Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta, mężczyzna, dwupokojowe mieszkanie, jedna doba – można by rzec: mocno ograniczona czasem i przestrzenią akcja. I byłaby to nawet prawda, gdyby bohaterowie, opowiadając siebie, raz po raz tych granic nie przekraczali. Gdyby autorka przez tytuł – a bohaterka przez próbę naśladowania Zbyszka Cybulskiego – nie nawiązywała do pewnego stylu życia, pewnych tęsknot tamtych czasów, budując przy tym sarkastyczny obraz współczesnych relacji damsko-męskich, odsłaniając mechanizmy i przyczyny dzisiejszych gier.
To opowieść o miłości i śmierci, o chwilach, gdy jedno w zbyt ciasnym splocie tańczy z drugim, dowodząc, że człowiek albo umiera z miłości albo miłuje śmierć. A bohaterowie mają nie tylko tęsknoty, ale i ciała, i nie są to bynajmniej ciała astralne; są to ciała warte grzechu, więc też zdarza się im pogrzeszyć. Czy jest w tym polemika z modelem tęsknot, które uwiecznił pewien kultowy film?
Autorka o powieści:
Dla wielbicieli romansów mała przestroga – jeśli „Do niewidzenia, do niejutra” w ogóle przypomina romans, to nietypowy. Typowego nigdy bym nie napisała, bo nie wierzę pięknym jedynie słowom, które opiewają wyłącznie wzniosłe sentymenty. W tej historii spotkacie się również ze słowami brzydkimi i uczuciami niższego rzędu, czasem zupełnie niskimi. Może przy czytaniu zdarzy się Wam skrzywić z obrzydzeniem albo zarechotać z trwogą, lecz – mam nadzieję – może też pomyślicie, że jesteście bliżej rzeczywistości. Tu krzesło jest z reguły tylko krzesłem, a stół stołem, ale całość to najdonioślejszy akt odwagi wobec świata i zarazem szczerości wobec samej siebie. I nie jest ważne, czy Lo to ja albo czy Profesor istnieje, skoro historia o nich to ja; i na odwrót.
Joanna Bartoń, rocznik ‘84. W wieku siedmiu lat była przekonana, że Orwell w książce „Rok 1984” opisał historię jej wiekopomnych narodzin. Zawiodła się na nim srodze, ale to jej do literatury nie zraziło.
Dzieciństwo spędziła w Lubinie, a niemal całe dorosłe życie we Wrocławiu, gdzie studiowała filologię romańską (rzuciła) oraz psychologię (ukończyła). Teraz mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie planuje pozostać „dosyć długo, lecz nie na zawsze”. Do tej pory zdążyła zmienić parę tożsamości i przetestować kilka ról zawodowych (psycholog, pracownik naukowy, analityk-statystyk), ale pisać chciała zawsze. Przypomina sobie, że już w przedszkolnym domku lalek złożyła deklarację, że kiedyś zostanie Hansą Christianą Anderseną i nigdy nie wyjdzie za mąż (niechęć do formalizowania związków pozostała w niej zresztą do dziś).
Gdyby musiała być do końca życia skazana na jeden i ten sam trzydaniowy obiad, zdecydowałaby się na zestaw: zupa pomidorowa, szpinak i pierogi ruskie, a gdyby miała wybrać, w czyjej skórze najbardziej nie chciałaby się obudzić, bez wahania wskazałaby triadę: polityk, prezenter telewizyjny i księżna Kate.t
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tak, tak, ironia. Każdy broni się, jak potrafi. Ale jeżeli pewnego dnia przestanę kochać, oznaczać to będzie, że przestałem oddychać.
Romain Gary, „Blask kobiecości”
(tłum. K. Szeżyńska-Maćkowiak)
Ciężkim krokiem pokonywała schody prowadzące na peron dworca PKS. Żywy obraz kampanii społecznej „Na twarzy lat naście, w sercu schyłek życia”. To nic, że rytmicznymi kiwnięciami głowy co każdy stopień próbowała zdopingować nogi do większego wysiłku. Nadal wyglądała jak zdezelowany pajacyk, którego szyja oraz odnóża trzymają się korpusu resztkami sił i to na ostatniej postrzępionej nitce.
W końcu dotarła na szczyt. Po chwili mijała obojętnie kiosk pokryty odpryskami niebieskiej i żółtej farby, drewniany kram z kierpcami i ciupagami made in China BAT spod samiuśkich Tater, starego żebraka posiłkującego się w jałmużnie sędziwym psem oraz młodą Cygankę, która wysługiwała się w tym celu kilkuletnim chłopcem.
Podwójna starość oraz podwójna młodość stają w szranki o współczucie, litość i kieszenie podróżnych. Ciekawe, który duet jest bardziej skuteczny? – pomyślałaby pewnie, gdyby była w lepszej kondycji. Ale nie była. Mijała więc i psa, i żebraka, i dziecko, i Romkę zupełnie bezrefleksyjnie, z początku nie zauważając nawet, że ta ostatnia porusza bezgłośnie ustami, ciskając ostre groty spojrzeń do tarczy między jej brwiami.
Wszystko trwało nie więcej niż dziesięć sekund, jednak przez tę krótką chwilę miała wrażenie, że jest kimś innym, kiedy indziej oraz gdzie indziej. Potem, kiedy znów była sobą „tu i teraz” (ze zdumieniem notując w myślach, że ta spruta językowa ściera do ust wszelkiej maści psychologów i instruktorów zen bywa jednak niezastąpiona), poczuła między brwiami pulsujące mrowienie. Zupełnie jakby ktoś nałożył jej w tym miejscu solidną dawkę końskiej maści.
– Napiszesz książkę, urodzisz dziecko, a potem umrzesz. Szybko, trzydzieści lat będziesz miała – powiedziała Cyganka. Zaraz też, jakby żałując wypowiedzianych słów, uśmiechnęła się lękliwie i spuściła wzrok.
Wskazówka dworcowego zegara przesunęła się o co najmniej trzy kreski, zanim znokautowany przez zaskoczenie umysł Lo stać było na jakąkolwiek reakcję. Książka? Cudownie. Dziecko? Też pięknie. Trzydzieści lat? To niezbyt dużo, ale z drugiej strony nie tak znowu mało – zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę to, co robiła przed chwilą na dworcu PKP i czego dotyczą notatki w torebce. Ta ostatnia myśl wywołała nawet cień krzywego uśmiechu na jej twarzy.
– Trzydzieści? – powtórzyła tylko.
– Tak.
– Coś jeszcze ciekawego wiesz… i powiesz?
– Nic! Ja nie powinnam wcale tego pani mówić! Nie o tym! Ale wpierw nie mogłam powstrzymać wizji, a potem języka! – mówiła gorączkowo Cyganka. – To wszystko przez to, że noszę w sobie dziecko – dopowiedziała już spokojnie, gładząc się po delikatnie zaokrąglonym brzuchu.
– Więc mam przed sobą jeszcze osiem? Tak, osiem lat. – W tym momencie jej głos prawie niesłyszalnie zadrżał. – Dobrze wiedzieć. Ile się należy za tę… wróżbę?
– Nic. Prawda nie ma ceny, prawdę zawsze wróży się za darmo. Cyganki sprzedają tylko bajki.
– To fajnie, to trzymajcie się, ty i twoje… – Wskazała brodą brzuch Romki, uśmiechnęła się i z karkiem pokrytym gęsią skórką ruszyła w stronę autobusu.
Odkąd skończyłam piętnaście lat, ważne wydarzenia z życia utrwalam w formie krótkich szkiców literackich. Upodobałam sobie przy tym nadawać im rangę quasi-prologów powieści, które mogłyby kiedyś powstać, a które wspólnie wydane za lat kilkadziesiąt stworzyłyby wyczerpującą kronikę mojego życia. Nie mam przy tym cienia wątpliwości, że okazałaby się ona dziełem na miarę „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta – toutes proportions gardées – w wersji dla ubogich duchem rzecz jasna.
Dzisiejszy szkic prologu, datowany na dwudziestego czwartego kwietnia dwa tysiące szóstego roku, wydaje mi się szczególnie obiecujący pod względem fabularnym. Nie tylko dlatego, że jest najbardziej świeży (z wszystkim, co piszę, dzieje się dokładnie tak samo jak z miłością, która wystarczy, żeby była ostatnią, by unieważniła wszystkie poprzednie), ale z tego względu przede wszystkim, że dotyczy wydarzeń – nie boję się użyć tego słowa – niezwykłych. Podejrzanie filmowych, rzekłabym. Niekoniecznie książkowych, bo poważnej prozie taki natłok niesamowitych zbiegów okoliczności jakoś nie uchodzi.
Chcąc rozwinąć mój najnowszy szkic prologu w powieść, stanęłabym tym samym przed dylematem: pisać całą prawdę, narażając się na zarzuty dżihadystów realizmu fabularnego, że bujdy niestworzone opowiadam, czy może uszczknąć z niej to, co wydaje się najmniej prawdopodobne, by zaspokoić ich żądania? Cóż, jest to problem z gatunku moich ulubionych – czysto teoretyczny; te realne pozostawiam wytrawnym praktykom życia, do których się niestety nie zaliczam.
I tak ciąg niewiarygodnych wydarzeń rozpoczyna się około godziny trzynastej trzydzieści, kiedy pojawiam się na peronie trzecim wrocławskiego dworca kolejowego. W celu nie takim znowu codziennym, skoro nie mam przy sobie ani biletu, ani też nikogo, kogo mogłabym powitać lub pożegnać. W zasadzie jedyną osobą, jaka raz po raz przemyka mi po głowie, jest Zbigniew Cybulski. Aktor, który – jak głosi pamiątkowa tablica – Z tego peronu 8 stycznia 1967 roku wyruszył w swoją ostatnią podróż… Planowałam dokładnie to samo.
