Dobra córka - Karin Slaughter - ebook

Dobra córka ebook

Karin Slaughter

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwadzieścia osiem lat temu matka Charlotte i Samanthy została zamordowana na ich oczach. Żadna z dziewczynek nigdy nie zdradziła, co jeszcze wydarzyło się podczas brutalnego napadu na ich dom. Tragiczne wydarzenie zniszczyło więzi rodzinne, każda z sióstr poszła swoją drogą. Samantha robi karierę w Nowym Jorku, Charlotte prowadzi kancelarię w rodzinnym miasteczku. Życie płynie dalej, ale nagle wszystko zaczyna iść źle. Charlotte jest świadkiem dwóch brutalnych morderstw, które wstrząsają lokalną społecznością. Angażuje się w sprawę, nie podejrzewając, że przy okazji odkryje całą prawdę o rodzinnej tragedii sprzed lat. Siostry muszą połączyć siły, by raz na zawsze zamknąć tamten rozdział życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 701

Oceny
4,3 (293 oceny)
146
97
39
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolaK1960

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Joannab2

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu do ostatniej strony. Polecam .
10
UrszulaSz67

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać
10
calicja

Całkiem niezła

Po tej autorce spodziewałam się czegoś lepszego - za długa, przegadana, na końcu przewidywalna.
00
jaronek100

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Karin Slaughter

Dobra córka

Tłumaczenie:

(…) to, co nazywasz moją walką o podporządkowanie… nie jest walką o to, lecz o akceptację, na dodatek żarliwą. Może nawet radosną. Wyobraź mnie sobie z odsłoniętymi zębami w wiecznej pogoni za szczęściem. I w pełniuzbrojoną, ponieważ to droga pełna niebezpieczeństw.

Flannery O’Connor

CZWARTEK, 6 MARCA 1989

CO SIĘ STAŁO Z SAMANTHĄ

Samantha Quinn czuła tysiące ukłuć w nogach, kiedy biegła długim opustoszałym podjazdem wiodącym do domu. Tenisówkom uderzającym na przemian o gołą ziemię wtórowało przyśpieszone bicie serca. Pot zmienił koński ogon w grubą linę bijącą po karku. Miała wrażenie, że delikatne kostki stóp zaraz złamią się z trzaskiem jak suche gałązki.

Przyśpieszyła, dławiąc się suchym powietrzem, wprost w objęcia bólu.

Charlotte czekała na nią w cieniu matki. Właściwie wszyscy stali w cieniu ich matki. Gamma Quinn budziła respekt. Miała bystre niebieskie oczy, krótkie ciemne włosy, bardzo jasną karnację i cięty język, którym umiała dotknąć do żywego. Nawet z daleka Sam widziała jej zaciśnięte usta oznaczające dezaprobatę wywołaną tym, co pokazywał stoper.

Samantha słyszała w głowie tykanie oznaczające każdą upływającą sekundę. Przyśpieszyła. Ból ścięgien sprawił, że wydała z siebie jęk. Kłujące igiełki przeniosły się do płuc. Plastikowa pałeczka była śliska od potu.

Dwadzieścia metrów. Piętnaście. Dziesięć.

Charlotte zajęła pozycję, odwróciła się do Sam plecami, popatrzyła przed siebie i zaczęła biec. Na oślep wyciągnęła prawą rękę do tyłu w oczekiwaniu, aż pałeczka znajdzie się w jej dłoni, a ona będzie mogła zacisnąć na niej palce i ruszyć.

To była bezwzrokowa zmiana. Przekazanie pałeczki wymagało zaufania i koordynacji. Tak, wymagało, ale przez ostatnią godzinę ani jedna, ani druga nie potrafiła sprostać wyzwaniu. Charlotte zawahała się i zerknęła za siebie, a Samantha rzuciła się do przodu. Plastikowa pałeczka przejechała po nadgarstku Charlotte wzdłuż tej samej czerwonej linii zdartej skóry, jak dwadzieścia razy przedtem.

Charlotte krzyknęła, Sam potknęła się, a pałeczka upadła na ziemię.

Gamma zaklęła głośno.

– Mam dość – powiedziała, wsunęła stoper do kieszeni ogrodniczek i ruszyła w stronę domu. Podeszwy jej bosych stóp były czerwonawe od suchej ziemi.

– Kretynka. – Charlotte pocierała nadgarstek.

– Idiotka – odparowała Samantha, usiłując złapać powietrze w rozedrgane płuca. – Masz się nie oglądać.

– A ty masz nie rozcinać mi skóry.

– To się nazywa zmiana bezwzrokowa, nie panikarska.

Drzwi kuchni zamknęły się z trzaskiem. Charlotte i Sam spojrzały na bezładną bryłę stuletniego domu, pamiątkę z czasów sprzed epoki licencjonowanych architektów i pozwoleń na budowę. Przez lata pacnięto go białą farbą w aptekarskiej dawce. W brudnych oknach wisiały sfatygowane koronkowe firanki. Drewniane drzwi wejściowe były wyblakłe od wschodów słońca w północnej Georgii. Dach zapadał się, co było widomym znakiem ciężaru, jaki musiał dźwigać ten dom, odkąd zamieszkała w nim rodzina Quinnów.

Dwa lata i całe życie kłótni dzieliły Samanthę i jej trzynastoletnią młodszą siostrę, ale w tamtej chwili wiedziała, że obie myślą to samo. „Chcę wracać do domu”.

Dom oznaczał budynek z czerwonej cegły położony bliżej miasta. Ich dziecięce sypialnie udekorowane plakatami i naklejkami, a w przypadku Charlotte zielonym mazakiem. Starannie przystrzyżony trawnik od frontu, a nie gołą ziemię znaczoną kurzymi pazurami z podjazdem o długości pięćdziesięciu metrów, żeby było widać, kto się zbliża.

Nikt nie widział, kto podjeżdża pod dom z czerwonej cegły.

Ich świat zawalił się osiem dni temu, a wydawało się, że od tego czasu minęła wieczność. Tamtego wieczoru Gamma, Samantha i Charlotte poszły do szkoły na zawody lekkoatletyczne. Rusty, rzadko zwany pełnym imieniem Russel, był w pracy. Rusty vel Russell zawsze był w pracy.

Później sąsiadka przypomniała sobie nieznane czarne auto jadące powoli ulicą, ale nikt nie widział koktajlu Mołotowa wlatującego przez okno wykuszowe do środka. Nikt nie widział dymu wydobywającego się z okien ani jęzorów ognia na dachu. Zanim podniesiono alarm, dom zamienił się w zgliszcza.

Ubrania. Plakaty. Pamiętniki. Pluszowe zabawki. Prace domowe. Książki. Dwie złote rybki. Mleczaki. Pieniądze na urodziny. Ukradzione szminki. Schowane papierosy. Ślubne zdjęcia. Fotografie dzieci. Chłopięca kurtka skórzana. Liścik miłosny od tego samego chłopca. Składanki ulubionych piosenek na taśmach. Płyty CD, komputer, telewizor. Dom.

– Charlie! – Gamma stanęła na ganku przed kuchnią. Trzymała ręce na biodrach. – Chodź nakryć stół.

Charlotte odwróciła się do Samanthy.

– Ostatnie słowo! – wykrzyknęła i potruchtała w stronę domu.

– Debilka – mruknęła Sam. W grze w ostatnie słowo nie wygrywało się, mówiąc „ostatnie słowo”.

Powoli ruszyła do domu na miękkich nogach. Nie była idiotką, która nie umiała wyciągnąć ręki w tył i czekać, aż pałeczka wyląduje jej w dłoni. Samantha nie rozumiała, dlaczego siostra nie potrafi nauczyć się tak prostej rzeczy.

Zostawiła buty i skarpetki na ganku obok butów i skarpetek Charlotte. Powietrze w domu było wilgotne i nieruchome.

Zaniedbany.

To pierwszy przymiotnik, jaki przyszedł Sam do głowy, gdy tylko przestąpiła próg tego domu. Poprzedni lokator, dziewięćdziesięciosześcioletni kawaler, umarł w zeszłym roku w sypialni na parterze. Przyjaciel ich ojca pozwolił im tu zamieszkać do czasu wyjaśnienia sprawy z firmą ubezpieczeniową. O ile sprawa w ogóle zostanie wyjaśniona. Najwyraźniej istniała niezgoda w kwestii, czy działanie ich ojca nie przyczyniło się do podpalenia.

Opinia publiczna już wydała wyrok. Pewnie dlatego właściciel motelu, w którym zamieszkali po pożarze, poprosił, by znaleźli sobie inne miejsce.

Samantha trzasnęła drzwiami od kuchni. To był jedyny pewny sposób na ich zamknięcie. Na kuchence stał garnek z wodą. Na brązowym laminowanym blacie leżała paczka spaghetti. W kuchni panowały duchota i wilgoć. To było najbardziej zaniedbane pomieszczenie w całym domu. Ani jeden przedmiot nie współistniał harmonijnie z innymi przedmiotami. Staroświecka lodówka warkotała przy każdym otwarciu drzwi. Kubeł pod zlewem trząsł się we własnym rytmie. Wokół rozchwianego stołu z płyty wiórowej stały cztery krzesła. Każde inne. Krzywe gipsowe ściany były maźnięte białą farbą tam, gdzie kiedyś wisiały zdjęcia.

Charlotte z wysuniętym językiem rzucała papierowe talerze na stół. Samantha sięgnęła po jeden z plastikowych widelców i pstryknięciem posłała go w twarz siostry.

Charlotte wydała z siebie tłumiony okrzyk, nie był on jednak wynikiem oburzenia.

– Jasna cholera, to było coś! – Widelec przekoziołkował w powietrzu i wylądował jej w ustach. Wyjęła go i podała Samancie. – Umyję wszystkie naczynia, jeśli powtórzysz ten rzut dwa razy pod rząd.

– Jeśli ty trafisz raz, zmywam przez cały tydzień – odparła Samantha.

Charlotte zmrużyła oko i wycelowała. Samantha próbowała odsunąć od siebie myśl, że pozwolenie młodszej siostrze na rzucanie sobie w twarz widelcem to jednak głupi pomysł, kiedy do kuchni weszła Gamma z wielkim kartonem na rękach.

– Charlie, nie rzucaj w siostrę sztućcami. Sam, pomóż mi znaleźć patelnię, którą niedawno kupiłam. – Postawiła karton na stole. Napis na kartonie głosił „Wszystko po dolarze”. W domu stały dziesiątki nierozpakowanych kartonów. Tworzyły labirynt na korytarzu i w pokojach, pełne tanich rzeczy ze sklepu z artykułami używanymi. – Pomyślcie, ile oszczędzamy. – Podniosła spłowiałą koszulkę z podobizną Enida Stricta jako Church Lady i napisem: „Well, Isn’t That SPE-CIAL?”.

