiem.

– Dziękuję! – Uścisnęłam jej dłoń. Irka była w naszym domu odkąd pamiętam. Była dla mnie niczym druga babcia.

– Mam dla ciebie prezent! Musimy iść go zobaczyć! – krzyknął papa między jednym a drugim kęsem śniadania.

– Henryku, powoli, przecież twój prezent nigdzie nie ucieknie, niech Apolonia najpierw skończy jeść śniadanie – zganiła go mama.

– A właśnie, że ten może uciec! – stwierdził wyraźnie rozbawiony, posłuchał jednak mamy i pozwolił nam dokończyć śniadanie.

Pomimo moich nalegań nie chciał zdradzić, co to za uciekająca niespodzianka. Gdy Zdzisław, nasz lokaj, zebrał puste talerze, mama podsunęła mi małe pudełeczko, pięknie ozdobione złotą kokardą.

– Proszę… – powiedziała.

– Co to?

– Otwórz i sama zobacz.

Delikatnie rozwiązałam wstążeczkę i zdjęłam wieko pudełka. Moim oczom ukazał się przepiękny srebrny medalion na długim łańcuszku. Na wierzchu wyryte miał moje inicjały AD, a na odwrocie datę: 04.07.1939. Przejechałam opuszkiem palca po wklęsłych literach.

– W środku medalionu jest kolejna niespodzianka – podpowiedziała tajemniczo.

Po tych słowach natychmiast szukałam miejsca, w którym mogłam go otworzyć. Pod naciskiem rozchylił się i zobaczyłam, że na każdej połówce wklejona była fotografia. Po lewej stronie był wizerunek mojej mamy, a po prawej papy.

– Mamo, nie wiem co powiedzieć… – Ze wzruszenia nie mogłam znaleźć odpowiednich słów. – Medalion jest prześliczny! Nigdy go nie zdejmę!

– To prezent tylko ode mnie, żebyś nigdy nie zapomniała o swojej matce i ojcu. Nawet jak już będziesz dorosła i będziesz żyła swoim własnym życiem, z dala od rodzinnego domu, Apolonio, pamiętaj, że na zawsze pozostaniesz moją małą córeczką – mówiąc to, mama złapała mnie za rękę i spojrzała mi prosto w oczy, jakby chciała podkreślić prawdziwość swoich słów.

– Mamo, przecież ja już jestem dorosła, skończyłam dziś dziewiętnaście lat!

– Moja droga, to nadal niewiele.

– Mamo, chyba zapomniałaś, że ty w tym wieku wyszłaś za mąż za papę.

– To prawda! Byłem tam i wszystko widziałem! – zażartował.

– À propos,dziś na bal przybędą państwo Winniccy z synem Edwardem. Pamiętasz, Apolonio, ich syna? Poznaliście się na majowym pikniku wyprawionym w Drozdowie przez jego rodziców.

– Pamiętam… – Westchnęłam przeciągle. – Trudno o nim zapomnieć, naprzykrzał mi się wtedy cały boży dzień. – Przewróciłam oczami na samo wspomnienie tamtego dnia.

– Apolonio, nie przewracaj oczami, to porządny młodzieniec. W tym roku skończył szkołę handlową i od września będzie głównym zarządcą majątku Winnickich. Przypominam ci tylko, że jest ich jedynym dziedzicem, więc oddając mu swoją rękę, żyłabyś jak ten pączek w maśle. Prawda, Henryku? – Mama spojrzała na swojego męża, ale ten zajęty był obserwowaniem podwórza przez wschodnie okno jadalni. – Henryku!

– Słucham, jaskółeczko? – spytał papawyraźnie zdezorientowany. – A! Tak, tak, jak mu oddasz swoją rękę, to już pozostanie ci tylko zagryzać smutki pączkami w maśle – mówiąc to, szeroko się uśmiechnął, tak że jego zamaszyste wąsy uniosły się o kilka centymetrów.