Spojrzałam na tablicę przyjazdów. Oczekiwany przeze mnie pociąg miał wjechać na peron dopiero za czterdzieści siedem minut. Dość czasu, by ogarnąć wszystkie rekwizyty na scenie, na której w odpowiednim momencie planuję dać popis sztuki aktorskiej bez precedensu: odtworzyć wypadek Cybulskiego. Tak, aby pani z peronowego kiosku, zanosząc się płaczem, mówiła dziennikarzom: „Kupiła u mnie pączka ta nieszczęsna dziecina, a potem na jakiś czas zniknęła mi z oczu. Po chwili na peron wjechał Krakus, stał piętnaście minut, konduktor zagwizdał, pociąg ruszył. Wtedy dopiero ją zobaczyłam, jak wychodzi na peron, z przejścia podziemnego, z papierkiem z resztką mojego pączka w ręce, i zaczyna biec. Myślę, po co lecisz, głupia, przecież nie zatrzymasz pociągu, ale ona biegła dalej, bardzo szybko, tak że tylko mignęła mi w szybie. Na peronie zostały może trzy ostatnie wagony z tego całego Krakusa. Co się działo dalej, nie widziałam, na szczęście. Usłyszałam tylko krzyk ludzi, którzy czekali na następny pociąg. Podobno dogoniła ostatni wagon i chciała do niego wskoczyć. I nie udało się jej, zupełnie jak temu Cybulskiemu”.
Zanim taka narracja mogła stać się ciałem (także – jeśli nie przede wszystkim – w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej), trzeba było poczynić pewne przygotowania. Samo podłożenie się pod pędzący pociąg może i nie nastręcza wielu problemów logistyczno-organizacyjnych, ale wykonanie tego w taki sposób, by wyglądało dokładnie jak casus Cybulskiego, przyprawiało mnie o niemały ból głowy. Tym większy, że nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej planowała cokolwiek z podobną skrupulatnością – od dziecka poddawałam się raczej batucie okoliczności, a te momenty, gdy odgwizdywałam w ich kierunku autorską melodyjkę, należały jedynie do rzadkich wyjątków.
Teraz było inaczej. Zachciało mi się być władcą absolutnym całej sekwencji wydarzeń, pragnęłam decydować niepodzielnie i w detalach o tym, co dokładnie nastąpi, kiedy, gdzie i jak. Byłam przecież nie tylko pomysłodawcą oraz producentem (budżet: pączek i bilet do Krakowa, koniecznie w dwie strony) spektaklu „Cybulski – próba rekonstrukcji”, ale także jego reżyserem, głównym aktorem i scenografem. Gdyby to było możliwe, podjęłabym się również roli speca od efektów specjalnych, w którego gestii leży decyzja o liczbie części, na jakie nierówna konfrontacja z pociągiem rozczłonkuje ciało. Myśl, że nad tym akurat aspektem nie będę miała kontroli i że wszystko po oderwaniu się stóp od peronu będzie już dziełem chimerycznego z natury przypadku, źle działała na moje nerwy.
Pierwszą sprawą, którą uważałam za priorytetową, było zmierzenie długości peronu od wyjścia podziemnego do jego końca. Odmierzałam ją krokami, notując na marginesach zeszytu: KNCH (kroki normalne chodzone) – 72. KDCH (kroki duże chodzone) – 56. KWB (kroki wolno biegane) – 47. KS (sprint) – 39. Ledwo dokonałam zapisu ostatniego pomiaru, na peron wtoczył się pociąg relacji Jelenia Góra-Kraków nazywany Krakusem (to, że był tym Krakusem zawsze, niezależnie od tego, w którą stronę jechał, drażniło moje wysubtelnione poczucie sprawiedliwości).
Szybko policzyłam wagony, mierząc przy okazji krokami długość całego składu. Najwięcej czasu spędziłam przy przedostatnich drzwiach ostatniego wagonu. Dyskretnie wyjęłam z torebki krawiecką miarkę i zmierzyłam przestrzeń dzielącą skraj peronu od najniższego stopnia schodków wejściowych (czterdzieści pięć centymetrów). To była luka o znaczeniu fundamentalnym, ponieważ w nią miałam zamiar niechcący wpaść.
Po chwili schowałam zeszyt do torebki i zaczęłam to wskakiwać na ostatni stopień schodków, to z niego zeskakiwać, zmniejszając systematycznie siłę wybicia, tak że w końcu zahaczałam o niego już tylko samym czubkiem brązowego trampka. Dalej była już tylko śmierć.
W końcu zapowiedziano i odgwizdano odjazd, a ja włączyłam opcję stoper na moim siemensie M55 i mierzyłam czas, w jakim ostatni wagon pociągu opuści peron. Kiedy skończyłam, schowałam telefon do kieszeni torebki i w kojącym poczuciu wypełnienia wszystkich zaplanowanych na dzisiejszy dzień czynności operacyjnych obróciłam się w stronę wyjścia z peronu. Przede mną stało dwóch panów w żółtych kamizelkach odblaskowych.
– Prosimy panią z nami. Mamy sygnał, że dziwnie się pani zachowuje. Chcemy tylko zadać kilka pytań – powiedział wyższy z nich, patrząc mi badawczo w oczy. Niższy, dziobaty na twarzy, tylko pokiwał głową.
– Nie ma sprawy – odpowiedziałam niby beztrosko, uśmiechając się od ucha do ucha.
Prawda zaś była taka, że dawno nie lokowałam się w równie ciemnej żopie jak w tamtej chwili. Dwaj odblaskowi prowadzili mnie zapewne w kierunku jakiejś dyżurki. Na domiar złego czynili to w sposób wzbudzający moje ciche i pełne trwogi uznanie – gwarantowana mi konstytucją nietykalność cielesna nie była naruszona ani przez moment, a ja mimo to z dwóch stron wyczuwałam stały opór ich ciał. Kiedy przypomniałam sobie (ani rychło, ani w czas), że w torebce mam zeszyt, corpus delicti swojego szaleńczego planu, pogodziłam się z faktem, że koło zębatki losu przesunęło się właśnie o kluczowy trzonowiec i ani myśli się cofać.
W końcu dobiliśmy do metalowych drzwi. Funkcjonariusz po lewej nacisnął dzwonek domofonu. Niemal natychmiast rozległo się mechaniczne brzęczenie i weszliśmy do środka.
– Mamy podejrzaną z trzeciego peronu – zameldował wyższy z konwojentów łysemu facetowi koło pięćdziesiątki, który obsługiwał automat z kawą.
– Okej, dajcie ją do mojego pokoju i przypilnujcie. Potrzebuję dolewki – odpowiedział Łysy, miętoląc w dłoni plastikowy kubek.
Wprowadzili mnie do pokoju biurowego: odpadający tynk, stół, kilka krzeseł, odrapane metalowe szafki. Można by rzec typowa administracyjna bieda i sromota, gdyby nie oprzyrządowanie jednej ze ścian. To z niej puszczały do mnie złośliwe bliki czarno-białe monitory z podglądem na cały teren dworca: od parkingu podziemnego, przez hol główny, perony aż po toalety. PERONY!
– Niezły monitoring mamy, co? Taki kolejowy Big Brother, he, he. Proszę siadać – zagaił z udawaną wesołością Łysy z korytarza, wskazując krzesło. – Okoliczności zatrzymania? – zwrócił się protekcjonalnym tonem do konwojujących mnie funkcjonariuszy.
– Spokojna, nie stawiała oporu, jak dla mnie fałszywy alarm, panie naczelniku – odpowiedział wyższy. Niższy, dziobaty na twarzy, zwyczajowo ograniczył swoją ekspresję do pokiwania głową.
Łysemu nie podoba się próba zawłaszczenia przez „byle gnoja” jego obowiązków służbowych. To on decyduje, on interpretuje, nikt inny! Dla wzmocnienia swoich racji raz po raz uderza pięścią w stół, co powoduje systematyczne ulewanie się kawy z kubka. Gdy tylko zauważa poniesione straty, jego usta opuszcza bełt inwektyw, zakończony rozkazem krótkim, treściwym, acz jak na jego repertuar zdumiewająco łagodnym: – Won, barany!
Zostaliśmy sami. Nie cierpię furiatów, a ten tutaj to okaz wyjątkowy. Aż chciałoby się zapytać, co takiego niedobrego wydarzyło się w jego życiu, że z tak błahego powodu jak rozlana kawa zamienia się w chorego na wściekliznę indora. Może to życie właśnie?
Zresztą, nie obchodzi mnie to! Całym sercem jestem za zgnojonymi funkcjonariuszami, a zwłaszcza już za tym, który zupełnie bezinteresownie zasugerował przed chwilą moją niewinność. A Łysy? Łysy furiat na mojej liście wrogów zajął właśnie pozycję pierwszą – i ostatnią zarazem, bo dopiero co ją sporządziłam.
– Podobnoż dziwnie się zachowuję? – przerwałam napiętą do granic wytrzymałości ciszę.
Zdaję sobie sprawę, że tym zaczepnym pytaniem sporo ryzykuję, ale muszę chociaż spróbować wywalczyć sobie ułamek kontroli nad sytuacją, która mnie przerasta pod każdym względem. Nic z tego – Łysy może i jest furiatem, ale nie idiotą.
– A to ja jestem podobnoż od zadawania pytań, czy nie tak? – odbił piłeczkę cwanym rykoszetem, po czym na jednym tchu dorzuca: – Ale tak, pani zachowanie na peronie zwróciło naszą uwagę. Pokażę jego zapis, a pani będzie klatka po klatce tłumaczyć, co robiła w danym momencie. A, i proszę o dowód tożsamości jeszcze. A najlepiej o wyjęcie całej zawartości torebki i położenie jej na stole razem z opróżnioną torebką.