Tak przynajmniej wydawało się Samancie. Była zbyt zajęta chowaniem się z Charlotte w kącie, przerażona myślą, że mama będzie im kazała nosić rzeczy po innych ludziach. Skarpetki, nawet bieliznę.

Aż wreszcie wtrącił się tata, który wrzasnął:

– Na litość boską! Może zaszyjesz nas w worki i będzie z głowy, co?

Gamma zagotowała się z wściekłości.

– Teraz jeszcze oczekujesz ode mnie, że nauczę się szyć? – odwrzasnęła.

Rodzice kłócili się o nowe rzeczy, ponieważ stare – tematy ich poprzednich kłótni – przestały istnieć. Kolekcja fajek Rusty’ego. Jego kapelusze. Zakurzone książki prawnicze porozrzucane po domu. Czasopisma Gammy, opracowania z zaznaczonymi na czerwono urywkami i notatkami na marginesie. Jej tenisówki rzucone pod drzwiami. Latawce Charlotte. Spinki do włosów Samanthy. Stracili patelnię matki Rusty’ego. Zielony wolnowar, który dostali w prezencie ślubnym. Toster przypalający grzanki. Kuchenny zegar w kształcie sowy, której oczy poruszały się w prawo i w lewo. Haczyki, na których wieszali kurtki. Ścianę, w którą wkręcili haczyki. Kombi Gammy przypominające skamielinę dinozaura w ciemnej pieczarze, w jaką zamienił się garaż.

Na farmie zastali pięć kiwających się krzeseł, które nie znalazły kupca podczas wyprzedaży dobytku właściciela, stary stół kuchenny, za tani, żeby nazwać go antykiem, i wielką bieliźniarkę wepchniętą do małej garderoby. Mama chciała zapłacić Tomowi Robinsonowi, żeby ją porąbał. Ani w garderobie, ani w spiżarni nie została choćby jedna rzecz. Wprowadzili się na farmę dwa dni temu, ale nie rozpakowali jeszcze rzeczy. Na korytarzu przy kuchni piętrzyły się pudła i papierowe torby, których zawartość czekała na ułożenie w szafkach. Nie można było tego zrobić, póki szafki nie zostaną umyte, a to mogła zarządzić tylko Gamma. Materace na górze leżały na podłodze. Na odwróconych skrzynkach stały lampki umożliwiające czytanie książek wypożyczonych z biblioteki publicznej w Pikeville.

Co wieczór Samantha i Charlotte prały ręcznie stroje do biegania. Te rzeczy, jako jedne z nielicznych, ocalały z pożaru.

– Sam, włącz to, żeby trochę poruszyć powietrze. – Gamma wskazała klimatyzator.

Samantha przyjrzała się uważnie metalowej skrzynce. W końcu znalazła włącznik i urządzenie ruszyło. Chłodne powietrze z domieszką woni smażonego kurczaka zasyczało w otworach. Samantha spojrzała przez okno na ogród z boku domu. Przed rozpadającą się stodołą stał rdzewiejący traktor. Obok niego leżało częściowo przysypane ziemią jakieś narzędzie rolnicze. Chevrolet chevette taty pokrywała warstwa zaschniętego brudu. Przynajmniej nie wtopił się w podłogę garażu jak kombi mamy.

– O której mamy odebrać tatę z pracy? – zapytała.

– Ktoś z sądu go odwiezie. – Gamma zerknęła na Charlotte, która pogwizdywała wesoło, próbując złożyć papierową tackę w samolot. – Dzisiaj ma tę sprawę.

Ta sprawa.

Te dwa słowa tłukły się w głowie Samanthy. Tata zawsze miał jakąś sprawę i zawsze byli ludzie, którzy go za to nienawidzili. W Pikeville w stanie Georgia nie było ani jednego domniemanego sprawcy przestępstwa z nizin społecznych, którego nie reprezentowałby Rusty Quinn. Handlarze narkotyków. Gwałciciele. Mordercy. Włamywacze. Złodzieje aut. Pedofile. Porywacze. Napadający na banki. Akta ich spraw czytało się jak szmirowatą literaturę wagonową, która zawsze kończy się tak samo źle. Ludzie w mieście nazywali Rusty’ego adwokatem potępionych. Tak samo nazywali Clarence’a Darrowa, chociaż Samantha nie słyszała, żeby ktoś wrzucił bombę zapalającą do jego domu za wybronienie mordercy przed celą śmierci.

O to chodziło w tym pożarze.

Ezekiel Whitaker, czarnoskóry mężczyzna niesłusznie skazany za zabójstwo białej kobiety, wyszedł z więzienia tego samego dnia, kiedy butelka z płonącą naftą wpadła przez okno do domu Quinnów. Dla pełnej jasności podpalacz napisał sprejem na podjeździe:

WIELBICIEL CZARNUCHÓW

Teraz Rusty bronił białego mężczyzny oskarżonego o porwanie i zgwałcenie dziewiętnastoletniej białej dziewczyny. Chociaż sprawa dotyczyła białych, atmosfera była gorąca, ponieważ podejrzany pochodził z nizin społecznych, a ofiara z dobrej rodziny. Rusty i Gamma nigdy otwarcie nie rozmawiali o tej sprawie, ale szczegóły przestępstwa były tak drastyczne, że szepty mieszkańców przekazujących sobie te informacje z ust do ust przenikały przez drzwi, wentylatory i brzęczały im w uszach, kiedy próbowały zasnąć.

Penetracja obcym przedmiotem.

Bezprawne przetrzymywanie.

Gwałt analny.

W aktach Rusty’ego były fotografie, których nawet wścibska Charlotte nie odważyła się przeglądać. Niektóre pokazywały dziewczynę wiszącą w stodole obok jej rodzinnego domu. Popełniła samobójstwo, nie mogąc żyć z tym, co jej zrobił ten zwyrodnialec.

Samantha chodziła do szkoły z bratem nieżyjącej dziewczyny. Był dwa lata starszy od niej, ale jak wszyscy dobrze wiedział, kim jest jej ojciec. Chodzenie po korytarzu z szafkami uczniów było dla niej jak chodzenie po płonącym domu, gdy ogień palił jej skórę.

Pożar odebrał Samancie nie tylko sypialnię, ubrania i kradzione szminki. Straciła chłopaka, do którego należała skórzana kurtka, straciła przyjaciółki, które zapraszały ją na przyjęcia, do kina czy na piżamowe party. Nawet jej ulubiony trener, z którym pracowała od szóstej klasy, zaczął wymawiać się brakiem czasu na treningi z nią.

Gamma oznajmiła dyrektorowi, że nie posyła córek do szkoły i na treningi, ponieważ muszą jej pomóc w rozpakowaniu dobytku, ale Sam wiedziała, że powód jest inny. Od czasu pożaru Charlotte codziennie wracała ze szkoły zapłakana.

– Cholera. – Gamma zamknęła karton, rezygnując z szukania patelni. – Mam nadzieję, że dziś wieczorem nie macie nic przeciwko wegetarianizmowi.

Nie miały nic przeciwko, ponieważ jakież to mogło mieć znaczenie? Gamma była koszmarną kucharką. Nienawidziła przepisów, przyprawom okazywała otwartą wrogość. Niczym zdziczały kot instynktownie jeżyła się przy próbach udomowienia.

Harriet Quinn nie była nazywana Gammą z powodu dziecięcej niezdolności do wymówienia słowa „mama”. Przydomek ten zyskała, ponieważ była posiadaczką dwóch doktoratów. Jednego z fizyki, drugiego z czegoś równie skomplikowanego, czego nazwy Samantha nawet nie pamiętała. Gdyby miała zgadywać, obstawiałaby, że miało to coś wspólnego z promieniami gamma. Jej mama najpierw pracowała dla NASA, potem przeniosła się do Chicago, gdzie otrzymała posadę w Fermilab, świątyni fizyki kwantowej. Wróciła do Pikeville, żeby zaopiekować się umierającymi rodzicami. Jeśli za rezygnacją z kariery naukowej na rzecz małżeństwa z małomiasteczkowym prawnikiem kryła się jakaś romantyczna historia, to Samantha nigdy jej nie słyszała.

– Mamo – Charlotte podparła głowę rękami – brzuch mnie boli.

– Nie masz żadnej pracy domowej? – zapytała Gamma.

– Mam. Z chemii. – Charlotte podniosła wzrok. – Pomożesz mi?

– To żadna filozofia. – Gamma wrzuciła spaghetti do garnka z zimną wodą i przekręciła palnik.

– Chcesz powiedzieć, że to łatwe i powinnam sama sobie z tym poradzić, czy pomożesz mi, bo to dla ciebie bułka z masłem?

Gamma zapaliła zapałkę. Rozległ się głośny syk gazu.

– Za bardzo kombinujesz. Idź umyć ręce.

– To pytanie było ważne.

– Idź.

Charlotte jęknęła teatralnie, wstała od stołu i poszła długim korytarzem do łazienki. Samantha usłyszała otwieranie i zamykanie drzwi, potem znowu otwieranie i zamykanie.

– Krówka! – wrzasnęła Charlotte.

To słówko zastępowało inne, niewymawialne. Ale Charlie miała prawo być zła. Na długim korytarzu było pięcioro drzwi. Ich rozkład nie miał sensu. Jedne prowadziły do przyprawiającej o gęsią skórkę piwnicy. Drugie do garderoby. Za jednymi ze środkowych drzwi znajdowały się schodki wiodące do sypialni, w której umarł poprzedni właściciel domu. Kolejne wiodły do spiżarni. Ostatnie prowadziły do łazienki. Po dwóch dniach żadna z nich nie potrafiła bezbłędnie ich zlokalizować.

– Znalazłam! – zawołała Charlotte, jakby czekały na ten komunikat z zapartym tchem.

– Jeśli przymknąć oko na gramatykę, kiedyś ta dziewczyna zostanie świetną prawniczką. Taką mam przynajmniej nadzieję. Albo zarobi na utarczkach słownych, albo umrze z głodu.

Samantha uśmiechnęła się na myśl o niechlujnej i rozkojarzonej siostrze ubranej w żakiet i z elegancką aktówką w ręku.

– A ja kim będę? – zapytała.

– Kim tylko zechcesz, skarbie. Byle nie tutaj.

Ostatnio ten temat pojawiał się coraz częściej. Gamma pragnęła, żeby Sam wyjechała z Pikeville i robiła wszystko, czego nie robiły tutejsze kobiety.