– Henryku! Pleciesz głupoty, a nasza córka tylko ciebie słucha. Sam wiesz, że nie znajdzie lepszego od Edwarda.

– Masz rację, jaskółeczko, ale czy nie uważasz, że decyzja należy bądź co bądź do samej zainteresowanej?

– Ale my jako jej rodzice, starsi i doświadczeni, powinniśmy wskazać jej najlepszą z możliwych dróg, przekonać ją do tego, co leży w jej najlepszym interesie. Nas też wyswatali rodzice i zobacz, jacy jesteśmy szczęśliwi!

– Masz rację, jaskółeczko, nawet nie mogę zaprzeczyć. – Papa nieudolnie próbował stłumić uśmiech, za to ja zaśmiałam się nieelegancko w głos.

– Żarty sobie stroicie! Lepiej będzie, jak w końcu pokażesz jej ten swój prezent. A ja pójdę się położyć, bo nadal nie czuję się najlepiej.

Po tych słowach wszyscy wstaliśmy od stołu. Mama udała się na górę, do swojego pokoju, a ja wzięłam papę pod rękę i ruszyliśmy w kierunku drzwi prowadzących na tyły naszego dworku. Pomimo że nie było jeszcze dziewiątej, słońce już mocno grzało, a stojąc na niezadaszonym tarasie, miałam wrażenie, że nasze buty za chwilę roztopią się od rozgrzanej posadzki.

– Gdzie jest ta uciekająca niespodzianka? – dopytywałam. Cierpliwość nie była moją mocną stroną, a po zachowaniu papy wiedziałam, że to będzie coś wyjątkowego.

– Jerzy, już możesz ją przyprowadzić! – krzyknął w stronę podwórka, chociaż nikogo nie było w zasięgu naszego wzroku. Dopiero po chwili otworzyły się drzwi stajni, a z jej głębi wyłoniła się znajoma postać z wodzami w ręku. To był Jurek, a za nim przepiękna biała klacz. Na ten widok podskoczyłam, wydając z siebie okrzyk radości, który nie przystoi dobrze ułożonej młodej pannie. Nie mówiąc słowa, wystrzeliłam przed siebie, aż znalazłam się przy zwierzęciu. Powoli położyłam swoją dłoń na jej pysku. Białogłowa bacznie mi się przyglądała wielkimi, czarnymi oczami.

– Jest piękna… – Delikatnie przesunęłam dłonią po głowie klaczy. – Nigdy nie widziałam piękniejszego stworzenia.

– Ja widziałem – odpowiedział mi Jurek ściszonym głosem. – Widzę je co dnia – mówiąc to, skierował wzrok wprost na mnie.

– Przestań, bo się zawstydzę – zbeształam go, posyłając mu jednocześnie szeroki uśmiech.

– To niemożliwe. Autorka takiego listu może się zawstydzić?

– Skąd wiesz, że to ja go pisałam, a nie Krysia? – dopytałam, chociaż zdawałam sobie sprawę, że Jerzy doskonale znał charakter mojego pisma. Nie było to przecież pierwsze wyznanie miłosne, które do niego napisałam.

– Czułem unoszący się od listu twój zapach, a czytając go, w myślach wręcz słyszałem twój głos.

Poczułam, jak na policzkach pojawia mi się rumieniec. Znowu nie będę mogła zapomnieć jego słów. Zawsze dziwiło mnie to, jak pięknie potrafił do mnie mówić, chociaż nie skończył żadnej szkoły.