– To pan jest z policji? – spytałam bardziej pro forma niż w przekonaniu, że dociekliwość w tej kwestii ma jeszcze jakikolwiek sens.
– Owszem, jestem policjantem w stopniu naczelnika i zarazem szefem dworcowego komisariatu policji, tego widocznego z zewnątrz na prawym skrzydle budynku dworca od ulicy Nasypowej – odpowiedział, wskazując kciukiem ścianę za swoimi plecami.
Więcej głupich pytań nie mam. Z ociąganiem sięgam po płócienną torebkę. Prezent urodzinowy od uzdolnionej manualnie koleżanki. Torebka jest ładna, a co najważniejsze praktyczna, bo mieści się w niej wszystko i jeszcze trochę.
To wszystko i jeszcze trochę wykładam na stolik niczym straganowy towar: skórzany gruby portfel, dowód osobisty, dezodorant w kulce, napoczęte opakowanie gum do żucia, ładowarka do telefonu, minikosmetyczka (w niej podkład, tusz do rzęs, lusterko, grzebień i róż w pudrze), okulary słoneczne w pokrowcu, pomadki ochronne, zapasowe szkła kontaktowe, krople do oczu, dwa bilety do teatru, perfumy, kalkulator na baterie słoneczne. Nie wiem, po co tak naprawdę go ze sobą tacham, ale na myśl, że mogłabym teraz wystukać na klawiaturce cyfry 71830 i ustawić wyświetlacz tak, by Łysy odczytał je do góry nogami, na ułamek sekundy poprawia mi się humor.
Koniec szczeniackich wygłupów! Dotychczas, grzebiąc w czeluściach torebki, świadomie omijałam przedmioty mające jakikolwiek związek z moim „dziwnym zachowaniem”. Teraz przyszła kolej na szczyptę prawdy. Na stolik wykładam więc telefon komórkowy, poplamiony herbatą zeszyt z zaczepionym o jego okładkę tanim kioskowym długopisem oraz miarkę krawiecką w kolorze żółtym. To już chyba wszystko. A nie! Na widok zawartości małej kieszonki zasuwanej na zamek doznaję gwałtownego uderzenia gorąca do twarzy: tampon i dwie prezerwatywy. O ile powód bytności tego pierwszego znam (korek awaryjny), to za nic nie mogę sobie przypomnieć, skąd, do kurwy, w mojej torebce wzięło się ogumienie. Dydaktyczny żarcik zaniepokojonej moim prowadzeniem się starszej siostry? Tak czy siak tampon i kondomy wstydliwie dołączają do reszty asortymentu. Razem z opróżnioną torebką wszystkiego jest prawie cały stolik.
Łysy wziął do ręki mój dowód, a ja z braku innych zajęć postanawiam trochę mu się poprzyglądać. Na czoło peletonu jego cech charakterystycznych wysuwa się połyskująca w mdłym świetle jarzeniówki głowa. Dynia właściwie, no bo nie dość, że jest łysy, to ma jeszcze tak pełną, okrągłą i bladą twarz, że gdyby w kalamburach chciał pokazać hasło „całkowite zaćmienie księżyca”, wystarczyłoby mu nałożyć na czerep czarną kominiarkę.
– Nosi pani zagraniczne nominały w portfelu… i jeszcze te prezerwatywy. Uprawia pani seks za pieniądze na terenie dworca? – wypalił Łysy, wgapiając się uparcie w blat stołu.
W pierwszym odruchu mam ochotę wyskoczyć z krótkim monodramem pt. „Święte oburzenie”, ale zaraz się uspokajam. Owszem, dosyć nieudanym żartem i zarazem grubym nietaktem jest imputowanie dwudziestodwuletniej dziewicy, że uprawia zawód dworcowej waluciary czy innej kurwy dewizowej, no ale skąd, do licha, Łysy może o tym wiedzieć! Przecież wianuszek między moimi nogami nie pachnie bzem na cały komisariat! Gorzej już, że w portfelu urobek z tego rzekomego kurwienia noszę nie lada: jednodolarówkę, którą dostałam od koleżanki „na szczęście”, oraz dwa banknoty o niebagatelnym nominale pięciu euro każdy. Pół biedy, że ma mnie za dziwkę, ale żeby za aż tak tanią? Oj, chyba jednak się obrażę. A tak w ogóle, czy czas dewizówek nie minął już aby, panie MILICJANCIE?
– Przepraszam. Po oczach widzę, że nic z tych rzeczy. To rutynowy element przesłuchania tylko. Spokojnie. Proszę sprzątnąć swoje rzeczy do torebki. – Łysy wycofał się rakiem z poprzedniego pytania, a po chwili dodał: – Mamy nagranie monitoringu od godziny trzynastej trzy zero do czternastej cztery pięć z rejonu peronu numer trzy z pani udziałem. I od razu wytłumaczę, żeby nie było dąsów i kłopotliwej współpracy, dlaczego tu pani jest. Albo nie! Najlepiej to pani zrozumie, jak przyśpieszę ten materiał, powiedzmy dwieście razy. To będzie coś koło pół minuty filmu. Proszę uważnie patrzeć – powiedział, obracając ku mnie ekran laptopa.
Po chwili obserwuję małą postać w płaszczu w kratę, biegającą bez ładu i składu po biało-czarnym ekranie. Dawno zauważyłam, że każda, nawet zupełnie prozaiczna czynność, odtworzona w przyśpieszonym tempie staje się osobliwie śmieszna. To chyba efekt braku płynności w przejściach między ujęciami? W każdym razie jak moje zachowanie na dworcu było dalekie od normalności w tempie rzeczywistym, tak teraz, puszczone w znacznym przyśpieszeniu, wyglądało na tyle niedorzecznie, że mogłabym szukać racjonalnego wytłumaczenia choćby i sto lat – bez efektu.
Pali mnie od środka żywy wstyd. Najprawdziwszy z prawdziwych. Równie dobrze mogłabym na tym nagraniu spółkować z kucem szetlandzkim – i to w asyście karłów przebranych za giermków albo w innych równie kompromitujących okolicznościach. Kto wie? Może moje poczucie samożenady byłoby wtedy i tak mniej nadwyrężone niż teraz? W końcu nie ma dla mnie sprawy bardziej intymnej niż kwestia mojego być albo nie być, a wszystko na to wskazuje, że zaraz będę musiała się pruć z moich planów samobójczych przed kimś, kto nie jest ani moim bratem, ani swatem, a jedynie epizodyczną postacią w historii MOJEGO życia, która od pół godziny coś za bardzo się w niej panoszy.
– I co? – spytał Łysy.
Gówno, myślę w pierwszym odruchu, ale w drugim na szczęście przychodzi mi do głowy coś, co nadaje się do wypowiedzenia na głos:
– Wariatka z miasta Wariatkowa przyjechała na występy gościnne do miasta Wrocław.
Łysy zaśmiał się histerycznie. Być może wariatka z miasta Wariatkowa zawsze tak na niego działała, a może po prostu powaliła go śmiertelna powaga tej prostej, ale szczerej do bólu samokrytyki. Faktem jest, że rżał tak zapamiętale, jakby od natężenia decybeli, które to rżenie wygeneruje, miał zależeć co najmniej los ludzkości.
I dobrze. Ciesz się, Łysy, ciesz, od twojej uciechy los świata raczej się nie poprawi, ale mój i owszem. Już początki życia społecznego w podstawówce nauczyły mnie, że doprowadzić kogoś do łez radości oznacza oswoić go sobie i zjednać. Kto wie? Może i jemu zaraz zmięknie rura?
Na początku nic na to nie wskazuje, bo kiedy otarł wierzchem dłoni łzy z zaczerwienionych policzków, natychmiast spoważniał.
– Musi mi pani wszystko wytłumaczyć. Mnie interesuje kilka momentów tylko. Będę je przewijał, a pani mi opowie, kto, co i po co, okej?
– Okej.
– Sprawa pierwsza: zeszyt. Co jest w zeszycie? – W tym momencie sięgnął po poplamiony herbatą brulion i zaczął go niby to uważnie przeglądać.
– Notatki. W zeszycie są notatki. – Pokrzepiona odstawianą przez Łysego fuszerką, nie mogłam się powstrzymać przed skopiowaniem jego składni rodem z elementarza.
– Czego dotyczą?
– Planowanego przedstawienia.
– Pod tytułem?
– „Cybulski – próba rekonstrukcji”.
– Film?
– Coś jakby.
– Precyzyjnie!
– Studiuję w Pewueste. – W tym momencie poczułam, że wena przyszła do mnie w samą porę i jestem uratowana; teraz wystarczyło tylko mówić dużo, chaotycznie i z werwą. – Mamy taki projekt filmowo-teatralny. Chcemy zrekonstruować wypadek Zbigniewa Cybulskiego z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku.
– Po co?
– Praca zaliczeniowa. Poza tym wydaje się to nam ciekawe.
– A co w tym ciekawego?
– A ilu aktorów zagrało w filmie, w którym wskakują do pociągu i konduktor ostrzega ich, że to skończy się kiedyś w szpitalu, a po kilku latach biegną na pociąg w realu, gonią go, coś się nie udaje i naprawdę w tym szpitalu lądują, gdzie zresztą po niespełna godzinie umierają?
– Tak na serio było?
– No było, było.
– To nieźle… – zamyślił się na chwilę – ale pani zachowanie na peronie dalej wydaje mi się co najmniej dziwne. Jaką funkcję pełni pani w projekcie?
– Kierownik planu i asystent reżysera. I właśnie związane z tym zadania wykonywałam dzisiaj. Miałam mierzyć długość peronu między innymi…
– Słucham?!
