11,99 zł
Grace i Penn poznają się w pociągu podczas weekendowych podróży z Londynu do Kornwalii. Penn jest chirurgiem, Grace – fizjoterapeutką. Oboje mają życie wypełnione pracą, ale podczas tych spotkań zapominają o pośpiechu i cieszą się swoim towarzystwem. Są sobą coraz bardziej zafascynowani. Ale gdy Grace odkrywa, że Penn ma tytuł lorda i zamek w Kornwalii, ze smutkiem stwierdza, że skoro pochodzą z dwóch różnych światów, ich związek się nie ma żadnych szans. Penn, którego relacje rozpadały się z powodu jego pochodzenia, jest gotów zrobić wszystko, by tym razem było inaczej...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 164
Annie Claydon
Do zobaczenia w piątek
Tłumaczenie:
Marta Nowicka
W piątkowe późne popołudnie, torując sobie drogę na jednym z głównych londyńskich dworców kolejowych, należało patrzeć pod nogi. Przed złapaniem pociągu Grace Chapman chciała wypić kawę na stacji Paddington.
O tej porze napłynęła właśnie pierwsza fala podróżnych, tych, którzy wyszli z pracy wcześniej, by uniknąć godziny szczytu przed weekendem. Gdy zatrzymała się, by zerknąć na tablicę odjazdów, ktoś dźgnął ją niewielką walizką w lewą kostkę.
– Przepraszam – rzuciła kobieta przez ramię, idąc dalej. Nie ma czasu do stracenia, gdy niecierpliwie czeka się na weekendowe rozkosze…
– Nie szkodzi. – Grace wzruszyła ramionami.
Z pewnością tej kobiecie jest obojętne, czy wszystko jest okej, czy może nie. Westchnęła, pocierając kostkę. Pewnie zbyt długo tkwiła przed tablicą odjazdów, wpatrując się w nazwy obojętnych dla niej miejscowości, bo na kawę nie miała już czasu. Przemykając wśród ludzi podążających w przeciwnym kierunku, ruszyła wzdłuż peronu.
Tego dnia pociąg nie był specjalnie zatłoczony, a na jednym z czterech miejsc, przy oknie naprzeciwko, siedział jakiś mężczyzna. Sadowiąc się, rzuciła mu przelotny uśmiech, a gdy kładła torbę na półce z bagażami, zwróciła uwagę na jego niebieskie oczy.
Odwróciła wzrok. Kusiło ją, by znów na niego popatrzeć, ale przecież ma teraz czas dla siebie. W ciągu najbliższych pięciu godzin podróży do Kornwalii nikt nie będzie jej zawracał głowy. Wyjęła czasopismo z zewnętrznej kieszeni torby i otworzyła je na znak – powszechnie stosowany przez podróżnych – że chce mieć święty spokój. Pociąg z lekkim szarpnięciem ruszył, a poza obszarem Londynu zaczął nabierać prędkości.
– Strona dwudziesta siódma. – W głosie mężczyzny wychwyciła odrobinę ciepłego humoru. Położył dłoń na otwartym czasopiśmie leżącym przed nim do góry nogami i dał Grace do zrozumienia, że dobrze zna magazyn, jaki przed chwilą wyjęła z torby.
– Ciekawy artykuł?
Uśmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ czegoś dawno zapomnianego.
– Ciekawy.
– Dziękuję, sprawdzę.
Mężczyzna wziął do ręki swój egzemplarz pisma i zaczął go przeglądać. Wyglądało na to, że nie będzie starał się nawiązać rozmowy, co Grace było na rękę. Tylko że…
On miał w sobie coś. Coś w uśmiechu, co zachęcało do wymiany słów. Na początku spostrzegła opalizujące niebieskie oczy, jakby iskrzące się humorem. Z krótkimi blond włosami mógłby znaleźć się wśród amatorów surfingu, którzy o tej porze roku spędzają w Kornwalii weekendy, ale zarys jego szczęki sugerował raczej determinację niż blask słońca.