Gamma zupełnie nie pasowała do matek w Pikeville, nawet zanim przez pracę Rusty’ego stali się pariasami. Sąsiedzi, nauczyciele, przechodnie na ulicy – każdy miał swoją opinię o Gammie Quinn i rzadko kiedy pozytywną. Gamma była za inteligentna, co działało na jej niekorzyść. I trudna w obejściu. Nie umiała trzymać języka za zębami. Konsekwentnie odmawiała dostosowania się do reszty.

Kiedy Samantha była mała, Gamma, sporo wyprzedzając prowincjonalną modę, zaczęła uprawiać jogging i inne rodzaje aktywnej rekreacji. W weekendy biegała maratony, ćwiczyła przed telewizorem, wzorując się na kasetach firmowanych przez Jane Fondę. Ludzi odpychała nie tylko jej sprawność fizyczna. Gamma była niepokonana w szachy, trivial pursuit, a nawet w monopol. Znała odpowiedzi na wszystkie pytania w teleturnieju Va banque. Wiedziała, kiedy i kogo wykorzystać. Nie znosiła dezinformacji. Gardziła zinstytucjonalizowaną religią. W towarzystwie miała dziwny zwyczaj komunikowania nieznanych powszechnie faktów:

– Wiedzieliście, że pandy mają szósty palec rozwinięty z jednej z kości nadgarstka?

– Wiedzieliście, że przegrzebki mają rzędy oczu umieszczonych na płaszczu?

– Wiedzieliście, że granit wewnątrz terminalu Grand Central w Nowym Jorku emituje więcej promieniowania, niż dopuszczono w elektrowniach atomowych?

Czy Gamma była szczęśliwa, czy lubiła swoje życie, czy była zadowolona ze swoich dzieci, czy kochała męża – to były strzępki informacji rozproszonych w tysiącach kawałków układanki, jaką była ich matka.

– Co twoja siostra porabia tam tak długo?

Samantha odchyliła się na krześle i spojrzała na korytarz. Wszystkie drzwi były zamknięte.

– Może spłukała się w toalecie?

– W jednym z tych pudeł jest przepychacz.

Zadzwonił wiszący na ścianie telefon. To był staroświecki aparat z tarczą. We własnym domu mieli telefon bezprzewodowy z automatyczną sekretarką, która rejestrowała połączenia przychodzące. Samantha pierwszy raz usłyszała niewymawialne słowo na „k” właśnie w automatycznej sekretarce. Była wtedy ze swoją przyjaciółką Gail mieszkającą po drugiej stronie ulicy. Telefon już dzwonił, kiedy otwierała drzwi. Nie zdążyła odebrać, dlatego włączyła się automatyczna sekretarka:

– Rusty Quinn, zajebię cię, gościu. Słyszysz? Zabiję cię, kurwa, zgwałcę twoją żonę, a córki obedrę ze skóry jak upolowanego jelenia, ty gnoju jebany.

A teraz rozległ się czwarty sygnał. Potem piąty.

– Sam – głos Gammy był poważny – nie pozwól, żeby Charlotte odebrała.

Samantha wstała od stołu. Na usta cisnęło jej się pytanie: a co ze mną? Zdjęła słuchawkę z widełek i przycisnęła ją do ucha. Odruchowo spięła się jak w oczekiwaniu na cios.

– Słucham?

– Cześć, Sammy-Sam. Daj słuchawkę mamie.

– To tata – szepnęła Samantha. Gamma stanowczo potrząsnęła głową. – Właśnie poszła na górę wziąć kąpiel. – Za późno przypomniała sobie, że tego samego wykrętu użyła kilka godzin wcześniej. – Przekazać jej, żeby oddzwoniła?

– Nasza Gamma ostatnio przywiązuje nadzwyczajną wagę do higieny – stwierdził Rusty.

– Ostatnio, czyli od pożaru? – wyrzuciła z siebie Samantha. Nie zdążyła ugryźć się w język. Agent ubezpieczeniowy w Pikeville nie był jedyną osobą, która oskarżała Rusty’ego Quinna o podpalenie.

Rusty zachichotał.

– Doceniam, że tak długo powstrzymywałaś się od uwag. – W słuchawce rozległo się ciche kliknięcie zapalniczki. Najwyraźniej Rusty zapomniał, jak przysięgał na Biblię, że rzuci palenie. – Skarbie, kiedy Gamma wyjdzie z wanny, powiedz jej, że przyślę do was szeryfa.

– Szeryfa? – w głosie Sam zabrzmiał strach, ale Gamma nie odwróciła się do niej. – Stało się coś złego?

– Nic takiego, skarbie. Dotąd nie złapali tego drania, który spalił dom, a dzisiaj kolejny niewinny człowiek wyszedł na wolność, więc niektórym może się to nie spodobać.

– Mówisz o gwałcicielu tej dziewczyny, która się zabiła?

– Tylko ona, jej oprawca i Bóg w niebiosach znają prawdę. Nie jestem żadną z tych osób, zatem nie feruję wyroków. I ty też nie powinnaś.

Samantha nie znosiła, kiedy tata mówił do niej tonem małomiasteczkowego adwokata.

– Tato, ona powiesiła się w stodole. To dowiedziony fakt.

– Dlaczego otacza mnie tyle przekornych kobiet? – Rusty zasłonił ręką słuchawkę i powiedział coś do kogoś innego. Samantha usłyszała chropawy kobiecy śmiech. To była Lenore, sekretarka taty. Gamma nigdy jej nie lubiła.

– Dobrze już. Jesteś tam, skarbie? – Rusty wrócił do rozmowy.

– A gdzie mam być?

– Odłóż słuchawkę – powiedziała Gamma.

– Kochanie. – Rusty wydmuchał dym. – Powiedz mi, co mam zrobić, żeby to naprawić, a ja natychmiast to zrobię.

Stary prawniczy chwyt. Scedować rozwiązanie problemu na inną osobę.

– Tato, ja…

Gamma wcisnęła palcem widełki.

– Mamo, przecież rozmawialiśmy.

Gamma nie odrywała palca od widełek. Zamiast wyjaśnić swoje postępowanie, powiedziała:

– Zastanów się nad etymologią sformułowania „odłóż słuchawkę”. – Wyjęła słuchawkę z dłoni Samanthy i odwiesiła ją. – Wtedy „podnieś słuchawkę z widełek” zaczyna mieć sens. Oczywiście wiesz, że widełki to taka dźwigienka, która w pozycji dolnej otwiera obwód i sygnalizuje, że można odebrać rozmowę.

– Szeryf wysyła samochód – oznajmiła Samantha. – To znaczy tata go o to poprosi.

Gamma spojrzała na nią z powątpiewaniem. Szeryf nie przepadał za Quinnami.

– Umyj ręce przed obiadem.

Samantha wiedziała, że nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Nie chciała, żeby mama śrubokrętem rozkręciła telefon i zaczęła objaśniać zasadę działania zespołu obwodów elektrycznych, jak to zdarzało się wielokrotnie w przypadku innych drobnych sprzętów domowych. Gamma była jedyną matką w sąsiedztwie, która sama wymieniała olej w aucie.

Tyle że teraz zmienili sąsiedztwo.

Samantha potknęła się o pudło na korytarzu. Chwyciła się za palce i ścisnęła je mocno, jakby liczyła, że wyciśnie z ciała ból. Kulejąc, poszła do łazienki. Po drodze minęła siostrę. Charlotte uszczypnęła ją w ramię. Cała Charlotte.

Smarkata zamknęła drzwi, więc Sam miała kłopot z trafieniem do łazienki. Muszla klozetowa była niska. Instalowano ją w czasach, kiedy ludzie byli niżsi niż dzisiaj. Spoiny narożnej kabiny prysznicowej pokrywała czarna pleśń. W umywalce leżał młotek z kulistą główką. Czarny ślad wskazywał, gdzie był najczęściej odkładany. To Gamma odkryła jego przeznaczenie. Kran był tak stary i zardzewiały, że trzeba było walić w niego młotkiem, by nie kapał.

– Naprawię go w ten weekend – zapowiedziała Gamma. Spodziewając się trudnego tygodnia, nagrodę odłożyła na koniec.

Jak zwykle Charlotte zostawiła po sobie bałagan. Zachlapała podłogę i lustro. Nawet deska klozetowa była mokra. Samantha wyciągnęła rękę po papierowe ręczniki, ale zmieniła zdanie. Ten dom był tymczasowym schronieniem, a skoro tata wysyłał do nich szeryfa z powodu zagrożenia kolejnym podpaleniem, sprzątanie wydawało się stratą czasu.

– Obiad! – zawołała Gamma z kuchni.

Samantha ochlapała sobie twarz wodą. We włosach miała pełno piasku. Na łydkach i ramionach czerwone smugi tam, gdzie pot zmieszał się z czerwoną mączką. Pragnęła zanurzyć się w gorącej kąpieli, ale w całym domu była tylko jedna wanna. Miała wygięte nóżki. Wzdłuż krawędzi biegła wyraźna linia w kolorze rdzy, wżarty w żeliwo ślad po poprzednim właścicielu, który przez lata w wannie zeskrobywał z siebie ziemię. Nawet Charlotte nie weszła do wanny, chociaż zachowywała się jak prosię.

– Tu jest zbyt smutno – powiedziała na widok łazienki.

Nie tylko wanna budziła niepokój Charlotte. Przerażały ją: zawilgocona piwnica, strych pełen nietoperzy, skrzypiące drzwi do garderoby. No i sypialnia, w której umarł samotny farmer.

Dzisiaj rano, symulując sprzątanie, znalazły jego zdjęcie w dolnej szufladzie bieliźniarki. Żadna nie odważyła się go dotknąć. Wpatrywały się w okrągłą twarz mężczyzny i miały wrażenie, że obcują z czymś złowieszczym, chociaż fotografia przedstawiała typową farmę z czasów kryzysu z traktorem i mułem. Samanthę przeraził widok żółtych zębów farmera, chociaż nie rozumiała, jak na czarno-białym zdjęciu coś mogło wyglądać na żółte.

– Sam? – Gamma stanęła w drzwiach łazienki i spojrzała na ich odbicie w lustrze.

Nie było wątpliwości, że są matką i córką. Miały tak samo mocno zarysowany podbródek, wydatne kości policzkowe, taki sam kształt brwi, które nadawały ich twarzom wyraz rezerwy. Gamma nie była piękna, ale robiła wrażenie. Miała ciemne, niemal czarne włosy, jasnoniebieskie oczy, w których zapalały się wesołe iskierki, gdy trafiła na coś szczególnie zabawnego albo absurdalnego. Samantha była wystarczająco duża, by pamiętać czasy, gdy mama podchodziła do życia dużo mniej poważnie.