– No tak, zrobiłam to dwa razy, bo nie wiedziałam, jak będzie trafniej. Nie miałam tak długiej miarki przecież. Raz mierzyłam więc moimi zwyczajnymi małymi krokami, a potem dużymi. Chodzi o to, że nasz Cybulski w rekonstrukcji będzie biegł za tym pociągiem po czerwonym dywanie wśród reflektorów i fleszy aparatów fotograficznych, i musimy go uszyć albo zdobyć. Ten dywan znaczy.
– A po co wam w ogóle ten dywan?
– Taki koncept, pomieszanie realności z fikcją. Czerwony to krew, po czerwonym dywanie chodzą gwiazdy filmowe, tylko śmierć jest prawdziwa… – plotłam niczym kurator wystawy, który przed sekundą zobaczył ją po raz pierwszy, a już ma podetknięte pod nos mikrofony z żądaniem wyjaśnienia motywów całego przedsięwzięcia.
– Dobra, ja już chyba nie chcę wiedzieć nic więcej – przerwał mi, podnosząc ręce w poddańczym geście. – Jedno mnie interesuje jeszcze, te pani śmieszne skoki i mierzenie przestrzeni od peronu do…
– Aaa, bo ja się tak zapaliłam do tej całej historii, że przebiegłam się jeszcze wzdłuż peronu ze dwa razy! – Entuzjazm, który prezentuję, jest równie wielki, co udawany. Możliwe nawet, że tym razem przesadziłam z ekspresją, więc na wszelki wypadek doprecyzowałam: – No… tak, żeby się wczuć w Cybulskiego. Zaczęło mnie zastanawiać, czy to możliwe, że na tak krótkim dystansie spuchł, siły stracił, i dlatego potem było mu trudniej wskoczyć do wagonu niż zwykle, bo on podobno często ganiał pociągi. I doszłam do wniosku, że nie. Problem stanowiło raczej nietrafienie na pierwszy stopień wejścia lub ześlizgnięcie się z niego do dziury. Mierzyłam tę szparę, potem trochę poskakałam. Rzeczywiście przy odrobinie nieuwagi i pecha można tam wpaść, tym bardziej jak pociąg pędzi, a peron śliski, bo to przecież sroga zima była wtedy, ósmy stycznia zdaje się.
– Pani ma, za przeproszeniem – puknął się znacząco w czoło – joba na punkcie tego całego Cybulskiego. I nie no, fajnie, że coś tworzycie, ale ja odpowiadam za bezpieczeństwo na dworcu i na pewno żadnemu aktorowi, choćby Alowi Paczino, nie wydam zgody na gonienie na złamanie karku odjeżdżającego pociągu! Czy to jest jasne? – Łysy wlepił we mnie surowy wzrok strażnika Teksasu, który ani razu nie splamił munduru łapówką.
– No pewnie, ten bieg po dywanie będzie tylko jednym z ujęć. Moment wskakiwania do pociągu to będzie wmontowana scena z filmu z konduktorem, w którym grał Cybulski. A sam wypadek to już zrobimy w studiu Wytwórni Filmów Fabularnych na Wystawowej. Teraz nawet wpadłam dzięki panu na pomysł, jak można by to ugryźć: to mógłby być niby zapis z dworcowego monitoringu. Po prostu genialne!
– Nie wiem, czy genialne, ale teraz to wszystko brzmi dużo bardziej rozsądnie. Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, jaki tytuł ma ten film, gdzie Cybulski wskakuje do pociągu i ostrzega go konduktor. Obejrzałbym sobie.
– „Pociąg”, scena z siedemdziesiątej siódmej minuty.
Łysy uśmiechnął się z uznaniem i plasnął dłońmi w kolana.
– Dobra, dzięki, już wszystko wiem. Poproszę jeszcze tylko autograf od szanownej pani reżyserki pod notatką służbową i do widzenia, do jutra.
– Słucham?
– No co, taki żarcik. Też lubię polskie kino. Cybulski, Tuszyńska…
– Aaaaa… jasne, jasne.
Tak naprawdę jasne stało się tylko to, że projekt „Cybulski – próba rekonstrukcji” właśnie spalił na panewce. Nici z zakamuflowanego samobójstwa, popiół z marzeń o czarnej dziurze, kompletne reżyserskie fiasko. Przecież po wypadku Łysy rychło zjawiłby się na torach! Gdyby jakimś cudem nie rozpoznał mnie od razu po twarzy, dokonałby szybkiej identyfikacji na podstawie dowodu osobistego. Zresztą nawet gdybym nie miała przy sobie żadnego dokumentu, to właśnie on poczułby się odpowiedzialny za ustalenie tożsamości ofiary. Udałoby mu się to najdalej po kilku godzinach i wtedy zrozumiałby wszystko, a ja nie chciałam, żeby do istoty rzeczy dotarł ktokolwiek.
To miało być przecież najsprytniej zakamuflowane i najbardziej autystyczne samobójstwo świata! Każdy inny wariant swojego zejścia uważałam za żałosny, upokarzający i niegodny. Nie umiałam się z nim pogodzić nawet w myślach, a co dopiero chcieć wcielać w życie śmierć (sic!), której motywy staną się ogólnodostępne. Robiłam to przecież tylko dla siebie! W końcu bez cienia przesady i kokieterii rubryki typu „parę słów o tobie” zawsze wypełniam tak samo: „wsobna i osobna”. Rzadko kto potrafi tak krótko i celnie opisać samego siebie, ale ja akurat posiadam tę przydatną do prawie niczego umiejętność. Wszystkie moje zdolności są zresztą tego gatunku: pięknie, fajnie, ale co z tego.
Leżałam na łóżku, gapiąc się w sufit. Wypadki na kolei, Cybulski, romska Kasandra – wszystkie brudy mijającego dnia wirowały, zupełnie jakby ktoś zamknął mnie z nimi w blaszanym bębnie pralki. Szczególnie uparcie powracała do mnie scena, kiedy wychodzę z komisariatu i kieruję się w stronę dworca autobusowego, skąd planuję złapać transport do domu. Po drodze płaczę, że przez wtopę z Łysym będę musiała trochę pożyć – łzy nie zdążyły obeschnąć, a ja ni stąd, ni zowąd natykam się na Cygankę, która mówi mi, jak długo jeszcze.
Za dużo czytałam i oglądałam, by nie docenić potencjału fabularnego tej zaskakującej koincydencji wydarzeń. Zresztą co tam moje czytanie i oglądanie! Nie dostrzec tego splotu wydarzeń, to przyznać się, że przygodę z filmem zakończyło się na „Smerfach”, z literaturą na Ali i jej kocie, a z własnym rozumem chyba jeszcze w życiu płodowym.
Obudziłam się jakieś trzy godziny później z poczuciem graniczącym z pewnością, że kompletnie nic mi się nie przyśniło. Owszem, znam teorię mówiącą o tym, że śni się coś zawsze, można tylko nie pamiętać co, ale tym razem jestem przekonana: w czasie, gdy spałam, podświadomość nie podsunęła mi niczego. I w sumie wcale się temu nie dziwię. Podświadomość z tymi swoimi zgranymi kalkami i utartymi motywami nie miała najwyraźniej śmiałości walczyć o moją uwagę z rzeczywistością. Zwłaszcza po wydarzeniach tego dnia. Mecz o Puchar Osobliwości między snami a życiem zakończył się walkowerem na rzecz tego drugiego. Głównym arbitrem spotkania byłam ja, areną zaś mój rześki i wypoczęty po śnie bez snów umysł spragniony intelektualnej stymulacji choćby temu podobnym myślotokiem.
Rozciągnęłam się i klasnęłam w dłonie, jakbym zagrzewała się do walki z całym światem. Może i jestem osobna i wsobna, ale zapragnęłam w tej chwili na ułamek sekundy zintegrować się z rodzajem ludzkim. Może i przede mną jeszcze osiem lat mordęgi, ale to nie znaczy, że mam zamiar spędzić je wszystkie z dala od rozrywek, którymi kusi nocne życie miasta miłości (WrocLove).
Wyjęłam z torebki komórkę i napisałam esemesa: Su, może dzisiaj gdzieś coś?:). Niemal natychmiast zawibrował telefon, który z powodu stale nasilającej się chęci do bycia pozostawioną samej sobie miałam ustawiony na tryb „milczy”. Dawno zauważyłam, że padaczka telefonu, którego zazwyczaj i tak nie zamierzałam odebrać, denerwuje mnie znacznie mniej niż dźwięk dzwonka. Tym razem jednak byłam nastawiona na odbiór.
– Lo?
– Hej!
– Też bym gdzieś polazła.
– No to idziemy.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek.
– Potańczyłabym sobie, a ty?
– To może na początek Mototown?
– Dobra. Tylko tak za dwie godziny najwcześniej, chcę jeszcze się wykąpać, umyć włosy, wyprostować je, a potem jeszcze spróbować natapirować tak, jak widziałam w gazecie – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.
– Spokojnie, też dopiero idę się ogarnąć do łazienki. To o dwudziestej pierwszej przed Mototown?
– Okej.
– Su?
– No?
– Jak ci coś powiem, to umrzesz…
– To dawaj!
– Nie teraz, muszę w cztery oczy.
– To chociaż zacznij… albo podaj zakres tematyczny! – zawołała błagalnie.
– Nie! To wymaga kontaktu na żywo, naprawdę.
– Jej, zemrę do tego czasu z ciekawości.
– Cierpliwi będą wynagrodzeni… niusem urywającym dupę.
– Aaameeeen – zaintonowała mszalnie. – To do zobaczenia.
– Pa.