Uchwycił jej spojrzenie. Przez chwilę patrzyła w bok, ale jakiś nowy impuls zmusił ją do nawiązania z nim kontaktu wzrokowego. Gdy na jego ustach zaigrał uśmiech, po prostu musiała go odwzajemnić.
– Tak sobie myślę… czy pan nie jest specjalistą ortopedii?
– Trafiony! Po czym pani to poznała?
– Widzę, że zaprenumerował pan pismo ortopedyczne.
Skinęła głową w kierunku okładki jego egzemplarza z kodem kreskowym w rogu, takim samym jak u niej.
– No i jest pan w garniturze.
– Tam, gdzie jadę, może trzeba mieć strój wizytowy.
Wyraźnie ją kokietował. Poczuła przebiegający po plecach dreszcz podniecenia. Poruszyła się, starając się ukryć emocje, i położyła swoje pismo na stoliku.
– Jedzie pan pociągiem, który przyjeżdża na miejsce o dziewiątej? Spóźni się pan. A tu pogniotła się panu koszula. – Wskazała prawy łokieć. Gra, jaka toczyła się między nimi, zaczęła ją coraz bardziej wciągać.
Nagle się zaśmiał.
– No tak, garnitur i pismo ortopedyczne. Dziś operowałem, ale przecież nie może pani tego wiedzieć.
Mogłaby się tego domyślić, gdyby spojrzała na jego dłonie. Krótko obcięte paznokcie, delikatna skóra z powodu częstego nawilżania. Suchy bok jednego z palców, na pewno rezultat szorowania rąk.
Taksował ją teraz wzrokiem. Mało brakowało, a zasłoniłaby twarz swoim magazynem.
– Tak, jestem chirurgiem ortopedą. – Uśmiechnął się w stronę pisma leżącego przed nią. – A pani chyba zajmuje się rehabilitacją, bo czyta pani tekst na ten temat. A po butach odgaduję, że od rana do wieczora jest pani na nogach.
Zmarszczył brwi, najwidoczniej starając się coś wybrać z opcji, jakie chodziły mu po głowie. Zauważył już jej wygodne tekstylne adidasy. Teraz miała nogi schowane pod stolikiem, więc zapewne ją obserwował wtedy, gdy szła w kierunku swojego miejsca. Na myśl o tym poczuła się zdeprymowana.
– Spróbuję odgadnąć na chybił trafił: jest pani fizjoterapeutką.
– Zgadł pan.
– I wraca pani do domu. A może kogoś odwiedza?
Spojrzał na nią zmieszany, gdy uniosła brwi, jakby zdał sobie sprawę, że może posunął się za daleko.
– Słyszę u pani lekki akcent kornwalijski.
Zaczęła tę grę i nie miała nic przeciwko temu, że wyłapał w jej głosie ślad Kornwalii, którego nie zatarło dziesięć lat życia w Londynie. Jednak usłyszeć ten akcent mogło tylko wprawne ucho, co sugerowałoby, że on też pochodzi z Kornwalii, nawet jeśli mówi bez akcentu.
– Jadę do mojej babci. Opadła z sił i potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował, więc siostra i kuzynki zajmują się nią w dni powszednie, a ja w weekendy. Czy pan też pochodzi z Kornwalii?
Pomyślała, że mężczyzna pewnie wyjmie telefon i pokaże jej zdjęcia żony i uroczych dzieciaków czekających na niego na dworcu. Potwierdziłoby to wyobrażenia, jakie zaczynały kiełkować w jej głowie, i spędziliby resztę podróży na miłej pogawędce. Albo na milczeniu.
– Zgadza się. Nie sądziłem, że mój akcent odezwie się, dopiero gdy miniemy Exeter.
Jego uśmiechu był żartobliwy. Wziął do ręki telefon leżący pod czasopismem i zaczął przeglądać w nim zdjęcia, aż trafił na właściwe.
– Oto dlaczego jadę tym pociągiem.