– Marnujesz wodę – zauważyła Gamma.

Samantha stuknęła kran młotkiem i rzuciła go z powrotem do umywalki. Usłyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu. Pewnie człowiek szeryfa. Dziwne, bo Rusty rzadko dotrzymywał słowa.

Gamma stanęła za nią.

– Ciągle ci smutno z powodu Petera?

To jego skórzana kurtka spłonęła w pożarze. To on napisał do Samanthy list miłosny, ale już nie patrzył jej w oczy, gdy mijali się na szkolnym korytarzu.

– Jesteś ładna. Wiesz o tym? – powiedziała Gamma.

Samantha zobaczyła w lustrze, że oblewa się rumieńcem.

– Ładniejsza niż ja kiedykolwiek byłam. – Gamma pogładziła ją palcami po włosach. – Szkoda, że moja mama umarła, zanim się urodziłaś.

Samantha rzadko słyszała o swoich dziadkach. Z tego, co wiedziała, nigdy nie wybaczyli Gammie wyjazdu do college’u.

– Jaka była babcia? – zapytała.

– Ładna jak Charlie – z uśmiechem odparła Gamma. – Bardzo bystra i radosna. Ciągle wymyślała sobie jakąś robotę. Należała do tych ludzi, których po prostu się lubi. – Potrząsnęła głową. Mimo naukowych tytułów dotąd nie rozgryzła, na czym polega sekret, że się jest lubianym. – Przed trzydziestką zaczęła siwieć. Mówiła, że bardzo dużo myśli i dlatego siwieje, ale ty oczywiście wiesz, że włosy pierwotnie są białe. To wyspecjalizowane komórki zwane melanocytami tworzą barwnik w mieszkach włosowych.

Samantha odchyliła się wprost w ramiona matki. Zamknęła oczy, wsłuchując się w tak dobrze znaną melodię jej głosu.

– Stres i hormony mogą odbarwić włosy, ale jej życie w tamtym czasie, życie matki, żony, nauczycielki w szkółce niedzielnej, było proste i zwyczajne. Możemy zatem założyć, że wczesna siwizna była cechą genetyczną, co oznacza, że albo ty, albo Charlotte, albo wy obie możecie mieć to samo.

Samantha otworzyła oczy.

– Ty nie masz siwych włosów.

– Bo raz w miesiącu jeżdżę do salonu piękności. – Śmiech Gammy urwał się nieoczekiwanie. – Obiecaj, że zawsze będziesz opiekować się Charlie.

– Charlotte sama umie się sobą zająć.

– Mówię poważnie, Sam.

Samantha poczuła, jak jej serce drży na dźwięk stanowczego tonu matki.

– Dlaczego?

– Bo jesteś jej starszą siostrą i takie masz zadanie. – Gamma złapała ją za ręce. Nie spuszczała wzroku z jej odbicia w lustrze. – Przechodziliśmy trudny okres, moja droga. Nie chcę kłamać i obiecywać, że będzie lepiej. Charlie musi wiedzieć, że może na tobie polegać. Musisz za każdym razem pewnym ruchem wsuwać jej w dłoń pałeczkę bez względu na to, gdzie jest. Ty jej szukaj. Nie oczekuj, że ona będzie szukać ciebie.

Samantha czuła ściskanie w gardle. Gamma mówiła o czymś innym, czymś o wiele poważniejszym niż sztafeta.

– Odchodzisz od nas?

– Oczywiście, że nie. – Gamma zmarszczyła brwi. – Chcę ci tylko przypomnieć, że powinnaś starać się być użyteczna, Sam. Myślałam, że już ci minęła ta głupia faza nastoletniej skłonności do dramatyzowania.

– Ja nie…

– Mamo! – rozległ się przeraźliwy krzyk Charlotte.

Gamma odwróciła Samanthę ku sobie. Ujęła jej twarz w dłonie o stwardniałej skórze.

– Nigdzie się nie wybieram, dziecko. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. – Pocałowała ją w czubek nosa. – Zanim zejdziesz na kolację, walnij młotkiem w kran jeszcze raz.

– Mamo! – powtórzyła rozpaczliwie Charlotte.

– Boże! – mruknęła Gamma pod nosem, wychodząc z łazienki. – Charlie Quinn, nie wydzieraj się jak ulicznica.

Samantha sięgnęła po mały młotek. Śliska drewniana rączka była ciągle mokra. Pokryta rdzą okrągła główka miała tę samą barwę co ziemia w ogrodzie. Stuknęła w kran i odczekała chwilę, by się upewnić, że woda już nie kapie.

– Samantho? – zawołała Gamma.

Zmarszczyła czoło, odwracając się ku otwartym drzwiom. Mama nigdy nie zwracała się do niej pełnym imieniem. Nawet Charlotte musiała swoje odcierpieć jako Charlie. Gamma tłumaczyła im, że pewnego dnia to docenią. Opublikowała więcej artykułów i otrzymała więcej środków finansowych na projekty sygnowane imieniem Harry niż Harriet.

– Samantho. – Głos Gammy był chłodny, wręcz zimny. Brzmiał jak przestroga. – Upewnij się, że zawór jest dobrze dokręcony i przyjdź szybko do kuchni.

Zerknęła w lustro, jakby w swoim odbiciu szukała wyjaśnienia dziwnego zachowania mamy. Przecież nigdy tak do nich nie mówiła, po prostu nigdy, nawet kiedy wyjaśniała zasadę działania lokówki.

Bez namysłu ścisnęła w dłoni młotek. Schowała go za siebie i wolnym krokiem ruszyła długim korytarzem do kuchni.

Paliły się wszystkie światła, za oknem zapadał zmierzch. Wyobraziła sobie swoje buty do biegania obok butów Charlotte na kuchennej werandzie, plastikową pałeczkę rzuconą gdzieś na ziemię. Kuchenny stół zastawiony papierowymi tackami. Plastikowe noże i widelce.

Usłyszała kasłanie. Niskie, jakby męskie. A może był to kaszel Gammy, która po pożarze kasłała tak, jakby tamten dym został jej w płucach.

Znowu kaszel.

Włoski na karku stanęły Samancie dęba. Ten odgłos obudził jej czujność.

Tylne drzwi znajdowały się na drugim końcu korytarza. Matowe szkło otaczała blaknąca aureola. Samantha zerknęła za siebie i szła dalej w kierunku kuchni. Wyraźnie widziała gałkę u drzwi. Wyobraziła sobie, jak ją przekręca. Z każdym krokiem zadawała sobie pytanie, czy jest głupia, czy powinna się niepokoić, czy może to żart mamy, ponieważ Gamma uwielbiała żarty. Przyklejała na przykład sztuczne oczy na dzbanek z mlekiem w lodówce albo pisała na wewnętrznej stronie rolki:

Ratunku, uwięzili mnie w fabryce papieru toaletowego!

W domu był tylko jeden telefon. Staromodny aparat z tarczą w kuchni.

Pistolet taty leżał w szufladzie w kuchni.

Naboje były w jednym z kartonów.

Charlotte uśmiałaby się na widok młotka. Samantha wetknęła go za szorty do biegania. Poczuła na skórze chłód metalu i wilgoć rączki młotka. Wzdrygnęła się. Zakryła wystający młotek koszulką, weszła do kuchni…

I zastygła w bezruchu.

To nie był żart.

W kuchni stali dwaj mężczyźni. Śmierdzieli potem, piwem i nikotyną. Mieli na rękach czarne rękawiczki, a na twarzach kominiarki.

Samantha otworzyła usta. Powietrze nagle zgęstniało, nabrało konsystencji bawełny i zablokowało gardło.

Niższy mężczyzna miał mocniejszą budowę ciała, wręcz zwalistą. Był w dżinsach i czarnej rozpinanej koszuli. Wysoki miał na sobie sprany biały T-shirt z jakiegoś koncertu rockowego, dżinsy i wysokie niebieskie trampki z rozwiązanymi czerwonymi sznurówkami. Niższy wydawał się groźniejszy, ale tego Sam nie mogła być pewna, ponieważ widziała tylko jego oczy i usta.

Nie żeby patrzyła im w oczy.

Trampek miał rewolwer.

Czarna Koszula miał strzelbę i celował w głowę Gammy.

Gamma trzymała ręce w górze.

– Wszystko w porządku – powiedziała na widok Samanthy.

– Wręcz przeciwnie – odezwał się Czarna Koszula chropawym głosem, który brzmiał jak grzechot ogona grzechotnika. – Kto jeszcze jest w domu?

– Nikt. – Gamma pokręciła głową.

– Nie kłam, suko.

Uszu Samanthy dobiegł stukot. Charlotte siedziała przy stole. Trzęsła się tak bardzo, że nogi krzesła uderzały o podłogę jak dzięcioł walący dziobem w pień drzewa.

Samantha obejrzała się i spojrzała na tylne drzwi, na aureolę światła.

– Siadaj. – Trampek wskazał miejsce obok Charlotte.

Przesunęła się powoli, ostrożnie zginając kolana, trzymając ręce nad stołem. Drewniana rączka młotka uderzyła o siedzisko krzesła.

– Co to? – Czarna Koszula spojrzał w jej kierunku.

– Przepraszam – wyszeptała Charlotte. Na podłodze pod krzesłem pojawiła się żółtawa kałuża. Charlotte kiwała się w przód i w tył, nie podnosząc głowy. – Przepraszam, przepraszam, bardzo przepraszam.

Samantha wzięła ją za rękę.

– Powiedzcie, czego chcecie – odezwała się Gamma. – Dostaniecie to i będziecie mogli odejść.

– A jeśli chcę tego? – Czarna Koszula utkwił świdrujące spojrzenie w Charlotte.

– Proszę… Zrobię wszystko, co chcecie. Wszystko – powiedziała Gamma.

– Wszystko? – Ton Czarnej Koszuli jasno wskazywał podtekst tego pytania.

– Nie – zaoponował Trampek. Jego głos brzmiał młodziej, bardziej nerwowo. Może bardziej się bał. – Nie po to przyszliśmy. – Jabłko Adama poruszyło się pod kominiarką, gdy usiłował odchrząknąć. – Gdzie twój mąż?

W oczach Gammy pojawił się błysk. Złość.

– W pracy.

– To czemu jego auto stoi przed domem?

– Mamy tylko jedno, bo…

– Szeryf… – Samantha za późno ugryzła się w język.

Czarna Koszula wbił w nią wzrok.

– O co ci chodzi, mała?

Samantha spuściła głowę. Charlotte ścisnęła ją za rękę. Rusty mówił, że szeryf wysyła po nie swojego człowieka samochodem, ale on mówił wiele rzeczy, które okazywały się nieprawdą.