Kochana Su. Zawsze gotowa do wyjścia i wiecznie głodna wrażeń. Istny Wezuwiusz energii witalnej (i seksualnej). Szykując się do kąpieli, z uśmiechem i bez cienia szydery myślałam w ten sposób o przyjaciółce. Sama jestem raczej jak Mauna Kea – drzemiący wulkan archipelagu Hawajów. Uśpiona, wybucham tylko z rzadka, ale za to spektakularnie i z fajerwerkami, bo gdy natężenie wewnątrz mnie dotyka punktu granicznego, kiedy przychodzi czas emocjonalnej erupcji, wtedy pluję na oślep mieszaniną lawy (pożądania), pyłów (frustracji), gazów (złości) i odłamków (inwektyw). Spustoszenie, jakie wtedy czynię w promieniu kilku metrów, jest spustoszeniem totalnym. Przypadkowi świadkowie zwykli krzyczeć: „Wołaj doktora”, a ofiary moich afektów nucą z rezygnacją pod nosem: „Żywy stąd nie wyjdzie nikt”.
To jednak zdarzyło się w moim życiu dopiero dwa, może trzy razy, ponieważ do tak żenującej ekspansywności mogła pchnąć mnie tylko miłość. Na co dzień jestem wcieleniem łagodności i spokoju, któremu staruszkowie obojga płci nie obawiają się powierzać karty do bankomatu razem z karteczką z pinem, gdy tylko zobaczą, że też ustawiłam się do niego w kolejce. Wiadomo: starość jest bardziej skora ufać dziewuszce o przyjemnej powierzchowności niż bezdusznym „maszynom i komputerom”.
Zanurzyłam się powoli w gorącej i aromatycznej kąpieli. Ten moment zawsze wywoływał u mnie przyjemne dreszcze: woda, która bierze w delikatne objęcia ciało, znikające w chmurach mlecznej piany nogi, brzuch, piersi, barki i szyja. Upodobałam sobie szczególnie moment rozlewania się ciepła po karku, wtedy, gdy opieram głowę o brzeg wanny, zamykam oczy i pozwalam niemal do zera zwolnić swojemu oddechowi, myślom, uczuciom, miastu i światu. Urbi et orbi.
W ciężkich chwilach kryzysu duchowego ciepła woda nieraz miała na mnie bardziej zbawienny wpływ niż jakakolwiek rozmowa czy słowa pokrzepienia. Ukułam nawet teorię swojej niepocieszalności i prezentuję ją każdemu, kto czuje się do żywego dotknięty tym, że nie odebrałam zaniepokojonego telefonu lub nie podpłynęłam do rzucanego mi w dobrej wierze koła ratunkowego – w wannie nie było mi ono do niczego potrzebne.
Moje myśli bezwiednie pofrunęły w kierunku rzeki Jordan. Podczas ubiegłorocznych wakacji w Izraelu byłam świadkiem chrztu baptystów. Przyobleczeni w białe szaty nowi członkowie kościoła wchodzili do przyjemnie ciepłej wody i zanurzali się w niej kilkakrotnie. Za każdym razem, gdy ich twarze wyłaniały się z rzeki, widziałam na nich emanację szczęścia, spokoju i błogości. Niemal natychmiast skonfrontowałam ten obraz z chrztem w Kościele katolickim: budzone ze słodkiego snu noworodki, polewane po głowie zimną metaliczną wodą z kadzi, drą się wniebogłosy, wykrzywiając spastycznie stopy i ręce. Tu chrzest, tam chrzest, tu woda, tam woda, a emocje towarzyszące chrzczonym takie różne! Wiedziałam, że nie chodzi o czysto zmysłowy aspekt odbioru temperatury wody (przynajmniej nie tylko), ale przede wszystkim o poziom świadomości katechumena.
Stojąc nad brzegiem Jordanu i przyglądając się białej ceremonii, obiecałam sobie, że jeśli będę miała kiedyś dzieci, nie ochrzczę ich z automatu zaraz po urodzeniu. Chciałabym, żeby to była suwerenna i w pełni świadoma decyzja mojego potomka, który poczuwszy świętą wodę na swojej głowie, choćby i zimną, będzie szczęśliwy jak ci tutaj. Po tym gorącym postanowieniu siadłam nad jordańskim brzegiem i rzewnie zapłakałam (wersja dla miłośników coelhowskiej frazy: „nad brzegiem Jordanu siadłam i płakałam…”). Wzruszona widokiem rozświetlonych szczęściem twarzy nowych członków Kościoła baptystów, a przy okazji zasmucona gorzką refleksją, że mnie tego typu duchowe iluminacje ominęły. Po chwili zniesmaczona swoim mazgajstwem, które towarzyszyło mi ostatnio często i bez konkretnych powodów, podwinęłam spodenki po same uda i weszłam do rzeki.
Była ciepła jak zupa. W okolonej białymi kamieniami zatoczce, gdzie odbywała się ceremonia zanurzania, kolor i konsystencja wody przypominały żur. I to taki dawno niemieszany, skoro na dnie czułam wyraźnie coś jakby osad z mąki żytniej, który oblepiał mi stopy. Przesiewając mulisty piasek między palcami, wyobrażałam sobie, że to pozostałość po zmytych grzechach nowo ochrzczonych.
Nastrojona na cud, brodziłam w niemal nieruchomym nurcie rzeki, zataczając coraz szersze koła, ale nie usłyszawszy głosu Pana ani Jana na puszczy, ani w ogóle nikogo, udałam się w kierunku najbliższej restauracji, gdzie kupiłam sobie na pocieszenie – jak obiecywała etykieta we wszystkich językach świata – najprawdziwsze baptyskie piwo. Piwo, piwo, Mototown! Jestem umówiona z Su! Szybko wstałam i z werwą poganianego rekruta rozpoczęłam obrządki ablucyjne.
Naprzeciwko wanny wisi duże lustro, mam więc sposobność do obserwacji swojej sylwetki. Robię to zawsze z życzliwym zainteresowaniem, pomieszanym z aprobatą, bo – co rzadkie wśród kobiet – lubię swoje ciało i to w całości. I nic bym w nim nie zmieniła: nie było niczego, czego bym się z ulgą pozbyła, nic też nie chciałabym sobie koniecznie dorobić. Nie przeszkadza mi więc dwunastoelementowy naddatek w postaci osobliwej konstelacji pieprzyków na prawej części tułowia ani też nie uwiera boleśnie deficyt kilkucentymetrowego wcięcia w talii. Owszem, obiektywnym okiem dostrzegam te dwa mankamenty, ale reszta elementów ciała sprawia, że bilans oględzin i tak zawsze jest dodatni. Moją próżność miło łechtały: apetyczny brzoskwiniowy kolor skóry, długie, smukłe nogi, płaski jak stół brzuch z ładnie uformowanym pępkiem, mała jędrna pupka, zwana przez wtajemniczonych „orzechówką” (od łupiny orzecha włoskiego) oraz piękne, nie boję się tego słowa, absolutnie piękne piersi. Jak na tak drobną i niedużą w kubaturze bryłę – zaskakująco spore, a co najważniejsze, sterczące chojracko i zawadiacko za sprawą najbardziej efektywnego push upa ever: młodości.
Wyszłam z wanny. Spojrzałam z uwagą na swoją twarz – nie wyglądała najlepiej. Na opuchnięte od popołudniowego snu powieki nałożyłam żel chłodzący z wyciągiem z zielonej herbaty i czekałam na efekty. Obserwując się w lustrze, doszłam do budującej i zarazem dość żenującej w swojej autoafirmacji konkluzji, że jestem nawet urocza. Tak właśnie – nie piękna, nie seksowna, ale urocza. Niewinna i dziewczęca. Żaden zmysłowy wamp, raczej eteryczna nimfetka. Jak gruboskórnie żartowała Su: „Bardziej do zakochania niż ruchania”.
Usteńka w kształcie miniserca, duże zielone oczy, wystające kości policzkowe – to lubiłam w sobie najbardziej. I to też starałam się eksponować w makijażu. Dziś pomaluję się trochę mocniej niż zwykle. Może choć raz barman nie poprosi mnie o dowód? A co z fryzurą? Z włosami zawsze miałam problem – przeszkadzały mi w tańcu, jedzeniu i w ogóle we wszystkim. Czeszę się więc na gładko, formując na czubku głowy spory kok w kolorze złotego brązu. W takim wydaniu wiem jedno: primabalerina byłaby ze mnie jak ta lala – teatr Bolszoj, owacje na stojąco, futra, limuzyna, liściki od wielbicieli wciskane ukradkowo w foyer to tylko kwestia czasu.
W przedpokoju rzuciłam ostatnie spojrzenie kontrolne w lustro i złapał mnie dysonans: jak na kogoś, komu jest tak źle, wyglądałam podejrzanie dobrze. Zupełnie jakbym w kwestii swojego wizerunku hołdowała zasadzie „im bardziej rozklekotana w środku, tym staranniej wyklepana na zewnątrz”.
Cóż, najwyraźniej bycie atrapą szczęśliwości i robienie innych w bambuko sprawia mi przewrotną satysfakcję. Niby marna to pociecha, ale zawsze, jeśli osoba we własnych oczach kompletnie przegrana, w cudzych może się jeszcze jawić jako człowiek sukcesu.
Mototown jest zatłoczone i zadymione, czyli spełnia wszelkie kryteria fajnej knajpy, według Su, i prawie wszystkie kryteria męczącej knajpy, moim zdaniem (poza techniawą). Te odczucia odzwierciedlają nasze miny przy barze, gdzie z braku miejsc się ulokowałyśmy.