Podał jej telefon, a Grace zmarszczyła brwi. Zdjęcie nie przedstawiało miłej rodzinki, jak się spodziewała, ale kamienny budynek przypominający starą stodołę w otoczeniu drzew. Przed nim stały samochody i furgonetki, a miejsce wyglądało na jakiś warsztat rzemieślniczy.
– Co to jest? – zapytała.
Mrużąc oczy, starała się odczytać napis, jaki ciągnął się nad górną krawędzią przeszklenia po jednej stronie budynku.
– Proszę przewinąć w prawo.
– Och! Jakie cudo!
– Jest jeszcze kilka innych zdjęć – dodał z uśmiechem.
Wpatrywała się w obraz szklanego wazonu mieniącego się wszystkimi odcieniami błękitu. Wazon ten sprawiał wrażenie, jakby wyłaniał się wprost z morza, które uformowało go na swoje podobieństwo. Powróciła do zdjęcia budynku, powiększając je tak, by przeczytać napis.
– Jeśli dobrze rozumiem, jest pan chirurgiem ortopedą dorabiającym sobie w fabryce szkła?
Roześmiał się, przytakując.
– Owszem, choć może to niewiarygodne. Te wyroby szklane są dziełem mojego ojca, który zmarł rok temu, a ja staję na głowie, żeby kontynuować jego działalność.
– Przykro mi, że pana ojciec nie żyje…
– Dziękuję. – Na chwilę zacisnął usta, a przez jego twarz przebiegł cień smutku. Wydawało się jednak, że nie należał do ludzi użalających się nad swoim losem, podobnie jak ona. – Proszę zobaczyć, czym się zajmujemy.
Grace przeglądała zdjęcia. Przedstawiały one wszystko, co tylko można wyrabiać ze szkła. Były to produkty pełne życia, a światło podkreślało subtelność ich barw i kształtów.
– Fascynujące! – Nie znajdowała słów na dokładniejsze określenie tego, co czuje. – Czy to wszystko jest dziełem pana ojca?
– On stworzył styl i zatrudnił rzemieślników, którzy nadali kształt jego szkicom. My kontynuujemy tę tradycję. Wszystkie wyroby szklane, jakie pani tu widzi, powstały w ubiegłym roku.
– Są przepiękne. Rozumiem, dlaczego zależy panu, żeby zajmować się tym dalej.
– Mamy artystów, którzy tu pracują od dwudziestu lat. Ojciec zmarł nagle, a oni mieli nadzieję, że sprzedam ten budynek komuś, u kogo część z nich mogłaby nadal pracować. Wolałem wybrać nieco ambitniejsze rozwiązanie, dla nich i dla ojca.
– A więc przejął pan stery? To ogromne wyzwanie. W porównaniu z tym opieka nad babcią to małe piwo.
– Tak, przejmę stery przynajmniej na początku. Docelowo zarządzanie tym miejscem chcemy powierzyć pracownikom, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Musimy rozwinąć ich umiejętności zarządzania i procesy podejmowania decyzji, żeby to wszystko się nie rozsypało, kiedy ja się wycofam.
– To trudny orzech do zgryzienia.
– Ale gra jest warta świeczki. Czy chciałaby pani coś do picia z restauracyjnego?
Miała wielką ochotę na kawę, choć kusiło ją, by dalej oglądać zdjęcia z telefonu. Odłożyła go, sięgnęła po portmonetkę do torebki obok, a mężczyzna wstał.
– Proszę tu zostać i mieć oko na moje rzeczy. Zaraz wracam.
Penn McIntyre poprzestał na przeczytaniu tytułów na stronach czasopisma leżącego przed nim, ponieważ był tak zmęczony, że słowa skakały mu przed oczami. Dziś po południu dwóch pacjentów odwołało wizyty, więc mógł pojechać wcześniejszym pociągiem. W Kornwalii będzie przed północą. Oczy mu się kleiły.