– Córka się boi – przyszła jej w sukurs Gamma. – Może pójdziemy do pokoju i dokładnie omówimy sprawę, z jaką tu przyszliście.

Coś twardego uderzyło Sam w czaszkę. Poczuła w ustach metaliczny posmak. W uszach jej dzwoniło. Strzelba. Czarna Koszula przyciskał jej lufę do potylicy.

– Mówiłaś coś o szeryfie, mała. Słyszałem wyraźnie.

– Nie – zaoponowała Gamma. – Chodziło jej o to, że…

– Zamknij się.

– Ona tylko…

– Powiedziałem, żebyś stuliła, kurwa, pysk!

Samantha podniosła głowę, gdy lufa strzelby skierowała się w stronę matki.

Gamma wyciągnęła przed siebie ręce powolnym ruchem, jakby odsuwała lecące na nią zwały piasku. Nagle świat zwolnił, a ich ciała zamieniły się w glinę. Sam patrzyła, jak palce mamy zaciskają się jeden po drugim na lufie obrzyna. Widziała starannie obcięte paznokcie. Nagniotek na kciuku od trzymania ołówka.

Jej uszu dobiegło ledwie słyszalne kliknięcie.

Sekundnik w zegarku.

Domknięcie drzwi.

Uderzenie iglicy w spłonkę w naboju.

Może Samantha słyszała trzask, a może bardziej wyczuła ten dźwięk, obserwując palec Czarnej Koszuli pociągający za spust.

Powietrze spowiła czerwona mgła.

Krew trysnęła na sufit. Na podłogę. Zakrwawione kosmyki spadły Charlotte na głowę, okryły szyję i twarz Samanthy.

Gamma upadła na ziemię.

Charlotte krzyknęła.

Samantha czuła, że otwiera usta, ale głos uwiązł jej w gardle. Znieruchomiała. Krzyki Charlotte brzmiały niczym zamierające echo. Świat wokół stał się czarno-biały, jak zdjęcie farmy starego kawalera. Kropelki czarnej krwi na białej maskownicy klimatyzatora. Czarne cętki na szybie. Na ciemnoszarym niebie mrugała blado tylko jedna samotna gwiazda.

Samantha dotknęła szyi opuszkami palców. Piasek. Kość. Więcej krwi, ponieważ wszystko było poplamione krwią. Wyczuła tętno. Czy to biło jej własne serce, czy serce jej matki bijące pod jej drżącymi palcami?

Krzyki Charlotte nabrały intensywności ogłuszającej syreny alarmowej. Czarna krew na palcach Sam nagle stała się purpurowa. Szary pokój nabrał wściekle intensywnych, wręcz oślepiających kolorów.

Gamma nie żyła. Nigdy więcej nie powie córce, żeby uciekała z Pikeville jak najdalej, nie objedzie za złą odpowiedź na proste pytanie w teście, nie zruga za brak zaangażowania na bieżni, za brak cierpliwości wobec Charlotte, za brak okazywanego jej wsparcia.

Potarła palce. Miała w dłoni odłamek zęba Gammy. Zebrało jej się na wymioty, oczy zaszły łzami. Drżała z rozpaczy jak struna harfy.

W ułamku sekundy jej świat stanął na głowie.

– Zamknij się! – Czarna Koszula uderzył Charlotte tak mocno, że omal nie spadła z krzesła.

Samantha złapała ją i przytuliła do siebie. Obie łkały, trzęsły się, krzyczały. To nie działo się naprawdę. Mama nie mogła tak po prostu umrzeć. Na pewno zaraz otworzy oczy i objaśni im funkcjonowanie układu sercowo-naczyniowego, powoli odzyskując panowanie nad ciałem. „Wiedziałyście, że serce pompuje średnio pięć litrów krwi na minutę?”.

– Gamma – wyszeptała Samantha. Wystrzał rozerwał jej klatkę piersiową, szyję, twarz. Lewa część szczęki zniknęła. Część czaszki również. Jej piękny złożony umysł. I łukowata brew. Nikt już Samancie nie wytłumaczy świata. Nikt nie zainteresuje się, czy zrozumiała. – Gamma.

– Jezu! – Trampek z furią walił się rękami po klatce piersiowej, usiłując usunąć z niej kawałki kości i tkanek. – Jezu, Zach!

Samantha gwałtownie odwróciła głowę.

To imię wywołało w jej głowie lawinę skojarzeń. Zachariah Culpepper. Kradzieże samochodów. Znęcanie się nad zwierzętami. Obraza moralności publicznej. Obcowanie z nieletnią.

Charlotte nie była jedyną, która czytała akta ojca. Latami Rusty Quinn ratował Zacha Culpeppera przed odsiadką. Jego niespłacone należności były ciągłym źródłem napięcia między Gammą a Rustym, zwłaszcza po pożarze domu. Zach był mu winien ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, ale Rusty nie chciał go ścigać z tego powodu.

– Kurwa! – wrzasnął Zach. Błysk w oczach Samanthy powiedział mu, że został rozpoznany. – Kurwa mać!

– Mamo… – Charlotte nie zorientowała się, że sytuacja uległa zmianie. Ze wzrokiem utkwionym w Gammę trzęsła się jak osika, aż zęby jej dzwoniły. – Mamo, mamo, mamo…

– W porządku. – Samantha próbowała pogładzić siostrę po włosach, ale były pokryte odłamkami kości i krwią.

– Wcale nie. – Zach zdarł z głowy kominiarkę. Wyglądał na bezwzględnego typa. Miał na twarzy ślady po trądziku, a wokół oczu i ust czerwone plamy po rozprysku krwi. – Niech to szlag! Po co nazwałeś mnie po imieniu, dupku?!

– Ja nnnie… – zająknął się Trampek. – Przepraszam.

– Nikomu nie powiemy. – Samantha spuściła głowę, jakby w ten sposób mogła udawać, że nie widziała twarzy Zacha. – Nikomu nie piśniemy ani słowa. Przysięgam.

– Mała, właśnie roztrzaskałem ci mamuśkę na kawałki. Naprawdę myślisz, że wyjdziesz z tego cało?

– Nie. – Trampek wszedł mu w słowo. – Nie po to przyszliśmy.

– Przyszedłem tu anulować długi. – Zach zlustrował pokój szybkim spojrzeniem stalowoniebieskich oczu. – A teraz mi się wydaje, że to Rusty Quinn mi zapłaci.

– Nie, powiedziałem ci… – Trampek urwał nagle, gdy Zach wycelował strzelbę w jego twarz.

– Nic nie kumasz. Musimy nawiać z miasta, a to wymaga mnóstwa kasy. Wszyscy wiedzą, że Rusty Quinn trzyma gotówkę w domu.

– Dom się spalił. – Samantha usłyszała te słowa, zanim zorientowała się, że padły z jej ust. – Wszystko się spaliło.

– Kurwa! – ryknął Zach, łapiąc Trampka za ramię. Wywlókł go na korytarz, z palcem na spuście celując w dziewczynki.

Samantha słyszała gniewne szepty bandytów, ale jej mózg nie przyswajał ich treści.

– Nie! – Charlotte upadła na podłogę i trzęsącą się ręką ujęła dłoń Gammy. – Nie leż tak, mamo. Proszę… Kocham cię. Bardzo cię kocham.

Samantha spojrzała na sufit. Czerwone linie przecinały się na nim jak serpentyny w spreju. Łzy ciekły jej ciurkiem po twarzy i wsiąkały w kołnierzyk jedynej bluzki, która ocalała z pożaru. Dała bólowi ujście, po czym zamknęła go w sobie. Gamma odeszła. Zostały w domu same z zabójcą, a człowiek szeryfa się nie zjawiał.

„Obiecaj, że zawsze będziesz opiekować się Charlie”.

– Charlie, wstań. – Pociągnęła siostrę za ramię, uciekając przy tym wzrokiem. Nie była w stanie patrzeć na otwartą klatkę piersiową mamy, na żebra sterczące jak zęby.

„Wiedziałaś, że zęby rekina to tak naprawdę stwardniałe łuski?”.

– Charlie, wstań – szepnęła.

– Nie mogę. Nie…

Samantha pchnęła ją z powrotem na krzesło i przysunęła usta do jej ucha.

– Biegnij, kiedy nadarzy się okazja. – Jej głos był tak cichy, że wiązł jej w gardle. – Nie oglądaj się. Po prostu pędź przed siebie.

– Co knujecie? – Zach przytknął lufę do czoła Sam. Metal był ciepły. Do lufy przywarły kawałki ciała Gammy. Ich zapach przypominał Samancie woń grillowanego mięsa. – Co jej kazałaś zrobić? Biec? Próbować uciec?

Charlotte pisnęła i zakryła dłonią usta.

– Co kazała ci zrobić, laleczko?

Ton, jakim mówił do jej siostry, przyprawił Sam o mdłości.

– Chodź, skarbie. – Łakomy wzrok Zacha ślizgał się po drobnych piersiach Charlotte, po jej wąskiej talii. – Chcesz się ze mną zaprzyjaźnić?

– Prze…przestań – zająknęła się Samantha. Pociła się i trzęsła z emocji. Jeszcze chwila, a tak samo jak Charlie straciłaby kontrolę nad pęcherzem. Miała wrażenie, jakby okrągły wylot lufy wwiercał się jej w czaszkę. Mimo to zebrała się w sobie. – Zostaw ją – powiedziała.

– Do ciebie mówiłem, suko? – Zach przycisnął lufę mocniej, aż Sam uniosła brodę.

Zacisnęła pięści z całej siły. Musiała to przerwać. Musiała chronić Charlotte.

– Daj nam spokój, Zachariahu Culpepperze. – Zaskoczyła ją własna bezczelność. Była przerażona, ale w każdym gramie jej przerażenia znajdowała się domieszka narastającej wściekłości. Ten człowiek zamordował jej matkę. Pożądliwie łypał na jej siostrę. Zapowiedział, że cało z tego nie wyjdą. Pomyślała o młotku wetkniętym w szorty. Wyobraziła sobie, jak wali nim Zacha w czaszkę. – Dobrze wiem, kim jesteś, pieprzony zboczeńcu.

Wzdrygnął się na dźwięk tego słowa. Zacisnął szczęki. Gniew wykrzywił mu twarz. Ścisnął mocniej strzelbę, aż pobielały mu kłykcie. Ale kiedy odezwał się do Samanthy, jego głos zabrzmiał spokojnie.

– Wyrwę ci powieki, żebyś mogła patrzeć, jak nożem odbieram twojej siostruni cnotę.

Spojrzała mu prosto w oczy. Cisza, jaka zapadła po tej groźbie, dzwoniła jej w uszach. Nie odwróciła wzroku. Strach wbijał jej w serce tysiące ostrzy. Nie spotkała dotąd człowieka tak do cna bezlitosnego i zwyrodniałego.

Charlie zaczęła zawodzić.

– Zach – powiedział Trampek. – Daj spokój, stary. – Urwał i czekał na reakcję. – Mieliśmy umowę, nie?

Zach ani drgnął. Nikt z pozostałej trójki też się nie poruszył.

– Mieliśmy umowę – powtórzył Trampek.

– Jasne – mruknął wreszcie Zach, pozwalając Trampkowi wyjąć sobie z rąk strzelbę. – Porządny człowiek dotrzymuje słowa.

Zaczął się odwracać, ale nagle zmienił zdanie. Błyskawicznie przeciął ręką powietrze jak biczem. Złapał Samanthę za twarz, rozcapierzając palce jak koszykarz chwytający piłkę, i uderzył ją w plecy tak mocno, że przewróciło się krzesło, a ona uderzyła głową o zlew.

– I co, teraz też myślisz, że jestem zboczeńcem? – Dłonią miażdżył jej nos, palce wetknął w oczodoły.

Samantha złapała go za gruby nadgarstek, na oślep kopała i wierzgała, próbowała go podrapać, uderzyć, skończyć z bólem. Krew sączyła się po policzkach. Palce Zacha drżały, wpychając jej gałki oczne w głąb mózgu. Zagiął palce, usiłując oderwać jej powieki. Paznokciami skrobał po odsłoniętych oczach.

– Przestań! – krzyczała Charlie. – Przestań!

Nacisk ustał równie nieoczekiwanie, jak się zaczął.

– Sammy! – Charlie dyszała ciężko, strach paraliżował jej oddech. Dotknęła dłońmi twarzy siostry. – Sam, spójrz na mnie. Widzisz mnie? Spójrz na mnie, błagam!

Samantha ostrożnie uniosła powieki. Były naderwane. Miała wrażenie, że patrzy przez kawałek starej koronki.

– Co to, kurwa, jest? – zapytał Zach.

Młotek. Wypadł jej ze spodenek.

Zach podniósł go z ziemi. Obejrzał drewnianą rączkę, potem rzucił Charlie znaczące spojrzenie.

– Jesteś ciekawa, co mogę tym zrobić?

– Dosyć! – Trampek wyrwał mu młotek i rzucił na korytarz. Słuchali, jak metalowa główka obija się o drewnianą podłogę.

– Chciałem się trochę zabawić, bracie.

– Wstańcie. Miejmy to już za sobą – powiedział Trampek.

Jednak Charlie nie ruszyła się z podłogi. Sam mrugała powiekami, próbując pozbyć się krwi. Ledwie widziała. Światło lampy wiszącej u sufitu paliło jej oczy niczym rozgrzany olej.

– Pomóż jej wstać. – Trampek zwrócił się do Zacha. – Obiecałeś, stary. Nie pogarszaj sytuacji.

Zach szarpnął Samanthę za rękę tak mocno, że omal nie wyrwał jej ze stawu barkowego. Dźwignęła się z trudem i oparła o stół dla utrzymania równowagi. Zach popchnął ją ku drzwiom. Wpadła na krzesło. Charlie wzięła ją za rękę.

Trampek otworzył drzwi.

– Wychodźcie – zarządził.

Nie miały wyboru, musiały iść. Charlie ruszyła pierwsza, kiwając się na boki, by pomóc siostrze zejść po schodach. Poza zasięgiem jaskrawego światła kuchennej lampy pulsowanie pod powiekami Samanthy zelżało. Wzrok nie przystosował się do ciemności, przed oczami pojawiały się i znikały cienie.

W tej chwili powinny trenować na bieżni. Pierwszy raz w życiu ubłagały mamę, żeby pozwoliła im opuścić trening. A teraz Gamma nie żyła, a one wychodziły z domu trzymane na muszce przez człowieka, który zjawił się tutaj, żeby uregulować swoje długi z pomocą broni.

– Widzisz coś? Sam, widzisz? – dopytywała Charlie.

– Tak – skłamała. Przed oczami migotała jej dyskotekowa kula, tyle że zamiast barwnych rozbłysków widziała pulsujące plamy szarości i czerni.

– Tędy – powiedział Trampek, prowadząc je nie do starej furgonetki, lecz na pole za domem. Kapusta. Sorgo. Arbuzy. To uprawiał stary farmer na swojej ziemi. W pustej szafie na górze znalazły rejestr zasiewów. Trzysta akrów uprawnej ziemi wzięli w dzierżawę właściciele sąsiedniej farmy zajmującej powierzchnię tysiąca akrów.

Samantha czuła pod bosymi stopami świeżo obsianą glebę. Wsparła się o Charlie, która mocno trzymała ją za rękę. Drugą rękę wyciągnęła przed siebie z irracjonalnej obawy, że na tym pustym polu mogłaby na coś wpaść. Im dalej od zabudowań i światła, tym bardziej gęstniała ciemność pod powiekami Sam. Charlie stała się niewyraźnym szarym kształtem. Trampek był wysokim i chudym węglem rysunkowym, a Zach Culpepper złowieszczym czarnym kwadratem naładowanym nienawiścią.

– Dokąd idziemy? – zapytała Charlie.

Samantha poczuła lufę strzelby na plecach.

– Nie zatrzymujcie się – warknął Zach.

– Nie rozumiem – powiedziała Charlie. – Dlaczego to robicie?

Skierowała to pytanie bezpośrednio do Trampka. Jak Sam wyczuła, młodszy ze zbirów był słabszy, a jednocześnie on tu decydował.

– Co panu zrobiłyśmy? Jesteśmy dziećmi. Nie zasługujemy na takie traktowanie.

– Zamknij się! – huknął Zach. – Obie się zamknijcie.

Sam ścisnęła dłoń Charlie jeszcze mocniej. W tej chwili była już prawie ślepa. Miała zostać ślepa do końca życia, tyle że ten koniec zbliżał się nieuchronnie. Ale dla Charlie istniała jeszcze szansa. Sam poluzowała uścisk ręki, dając siostrze do zrozumienia, żeby była czujna i wykorzystała stosowny moment na ucieczkę.

Kiedy wprowadzili się tu dwa dni temu, Gamma pokazała im topograficzną mapę okolicy. Próbowała przekonać je do uroków wiejskiego życia, wskazując wszystkie tereny, które będą mogły spenetrować. Teraz Sam odtwarzała w pamięci ukształtowanie terenu w poszukiwaniu drogi ucieczki. Ziemie sąsiada ciągnęły się po horyzont. Gdyby Charlie zdecydowała się uciekać tędy, z pewnością skończyłaby z kulą w plecach. Po prawej stronie na granicy posiadłości zaczynał się gęsty las. Gamma ostrzegła je, że może się tam roić od kleszczy. Po drugiej stronie strumień wpływał do tunelu schodzącego pod stację meteorologiczną i prowadzącego do utwardzonej, ale rzadko używanej drogi. Niecały kilometr na północ stała porzucona stodoła. Trzy kilometry na wschód leżała inna farma. Bagniste łowisko, na pewno pełne żab i latających nad nim motyli. Gdyby cierpliwie poczekały, mogłyby zobaczyć na polu jelenia. Miały trzymać się z dala od drogi. Uciekać na widok rośliny o potrójnych liściach, bo mógł to być groźny trujący bluszcz.

Uciekaj, Sam błagała Charlie w myślach. Nie oglądaj się, czy biegnę za tobą.

– Co to? – zapytał Zach.

Wszyscy się odwrócili.

– Samochód – powiedziała Charlie. Sam widziała tylko dwa punkty światła wolno sunące podjazdem w stronę farmy.

Człowiek szeryfa? Ktoś, kto odwoził tatę do domu?

– Cholera, zaraz zobaczą moją furgonetkę. – Zach popchnął je strzelbą w kierunku lasu. – Ruszajcie się szybciej albo zastrzelę was tutaj.

Tutaj.

Charlie zamarła. Zaczęła dzwonić zębami. W końcu dotarła do niej groza sytuacji. Zrozumiała, że idą na śmierć.

– Można to inaczej załatwić – odezwała się Sam. Zwracała się do Trampka, ale to Zach parsknął pogardliwie. – Zrobię wszystko, co chcecie. – Słyszała w uszach głos Gammy, mówiący te słowa wraz z nią. – Wszystko.

– Myślisz, że i tak nie wezmę sobie tego, czego chcę, głupia suko? – powiedział Zach.

– Nie zdradzimy, że to wy – nie rezygnowała Sam. – Powiemy, że mieliście na twarzach kominiarki i…

– Z moim wozem na podjeździe i waszą martwą mamuśką w domu? – Zach znowu parsknął. – Wy, Quinnowie, macie się za bystrzaków, którzy gadką wywiną się ze wszystkiego.

– Niech pan posłucha – ciągnęła błagalnie Sam. – I tak musi pan wyjechać z miasta. Nie ma powodu, żeby nas zabijać. – Zwróciła głowę w stronę Trampka. – Pomyśl o tym, proszę. Wystarczy, że nas zwiążecie. Zostawcie nas tam, gdzie nikt nas nie znajdzie. I tak będzie pan musiał uciec z miasta. Chyba nie chce pan mieć jeszcze więcej krwi na rękach… – Urwała i czekała na odpowiedź.

Wszyscy czekali na odpowiedź.

Trampek chrząknął.

– Przykro mi – wykrztusił w końcu.

W rechocie Zacha rozbrzmiały nuty triumfu.

Sam nie dawała za wygraną.

– Puśćcie moją siostrę. – Musiała przerwać na chwilę, żeby przełknąć ślinę. – Ona ma zaledwie trzynaście lat. To jeszcze dziecko.

– Nie wygląda jak dziecko. Ma już niezłe cycki – rzucił Zach.

– Zamknij się – warknął Trampek. – Nie żartuję.

Zach cmoknął kilka razy.

– Ona nikomu nie powie – Sam musiała próbować dalej. – Powie, że to byli nieznajomi. Prawda, Charlie?

– Czarnuch? – zapytał Zach. – Jak ten, którego wasz tatuś uratował od odsiadki za morderstwo?

– Tak jak uratował ciebie przed więzieniem za pokazywanie fiuta małym dziewczynkom? – wyrzuciła z siebie Charlie.

– Bądź cicho, proszę cię – błagalnie powiedziała Sam.

– Niech mówi. Podoba mi się, że jest taka bojowa – stwierdził Zach.

Charlie zamilkła. I milczała dalej, gdy szli w stronę lasu.

Sam szła tuż przy siostrze. Łamała sobie głowę nad argumentem, który przekonałby tych zbirów do odstąpienia od zamiaru zrobienia im krzywdy. Niestety Zach Culpepper miał rację. Jego furgonetka zaparkowana obok domu zmieniła wszystko.

– Nie – szepnęła Charlie sama do siebie. Robiła to przez cały czas, dając ujście sporowi, jaki toczył się w jej głowie.

Biegnij, błagała ją Sam bezgłośnie. Mną się nie przejmuj.

– Ruszaj się. – Zach pchnął ją w plecy lufą strzelby, żeby przyśpieszyła kroku.

Sosnowe igły wbijały się w stopy. Wchodzili głębiej w las. Powietrze stało się rześkie. Sam zamknęła oczy. I tak nic nie widziała. Całkowicie zdała się na Charlie. Towarzyszył im szelest liści. Przestąpiły kilka zwalonych drzew. Przekroczyły wąski strumień, prawdopodobnie był to odpływ z farmy do potoku.

Biegnij, Charlie, biegnij, powtarzała w duchu Sam. Błagam cię, biegnij.

– Sam… – Charlie zatrzymała się nagle i mocno objęła ją w pasie. – Tu jest łopata. Łopata.

Sam nie zrozumiała. Opuszkami palców dotknęła powiek. Były sklejone zakrzepłą krwią. Delikatnie je rozchyliła.

W srebrnej poświacie księżyca zobaczyła przecinkę. I coś więcej prócz łopaty. Kopiec świeżej ziemi obok dołu.

Jeden dół.

Jeden grób.

Skupiła wzrok na ziejącej w ziemi czarnej dziurze. To nie było włamanie ani próba wymuszenia anulacji długu u adwokata. Wszyscy wiedzieli, że po pożarze domu Quinnowie znaleźli się w tragicznej sytuacji finansowej. Spór z firmą ubezpieczeniową. Eksmisja z hotelu. Konieczność zakupów w sklepie z rzeczami używanymi. Zachariah Culpepper najwyraźniej założył, że Rusty zechce zasilić swoje konto, zmuszając klientów zalegających z zapłatą do uregulowania długów. I niewiele się pomylił. Poprzedniego wieczoru Gamma wykrzyczała w twarz Rusty’emu, że dwadzieścia tysięcy dolarów, jakie był im winny Culpepper, pomogłoby rodzinie odzyskać wypłacalność.

To oznacza, że wszystko sprowadzało się do pieniędzy.

I co gorsza – do głupoty, ponieważ zaległa należność nie zniknęłaby wraz ze śmiercią Rusty’ego.

Sam znowu poczuła przypływ wściekłości. Ugryzła się w język aż do krwi. Nie bez powodu Zachariah Culpepper ciągle wracał do więzienia. Jak przy wszystkich jego poprzednich przestępstwach, tak i przy tym plan był zły i źle przeprowadzony. Każdy pojedynczy błąd doprowadził ich w miejsce, w którym się znaleźli. Wykopali grób dla Rusty’ego, ale ponieważ Rusty się spóźnił – zawsze się spóźniał – a one dostały pozwolenie na opuszczenie treningu, ten grób miał stać się ich grobem.

– Dobra, chłopcze. Teraz ty się wykaż. – Zach oparł kolbę strzelby na biodrze, wyjął z kieszeni nóż sprężynowy i otworzył go jedną ręką. – Strzały będą za głośne. Weź to. Poderżnij jej gardło jak świni. – Jednak Trampek nie wyciągnął ręki po nóż, więc go ponaglił: – No rusz się. Rób, jak się umówiliśmy. Zajmij się tą większą. Ja biorę młodszą.

Trampek wciąż nie ruszał się z miejsca.

– Ona ma rację – oznajmił. – Nie musimy tego robić. Nie zamierzaliśmy krzywdzić kobiet. Miało ich nie być w domu.

– Że co?

Sam złapała Charlie za rękę. Ich prześladowcy odwrócili od nich uwagę. Charlie mogła teraz uciec.

– Co się stało, to się nie odstanie. Ale nie musimy pogarszać sytuacji, zabijając następnych ludzi. Niewinnych ludzi.

– Jezu! – Zach zamknął nóż i schował go do kieszeni. – W kuchni już to ustaliliśmy, stary. Nie mamy wyboru.

– Możemy się ujawnić.

Zach złapał strzelbę.

– Co ty pieprzysz?

– To ja się przyznam. Całą winę wezmę na siebie.

Sam oparła się o Charlie, dając jej znać, że czas się ruszyć, jednak Charlie ani drgnęła.

– Już to widzę. – Zach huknął Trampka w pierś. – Myślisz, że dam się zamknąć za morderstwo tylko dlatego, że w tobie nagle obudziło się sumienie?

Sam puściła rękę Charlie.

– Biegnij – szepnęła.

– Nie wydam cię – powiedział Trampek. – Powiem, że to ja.

– W mojej furgonetce?

Charlie próbowała ująć dłoń siostry.

Sam cofnęła rękę, szepcząc:

– Uciekaj.

– Sukinsyn! – Zach wycelował strzelbę w Trampka. – Będzie tak: weźmiesz mój nóż i poderżniesz gardło tej suce, albo zrobię ci pod sercem dziurę wielkości Teksasu. – Przestąpił z nogi na nogę. – I to zaraz.

Trampek uniósł rewolwer i wymierzył w głowę Zacha.

– Obaj się zgłosimy.

– Odsuń tę pukawkę ode mnie, zasrańcu.

Sam kuksnęła Charlie. Musiała się ruszyć. Miała tylko jedną szansę.

– Uciekaj – szepnęła błagalnym tonem.

– Najpierw zabiję ciebie, potem je – powiedział Trampek.

– Nie masz jaj, żeby pociągnąć za spust.

– Zrobię to.

Charlie nie ruszyła się z miejsca. Znowu zaczęła szczękać zębami.

– Biegnij. Musisz biec – mobilizowała ją Sam.

– Bogaty dupowaty chłoptaś. – Zach splunął na ziemię. Udał, że chce wytrzeć usta ręką, ale gwałtownie sięgnął po rewolwer Trampka.

Lecz Trampek spodziewał się tego. Odepchnął lufę strzelby, Zach stracił równowagę i runął na plecy, machając rękami.

– Biegnij! – Sam popchnęła siostrę. – Uciekaj, Charlie!

Charlie w końcu posłuchała. Rzuciła się do ucieczki. Sam ruszyła za nią, uniosła nogę, zgięła rękę…

Rozległ się huk wystrzału.

Z rewolweru wydobył się błysk.

Powietrze zawibrowało.

Głowa Sam odskoczyła tak gwałtownie, że w szyi coś trzasnęło. Ciało podążyło za głową, wyginając się nienaturalnie. Sam okręciła się wokół własnej osi jak dziecięcy bączek i runęła w ciemność niczym Alicja z Krainy Czarów wpadająca do króliczej nory.

„Wiesz, jaka jesteś ładna?”.

Stopami dotknęła jakiegoś podłoża. Poczuła, jak kolana amortyzują wstrząs.

Spojrzała w dół.

Pod rozcapierzonymi palcami stóp miała mokrą drewnianą podłogę.

Podniosła wzrok i zobaczyła w lustrze swoje odbicie.

W niewytłumaczalny sposób znalazła się z powrotem na farmie przy łazienkowej umywalce.

Za nią stała Gamma i obejmowała ją w pasie. W lustrze wyglądała młodziej i łagodniej. Miała uniesione brwi, jakby powątpiewała w coś, co właśnie usłyszała. To ta kobieta objaśniała nieznajomemu w sklepie spożywczym różnicę między rozszczepieniem jądra atomu a syntezą; to ona każdej Wielkanocy wymyślała skomplikowane wersje gry w poszukiwanie ukrytych przedmiotów.

Jakich wskazówek udzieli teraz?

– Powiedz mi – powiedziała Sam do odbicia mamy w lustrze – co mam teraz zrobić.

Gamma otworzyła usta, ale nie wydała z siebie głosu. Jej twarz zaczęła robić się starsza. Sam poczuła żal, że nigdy nie zobaczy, jak mama naprawdę się starzeje. Wokół ust Gammy pojawiły się zmarszczki, pod oczami kurze łapki. Zmarszczki przeszły w bruzdy. Siwizna oprószyła ciemne włosy. Podbródek się zaokrąglił.

Skóra schodziła płatami.

Z ziejącej dziury w policzku wystawały białe zęby. Włosy stały się tłustym białym kołtunem. Gałki oczne wysychały.

To nie był proces starzenia. Gamma ulegała rozkładowi.

Sam próbowała uciec. Osaczała ją woń śmierci: mokra ziemia, robaki kłębiące się pod skórą. Gamma przywarła rękami do twarzy Sam, zmuszając ją, żeby się odwróciła. Palce były już tylko wyschłymi kośćmi. Czarne zęby wyglądały jak żyletki, gdy Gamma otworzyła usta i wykrzyczała:

– Mówiłam, że masz stąd uciekać!

Sam próbowała złapać oddech i nagle się ocknęła.

Otworzyła oczy. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność.

W ustach miała ziemię. Mokrą ziemię. Twarz miała zakrytą dłońmi. Czuła na nich swój ciepły oddech. Nagle coś usłyszała.

Szu, szu, szu.

Miotła. Zamiatanie.

Siekiera. Rąbanie.

Łopata zrzucająca ziemię do wykopanego grobu.

Grobu Sam.

Zakopywali ją żywcem. Ziemia ciążyła jej niczym metalowe wieko.

– Przepraszam – dobiegł ją tłumiony głos Trampka. – Boże, wybacz mi.

Spadały na nią kolejne porcje ziemi, przygniatając klatkę piersiową. Czuła się jak w imadle, które za chwilę wyciśnie jej z płuc ostatnią porcję powietrza.

„Wiedziałaś, że Giles Corey był jedynym oskarżonym w procesie czarownic z Salem, którego zmiażdżono na śmierć głazami?”.

Łzy wezbrały w oczach Sam, spłynęły po policzkach. Stłumiła chęć krzyku. Nie mogła ulec panice. Nie mogła zacząć wrzeszczeć ani machać rękami, ponieważ i tak nie otrzymałaby pomocy. Oprawcy dobiliby ją kolejnym strzałem. Błaganie o życie tylko przyśpieszyłoby jej śmierć.

Gamma powiedziała: „Nie bądź głupia. Myślałam, że już ci minęła ta głupia faza nastoletniej skłonności do dramatyzowania”.

Sam ostrożnie odetchnęła.

Zaskoczyło ją, że powietrze powędrowało do płuc.

Mogła oddychać!

Dłonie zakrywające jej twarz utworzyły poduszkę powietrzną. Sam zacisnęła mocniej palce. Zwolniła rytm oddychania, żeby zachować na dłużej bezcenne powietrze, które jeszcze zostało.

Charlie jej o tym powiedziała. Dawno temu. Sam przywołała obraz siostry w skautowskim mundurku. Ramiona i nogi jak patyki. Pogniecioną żółtą koszulę i brązową kamizelkę z naszywkami sprawności, jakie zdobyła. Przy śniadaniu czytała na głos podręcznik przetrwania:

Jeśli porwie cię lawina, nie krzycz ani nie otwieraj ust. Kiedy się zatrzyma, spróbuj ułożyć ręce przed twarzą i stworzyć poduszkę powietrzną.

Sam wysunęła język, starając się oszacować odległość dłoni od twarzy. Oceniła, że to nieco więcej niż pół centymetra. Spróbowała poruszyć palcami i powiększyć tę przestrzeń. Nie zdołała odsunąć ich od twarzy. Ziemia okalała jej ręce ściśle, niemal jak beton.

Starała się ustalić pozycję ciała. Nie leżała płasko na plecach. Lewe ramię było wciśnięte w ziemię, ale nie leżała też całkiem na boku. Biodra miała przekręcone w stosunku do ramion. Przez spodenki do biegania czuła oblepiający chłód. Prawe kolano miała zgięte, lewą nogę wyprostowaną.

Skręt tułowia.

Jak przy rozciąganiu. Upadając, ułożyła się w znajomej pozycji.

Usiłowała przenieść ciężar ciała. Nie mogła poruszyć nogami. Spróbowała poruszyć chociaż palcami, potem łydkami. Napiąć ścięgna podkolanowe.

Nic.

Zamknęła oczy. Była sparaliżowana. Już nigdy nie będzie chodzić, biegać, poruszać się bez pomocy innych. Paniczny strach opadł ją niczym rój moskitów. Bieganie było całym jej życiem. Wokół niego wszystko się kręciło. Po co walczyć o ocalenie, skoro nigdy już nie będzie mogła używać nóg?

Wcisnęła twarz w dłonie, żeby stłumić krzyk.

Charlie nadal mogła biegać. Sam patrzyła, jak siostra ucieka do lasu. To ostatnia rzecz, jaką widziała przed postrzałem. Przywołała obraz pędzącej Charlie, która przebierała patykowatymi nogami niewyobrażalnie szybko, bez oglądania się za siebie, bez chwili zawahania.

Nie myśl o mnie, błagała ją w duchu. Wcześniej powtarzała to siostrze milion razy. Skup się na sobie i biegnij.

Czy udało jej się uciec? Czy ktoś jej pomógł? A może zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy Sam za nią biegnie, i zamiast niej zobaczyła lufę Zachariaha Culpeppera mierzącego jej prosto w twarz?

Albo jeszcze gorzej.

Sam natychmiast odsunęła od siebie tę okropną myśl. Zastąpiła ją optymistycznym scenariuszem. Charlie udaje się uciec, wzywa pomoc i pokazuje policji grób. Orientację w terenie odziedziczyła po mamie, nigdy nie błądziła i dlatego na pewno zapamiętała miejsce, gdzie zbiry pochowały jej siostrę.

Liczyła uderzenia serca, aż poczuła, że przestaje tłuc jej się piersiach jak szalone.

I wtedy poczuła w gardle łaskotanie.

Wszędzie miała ziemię – w uszach, w nosie, w ustach, w płucach. Nie mogła powstrzymać kaszlu. Otworzyła usta. Zakasłała, a nabierając powietrza, zassała do nosa więcej ziemi. Zakasłała drugi raz, potem trzeci. Za trzecim razem towarzyszył temu skurcz żołądka, gdy ciało napięło się jak do zwinięcia w kłębek.

Serce podskoczyło jej z radości.

Poczuła drgnięcie nóg.

Panika i strach odcięły połączenia nerwowe między mózgiem a mięśniami. Nie była sparaliżowana. To przerażenie pozbawiło ją czucia, póki nie zrozumiała, co się z nią dzieje. Teraz przerażenie ustąpiło miejsca euforii, gdy powoli odzyskiwała czucie w dolnych partiach ciała. Miała wrażenie, jakby wchodziła do wody. Najpierw bodźce dotarły do mózgu z palców u stóp, kiedy je rozcapierzyła i odrobinę rozgarnęła ziemię, co umożliwiło poruszenie stopami. A poruszywszy stopami, poczuła drobny ruch kostek.

Skoro mogła poruszać stopami, to czym jeszcze?

Napięła mięśnie łydek, by je rozgrzać. Poczuła palący ból w mięśniach czworogłowych i napięcie w kolanach. Skupiła całą uwagę na nogach, powtarzając sobie: mogę nimi poruszać, aż ciało wysłało informację zwrotną, że to prawda, że ma władzę w nogach.

Nie była sparaliżowana, miała więc szansę.

Gamma zawsze powtarzała, że Sam nauczyła się biegać, zanim nauczyła się chodzić. Nogi były najsilniejszą częścią jej ciała.

Mogła utorować sobie nimi drogę do życia.

Zaczęła wykonywać nieznaczne ruchy w przód i w tył, próbując przekopać się przez warstwę ciężkiej ziemi. Poczuła na dłoniach swój gorący oddech. Czyżby zużywała za dużo powietrza? Czy to w ogóle miało jakieś znaczenie? Raz po raz traciła świadomość tego, co robi. Poruszała dolną częścią ciała w jedną i drugą stronę. Czasem wydawało jej się, że znalazła się na pokładzie łodzi kołyszącej się na oceanie. Po chwili docierało do niej, że leży przysypana ziemią, i przyśpieszała ruchy, wkładała w nie więcej siły, by zaraz ponownie kołysać się na łodzi.

Próbowała liczyć:

– Raz Missisipi, dwa Missisipi, trzy Missisipi…

Chwyciły ją skurcze w nogach. Poczuła skurcz żołądka. Całe ciało napięło się do granic wytrzymałości. Zmusiła się do zamarcia w bezruchu na kilka sekund. Przerwa przyniosła niemal tyle samo bólu co wysiłek. Kwas mlekowy zalał wyczerpane mięśnie. Żołądek podszedł do gardła. Miała wrażenie, że zamiast kręgosłupa ma ciasno skręcone śruby, od których promienieje przeszywający ból do szyi i nóg. Każdy oddech zostawał jej w dłoniach niczym uwięziony w klatce ptak.

Charlie podczas tamtego śniadania przeczytała jeszcze:

Istnieje pięćdziesiąt procent szans na przeżycie, ale tylko pod warunkiem, że ofiara zostanie odnaleziona w ciągu godziny.

Sam nie wiedziała, ile czasu leży w grobie. Miała poczucie, że to wszystko – utrata domu, śmierć mamy, postrzał – wydarzyło się w poprzednim życiu.

Napięła mięśnie brzucha i spróbowała unieść nieco tułów. Naprężyła ramię. Napięła szyję. Wcisnęła bark głębiej w mokrą ziemię.

Potrzebowała więcej przestrzeni.

Spróbowała rozkołysać biodra. Centymetr po centymetrze zyskiwała przestrzeń, która pozwoliła jej poruszyć ciałem w pasie, potem ramieniem, szyją i głową.

Czy między twarzą a dłońmi było teraz więcej miejsca?

Znowu wysunęła język. Jego koniuszek dotknął szpary między złączonymi dłońmi. Miała ponad centymetr przestrzeni.

Postęp.

Teraz przyszedł czas na ramiona. Przesuwała je w górę i w dół, w górę i w dół. Tym razem zyskała centymetry przesuniętej ziemi. Musiała trzymać dłonie przed twarzą, żeby móc oddychać. I nagle zrozumiała, że musi kopać rękami.

Godzina. Tyle dała jej Charlie. Jej czas dobiegał końca. Miała gorące dłonie, wilgotne od skroplonych oddechów. Coraz bardziej mąciło jej się w głowie.

Wzięła ostatni głęboki wdech.

Odsunęła dłonie od twarzy. Przekręciła nadgarstki i poczuła, jakby zaraz miały pęknąć. Zacisnęła wargi i zęby, i z wściekłym impetem zanurzyła rozcapierzone dłonie w ziemi, próbując ją usunąć.

Napotkała opór.

Palący ból przeszył jej ramiona. Kości czworoboczne mniejsze. Mięśnie równoległoboczne. Łopatki. Setki rozżarzonych igieł w bicepsie. Miała wrażenie, że palce pękają z trzaskiem, że odchodzą paznokcie, skóra schodzi z kłykci. Zapadają się płuca. Nie mogła już wstrzymywać oddechu. Nie miała siły dalej walczyć. Była zmęczona. I sama. Mama nie żyła. Siostra zniknęła. Sam zaczęła krzyczeć. Najpierw w myślach, potem naprawdę. Była wściekła. Wściekła na mamę, że złapała lufę strzelby; wściekła na ojca, że sprowadził na nich to nieszczęście; wściekła na Charlie, że nie była dostatecznie silna; i pełna żalu, że umrze w tym przeklętym grobie.

Płytkim grobie.

Na koniuszkach palców poczuła powiew chłodnego powietrza.

Przebiła się przez warstwę ziemi. Niewiele ponad pół metra dzieliło ją od życia i śmierci.

Nie miała czasu na radość. Wypuściła już z płuc ostatni haust powietrza. Jedyną nadzieją na ratunek było dalsze kopanie.

Odgarniała palcami wszystko, na co natrafiła. Liście. Szyszki. Morderca próbował zakryć świeżą ziemię, nie przypuszczał jednak, że kilkunastoletnia ofiara zdoła wydostać się z grobu. Samantha nabrała w dłoń garść ziemi, potem następną i nie przestawała, póki nie udało jej się napiąć mięśni brzucha ostatni raz i dźwignąć się z pozycji leżącej.

Zachłysnęła się świeżym powietrzem. Wypluła ziemię i krew. Miała splątane włosy. Dotknęła koniuszkami palców boku czaszki. Mały palec trafił na niewielki otwór. Wyczuła kość. Tędy wszedł pocisk. Została postrzelona w głowę.

Postrzelona. W głowę.

Cofnęła rękę. Nie miała odwagi dotknąć oczu. Zmrużyła powieki. Las był niewyraźną plamą. Zobaczyła dwa punkciki światła. Latały jej przed oczami jak powolne trzmiele.

Usłyszała szum wody rozbrzmiewający echem jak w tunelu pod stacją meteorologiczną, który wiedzie ku utwardzonej drodze.

Ukazała się kolejna para światełek.

To nie były trzmiele.

To były reflektory auta.