Po Su od razu widać, że jest w swoim żywiole. Uśmiecha się filuteryjnie, potrząsając swoim imponującym tapirem, a przede wszystkim bacznie obserwuje otoczenie i pali cienkie vogue’i. Ciężko byłoby właściwie rozstrzygnąć, czy obserwuje, paląc, czy pali, obserwując, bo obie te czynności wykonuje z takim zaangażowaniem, że najrozsądniej jest postawić między nimi znak równości.
Su pali całą sobą i obserwuje całą sobą. Sprawia wrażenie, jakby każde zaciągnięcie się nikotyną wyostrzało jej wzrok, a każde rzucone po knajpie spojrzenie robiło jej smaka na nikotynę. Działa to u niej na zasadzie jakiegoś nieusuwalnego splotu. Zawsze wypatruje tego samego: mężczyzny, który byłby w stanie spełnić jej wygórowane – jak na tę szerokość i długość geograficzną – wymagania estetyczne.
Cóż, bajka o Pięknej i Bestii to nie jest zdecydowanie jej bajka. Su nosi w sobie bowiem tę drobną skazę, która często występuje u kobiet wybijających się urodą hen ponad przeciętność: z trudem znosi towarzystwo ludzi brzydszych od siebie. Gwoli sprawiedliwości należałoby tutaj dodać: dużo brzydszych. I nie jest w tym nic dziwnego, skoro kapkę brzydsi, trochę brzydsi lub po prostu brzydsi są od niej w zasadzie wszyscy.
Su musiałaby wieść pustelniczy tryb życia, gdyby choć trochę nie obniżyła estetycznej poprzeczki, a tego by z pewnością nie chciała – w końcu chętniej niż w lustrze przegląda się w oczach mężczyzn oraz innych kobiet. Takoż dzieci, psów i kotów – podpowiada mi Pilch, co może i jest środkiem stylistycznym na granicy przesady (do tej akurat zawsze miałam słabość), ale celnie ilustruje pewną prawidłowość: piękno bez recepcji nie istnieje. To odbiorca i kontekst porównawczy dają mu moc i nadają sens. Piękno samo w sobie jest niczym. Nie widziałeś go? Nie ma o czym mówić. Su nigdy by sobie na takie unieważnienie nie pozwoliła, ona robi coś wręcz przeciwnego: multiplikuje swoje piękno nieustannie, prowadząc bujne życie towarzyskie. Jestem, więc bywam, bywam, więc podziwiajcie – tak na własne potrzeby przysposobiła sobie slogan z Kartezjusza. Dumna i świadoma siebie, a mimo to niepróżna. Lubię takie kobiety.
Obserwuję Su. Chwilami bawi mnie maniera, z jaką podnosi papierosa do ust i się zaciąga. Aktorka z paryskiej burleski, myślałby kto. Ciekawe, jak długo ćwiczyła te pozy przed lustrem? Mogłabym ją zapytać, ale moja dociekliwość znowu przegrywa z zachwytem nad jej urodą.
Tak! To połączenie burzy natapirowanych włosów, ciemnych, błyszczących jak czarne słońca oczu oraz strzelistej jak tatrzańska sosna sylwetki jest esencją kobiecego sex appealu. Tej niemal zwierzęcej zmysłowości, która prawdopodobnie nie działa na mnie tylko dlatego, że znamy się od dziecka.
Z kwaśną miną, ale szybkimi łykami pochłaniam drugie piwo. Rzucam okiem na szklane klosze, pod którymi przygotowano ofertę żywieniową. Prześlizguję się beznamiętnym wzrokiem po sernikach, szarlotkach i pizzerkach z cebulą. W końcu znajduję coś dla siebie: ciabatta nadziewana serem feta i szpinakiem. Łapczywie przełykam ślinę. Uwielbiam szpinak! Mogę go jeść kilogramami i to w każdej postaci.
– E tam, co to za szpinak, gówno pewnie jakieś – słyszę obok siebie męski głos, sugerujący znawstwo w temacie. – Mój znajomy Profesor robi taaakie grzanki ze szpinakiem – cmoka dwa razy – że oddałabyś za nie królestwo.
Podnoszę wzrok. Kulinarną mądrością podzielił się ze mną czterdziestoletni hipis – włosy do ramion przewiązane grubym rzemykiem w azteckie wzorki, płócienna koszula w kolorze waniliowym i takie same spodnie. Nie patrzę na jego stopy, ale intuicja mówi mi (a nawet wściekle krzyczy), że mimo chłodnego kwietnia jest albo boso, albo w pielgrzymich sandałach.
– Cześć, Jezus jestem – zagaja wesoło i wyciąga rękę.
– Hej – odpowiadam nieco speszona, ściskając mu dłoń. – Ewa – kłamię na poczekaniu.
Nie wiem, dlaczego zawsze ona. Że niby dobrze mi się z życiem komponuje? Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie? Nie płacz Ewka? To nie ja byłam Ewą? W każdym razie ja z jakichś powodów dość często nią bywam.
– Ten szpinak to jest naprawdę fake jakiś, nie kupuj go – mówi poważnym głosem Jezus.
– Okej. – Śmieję się szczerze. Podryw na restrykcje żywieniowe? Zawsze to jakaś nowość.
– Przyprowadzę ci zaraz Profesora, mistrza szpinakowej patelni. Tamta kudłata jest z tobą? – pyta, wskazując brodą Su.
– Tak. To Su.
– To fajnie, będzie do pary – wypala, po czym szybko się chyba reflektuje, bo chrząka z zakłopotaniem. – Powiedz mi tylko jeszcze… – ścisza teatralnie głos i nachyla się nade mną – ty masz naturalnie, tak sama z siebie, te wielgachne oczy, czy tylko udajesz?
– Naturalnie. Teraz – robię z całej siły wytrzeszcz – udaję.
– Ha, ha, ha. Jesteś słodka, Ewa. Idę po Profesora, tylko wiesz co, jeszcze quiz ci zadam, bo on jest wybredny i lubi kumate laski. Powiem nazwisko poety, a ty natychmiast dopowiesz jakieś inne na zasadzie pierwszego skojarzenia, okej? Czas start. Majakowski!
– Jesienin – strzelam. Dość pewnie, w końcu knajpiana Stanisława Ryster wręczyła mi kopertę z mojej ulubionej dziedziny.
– Cudownie, teraz mogę z czystym sumieniem mu powiedzieć, że jesteście nie tylko ładne, ale też bystre. Będziemy za chwilę.
Jezus odchodzi w głąb sali, a po chwili znika na schodach prowadzących do piwniczki.
– Kto to? – pyta szybko Su.
– Jezus.
– O Matko Boska! – krzyczy i śmieje się.
– Zaraz tu przyjdzie z jakimś profesorem.
– Mam nadzieję, że będzie w mniej biblijnym klimacie, mam już dość tych wszystkich dziwaków. – Korba, którą Su zakręciła przy prawej skroni, zbija jej gałki oczne w imponujący okaz zeza zbieżnego.
Nie ma co złotymi nićmi byle ścierkę szyć – mnie ten cały Jezus też niespecjalnie się podoba. I modlić się do jego obrazu nie mam ochoty, skoro w moim kategoriach estetycznych sporo mu jednak brakuje do cudowności. Jest przede wszystkim do bólu aseksualny, co chyba nie jest specjalnie dziwne, jeśli wygląd predestynuje kogoś do noszenia tak zbożnej ksywki. Uczciwie mogę mu jednak przyznać dwa plusy: jeden za wiek, drugi za potencjalną inteligencję. Oba zwiększają prawdopodobieństwo, że dowiem się dzisiaj czegoś, czego jeszcze bym nie wiedziała. Z rówieśnikami tak dobrze nie ma – przy nich trudno poszerzać wiedzę z jakiejkolwiek dziedziny, a co być może jeszcze gorsze, muszę się nierzadko kryć z tą, którą już posiadam.
– Siedzicie tu, drogie panie, same i zgorzkniałe jak siostry u Czechowa. Przybyłem z odsieczą.
Odwracamy się od baru. Przed nami stoi mężczyzna. Imponujący. W sile wieku. Łysy jak kolano. Wysoki i postawny. Z piękną, szlachetną twarzą, która mogłaby bez wstydu służyć jako materiał poglądowy na wykładzie pod tytułem „Idealna symetria”.
Więc to jest ten słynny Profesor, o którym mówił Jezus? Wyśmienicie, bo jest tak wspaniały, że nie sposób myśleć o nim inaczej niż przez wielkie P.
Zza jego pleców wygląda Jezus, który macha do nas jak upośledzone dziecko i głupawo się uśmiecha. Możliwe, że przyjazne domysły, jakie miałam w temacie jego domniemanej inteligencji, są jednak przesadzone, ale to już w sumie nieważne – skoro ma TAKIEGO kolegę.
– Witam, Paweł. – Przybysz wyciąga dłoń do Su, która w tym momencie dopiero uświadamia sobie, że trzyma papierosa. W końcu spanikowana gasi go w popielniczce.
Idę o zakład, że jak tylko Profesor na moment zniknie, błyskawicznie wróci jej rozsądek i odpali tę fajkę z powrotem. Su nie znosi marnacji jakichkolwiek dóbr doczesnych, a tak się akurat składa, że spośród nich papierosy stanowią dla niej dobro najwyższe.
– Su, jestem Su – chrypi i podaje dłoń Profesorowi.
Teraz moja kolej!
Wpatrujemy się w siebie tak, jakbyśmy przez tych kilka sekund musieli nie tylko odgadnąć naszą przeszłość, ale także rozpisać plan na najbliższą przyszłość – tę, która z fazy potencjalnej weszła właśnie w nieuchronne „dzianie się”. Nie jest to może plan trzydziestoletni, ale na pewno coś – przynajmniej dla mnie.