I wtedy… wtedy jakiś anioł wrzucił torbę na półkę na bagaże. Mignęły mu przed oczami jasne loki i zielone oczy, zanim dobre maniery kazały mu odwrócić wzrok.
Jednak kobieta istotnie musiała być aniołem, bo czyniła małe cuda. Zauważył, że w wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności ma przed sobą to samo co on specjalistyczne pismo. A ponieważ ostatni numer ukazał się dziś rano, na pewno nie doszła jeszcze do strony dwudziestej siódmej. Gdy złapał z nią kontakt wzrokowy, podjął ryzyko…
Ni stąd, ni zowąd stał się rześki. To następny cud.
Ona wyglądała na zmęczoną. Nie tylko w ten wieczór, po tygodniu pełnym zajęć; w niej zmęczenie narastało w ciągu miesięcy. W odczuciu Penna jej weekendy poza domem, które łączyła z odwiedzaniem babci, męczyły ją bardziej, niż wynikało z jej słów. On sam nie miał nigdy do czynienia z opieką nad krewną w podeszłym wieku, ale zdawał sobie sprawę, jakie to bywa trudne.
Nie miał czasu ani ochoty, by dodawać jeszcze jedno fiasko związku z kobietą do serii katastrof, jakie zapisał już na koncie. Jednak idea przelotnego spotkania z uroczą nieznajomą bardzo go pociągała.
Gdy stał w kolejce po kawę, uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia. Właściwie po co, skoro ich znajomość jest przypadkowa. Ona na pewno wie, jak to jest opiekować się pacjentem i słuchać jego zwierzeń z najbardziej prywatnych przeżyć. Dać mu cząstkę siebie, podnieść na duchu, wskazać drogę na przyszłość i rozstać się z uśmiechem. Czy oni nie mogliby poprawić sobie nastroju, zanim dotrą do Kornwalii i pójdą każde w swoją stronę?
Wziął dwie kanapki, zamówił kawę i ruszył z powrotem między rzędami foteli, ostrożnie niosąc dwa kartonowe kubki. Nie miał odwagi spojrzeć na nią, dopóki nie doszedł do dwóch miejsc naprzeciwko i stolika. Gdy siadał w fotelu, jeszcze raz uderzyło go ciepło jej uśmiechu.
Zdjęła plastikową pokrywkę z kubka.
– O, posypka czekoladowa. Zapomniałam o nią poprosić, dziękuję.
– Może kanapkę?
Zawahała się, choć była tak samo głodna jak on.
– Dawno nic nie jadłam. A którą pan weźmie?
– Wszystko jedno. Proszę wybierać.
Wybrała kanapkę z szynką i serem, potem sięgnęła do torebki i wyjęła portmonetkę. Penn pokręcił głową, co zignorowała, zerkając na nalepkę z ceną i podając mu nad stolikiem banknot dziesięciofuntowy. Wyszukał w kieszeni trochę drobnych, a gdy wsypał monety do jej dłoni, spojrzała na niego z dezaprobatą, sądząc, że wydał jej za dużo.
– Nie wiem, jak pan ma na imię.
– Penn.
– A ja Grace.
Czas mijał szybko. Londyn został gdzieś daleko, a pociąg przemierzał teraz tereny wiejskie, zatrzymując się tylko na większych stacjach.
Wiele zdarzyło się w ciągu tych paru godzin. Penn był istotą jedyną w swoim rodzaju. Kimś, kto słucha uważnie, śmiało jednak wyrażając własne zdanie i dzieląc się doświadczeniami. Rozmawiali o dorastaniu w Kornwalii. Był jedynakiem. Rozwiedzeni rodzice pozostali w przyjaznych stosunkach. Biegał boso po plaży, gdy był pod opieką ojca, a chodził w butach, spędzając czas z matką.
– Ona kocha sztukę i ma bogate życie towarzyskie. Nie potrafi usiedzieć długo w miejscu.