Z Jurkiem znaliśmy się od najmłodszych lat. Był sierotą. Jego rodzice zmarli na gruźlicę, kiedy był dzieckiem. Nikt we wsi nie chciał go przygarnąć, więc moja mama zabrała go do naszego dworu wprost z ulicy. Początkowo pomagał w kuchni, a z biegiem lat został naszym ogrodnikiem. Mama zawsze miała nadmiar wolnego czasu, dlatego postanowiła nauczyć Jurka i Krysię pisania i czytania, i swego dopięła. Z kolei ja pobierałam prywatne lekcje od wynajętych w tym celu nauczycieli, a potem posłano mnie do szkoły w Łomży. Mama uważała, że jej znajomość nauk jest niewystarczająca, aby wykształcić mnie na prawdziwą damę. Chcąc nie chcąc, całe dzieciństwo spędziłam z Krysią i Jurkiem. Razem bawiliśmy się na podwórzu. Razem słuchaliśmy gramofonu, gdy rodziców nie było w domu. Razem przemierzaliśmy nasz mały świat wzdłuż i wszerz. Patrząc z boku, niczym się nie różniliśmy. To samo nas bawiło, to samo interesowało. Każde z nas odczuwało emocje w ten sam sposób. I tylko zwykły przypadek lub zrządzenie losu sprawiło, że Krysia była córką kamerdynera, Jurek wioskowym sierotą, a ja córką właścicieli ziemskich. Dopiero z biegiem czasu zrozumieliśmy, jak bardzo się różnimy, a raczej, że inni widzą w nas te różnice. Gdy dorośliśmy, coraz bardziej ograniczały nas konwenanse. Dopiero gdy nikt nie patrzył, pozwalaliśmy sobie na trochę swobody. A z Jurkiem od pewnego czasu pozwalaliśmy sobie nawet na więcej… Zawsze, gdy był blisko, moje serce zaczynało bić mocniej. Dosłownie jakby je rozpalał. Czułam, że między nami jest jakaś aura, której nie umiałam nazwać. Coś niewidzialnego ciągnęło mnie do niego. Za dnia szukałam sposobu, by być blisko. A to pomagałam mu przy pielęgnacji kwiatów w ogrodzie, a to zaglądałam do kuchni z nadzieją, że go tam znajdę. Potrafiłam wymyślić tysiąc powodów, dla których musiałam być w tym samym miejscu, co on. Wiedziałam, że ja również nie jestem mu obojętna. Jego oczy błyszczały za każdym razem, gdy spotykał mnie na swojej drodze. Gdy staliśmy obok siebie, zawsze przypadkiem dotykał swoją dłonią mojej dłoni. Te małe gesty były dla mnie wszystkim. Były nadzieją, że któregoś dnia, ujmie moją dłoń, złoży na niej pocałunek i pokaże całemu światu, jak bardzo się mylił, wytyczając między nami niewidzialną granicę. Czułam, że będziemy razem na dobre i na złe. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.

– I jak? Może być? – powiedział papa, gdy dołączył do naszej dwójki. Miałam wrażenie, że specjalnie dał nam chwilę prywatności. Nie pierwszy raz zdawało mi się, że papa doskonale zna moje uczucia. Może nawet lepiej ode mnie.

– Może być?! Papo, ona jest przepiękna! Wygląda jak z bajki!

– Cieszę się, że ci się podoba. – Papa pękał z dumy, chyba nie spodziewał się, że ta niespodzianka aż tak przypadnie mi do gustu. – Teraz zobaczymy, jak ona naprawdę ucieka, wsiadaj, Apolonio.

Papa podał mi swoją dłoń, a ja próbowałam dosiąść to przepiękne zwierzę. Miałam szczęście, że tego dnia założyłam zwiewną sukienkę, która pozwoliła mi wsiąść z gracją. Gdy w miarę wygodnie ułożyłam się w siodle, Jurek przekazał mi wodze. Wyprostowałam sylwetkę, delikatnie docisnęłam klacz obiema łydkami i machnęłam swoim ciałem do przodu. Białogłowa od razu zrozumiała moją komendę. Ruszyłyśmy żwirową ścieżką prowadzącą wprost na znajdujący się za dworem sad.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Anna Kłosińska-Rybakiewicz, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce: © Magdalena Russocka/Trevillion

 

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-320-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]