Cud, hosanna, alleluja! Po długim jak radziecka zima okresie emocjonalnej posuchy wreszcie poczułam, że ktoś, kto nie jest Nim, jest władny wzbudzić we mnie jakąś reakcję. I to jaką! Przecież czułam wyraźnie, jak niebezpiecznie przyjemne vibrato łaskocze okolice mojego… pępka?!
– Jedziemy z Jezusem do mnie do domu na pół godziny – Profesor się waha – wrzucić coś na ząb. Byłbym chyba głupi, gdybym zapytał po kilku sekundach znajomości, czy jedziecie z nami, więc zapytam o co innego. Zaczekacie tu na nas pół godziny?
– Jasne – odpowiada szybko Su.
– A pani co na to? – Profesor zwraca się do mnie.
– Zaczekamy. Miłego wrzucania tego czegoś na ząb… – czuję nagle, że muszę to powiedzieć – a może raczej wcierania w dziąsła? – wypalam, podnosząc pytająco brwi.
Profesor wbija we mnie zdumiony wzrok. Po chwili chichoce rozbrajająco, trzepocząc rzęsami na migi. Nie jestem ślepa i dokładnie odczytuję jego wiadomość: Skąd wiedziałaś? Odpowiadam mu bezczelnym uśmiechem: Nie jestem przecież głupia.
To prawda. Trudno jakoś było mi uwierzyć w to, że takie – bądź co bądź – dziadki leśne przedkładają domowy posiłek nad nasze urocze towarzystwo. Przez pół godziny ich nieobecności tyle może się przecież wydarzyć! Podejdą do nas kolejni śmiałkowie, a każdy z nich dokładnie z takim samym zamiarem co oni. Skąd ta ich pewność, że zaczekamy?
Owszem, Profesor ma wszelkie atuty, by być zblazowanym do szpiku kości, ale bez przesady. Zostawiać taką piękność jak Su zaraz po tym, jak uzyskało się od niej przyzwolenie na zabawę w miłość? Każdy normalny facet w takim momencie waruje przy niej jak pies, nawet do kibla boi się wyjść za potrzebą, bo w tym czasie jakiś inny kundel może mu ją sprzątnąć sprzed nosa. Wystarczy, że będzie od niego ładniejszy i po zabawie. A ci tutaj „dzielni staruszkowie” jadą sobie w najlepsze na pół godziny do domu. Po co, pytam. Kanapeczki z twarogiem szamać? Czaj parzyć? Kiedy naokoło mają knajp od groma: gyros, pizza, vegebar, a i w tej mogą coś na ruszt wrzucić.
O nie, jedno, co może przechylić szalę na swoją korzyść, podczas gdy po drugiej stronie stoi Su z miłym dodatkiem w postaci mojej osoby, jest nałóg – i to w postaci narkotyku. Zwłaszcza zachowanie Jezusa daje do myślenia. Extasy, LSD, amfetamina, mefedron, kokaina, trudno powiedzieć, ale faktem jest, że sprawia wrażenie, jakby stale przebywał w lepszym świecie. Profesorowi z kolei bliżej już chyba było do zjazdu niż haju. Pewnie stąd ten jego pośpiech.
– Lo, on jest zajebisty! – krzyczy podekscytowana Su, odpalając zgodnie z moim cichym zakładem zgaszonego przedwcześnie papierosa.
– Kto? – pytam, wiedząc aż za dobrze, kogo ma na myśli.
– Kto, kto, no przecież, że nie Jezus! Profesor Paweł!
– Fakt, przystojny – potwierdzam.
– Oj baaardzo. I na pewno doświadczony. Ze cztery dychy ma. No i oczytany. Słyszałaś? O Czechowie coś nawet mówił.
– No, o siostrach Czechowa. Akurat to był wielce słabowity tekst na wejście, jak dla mnie. Równie dobrze mógł powiedzieć: „Hej dziewczyny, mam czterdzieści lat i umiem czytać”. Poza tym sióstr było trzy…
– Lo, proszę cię! – przerywa mi Su, podskakując na krześle. – Zajmij się Jezusem, jak tu wrócą. Ten Profesor mi się strasznie podoba!
– Su, jakkolwiek obrazoburczo to zabrzmi, Jezus mi wisi i powiewa – mówię, śmiejąc się nerwowo.
I wcale nie mam na uwadze jego wyglądu, przynajmniej nie tylko. Jest w nim głód i desperacja, których nie lubię. Po prostu jak na dłoni widać, że „bardzo chce”, a to jest coś, co potrafi zniechęcić mnie do mężczyzny bardziej niż cokolwiek innego. Profesor ma z kolei klasę i luz. Jestem pewna, że nigdy nie miał problemu ze zdobyciem kobiety. Wydaje się syty, a tacy faceci sprawiają, że czuję się bezpiecznie.
– Oj, no co ty, nie jest taki znowu najgorszy – mówi wesoło Su.
– To go bierz.
Su musi być zdziwiona. Do tej pory inicjowane przez nią knajpiane podziały „on mój, ty bierz tego” przebiegały zazwyczaj po jej myśli. Ja miałam w poważaniu, kto mi przypadał, bo i tak nikt mi się nie podobał. Jestem w końcu beznadziejnie i totalnie zakochana. Su postanowiła ten fakt wykorzystać, bo zapytała niby z głupia frant:
– A co z Twoim tak w ogóle?
– Nie rozmawiamy o nim – ucinam stanowczo i zwieszam głowę.
Dobrze wiem, że pytanie Su było z jej strony nieczystym zagraniem. Niemniej podziałało. Rozpacz znów trzymała moje serce w lodowatych dłoniach, znów nie chciało mi się żyć. Zdaję sobie sprawę, że Profesor jest dla mnie interesujący o tyle, o ile przypomina mi Tamtego. Z drugiej strony podziały łupów knajpianych, którymi rządzą tylko i wyłącznie pragnienia oraz kaprysy Su, od dawna już działają mi na nerwy. Były dziecinne i co tu kryć – samolubne. Teraz po raz pierwszy spotkałam w końcu kogoś, kto jakimś cudem nie był mi całkiem obojętny. Tylko i aż tyle.
– Su, to tylko faceci – mówię pojednawczo.
– Racja, niech sam wybiera. – Su zaciąga się papierosem, uśmiechając się do siebie z udawanym luzem.
– Wiesz co? W zasadzie to mam go gdzieś, bierz go sobie – oznajmiam i w tym też momencie czuję, że moja deklaracja jest jak najbardziej szczera.
W końcu nie ma chyba ani jednej rzeczy na tym świecie, o którą pokusiłabym się walczyć z kobietą. Odkąd pamiętam, rywalizuję tylko z mężczyznami: w nauce, w sporcie, a i w miłości raz się nawet zdarzyło. Podejrzewam, że gdyby tak nie było, nie umiałabym znieść obok siebie przyćmiewającej urody Su. Jestem jej jedyną przyjaciółką, bo tylko ja potrafię stać koło niej, nie czując się kopciuszkiem, podnóżkiem czy inną ubogą krewną. Przede wszystkim umiem patrzeć na nią z podziwem i nie zazdrościć – a to już nie lada wyczyn. Su to wie i docenia, dlatego, mimo że bije mnie urodą na łeb, prosi grzecznie o odstąpienie Profesora. Ktoś z boku mógłby się popukać w głowę i pomyśleć: „Zaraz, zaraz, kto tu kogo o co prosi i po kiego?”, ale ja i Su wiemy, że to ma sens.
Nasz wspólny przyjaciel Duduś i – co w tym kontekście nie bez znaczenia – gej w jednej osobie, w przypływie pijackiej szczerości wyznał kiedyś, że z perspektywy mężczyzny heteroseksualnego wybór między Su a mną musi być bardzo trudny, bo co ona w jednej chwili dowygląda, ja w następnej dobędę. Duduś, mylnie biorąc ciszę, jaka nastała po jego słowach, za niezręczną, zaraz zaczął się z nich w te pędy wycofywać, przepraszając niezgrabnie, to Su, to mnie, ale my i tak wiedziałyśmy swoje – w tym, co powiedział, było sporo racji.
– Dzięki za Profesora. Bo wiesz, wydawało mi się, że on jakoś dziwnie na ciebie patrzy. – Su uśmiecha się do mnie przymilnie.
Postanawiam tego nie komentować. Profesor jest mi już zupełnie obojętny, myślami znów jestem przy Moim.
– A nie zapytasz o nius urywający dupę? – pytam, stukając niecierpliwie słomką o kufel.
– No właśnie! Gadaj, ale już! – rzuca Su, wlepiając we mnie ciekawskie oczy.
– Wyobraź sobie, że na dworcu spotkałam dziś Cygankę, która powiedziała do mnie te oto słowa: „Napiszesz książkę, urodzisz dziecko i umrzesz w wieku trzydziestu lat”.
Su zaniemówiła. Mimo że dopiero co skończyła palić, drżącymi rękoma sięga po kolejnego papierosa. Po chwili znów zaciąga się w najlepsze, mrużąc rozżarzone węgielki oczu.
– Lo! Ale to przecież nie musi być prawda – mówi w końcu, nachylając się ku mnie. – Cyganki kłamią! Pewnie była wściekła, że dałaś jej za mało forsy i się zemściła, one takie są, podłe i chciwe! – syczy złowrogo, wypuszczając nosem wstęgę sinego dymu.