Uśmiechnął się, wspominając z sentymentem zwiedzanie z nią galerii i innych ciekawych obiektów, a Grace opowiedziała mu o swoim dzieciństwie bardziej szczegółowo niż zazwyczaj. Jej historia idyllicznej wsi uwiarygodniła się, gdy wzbogaciła ją postaciami z krwi i kości oraz opisami nie zawsze idealnych sytuacji.
– Moja matka cierpi na zespół przewlekłego zmęczenia i czasami nie miała siły wstać z łóżka. Ponieważ byłam najstarszym dzieckiem, wcześnie nauczyłam się gotować, robić zakupy i opiekować się młodszym bratem i siostrą. – Była dumna z tego, że pomaga matce i czuła się dorosła, gdy po szkole szła do wiejskiego sklepu z torbą na zakupy. – Babcia też dużo robiła, a ojciec przejmował obowiązki, kiedy po pracy wracał do domu. A ludzie z wioski mieli na nas oko. Wiedzieli, że mama miewa chwile kryzysu.
– Ale pojechała pani do Londynu na studia?
– Tak, brat i siostra już wtedy podrośli i radzili sobie nieźle sami. Myślałam o tym, żeby zostać w domu, ale dostałam ofertę z dobrego uniwersytetu w Londynie, mama z tatą zachęcali mnie, żebym rozwinęła skrzydła. W końcu przekonała mnie do tych planów babcia.
– To chyba ważna osoba w pani życiu.
– Tak, zawsze mogłam na nią liczyć, zawsze miała dla mnie czas. Kiedy byłam mała, wychodziła ze mną w każdą sobotę po południu, przeżywałyśmy razem wspaniałe przygody i wracałyśmy do jej domku. W lecie na podwieczorek jadłyśmy w ogrodzie kanapki, a zimą piekłyśmy babeczki przy kominku.
– Czy dobrze pani doradzała?
– Znakomicie. Ludzie, którzy jej nie znają, nie zdają sobie sprawy, że kiedyś babcia miała przenikliwy umysł i światłe poglądy. Wytłumaczyła mi, że z brytyjską stolicą nie ma półśrodków: albo się w niej zakocham, albo ją znienawidzę, ale ani jedno, ani drugie nie ma znaczenia. Liczy się to, że spróbuję czegoś nowego. Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że ani przez chwilę nie żałowałam, że postanowiłam spróbować czegoś nowego.
– A więc podjęła pani wyzwanie.
– Co miałam zrobić? Sądziłam, że Londyn to światła wielkiego miasta i atrakcje, ale na początku mieszkałam w opłakanych warunkach, w hałaśliwych kwaterach studenckich, gdzie nikogo nie znałam. Jednak na drugim semestrze odkryłam, że Londyn zaczyna mi się podobać.
– Anonimowość ma dobre strony, prawda? Człowiek czuje się jak w domu wśród obcych ludzi.
– Czyli pan to lubi?
Grace zastanawiała się, dlaczego Penn chciał pozostać anonimowy, podczas gdy jej bardzo zależało na tym, by inni ją dostrzegali i akceptowali.
– Ja chyba teraz za bardzo staram się być widoczny. Przejmowanie manufaktury, rozmowy na temat poszukiwania nowych rozwiązań…
Brzmiało to wiarygodnie, ale nie do końca. Grace postanowiła odpuścić. Są przecież nieznajomymi, którzy siedzą w pociągu naprzeciwko siebie. A to, że znaleźli parę rzeczy wspólnych, nie oznacza jeszcze jednomyślności.
– Czy pan jest lekarzem, który nie lubi rozmawiać z ludźmi?
Nagle się roześmiał.
– Nie, ja rozmawiam z pacjentami możliwie jak najwięcej. Zawsze chciałem zajmować się medycyną.
– Ja też lubię to, co robię. W moim życiu nie ma dwóch takich samych dni ani dwóch takich samych pacjentów.
– Potraktuję to jako rekomendację. Pani musi być dobra w swoim fachu.