– Wiesz co, wcale bym się tą wróżbą nie przejęła, gdyby nie trzy, a w zasadzie cztery fakty. Po pierwsze, nie wróżyła mi za pieniądze. Mało tego, nie chciała ich ode mnie! A one ponoć prawdę mówią tylko za darmo. Po drugie, było widać, że żałuje, że w ogóle mi cokolwiek powiedziała. Wiesz, niby o śmierci nie wolno im gadać tak prosto w twarz. Zwaliła swoją szczerość na dziecko, bo ona w ciąży, drugi trymestr ledwo, tak z wielkości brzucha wnoszę. I co tam jeszcze? Aha! Po trzecie, akurat od miesiąca pisałam coś w rodzaju książki. Nic specjalnego. Słabe to było, nieudolnie siliłam się na kogoś, kim nigdy nie będę. Przeczytałam przed wyjściem tutaj, skasowałam cały ten plik, a kosz dla pewności opróżniłam, jakby miało mnie to co najmniej ocalić od śmierci. Potencjalnych czytelników tej szmiry ocaliłam od niej na pewno, he, he. I po, no właśnie, po które?
– Po czwarte! – przynagla Su, niemal stykając się ze mną czołem.
– Dzięki, po czwarte, to przypomniało mi się, że jak kiedyś byłyśmy w parku, spotkałyśmy taką starą zasuszoną Cyganichę i ona za papierosa od ciebie chciała nam powróżyć. Ty się bałaś, więc wzięła moją rękę i tak patrzy, patrzy na nią, puszcza ją i krzyczy: „Nic nie powiem!”, jak ją spytałam: „Aż tak źle?”, ona splunęła i odeszła. Pamiętasz to?
– Pamiętam – odpowiada Su ze zgrozą.
Patrzę na nią uważnie i natychmiast żałuję swojej niefrasobliwej otwartości. Su prawdopodobnie stoi właśnie nad moją białą trumną. Tylko czekać, a rzuci się na jej szklane wieko i histerycznie załka.
Tak się bowiem składa, że spośród wszystkich znanych mi osób to ona jest najbardziej podatna na zabobony, przesądy, astrologię – słowem, na cały ten transcendentny dyskurs, który ma za zadanie niby to tłumaczyć świat, a tak naprawdę rozmywa go tylko dodatkowo w mglistej aurze tajemnych prawideł.
Su zawsze wie, gdzie się nie całować, przez co nie podawać ręki, pod czym się nie witać, czego nie dawać na prezent, jak nie wstawać z łóżka, jak go nie stawiać i – co być może najważniejsze – z jakim znakiem zodiaku za żadne skarby lepiej do niego nie iść. Jest skarbnicą tego typu mądrości, do których – w przeciwieństwie do mnie – podchodzi ze śmiertelną powagą.
Czuję teraz, jak zaciska nerwowo dłoń na moim łokciu, a w oczach ma strach i śmierć. Oczywiście nie mogę jej powiedzieć, skąd wracałam przez dworzec PKS, to by ją doszczętnie dobiło. Fakt, że nie chce się żyć, to nie jest coś, czym warto byłoby się dzielić z innymi – nawet, a może zwłaszcza już, z serdeczną przyjaciółką.
– Su, zaraz złamiesz mi łokieć! – mówię w końcu ze śmiechem.
– Co?
– Mój łokieć!
– Aaa, sorry.
Cisza, która zapada, nie trwa długo.
– Lo, to wcale nie musi być prawda, to nie jest prawda, to nie może być prawda – mamrocze Su jak w amoku, kręcąc przecząco głową.
– Jasne, że nie – odpowiadam wesoło, ściągając na siebie jej zdziwiony wzrok. – Wystarczy, że nic nie napiszę do trzydziestego roku życia, będę stosować antykoncepcję i unikać wszelkich badań profilaktycznych – dodaję, sięgając po kufel z piwem.
– Akurat to trzecie jest głupie. – Su najwyraźniej na moment przytomnieje.
– Dlaczego? No pomyśl, na co umierają ludzie w wieku trzydziestu lat, Su? Na nowotwory i im podobne choróbska! Nie słyszałam nigdy o kimś młodym, kto umarł na nic, tak sam z siebie, no chyba że popełnił samobójstwo. Cyganka jednak powiedziała wyraźnie: nie zabijesz się, nie zginiesz, ale umrzesz. A wiesz, co znaczy umrzeć na coś? To znaczy być uprzednio zdiagnozowanym. Choroba zaczyna się w momencie diagnozy tak naprawdę, więc unikając diagnozy, uniknę choroby, ergo śmierci, proste nie? A nawet jeśli nie, będę pierwszą osobą na świecie, która umrze na nic. To też można potraktować w kategoriach sukcesu, na wielką skalę w dodatku. I nie patrz na mnie jak na Łazarza, co właśnie z grobu powstał! Pijmy, bawmy się, tańczmy, Su. – Szturcham ją zaczepnie. – Tak czy siak, nie mam zamiaru zejść z tego padołu łez jako dziewica. Na pięć minut do zgonu zrobiłabym to choćby z tym całym Jezusem – mówię i z ulgą notuję, że Su kupuje ten tani żarcik.
– Na pięć minut do zgonu użyczyłabym ci nawet w tym celu Profesora – mówi Su i spogląda na mnie z czułością.
– Dzięki, to naprawdę wspaniałomyślne z twojej strony – dopowiadam z uśmiechem.
– O wilku mowa – szepcze Su, widząc, że Jezus i Profesor właśnie wchodzą do knajpy.
Dalej wypadki toczą się – przynajmniej do pewnego momentu – zaplanowanym torem: Su trzyma się Profesora, mnie z kolei ani na krok nie odstępuje Jezus.
Robimy to, co zwykle robi się w knajpie: pijemy, tańczymy, rozmawiamy, wygłupiamy się. Jezus okazuje się całkiem pociesznym kompanem – przezabawna jest śmiertelna powaga, z jaką robi zupełnie niepoważne rzeczy. Dokładnie o północy, kiedy to decyduje się postawić wszystko na jedną kartę, scenariusz na szampańską noc nieco się sypie.
– Ewo zwana Lo, muszę ci coś wyznać – mamrocze nie do końca już trzeźwy, padając na kolana. – Odkąd cię zobaczyłem, zrozumiałem – kontynuuje, ściskając moją prawą dłoń – że prawdopodobnie, co ja mówię, na sto, STO! słyszysz? sto procent… – w tym momencie bierze głęboki oddech – jesteś kobietą mojego życia, moją muzą i boginią, której pragnę oddać tu i w tym momencie należny jej hołd!
Po tej uroczystej deklaracji zwiesza głowę i składa na wierzchu mojej dłoni pełen czci i oddania pocałunek. Porażona patosem tego wyznania, śmieję się serdecznie.
Postronny obserwator, patrząc na nas, mógłby sobie pomyśleć, że Jezus jest na dobrej drodze do podbicia mojego serca, a jeśli nie jego, to przynajmniej innego newralgicznego z punktu widzenia relacji damsko-męskich organu wewnętrznego. Tymczasem i do jednego, i do drugiego było mu znacznie dalej niż bliżej.
Im bardziej aseksualny mężczyzna, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie umiał wycisnąć ze mnie łzy radości – mam tak, odkąd zanotowałam pierwsze pobudzenie natury „ęą” wobec płci odmiennej. To dlatego najwięcej nieopanowanych wybuchów radości zawdzięczam Dudusiowi, jego kolegom z branży, kuzynom… no i takim ciamajdom, jak składający mi w tej chwili czołobitne pokłony Jezus.
O, takiemu Profesorowi na przykład, który właśnie do nas dołącza, ciągnąc za sobą wymęczoną szaleństwem na parkiecie Su, chyba nigdy by się nie udało rozśmieszyć mnie do łez. Napięcie erotyczne z nim związane bez trudu odciągnęłoby moją uwagę od puenty najzabawniejszego żartu. Szczerze wątpię, czy byłabym w stanie nagrodzić śmiechem jakikolwiek opowiedziany przez niego dowcip. Grzecznościowym i powściągliwym hihihi co najwyżej, a i to z największym trudem.
– Co ten stary satyr ci tu za bujdy opowiada? Może by tak do żony zadzwonił i powiedział, dlaczego się spóźnia, co? – Profesor najwyraźniej przedkłada pytania-szpileczki nad dowcipy.
– Spierdalaj! – krzyczy obrażonym tonem Jezus. – Fajnie nam tu bez ciebie było, a ty się wpierdalasz jak zwykle. Zazdrościsz i tyle! – kontynuuje swoje pretensje, z trudem wstając z klęczek. Po chwili bez większego efektu otrzepuje przydymioną kurzem wanilię kolan.
– Zbastuj, Jezus – mówi spokojnie Profesor. – Wydzwania do mnie od dwudziestu minut wkurwiona Maria Magdalena, uznałem, że powinieneś to wiedzieć. Zresztą twoja sprawa, rób, co chcesz. Mnie tylko waszych dzieci szkoda, jak potem się ze sobą żrecie tygodniami – kończy wzruszeniem ramion.
Jezusowi wyraźnie rzednie mina. Rzuca na mnie zalęknione spojrzenie, ja z kolei wbijam w niego wzrok, który twardo żąda dementi w sprawie – jak zdążyłam ją już złośliwie przemianować w myślach –„świętej rodziny”. Niestety, Jezus nie może spełnić moich oczekiwań, ale w ramach zemsty decyduje się zaatakować tego, który go wydał.
– Dobra, może mam tę żonę, no i? – pyta ze swadą. – Ty za to, Judaszu Iskarioto, masz pod łóżkiem notesik, w którym planowałeś dzisiaj dopisać sobie jakiś numerek. Która to już by była? Ostatnio chwaliłeś się sto sześć…
– Jezus, litości – mówi Profesor i śmieje się nerwowo.
– Chłopaki, dajcie sobie na… – wtrąca się nieśmiało Su.
– A ty bądź cicho – przerywa jej Jezus ze złością. – Idź sobie lepiej zreperuj tapira do łazienki, bo coś się sypnął – wypala, zataczając rękoma chaotyczne pętle wokół swojej głowy.