To był miły komplement i pewnie szczery. Gdy pytał ją o pracę, opowiadała o klinice w Camden Town, gdzie miała pacjentów z różnymi schorzeniami i urazami ciała, zarówno z bólami mięśni, jak i po udarach i wypadkach drogowych. Penn nadstawiał ucha, zadawał pytania i gromadził jej odpowiedzi do wykorzystania na przyszłość.
Oświadczył, że swój tydzień pracy dzieli na trzy dni w prywatnym szpitalu w centralnym Londynie i dwa dni w szpitalu, gdzie robił specjalizację.
– Uzyskałem pożyteczny stan równowagi. Tu i tam mnóstwo się uczę.
Miał w sobie nienasycony głód wiedzy. Pragnął wszystko poznać, wszystko zrozumieć. Wzmagało to jej ciekawość. Był wykształcony, przystojny i miał w sobie jakiś magnetyzm szalenie ułatwiający rozmowę. Dlaczego ktoś taki jak on ceni anonimowość?
Mieszkał sam, w dzielnicy Londynu charakteryzującej się zakamuflowanym bogactwem. Gdy Grace wspomniała, że Holland Park to bardzo miła okolica, przyznał, że ma szczęście, bo tam mieszka. Podejrzewała, że jego rodzina może być zamożna. Penn sprytnie zapytał Grace, właściwie nie pytając, o jej sytuację mieszkaniową.
– Byłam z kimś w związku, ale rozpadło się to rok temu. Mój partner zapewniał, że jest bardzo zadowolony z moich weekendowych wyjazdów do Kornwalii, ale okazało się to bardziej skomplikowane, niż przypuszczaliśmy.
Tak wyglądała złagodzona wersja wydarzeń.
Zgodnie z niepisaną zasadą Jeremy’ego Grace, skoro wyjeżdżała w weekendy, w dni powszednie cały swój wolny czas powinna poświęcać jemu. Kilka razy nawet na niej wymógł, by została w domu w weekend, gdy było już za późno, by załatwić kogoś do opieki nad babcią. Pewnego dnia zażartował, że skoro on zarabia więcej, może od niej wymagać różnych rzeczy.
– Przykro mi to słyszeć. To musiały być dla pani trudne chwile.
– Szkoda, że od początku nie wiedziałam, na czym stoję.
– Rozumiem. Moim zdaniem musi być w życiu przynajmniej jedna rzecz, przy której musimy się uprzeć. Coś własnego, w czym nie godzimy się na kompromisy.
To dawało do myślenia. Ale może nie teraz, kiedy chciała cieszyć się towarzystwem Penna.
– Może jeszcze kawę? Tu nie idę na kompromis.
– Racja, popieram.
– Zdążymy ją wypić, zanim dojedziemy do Newquay.
Wstała, zanim Penn wykonał ruch.
Gdy pociąg zwalniał przed wjazdem na stację, zebrał rzeczy, wyjął z kieszonki przy fotelu kartę rezerwacyjną, zerknął na nią i zapytał:
– Czy pani korzysta z tego pociągu w każdy piątek?
Przytaknęła, czując, jak serce podskoczyło jej z emocji.
– Ja też. Zarezerwuję to samo miejsce na następny piątek.
Zanim się odezwała, ruszył dużymi krokami do formującej się kolejki wysiadających. Drzwi wagonu otworzyły się ze świstem, a Grace wyciągnęła szyję, by zobaczyć, jak Penn wysiada i w oddali znika.
A więc żadnych pożegnań na peronie. Żadnych wniosków o znaczeniu tej podróży, która wprawiła ją w zakłopotanie. Żadnego zastanawiania się, czy śledził ją wzrokiem, gdy się oddalała. Sięgnęła po kartę rezerwacyjną i włożyła ją do torebki.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Cinderella in the Surgeon’s Castle
Pierwsze wydanie: Harlequin Medical Romance, 2023
Redaktor serii: Ewa Godycka
© 2023 by Annie Claydon
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-852-9
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek