Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego dnia dziewiętnastoletnia Julia zniknęła bez śladu. Tragedia na zawsze naznaczyła jej najbliższych. Ojciec popełnił samobójstwo, a siostry, Claire i Lydia, zerwały ze sobą kontakt.
Mija dwadzieścia lat. Paul, mąż Claire, wpływowy milioner, zostaje zamordowany. Przeglądając jego rzeczy, Claire odkrywa przerażające nagrania, na których ktoś brutalnie gwałci i morduje dziewczyny. Czy Paul miał z tym coś wspólnego, czy tylko oglądał te filmy? Czy przez osiemnaście lat żyła pod jednym dachem z psychopatą? Claire i Lydia, dotąd mocno skonfliktowane, rozpoczynają prywatne śledztwo, które okaże się bolesną wędrówką w przeszłość, dowodem, że czas nie leczy wszystkich ran. Siostry docierają blisko prawdy, a komuś bardzo zależy, by nigdy nie wyszła na jaw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Tłumaczenie:
Dla Debry
Wyjątkowo piękna kobieta wzbudza przerażenie.
Carl Jung
Zaraz po tym, gdy zaginęłaś, twoja matka stwierdziła, że lepiej nie wiedzieć, co dokładnie ci się przydarzyło. Wciąż się o to spieraliśmy, bo wtedy wyłącznie kłótnie trzymały nas razem.
– Szczegóły niczego nie ułatwią – ostrzegała mnie. – One cię wykończą.
Ja jednak jestem człowiekiem nauki, więc potrzebowałem faktów. Czy tego chciałem, czy nie, mój mózg bezustannie formułował kolejne hipotezy.
Porwana. Zgwałcona. Zhańbiona.
Zbuntowana.
Taka właśnie była teoria szeryfa, a przynajmniej jego wymówka, kiedy nie był w stanie odpowiedzieć na nasze pytania. Twoja matka i ja zawsze w duchu cieszyliśmy się, że z pasją i nieustępliwie dążyłaś do swoich celów. Kiedy zniknęłaś, zrozumieliśmy, że gdy podobne cechy ma młody chłopak, mówi się o nim, że jest inteligentny i ambitny. W przypadku młodej kobiety oznaczają one kłopoty.
– Mało to dziewczyn ucieka z domu? – Szeryf wzruszył ramionami, jakbyś była jakąś tam dziewczyną, która za tydzień, miesiąc, może rok powróci do naszego życia z mało przekonującą historyjką o chłopaku, z którym gdzieś pojechałaś, albo o przyjaciółce, z którą wybrałaś się w podróż za ocean.
Miałaś dziewiętnaście lat. Według prawa nie byliśmy już twoimi opiekunami. Sama mogłaś o sobie decydować. Należałaś do świata, nie do nas.
Mimo wszystko organizowaliśmy grupy poszukiwawcze. Wydzwanialiśmy na policję i do schronisk dla bezdomnych. W mieście rozklejaliśmy ulotki. Chodziliśmy od drzwi do drzwi. Rozmawialiśmy z twoimi przyjaciółmi. Sprawdzaliśmy opuszczone budynki i spalone domy w złej dzielnicy. Zatrudniliśmy prywatnego detektywa, który zabrał połowę naszych oszczędności, i jasnowidza, który wziął większość z tego, co nam potem zostało. Zwracaliśmy się o pomoc do mediów, lecz straciły zainteresowanie, kiedy okazało się, że w tej historii nie ma drastycznych detali.
Nasza wiedza sprowadzała się wówczas do następujących faktów:
Byłaś w klubie, lecz nie wypiłaś więcej niż zazwyczaj. Powiedziałaś znajomym, że nie czujesz się najlepiej i wrócisz do domu. Od tamtej pory ślad po tobie zaginął.
Przez lata pojawiało się wiele fałszywych tropów. Sadyści prześcigali się w opowieściach, gdzież to mogłaś zniknąć. Mówili rzeczy, których nie dało się sprawdzić, podawali ślady prowadzące donikąd. Kiedy przyłapywano ich na kłamstwie, mieli przynajmniej dość przyzwoitości, żeby się przyznać. Inaczej niż jasnowidze, którzy zawsze mi zarzucali, że to ja nie dość przykładam się do poszukiwań.
A ja nigdy nie przestałem cię szukać.
Rozumiem, dlaczego twoja matka się poddała. A w każdym razie postanowiła sprawiać takie wrażenie. Musiała odbudować swoje życie, jeśli nie dla siebie, to dla reszty naszej rodziny. W domu wciąż była twoja młodsza siostra. Cicha i tajemnicza, trzymała się z dziewczynkami, które mogły ją skłonić do zrobienia czegoś niewłaściwego. Na przykład żeby pójść do klubu, posłuchać muzyki i już nigdy nie wrócić do domu.
W dniu, kiedy podpisaliśmy papiery rozwodowe, twoja matka oświadczyła, że liczy tylko na to, iż pewnego dnia odnajdziemy twoje ciało. Tego się trzymała. Że wreszcie wyprawimy ci pogrzeb i w pokoju spoczniesz na wieki.
Odpowiedziałem jej, że możemy cię znaleźć w Chicago, Santa Fe czy Portlandzie albo innej artystycznej komunie, do której dołączyłaś, bo zawsze byłaś wolnym duchem.
Moje słowa nie zaskoczyły twojej matki. W tamtym czasie nadzieja budziła się i gasła na zmianę, więc czasami kładła się do łóżka zasmucona, innym znów razem wracała ze sklepu z nową bluzką, swetrem czy parą dżinsów, które zamierzała ci podarować, kiedy znów staniesz w drzwiach naszego domu.
Doskonale pamiętam, kiedy straciłem nadzieję. Pracowałem w centrum miasta, w lecznicy weterynaryjnej. Ktoś przyprowadził tam wałęsającego się psa. Zwierzę było w żałosnym stanie, z licznymi śladami maltretowania. Był to labrador, z natury jasnokremowy, choć wtedy jego sierść miała kolor ziemi. Zad pokaleczył mu drut kolczasty. Na skórze bez sierści, w miejscach, gdzie zbyt mocno się drapał albo za bardzo lizał, albo robił to, co próbują robić porzucone psy, żeby się pocieszyć, widniały stany zapalne.
Spędziłem z nim trochę czasu, żeby poczuł się bezpiecznie. Pozwoliłem mu lizać grzbiet mojej dłoni. Chciałem, żeby się przyzwyczaił do mojego zapachu. Kiedy się uspokoił, zacząłem go badać. To był niemłody pies, choć miał nieźle utrzymane uzębienie. Pooperacyjna blizna wskazywała na to, że skaleczone kolano było troskliwie leczone, co z pewnością nie było tanie. Oczywiste ślady maltretowania jeszcze nie zapisały się w pamięci jego mięśni. Ilekroć kładłem rękę na jego pysku, wtulał w nią wielki łeb.
Patrzyłem w smętne psie oczy i wyobrażałem sobie życie tej nieszczęsnej istoty. Nie mogłem poznać prawdy, ale sercem czułem, co się stało. Labrador został porzucony, odtrącony albo sam się zagubił. Może za bardzo oddalił się od domu lub zerwał ze smyczy. Właściciele wybrali się do sklepu lub wyjechali na wakacje, a ukochane zwierzę w jakiś sposób – przez niechcący otwartą bramę, przeskakując ogrodzenie, przez drzwi, które opiekun zostawił uchylone w dobrej wierze – wymknęło się i wędrowało ulicami, aż się zgubiło i nie potrafiło znaleźć drogi do domu.
Pies trafił w ręce dzieciaków albo jakiegoś niewyobrażalnego drania, lub połączenie jednych z drugim, i z ukochanego przyjaciela zamienił się w zaszczute zwierzę.
Podobnie jak mój ojciec, poświęciłem życie leczeniu zwierząt, ale tamtego dnia po raz pierwszy dostrzegłem podobieństwo między potwornymi cierpieniami, jakie ludzie zadają zwierzętom, i jeszcze straszniejszymi cierpieniami, które wyrządzają sobie nawzajem.
Miałem przed sobą ciało poranione łańcuchem. Z siniakami od kopniaków i ciosów pięścią. Podobnie wygląda człowiek, który wyrusza w świat, gdzie nie jest mile widziany, gdzie nikt go nie kocha ani się o niego nie troszczy, a mimo to nie pozwala mu się już nigdy wrócić do domu.
Twoja matka miała rację.
Szczegóły mnie wykańczają.
Restauracja w centrum Atlanty była prawie pusta, w narożnym boksie siedział jakiś biznesmen, a barman zachowywał się tak, jakby uważał się za mistrza flirtu. Powoli przygotowywano się na napływ wieczornych gości. Z kuchni dochodziło szczękanie sztućców i talerzy. Szef kuchni grzmiał. Kelner zaśmiał się z irytacją. Z telewizora nad barem nieprzerwanym strumieniem płynęły złe wiadomości.
Claire Scott, próbując ignorować ciągły hałas, siedziała przy barze i popijała drugą wodę sodową. Paul spóźniał się już dziesięć minut. Nigdy się nie spóźniał. Zazwyczaj przychodził dziesięć minut za wcześnie. Podśmiewała się czasem z tego nawyku, ale akurat dziś bardzo jej zależało na punktualności Paula.
– Jeszcze jedną?
– Jasne. – Uśmiechnęła się uprzejmie do barmana.
Gdy tylko usiadła przy barze, usiłował wciągnąć ją w rozmowę. Był młody i przystojny, więc powinno jej to pochlebiać, ale tylko poczuła się stara. Nie była taka, ale zauważyła, że im bardziej zbliżała się do czterdziestki, tym bardziej drażnili ją dwudziestolatkowie. Przywodzili jej na myśl te wszystkie wypowiedzi zaczynające się od słów: „Kiedy byłam w twoim wieku…”.
– Trzecia. – Barman dolał jej wody, mówiąc żartobliwie: – Nieźle pani idzie.
– Naprawdę?
Puścił do niej oko.
– Proszę dać mi znać, gdyby potrzebowała pani, żeby ktoś odwiózł panią do domu.
Zaśmiała się, bo to było prostsze niż powiedzieć mu, żeby odgarnął grzywkę z czoła i wrócił do college’u. Znów sprawdziła w telefonie, która godzina. Paul spóźniał się już dwadzieścia minut. Claire zaczęła sobie wyobrażać najgorsze: że na niego napadnięto i ukradziono mu samochód, że autobus go potrącił, że spadł mu na głowę fragment samolotu, że został porwany przez jakiegoś szaleńca.
Drzwi restauracji otworzyły się, ale to nie był Paul. Do środka weszli obcy ludzie. Wszyscy byli w strojach biznesowych, najpewniej pracownicy pobliskich biurowców, którzy chcieli wypić drinka przed powrotem na przedmieścia do domów należących do ich rodziców.
– Słuchała pani? – Barman wskazał głową telewizor.
– Nie bardzo – odparła, choć oczywiście śledziła, co się działo na ekranie. Ostatnio zawsze gdy włączyło się telewizor, mówili o zaginionej dziewczynie. Szesnastolatka. Biała, z klasy średniej. Bardzo ładna. Kiedy znikała brzydka kobieta, nikt nie wydawał się szczególnie przejęty.
– Tragedia – rzekł barman. – Taka śliczna.
Claire znów zerknęła na telefon. Paul spóźniał się pół godziny. Akurat dziś! Przecież był architektem, nie neurochirurgiem. Nie zatrzymywało go nic aż tak pilnego, by nie mógł zaesemesować czy zadzwonić.
Okręcała obrączkę wokół palca. Dopiero Paul zwrócił jej uwagę na ten nerwowy nawyk. Kłócili się o coś, co wtedy wydawało się jej bardzo ważne, choć nawet już nie pamiętała, o co i kiedy. W zeszłym tygodniu? A może miesiąc temu? Znała Paula od osiemnastu lat i niemal tyle samo czasu byli małżeństwem. Nie pozostało już wiele kwestii, o które mogli się zawzięcie spierać.
– Na pewno nie da się pani namówić na nic mocniejszego? – Barman trzymał butelkę wódki Stolicznaja, więc jego sugestia była oczywista.
Znów z grzeczności się roześmiała. Świetnie znała takich mężczyzn. Wysoki przystojny brunet z błyskiem w oku i wartymi grzechu wargami, z których płynęły słodkie słówka. Gdyby była dwunastolatką, cały zeszyt do matematyki zapisałaby jego imieniem. Mając szesnaście lat, pozwoliłaby mu włożyć rękę pod sweterek. Jako dwudziestolatka zgodziłaby się na to, by dotykał jej wszędzie tam, gdzie zechce. Teraz, skończywszy trzydzieści osiem lat, życzyła sobie jednego: żeby dał jej spokój.
– Nie, dziękuję – odparła. – Mój kurator sądowy radził, żebym piła alkohol tylko wtedy, kiedy spędzam wieczór w domu.
Barman posłał jej uśmiech, który świadczył o tym, że nie chwycił żartu.
– Niegrzeczna dziewczynka. Lubię takie.
– Powinien mnie pan zobaczyć w elektronicznej bransoletce. – Puściła do niego oko. – Czarny jest nowym pomarańczowym[1].
Znów otworzyły się drzwi. Paul. Claire odetchnęła z ulgą, gdy do niej podszedł.
– Spóźniłeś się – powiedziała.
– Przepraszam. – Pocałował ją w policzek. – Nie mam żadnego wytłumaczenia. Powinienem był zadzwonić albo wysłać SMS-a.
– Właśnie tak.
– Pojedyncza Glenfiddich, czysta – złożył zamówienie.
Claire patrzyła, jak młody barman z profesjonalizmem, którego dotąd mu brakowało, nalewał szkocką dla Paula. Jej obrączka, delikatne próby spławienia, a na koniec otwarte odrzucenie były dla niego nieistotnymi przeszkodami. „Nie” oznaczał dopiero inny mężczyzna, który pocałował ją w policzek.
– Proszę, to dla pana. – Barman postawił przed Paulem drinka, po czym przeniósł się na drugi koniec kontuaru.
Mimo to Claire zniżyła głos, gdy mówiła:
– Zaproponował, że odwiezie mnie do domu.
– Mam mu przyłożyć? – Paul spojrzał na barmana po raz pierwszy, odkąd wszedł do restauracji.
– Tak.
– Zawieziesz mnie do szpitala, jeśli mi odda?
– Tak.
Uśmiechnął się, ale tylko dlatego, że ona się uśmiechała.
– No powiedz, jakie to uczucie zerwać się z uwięzi?
Claire spojrzała na swoją nagą kostkę, jakby tam, gdzie dotąd była masywna czarna bransoletka, spodziewała się zobaczyć siniaka lub jakiś inny ślad. Pierwszy raz od sześciu miesięcy, wychodząc do miasta, włożyła spódnicę, bo właśnie tyle czasu zgodnie z nakazem sądu nosiła elektroniczną bransoletkę.
– Czuję się wolna.
Paul poprawił słomkę obok jej szklanki, teraz leżała równolegle do serwetki.
– Mogą cię śledzić przez telefon i GPS-a.
– Ale nie będą mnie wsadzać do więzienia za każdym razem, kiedy wyłączam telefon czy wysiadam z samochodu.
Paul zignorował jej uwagę, którą uważała za bardzo trafną.
– A co z aresztem domowym?
– Uchylony. Jeśli przez kolejny rok nie wpakuję się w kłopoty, moja kartoteka zostanie zniszczona, jakby nigdy nic się nie stało.
– Czary!
– Raczej bardzo kosztowny prawnik.
– Był tańszy niż bransoletka od Cartiera, która ci się spodobała – skomentował z uśmiechem.
– Wcale nie, jeśli dodasz kolczyki. – Nie powinni na ten temat żartować, ale inaczej musieliby traktować tę sprawę bardzo serio. Po chwili Claire dodała: – Dziwne… Choć wiem, że już jej nie mam, cały czas ją czuję.
– Kłania się teoria detekcji sygnałów. – Znów poprawił słomkę. – Cały twój system postrzegania jest nastawiony na ucisk elektronicznej opaski. Jeszcze częściej ludzie mają tak z telefonami. Wydaje im się, że wibrują, choć to tylko złudzenie.
Cóż, poślubiła maniaka nowych technologii.
Paul patrzył w telewizor.
– Myślisz, że ją znajdą? – spytał.
Claire nie odpowiedziała. Spuściła wzrok na szklankę, którą trzymał. Nigdy nie przepadała za szkocką, ale kiedy usłyszała, że nie powinna pić, miała ochotę pójść w tango, i to co najmniej na tydzień.
Tego popołudnia, kiedy już zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć, oświadczyła wyznaczonej przez sąd terapeutce, że nienawidzi, gdy ktoś jej mówi, co ma robić.
– A kto, do diabła, lubi? – zauważyła rozmemłana kobieta takim tonem, jakby nie dowierzała, że to może być dla kogoś problem.
Claire poczuła, że się czerwieni, bo akurat jej było z tym ogromnie ciężko i właśnie dlatego wylądowała na zaleconej przez sąd terapii. Przemilczała to jednak, bo nie chciała dać kobiecie satysfakcji, że nastąpił przełom.
Poza tym sama doszła do tego wniosku, gdy tylko poczuła kajdanki na nadgarstkach.
– Idiotka – mruknęła pod nosem, kiedy prowadzono ją na tył radiowozu.
– To trafi do mojego raportu – natychmiast oznajmiła policjantka.
Owego dnia były tam same policjantki, o rozmaitych wymiarach i kształtach, ściągnięte w masywnych taliach grubymi skórzanymi pasami, do których przypięte były różne rodzaje śmiercionośnej broni. Claire była przekonana, że gdyby był tam choć jeden mężczyzna, sprawy potoczyłyby się o wiele lepiej. Oto gdzie doprowadził ją feminizm! Siedziała zamknięta na tyle lepkiego radiowozu, a sukienka do tenisa podjeżdżała do góry, odsłaniając uda.
W areszcie potężna kobieta z pieprzykiem między krzaczastymi brwiami, która przypominała Claire pluskwiaka, zabrała jej obrączkę, zegarek i sznurówki adidasów. Z pieprzyka nie wyrastał żaden włos. Claire chciała zapytać funkcjonariuszkę, czemu wyskubała pieprzyk, a brwi już nie, jednak nie zdążyła tego zrobić, bo zaraz potem inna kobieta, tym razem wysoka i piskliwa jak modliszka, zabrała ją do drugiego pomieszczenia.
Pobieranie odcisków palców przebiegało zupełnie inaczej niż w telewizji. Claire musiała przycisnąć palce do brudnej szklanej płytki, żeby później można było zamienić ślady na format cyfrowy i wprowadzić do komputera. Akurat jej linie papilarne okazały się bardzo niewyraźne i wszystko trzeba było powtarzać kilka razy.
– Szczęście, że nie obrabowałam banku – stwierdziła, po czym dodała: – Ha, ha! – żeby było jasne, że to żart.
– Proszę przyciskać równomiernie – odparła modliszka, jakby przeżuwała skrzydła muchy.
Na białym tle z linijką przesuniętą o jakieś dwa centymetry zrobiono jej zdjęcie. Zapytała, czemu nie kazano jej trzymać kartki z nazwiskiem i więziennym numerem.
– To tylko szablon z photoshopa – odparła modliszka znudzonym tonem, który wskazywał, że nie po raz pierwszy słyszała to pytanie.
Jedyny raz w życiu Claire podczas robienia zdjęcia nikt jej nie kazał się uśmiechać.
Potem trzecia policjantka, która wbrew panującemu tam trendowi miała nos jak kaczka krzyżówka, zaprowadziła ją do celi. Ze zdumieniem Claire przekonała się, że nie jest tu jedyną kobietą w stroju do tenisa.
– Za co cię wsadzili? – spytała towarzyszka niedoli w tenisowej sukience.
Wyglądała na naćpaną i najwyraźniej aresztowano ją, gdy uprawiała nieco inny sport.
– Morderstwo – odrzekła Claire, bo właśnie postanowiła, że nie będzie traktować tego poważnie.
– Hej. – Paul skończył szkocką i dał barmanowi znak, że prosi o jeszcze jedną. – O czym myślisz?
Claire westchnęła długo, przeciągle.
– Chyba miałeś gorszy dzień niż ja, skoro zamawiasz drugiego drinka.
Paul rzadko pił alkohol. To ich łączyło. Żadne z nich nie lubiło tracić kontroli, przez co więzienie było dla Claire prawdziwym koszmarem, ha, ha.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Teraz tak. – Pomasował jej plecy. – Co powiedziała terapeutka?
Zaczekała, aż barman wróci do swojego kąta, i dopiero wtedy odparła:
– Że nie okazuję emocji.
– To do ciebie niepodobne.
Wymienili uśmiechy. Kolejny stary sporny temat, do którego nie warto było wracać.
– Nie lubię, gdy ktoś mnie analizuje. – Wyobraziła sobie swoją terapeutkę, która z przesadnym wzruszeniem ramion pyta: „A kto, do diabła, lubi?”.
– Wiesz, co dziś pomyślałem? – Paul wziął ją za rękę. Jego dłoń była szorstka. Cały weekend pracował w garażu. – Myślałem o tym, jak bardzo cię kocham.
– To zabawne, żeby mąż mówił żonie takie rzeczy.
– Ale to prawda. – Przycisnął jej dłoń do warg. – Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby moje życie bez ciebie.
– Miałbyś większy porządek. – Zawsze zbierał rozrzucone ciuchy, które powinna wrzucać do kosza na pranie, a które jakimś cudem lądowały na podłodze w łazience.
– Claire, wiem, że to trudny okres, zwłaszcza że… – Przekrzywił głowę w stronę telewizora. Na ekranie pokazywano właśnie zdjęcie zaginionej szesnastolatki.
Podniosła wzrok na ekran. Dziewczyna była naprawdę bardzo ładna. Szczupła, ale nie chuda, z ciemnymi falującymi włosami.
– Chcę, abyś wiedziała, że zawsze możesz na mnie liczyć – dodał Paul. – W każdej sytuacji.
Miała ściśnięte gardło. Czasami zdawało jej się, że to po prostu należy się jej od Paula. Na tym polega luksus długiego małżeństwa. Ale było coś jeszcze. Kochała Paula. Potrzebowała go. Był kotwicą, która trzymała ją w miejscu.
– Wiesz, że jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem – oznajmił Paul.
Natychmiast przypomniała mu swoją poprzedniczkę z college’u:
– Ava Guilford byłaby w szoku, gdyby to usłyszała.
– Nie żartuj, mówię poważnie. – Nachylił się tak blisko, że niemal dotykał jej czołem. – Jesteś miłością mojego życia, Claire. Jesteś dla mnie wszystkim.
– Choć jestem kryminalistką?
Pocałował ją. Tak naprawdę. Poczuła smak szkockiej i odrobinę mięty pieprzowej, a kiedy Paul dotknął wewnętrznej części jej uda, poczuła nagłą przyjemność.
Gdy oderwali od siebie wargi, żeby złapać oddech, powiedziała:
– Jedźmy do domu.
Paul dokończył drinka jednym haustem i rzucił na bar pieniądze. Wychodził z restauracji, trzymając rękę na plecach Claire. Powiew zimnego wiatru uniósł jej spódnicę. Paul pomasował jej ramię, by ją ogrzać. Szedł tak blisko, że czuła na karku jego oddech.
– Gdzie zaparkowałaś?
– Na parkingu – odparła.
– Ja na ulicy. – Podał jej swoje kluczyki. – Weź mój samochód.
– Jedźmy razem.
– Chodź tutaj. – Wciągnął ją w wąskie przejście i przycisnął do ściany.
Otworzyła usta, by spytać, co w niego wstąpiło, ale nie zdążyła, bo znów zaczął ją całować. Wsunął rękę pod jej spódnicę. Claire gwałtownie odetchnęła, ale nie dlatego, że brakowało jej powietrza, tylko dlatego, że w przejściu nie było całkiem ciemno, a na ulicy panował ruch. Widziała, jak mężczyźni w garniturach odwracają głowy, patrząc na nich aż do ostatniej chwili. Właśnie tak ludzie trafiają do internetu.
– Paul. – Położyła rękę na jego klatce piersiowej, zastanawiając się, co się stało z jej zwyczajnym mężem, który za perwersję uważał seks w pokoju gościnnym. – Ludzie patrzą.
– Przesuń się dalej. – Wziął ją za rękę i pociągnął w głąb przejścia.
Ominęła stos petów. Przejście miało kształt litery T i przecinało uliczkę, która służyła dostawcom restauracji i sklepów. Niewiele lepiej, pomyślała. Wyobraziła sobie, jak w otwartych drzwiach stoją kucharze, paląc papierosy i trzymając iPhone’y. Nawet gdyby nikt ich nie podglądał, istniało mnóstwo powodów, dla których nie powinna ulegać.
Nikt nie lubi, gdy mu się mówi, co ma robić.
Paul pociągnął ją za róg. Ledwie zdążyła rzucić okiem na pustą okolicę, gdy znów została przyparta do ściany. Paul przycisnął wargi do jej ust. Chwycił ją za tyłek. Tak bardzo tego pragnął, że i ją ogarnęło pożądanie. Zamknęła oczy i poddała się chwili. Całowali się coraz namiętniej. Paul ściągał jej majtki. Pomogła mu, drżąc, bo było zimno i niebezpiecznie, i była już tak gotowa, że przestała się przejmować.
– Claire – szepnął jej do ucha. – Powiedz, że tego chcesz.
– Chcę tego.
– Powtórz to.
– Chcę tego.
Odwrócił ją bez uprzedzenia. Trafiła policzkiem o cegłę, a on przyszpilił ją do ściany. Z całej siły wciskała się w niego. Paul jęknął, myśląc że to oznaka podniecenia, ale ona ledwie mogła złapać dech.
– Paul…
– Nie ruszaj się.
Owszem, rozumiała te słowa, ale jej umysł potrzebował kilku sekund, by dotarło do niej, że nie padły z ust męża.
– Odwróć się.
Paul zaczął się odwracać.
– Nie ty, palancie.
Chodziło o nią. To ją miał na myśli… ten ktoś. Claire nie była w stanie się ruszyć. Nogi jej drżały, ledwie stała.
– Powiedziałem, kurwa, żebyś się odwróciła.
Paul delikatnie otoczył ją ramionami. Claire powoli wykonała obrót, potykając się niezdarnie.
Tuż za Paulem stał jakiś mężczyzna. Miał na sobie czarną bluzę z kapturem zapiętą na suwak pod szyję, grubą szyję, na której widniał tatuaż. Na jabłku Adama wyginał się groźnie wyglądający grzechotnik, który szczerzył zęby w podłym uśmiechu.
– Ręce do góry! – Kiedy napastnik mówił, łeb węża podskakiwał.
– Nie chcemy kłopotów. – Paul uniósł ręce. Stał nieruchomo. Claire patrzyła na niego. Kiwnął głową, dając jej znać, że wszystko będzie dobrze, chociaż zdecydowanie nie było. – Portfel mam w tylnej kieszeni.
Mężczyzna prawą dłonią wyszarpnął portfel. Claire mogła tylko się domyślać, że w drugiej ręce trzymał broń. Oczami wyobraźni widziała lufę czarnego lśniącego rewolweru przyciśniętą do pleców Paula.
– Trzymaj. – Zdjął obrączkę, sygnet upamiętniający jego dyplom, zegarek Patek Philippe. Kupiła mu go przed pięciu laty. Na kopercie miał wygrawerowane inicjały. – Claire – odezwał się Paul spiętym głosem. – Daj mu portfel.
Wpatrywała się w męża. Czuła mocne pulsowanie w tętnicy szyjnej. Paul miał przystawioną do pleców broń. Zostali napadnięci. To się właśnie działo. Była to namacalna rzeczywistość. Spuściła wzrok na swoją rękę, śledząc jej powolny ruch, bo była w szoku i nie wiedziała, co robić. Nadal ściskała kluczyki do samochodu Paula. Jak mogła się z nim kochać, skoro wciąż trzymała jego kluczyki?
– Claire – powtórzył Paul. – Wyjmij swój portfel.
Wrzuciła kluczyki do torebki. Wyjęła portfel i podała go napastnikowi.
Wcisnął go do kieszeni, potem znów wyciągnął rękę.
– Telefon.
Claire wyjęła z torebki iPhone’a. Wszystkie jej kontakty. Zdjęcia z wakacji z ostatnich paru lat. St. Martin, Londyn, Paryż, Monachium.
– Obrączka. – Bandzior rozejrzał się, spojrzał w jedną, później w drugą stronę.
Claire zrobiła to samo. Nikogo tam nie było, nawet boczne uliczki świeciły pustkami. Wciąż opierała się o ścianę. Zaraz za rogiem była główna ulica. Róg był tuż obok. Tam byli ludzie. Mnóstwo ludzi.
Napastnik czytał jej w myślach.
– Nie bądź głupia – powiedział. – Zdejmij obrączkę.
Zsunęła z palca złote kółko. Równie dobrze mogła je zgubić. Obrączka była ubezpieczona. Swoją drogą, to nie była nawet jej oryginalna obrączka. Wybrali ją lata temu, kiedy Paul wreszcie zakończył staż i zdał egzamin uprawniający go do wykonywania zawodu architekta.
– Kolczyki – rozkazującym tonem rzucił mężczyzna. – Ruszaj się, suko.
Uniosła trzęsące się ręce. Nie pamiętała, by tego ranka wkładała małe brylanty na sztyfcie, aż nagle oczami wyobraźni zobaczyła, jak stoi przed szkatułką z biżuterią.
Czy to jej życie przesuwa się właśnie przed jej oczami… ta bezsensowna kolekcja przedmiotów?
– Szybciej. – Napastnik machnął ręką, żeby ją pośpieszyć.
Claire niezgrabnie wyjmowała kolczyki z uszu. Drżące palce wydawały się grube i bezużyteczne. Przypomniała sobie, jak wybierała kolczyki u Tiffany’ego na trzydzieste drugie urodziny. Pamiętała spojrzenie Paula, które mówiło: „Możesz uwierzyć, że to robimy?” – gdy sprzedawczyni zabrała ich do specjalnego saloniku dla klientów, którzy dokonywali kosztownych zakupów.
Rzuciła kolczyki w otwartą dłoń mężczyzny. Cała się trzęsła. Serce waliło jej jak młot.
– To wszystko. – Paul odwrócił się, teraz stał przyklejony plecami do Claire. Zasłaniał ją, chronił. W dalszym ciągu trzymał ręce w górze. – Nic więcej nie mamy.
Widziała mężczyznę nad ramieniem Paula. Nie miał broni palnej, ale w ręce ściskał nóż. Długi ostry nóż z ząbkami i hakiem na czubku, który wyglądał jak myśliwskie narzędzie służące do patroszenia zwierząt.
– Nie mamy nic więcej. Puść nas – powiedział Paul.
Bandyta ani drgnął, tylko wlepiał wzrok w Claire, jakby znalazł coś kosztowniejszego niż jej kolczyki za trzydzieści sześć tysięcy dolarów. Wykrzywił wargi w uśmiechu. Jeden z jego przednich zębów był pozłacany. Claire zdała sobie sprawę, że wąż z tatuażu ma podobny złoty ząb.
I wtedy do niej dotarło, że to nie jest tylko napad rabunkowy.
Paul też to zrozumiał.
– Mam pieniądze – powiedział.
– Bez kitu. – Pięść napastnika trafiła w jego tors.
Claire odczuła siłę uderzenia na własnej piersi, kiedy łopatki Paula wbiły się w jej obojczyk. Jego głowa odchyliła się i uderzyła ją w twarz. Wyrżnęła głową w ceglaną ścianę.
Zamroczyło ją, przed oczami błyskały fajerwerki. W ustach poczuła krew. Zamrugała, spuściła wzrok. Jej mąż wił się z bólu na ziemi.
– Paul… – Wyciągnęła do niego rękę, ale w tym samym momencie poczuła palący jak ogień ból na czubku głowy.
Napastnik chwycił ją za włosy i zaczął ciągnąć w dół uliczki. Claire potknęła się, otarła kolano o chodnik. Porywacz się nie zatrzymywał, niemal biegł. Musiała zgiąć się wpół, żeby to w ogóle wytrzymać. Złamał jej się obcas. Próbowała się odwrócić, obejrzeć się. Paul trzymał się za lewe ramię, jakby właśnie dostał zawału serca.
– Nie – szepnęła, choć równocześnie zastanowiła się, czemu nie krzyczy. – Nie, nie, nie.
A on ciągnął ją gdzieś dalej. Słyszała swój świszczący oddech. Płuca miała wypełnione piaskiem. Mężczyzna wlókł ją w stronę bocznej uliczki, gdzie stała czarna furgonetka, której wcześniej nie zauważyła. Claire wbiła paznokcie w nadgarstek napastnika, a on gwałtownie szarpnął ją za włosy. Potknęła się. Znów ją szarpnął. Ból był przeraźliwy, ale nie tak dotkliwy jak strach. Chciała krzyczeć. Powinna krzyczeć. Jednak świadomość tego, co ją czeka, zacisnęła jej gardło. Porywacz zamierzał ją gdzieś wywieźć furgonetką. Gdzieś, gdzie będą sami. W jakieś niepojęte miejsce, którego być może już nigdy nie opuści.
– Nie – błagała. – Proszę… nie… nie.
Puścił ją, ale nie dlatego, że o to prosiła. Odwrócił się do niej z wyciągniętym nożem. W tym czasie Paul zdołał się dźwignąć i ruszył pędem w ich stronę. A gdy dobiegł, rzucił się na napastnika z dzikim gardłowym wrzaskiem.
Wszystko działo się bardzo szybko. Za szybko. Czas nie zwolnił po to, by Claire mogła być świadkiem, obserwować każdą milisekundę walki swojego męża.
Jej mąż pewnie pokonałby tego mężczyznę na ruchomej bieżni, rozwiązałby równanie, zanim tamten zatemperowałby ołówek. Ale wróg miał nad Paulem Scottem przewagę, potrafił coś, czego nie uczą na studiach. Potrafił walczyć nożem.
Nóż przeciął powietrze ze świstem. Claire spodziewała się więcej dźwięków: nagłego plaśnięcia, kiedy zakrzywiony czubek noża przebił skórę. Zgrzytu, gdy ząbkowane ostrze przesunęło po żebrach. Odgłosu skrobania, kiedy ostrze oddzieliło ścięgno od chrząstki.
Paul chwycił się za brzuch. Spomiędzy jego palców wystawała perłowa rękojeść noża. Na słabnących nogach cofnął się do ściany, usta miał otwarte, oczy niemal komicznie wytrzeszczone. Ubrany był w granatowy garnitur od Toma Forda, odrobinę za ciasny w ramionach. Claire kiedyś zapisała sobie w pamięci, by go poszerzyć, ale teraz było już na to za późno, gdyż marynarka nasiąkła krwią.
Paul spojrzał na swoje ręce. Ostrze zostało wbite aż po rękojeść niemal w równej odległości od pępka i od serca. Niebieska koszula zaczerwieniła się od krwi. Wyglądał, jakby był w szoku. Oboje byli w szoku. Mieli zjeść razem kolację, uczcić to, że Claire uwolniła się od wymiaru sprawiedliwości. A nie wykrwawiać się na śmierć w zimnej wilgotnej uliczce.
Usłyszała kroki. Człowiek Wąż uciekał, ich obrączki i biżuteria podzwaniały w jego kieszeniach.
– Pomocy – szepnęła Claire tak cicho, że ledwie słyszała własny głos. – Pomocy – wyjąkała. Ale kto miał im pomóc? Zawsze to Paul przychodził jej z pomocą. To on się wszystkim zajmował.
Aż do tej chwili.
Osunął się wzdłuż ceglanej ściany i twardo uderzył o ziemię. Claire przyklękła obok niego. Wyciągnęła przed siebie ręce, nie wiedziała, gdzie może go dotknąć. Kochała go od osiemnastu lat. Osiemnaście lat dzielili razem łóżko. Przykładała dłoń do jego czoła, żeby sprawdzić, czy ma gorączkę, wycierała mu twarz, kiedy był chory, całowała jego wargi, policzki, powieki, a raz nawet ze złości go spoliczkowała, a teraz nie miała pojęcia, gdzie go dotknąć.
– Claire…
Tak dobrze znała jego głos. Pochyliła się nad mężem. Otoczyła go rękami i nogami, przyciągnęła do piersi, przycisnęła wargi do skroni. Czuła, jak jego ciało stygnie.
– Paul, proszę. Niech ci się nic nie stanie. Nie może ci się stać nic złego.
– Nic mi nie jest.
Wydawało się, że to prawda, aż do chwili, gdy nagle przestało. Zadrżały mu nogi, a potem drżenie przeniosło się na całe ciało; trząsł się gwałtownie i nieopanowanie. Szczękał zębami, mrugał.
– Kocham cię – wyszeptał.
– Proszę – błagała, wtulając twarz w jego szyję. Poczuła zapach płynu po goleniu. Kępka zarostu, którą rano ominęła maszynka do golenia, lekko zadrapała jej policzek. Gdziekolwiek go dotykała, jego ciało było zimne, bardzo zimne.
– Nie zostawiaj mnie, proszę, Paul. Proszę.
– Nie zostawię cię – obiecał.
A potem ją opuścił.
Lydia Delgado patrzyła na morze nastoletnich cheerleaderek i w duchu dziękowała Bogu, że jej córka do nich nie należy. Nie, nie miała nic przeciwko cheerleaderkom. Skończyła czterdzieści jeden lat i czasy, kiedy cheerleaderki budziły w niej szczerą nienawiść, miała już za sobą. Teraz nienawidziła ich matek.
– Lydia Delgado! – Mindy Parker zawsze witała wszystkich pełnym imieniem i nazwiskiem, z triumfalnym zaśpiewem na końcu, który głosił: „Widzicie, jaka ze mnie mądrala, znam wszystkich z imienia i nazwiska!”.
– Mindy Parker – powiedziała Lydia kilka oktaw niżej. Nie mogła się powstrzymać. Zawsze była przekorna.
– Pierwszy mecz w tym sezonie! Myślę, że w tym roku nasze dziewczynki naprawdę mają szansę.
– Z całą pewnością – zgodziła się Lydia, choć wszyscy wiedzieli, że zapowiada się masakra.
– Tak czy owak, do dzieła. – Mindy wyprostowała lewą nogę, uniosła ręce nad głowę i pochyliła się, dotykając rękami palców stóp. – Musisz mi dać podpisaną zgodę dla Dee.
Lydia ugryzła się w język, nim zapytała, o jaką zgodę chodzi.
– Będzie na jutro.
– Fantastycznie! – Wracając do poprzedniej pozycji, Mindy wypuściła przez zęby sporą porcję powietrza. Ze ściągniętymi wargami, które podkreślały jej wadę zgryzu, przypominała Lydii sfrustrowanego buldoga francuskiego. – Wiesz, że nigdy nie chcieliśmy, żeby Dee czuła się wykluczona. Jesteśmy bardzo dumni z naszych stypendystek.
– Dziękuję, Mindy – odparła Lydia z przyklejonym do twarzy uśmiechem. – To smutne, że dostała się do Westerly, bo jest bystra, a nie zwyczajnie za tonę kasy.
Tym razem Mindy sztucznie się uśmiechnęła.
– Okej, cóż, świetnie. Zajrzę rano po tę zgodę. – Ścisnęła Lydię za ramię i ruszyła przez ławki otwartej trybuny w stronę innych matek.
Albo mamusiek, jak myślała o nich Lydia, bo naprawdę bardzo się starała unikać słowa „skurwielka”.
Zlustrowała boisko do koszykówki, szukając wzrokiem córki. Przez chwilę tak się przeraziła, że serce omal jej nie stanęło, ale potem wypatrzyła Dee w kącie sali. Rozmawiała z Bellą Wilson, swoją najlepszą przyjaciółką, przerzucały między sobą piłkę.
Ta młoda kobieta to naprawdę jej córka? Dwie sekundy wcześniej Lydia zmieniała jej pieluchy, potem tylko na moment się odwróciła, a kiedy znów na nią spojrzała, Dee miała siedemnaście lat. Za niespełna dziesięć miesięcy wyjedzie do college’u. Ku przerażeniu Lydii już zaczęła się pakować. Walizka w jej szafie była tak pełna, że nie chciała się domknąć.
Lydia zamrugała, żeby powstrzymać łzy, bo to nie jest normalne, żeby dorosła kobieta ryczała z powodu walizki. Zamiast tego pomyślała o zgodzie, której córka jej nie pokazała. Drużyna wybierała się pewnie na uroczystą kolację, a ona obawiała się, że matki na to nie stać. Wciąż nie rozumiała, że już nie są biedne. Owszem, początkowo z trudem wiązały koniec z końcem, kiedy Lydia rozkręcała salon urody dla psów, ale teraz zdecydowanie należały do klasy średniej, czego większość ludzi nie może o sobie powiedzieć.
Choć oczywiście nie były aż tak bogate jak mamuśki. Większość rodziców uczniów Westerly Academy bez problemu płaciła trzydzieści tysięcy rocznie za naukę dziecka w prywatnej szkole. Na Boże Narodzenie jeździli na narty do Tahoe albo czarterowali prywatne samoloty i lecieli na Karaiby. Choć tego akurat Lydia nie mogła zapewnić Dee, stać ją było na to, żeby córka wybrała się do Chops i zamówiła pieprzony stek.
Rzecz jasna, powie o tym swojemu dziecku w łagodniejszy sposób.
Sięgnęła do torebki i wyjęła opakowanie chipsów. Sól i tłuszcz przynosiły natychmiastowe ukojenie, całkiem jakby wzięła pod język dwie tabletki xanaxu, które właśnie zaczęły się rozpuszczać. Gdy tego ranka wkładała dres, powiedziała sobie, że idzie poćwiczyć, i rzeczywiście wybrała się w pobliże siłowni, ale tylko dlatego, że przy parkingu znajdował się Starbucks. Szybkimi krokami zbliżało się Święto Dziękczynienia. Na dworze robiło się przenikliwie zimno. Lydia wzięła sobie wolne, co nie zdarzało jej się często. Zasłużyła na to, by zacząć dzień od karmelowej latte. Potrzebowała kofeiny. Przed meczem córki musiała załatwić tyle cholernych spraw. Zrobić zakupy w spożywczym i w sklepie z jedzeniem dla psów, wpaść do apteki i do banku, a potem wrócić do domu, żeby to wszystko zostawić. W południe z kolei wyruszyła do fryzjerki, a była już za stara, żeby samo strzyżenie wystarczało. Musiała przejść nużący proces farbowania siwych odrostów na jasnych włosach, żeby nie wyglądać jak brzydsza kuzynka Cruelli De Mon. Nie wspominając o tym, że włosy wyrastające w innych miejscach też wymagały pewnych zabiegów.
Gdy dotknęła górnej wargi, sól z chipsa podrażniła wrażliwą skórę nad wargą.
– Jezu Chryste – mruknęła, bo z głowy jej wyleciało, że tego dnia usuwała woskiem wąsy, a dziewczyna, która to robiła, użyła nowego środka ściągającego, który wywołał wysypkę nad górną wargą, więc zamiast jednego czy dwóch zbędnych włosków miała pełne czerwone wąsy, i to podkręcone do góry.
Mogła sobie tylko wyobrażać, jak Mindy Parker powie o tym innym mamuśkom:
– Lydia Delgado ma wąsy z czerwonych kropek!
Wepchnęła do ust kolejną garść chipsów. Przeżuwała powoli, nie przejmując się okruchami na bluzce i mając gdzieś, że mamuśki widzą, jak objada się węglowodanami. Kiedyś starała się bardziej. Przed czterdziestką.
Dieta z soków. Dieta bez soków. Dieta owocowa. Dieta jajeczna. Fitness na urządzeniach z oporem hydraulicznym. Trening grupowy na świeżym powietrzu. Pięciominutowe cardio. Trzyminutowe cardio. Dieta plaż południowych. Dieta Atkinsa. Dieta człowieka pierwotnego. Aerobik oparty na tańcu. Szafa Lydii mieściła istny e-Bay klęsk: buty do zumby, buty sportowe do wielu rodzajów sportów, buty do wspinaczki, talerze do tańca brzucha. Ochraniacze na śródstopie, które nigdy nie dotarły na zajęcia tańca na rurze, za które ręczyła jedna z jej klientek.
Wiedziała, że ma nadwagę, ale czy naprawdę była gruba? Czy tylko gruba w porównaniu z mamuśkami? Była pewna jedynie tego, że nie jest chuda. Poza krótkimi okresami, gdy miała lat kilkanaście, a potem dwadzieścia parę, całe życie walczyła z nadwagą.
Taka była ponura prawda kryjąca się za nienawiścią Lydii do mamusiek: nie znosiła ich, bo nie mogła się do nich upodobnić. Lubiła chipsy. Uwielbiała chleb. Żyła dla pysznego okrągłego ciasteczka… albo trzech. Nie miała czasu na trenera osobistego ani zajęcia pilatesu. Musiała prowadzić firmę. Była samotną matką. Miała faceta, który od czasu do czasu potrzebował od niej wsparcia. Poza tym pracowała ze zwierzętami. Trudno być efektowną laską zaraz po oczyszczaniu gruczołów okołoodbytowych niechlujnego jamnika.
Jej palce trafiły na puste dno opakowania po chipsach. Poczuła się okropnie nieszczęśliwa. Nie chciała tych chipsów. Po pierwszym gryzie już nawet nie czuła ich smaku.
Za jej plecami mamuśki entuzjastycznie wiwatowały. Jedna z dziewcząt wykonywała serię przerzutów. Robiła to płynnie, perfekcyjnie, wzbudzając podziw, a gdy na koniec uniosła ręce, Lydia zdała sobie sprawę, że to wcale nie cheerleaderka, ale matka jednej z nich.
Mamuśka cheerleaderki.
– Penelope Ward! – huknęła Mindy Parker. – Brawo, dziewczyno!
Lydia jęknęła, szukając w torebce czegoś do jedzenia. Penelope zmierzała prosto na nią. Lydia strzepała okruchy z bluzki i w pośpiechu główkowała, co mogłaby jej powiedzieć, żeby co drugie słowo nie rzucać mięsem.
Na szczęście trener Henley zatrzymał Penelope.
Lydia głęboko odetchnęła, po czym wyjęła z torebki telefon. Miała szesnaście mejli od rady szkoły, większość z nich dotyczyła niedawnej plagi wszy, które dokonały spustoszenia w podstawówce. Kiedy czytała mejle, przyszła nowa wiadomość, tym razem od dyrektora szkoły, który tłumaczył, że naprawdę nie da się wykryć, od kogo zaczęła się ta wszawa pandemia, w związku z czym gorąco prosi rodziców, żeby przestali go nękać pytaniami, które dziecko jest winne.
Lydia usunęła wszystkie wiadomości. Odpowiedziała na parę SMS-ów od klientów, którzy chcieli umówić się na wizytę. Sprawdziła spam, żeby się upewnić, czy formularz zgody dla Dee przypadkiem się tam nie zapodział. Nie znalazła go. Napisała mejla do dziewczyny, którą zatrudniła do pomocy przy papierach, i po raz kolejny poprosiła, żeby przedłożyła swoją kartę kontrolną pracownika. Mogłoby się wydawać, że nie ma o czym przypominać, bo przecież dzięki temu dziewczyna dostawała wynagrodzenie, ale Lydia, wychowywana przez nadopiekuńczą matkę, kiedyś nie pamiętała nawet o zawiązaniu butów, jeśli nie było na nich przyklejonej karteczki z uśmiechniętą buźką i słowami:
ZAWIĄŻ SZNURÓWKI. KOCHAM CIĘ, MAMA. PS. TAKA JESTEM Z CIEBIE DUMNA!
Było to małoduszne. Ale Lydia też uprawiała rodzicielstwo z pomocą karteczek samoprzylepnych. Na swoją obronę miała tylko to, że jej zabiegi miały nauczyć Dee dbania o siebie:
NAUCZ SIĘ WYNOSIĆ ŚMIECI ALBO CIĘ ZABIJĘ. KOCHAM CIĘ. MAMA.
Gdyby tylko ją uprzedzono, że samodzielność dziecka może prowadzić do nowych problemów, na przykład takich jak odkrycie w szafie córki wypchanej walizki na dziesięć miesięcy przed wyjazdem do college’u!
Wrzuciła telefon do torebki, patrząc, jak Dee podaje piłkę Rebecce Thistlewaite, bladej Angielce, która nie potrafiłaby zdobyć punktu, nawet gdyby wsadzić jej głowę do kosza. Uśmiechnęła się na myśl o szlachetności córki. Gdy miała tyle lat co Dee, była frontmanką beznadziejnej artystycznie i zbuntowanej babskiej kapeli. Groziła, że rzuci szkołę średnią. Dee natomiast należała do klubu dyskusyjnego, a także zgłosiła się na ochotnika do YMCA. Miała dobry charakter, była szlachetna i inteligentna jak diabli. Jej wyczulenie na szczegóły było zdumiewające i potwornie irytujące podczas kłótni. Już we wczesnym dzieciństwie Dee posiadła niesamowitą zdolność do naśladowania i powtarzania wszystkiego, co usłyszała, zwłaszcza jeśli pochodziło to od matki. Właśnie dlatego mówiono na nią Dee zamiast używać pięknego imienia, które Lydia podała w jej świadectwie urodzenia.
– Dizus! – krzyczało słodkie małe dziecko, wierzgając nogami i wymachując rączkami na wysokim krzesełku. – Di-zus! Di-zus!
Po latach Lydia pojęła, że nie należało wtedy okazywać dziecku, że to urocze.
– Lydia? – Penelope Ward uniosła palec, jakby kazała jej zaczekać.
Od razu sprawdziła wzrokiem wszystkie drzwi, a potem usłyszała chichoczące za jej plecami mamuśki i zdała sobie sprawę, że znalazła się w pułapce.
W Westerly Penelope była kimś w rodzaju celebrytki. Jej mąż pracował jako prawnik, czyli dość typowo jak na ojca w tej szkole, ale poza tym był też senatorem stanowym, który niedawno ogłosił, że będzie kandydował do Izby Reprezentantów. Branch Ward był prawdopodobnie najprzystojniejszym ojcem w szkole, głównie dlatego, że nie przekroczył sześćdziesiątki i wciąż dobrze widział swoje stopy.
Penelope uosabiała ideał żony polityka. Na wszystkich imprezach związanych z kampanią męża patrzyła na niego z uwielbieniem i psim oddaniem. Była atrakcyjna, lecz w nienachalny sposób. Szczupła, lecz nie anorektyczna. Porzuciła pracę w jednej z renomowanych kancelarii prawniczych, gdzie była partnerem, żeby wydać na świat piątkę doskonałych dzieci o wzorcowo aryjskiej urodzie. Pełniła funkcję prezesa Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli Westerly, pretensjonalnie nazwanej organizacji szkolnej. Prowadziła ją żelazną ręką. Wszystkie jej zawiadomienia były zawsze zwięzłe jak punkty w planie, więc nawet mniej inteligentne mamuśki rozumiały je bez problemu. Mówiła też hasłami. „No dobrze, drogie panie – mawiała, klaszcząc w dłonie. Mamuśki były mistrzyniami oklasków. – Poczęstunek! Drobne upominki. Balony! Dekoracje stołów! Sztućce!”.
– Lydia, tu jesteś! – zawołała Penelope, a jej kolana i łokcie pracowały jak tłoki, kiedy przeskakiwała ławki otwartej trybuny, aż opadła obok Lydii. – Pycha. – Wskazała puste opakowanie po chipsach. – Szkoda, że nie mogę tego jeść.
– Założę się, że bym cię namówiła.
– Och, Lydio, uwielbiam twoje ironiczne poczucie humoru. – Penelope odwróciła się do niej, wpatrując się w nią przeciągle jak kot pers. – Nie wiem, jak ty to robisz. Prowadzisz firmę, zajmujesz się domem, wychowałaś fantastyczną córkę. – Położyła rękę na piersi. – Jesteś bohaterką.
Lydia poczuła, że zaraz zacznie zgrzytać zębami.
– A Dee jest starannie wykształconą młodą damą. – Penelope zniżyła głos o oktawę. – Czy ona nie chodziła do szkoły z tą zaginioną dziewczyną?
– Nie wiem – skłamała Lydia. Anna Kilpatrick była o rok młodsza od Dee. Razem chodziły na wuef, lecz obracały się w różnych kręgach towarzyskich.
– Co za tragedia – rzekła Penelope.
– Znajdą ją. To dopiero tydzień.
– Wiesz, co może się zdarzyć w tydzień? – Penelope zadrżała. – Nawet nie chcę o tym myśleć.
– To nie myśl.
– Fantastyczna rada – odparła jednocześnie z ulgą i protekcjonalnie. – A gdzie Rick? Potrzebujemy go. To nasz mały zastrzyk testosteronu.
– Jest na parkingu. – Lydia nie miała pojęcia, gdzie podziewa się Rick. Tego ranka potwornie się pokłócili. Była niemal przekonana, że nigdy więcej nie zechce jej widzieć.
Nie, nieprawda. Rick pojawi się ze względu na Dee, choć zapewne usiądzie po drugiej stronie sali, żeby nie spotkać się z Lydią.
– Odbij! Odbij! – krzyczała Penelope, choć dziewczynki dopiero się rozgrzewały. – Jezu, do tej pory tego nie zauważyłam, ale Dee jest bardzo do ciebie podobna.
Lydia uśmiechnęła się powściągliwie. Nie po raz pierwszy ktoś wychwycił to podobieństwo. Dee miała jasną karnację i fiołkowoniebieskie oczy po matce. Ich twarze miały ten sam owal. Uśmiechały się identycznie. Obie były naturalnymi blondynkami i pod tym względem wygrywały z innymi blondynkami w tej sali. Figura Dee w kształcie klepsydry na razie tylko sugerowała to, co ją czekało na dalszym etapie życia, jeśli je spędzi, siedząc w dresowych spodniach i napychając się chipsami. W jej wieku Lydia także była śliczną szczupłą dziewczyną. Niestety potrzebowała cholernie dużo kokainy, żeby utrzymać figurę.
– No tak. – Penelope uderzyła rękami o uda, odwracając się znów do Lydii. – Zastanawiałam się, czy mogłabyś mi pomóc.
– Okeej. – Lydia przeciągnęła to słowo, by wyrazić swój niepokój. Tak właśnie Penelope wciągała nieszczęśników do pracy. Nie kazała nic robić, po prostu oznajmiała, że potrzebuje czyjejś pomocy.
– Chodzi o Międzynarodowy Festiwal w przyszłym miesiącu.
– Międzynarodowy Festiwal? – powtórzyła jak echo Lydia, jakby nigdy w życiu nie słyszała o trwającej cały tydzień imprezie charytatywnej, podczas której najbardziej białe z białych kobiet i najbielsi mężczyźni z północnej Atlanty zasiadali wokół stołów w ciuchach z metką Dolce & Gabbana i degustowali pierogi i szwedzkie klopsiki przygotowane przez opiekunki ich dzieci.
– Prześlę ci wszystkie mejle – zaoferowała Penelope. – Tak czy owak, zastanawiałam się, czy mogłabyś przynieść jakieś hiszpańskie potrawy. Arroz negro. Tortilla de patatas. Cuchifritos. – Każde słowo wypowiadała z bezbłędnym hiszpańskim akcentem, którego nauczyła się przypuszczalnie od chłopaka zajmującego się jej basenem. – W zeszłym roku, kiedy byliśmy z mężem w Katalonii – to też wymówiła z artykulacją z tamtych stron – jedliśmy escalivada. Wyśmienite.
Lydia cztery lata czekała na to, by to powiedzieć:
– Nie jestem Hiszpanką.
– Naprawdę? – Penelope była niezrażona. – W takim razie tacos. Burritos. Może trochę arroz con pollo albo babacoa.
– Nie mam też nic wspólnego z Me-hi-ko.
– No cóż, Rick oczywiście nie jest twoim mężem, ale myślałam, że skoro nosisz nazwisko Delgado, ojciec Dee jest…
– Penelope, czy moja córka wygląda na Latynoskę?
Piskliwy śmiech Penelope mógłby roztrzaskać w drobny mak kryształowe szkło.
– A co to w ogóle znaczy wyglądać na Latynoskę? Jesteś taka zabawna.
Lydia także się śmiała, ale z zupełnie innego powodu. A Penelope mówiła dalej:
– Mój Boże… – Otarła z oczu niewidoczne łzy. – Powiedz, proszę, jak to było?
– Jak co było?
– Och, daj spokój. Zawsze jesteś taka tajemnicza, jeśli chodzi o ojca Dee. O sobie też nic nie mówisz. Prawie nic o tobie nie wiemy. – Za bardzo się zbliżyła, pochylając się ku niej i łamiąc niepisaną konwencję. – No powiedz mi. Słowem nie pisnę.
Lydia szybko skalkulowała w myśli zyski i straty. To, że przez nieznane pochodzenie Dee mamuśki wzdrygały się z niepokojem, ilekroć im się wymsknęła choć odrobinę rasistowska uwaga – to był zysk. Uczestniczenie w imprezie charytatywnej Stowarzyszenia – strata.
Wybór był trudny. Dyskretny rasizm mamusiek był legendarny.
– No i co? – ponaglała Penelope, wyczuwając jej wahanie.
– Cóż. – Lydia odetchnęła głęboko, szykując się do efektownego wyrecytowania historii swojego życia. Postanowiła wymieszać trochę prawdy z kłamstwami i ozdobnikami. – Jestem z Athens, w Georgii. Chociaż mój wąsik w stylu Juana Valdeza mógł cię zmylić. Ojciec Dee, Lloyd, pochodził z Dakoty Południowej. Albo z południowej części stanu Missisipi, ale Dakota brzmi jakoś mniej szmirowato. Został adoptowany przez swojego ojczyma. Który ożenił się z jego matką tylko dlatego, żeby nie zeznawała przeciw niemu. Ojciec Lloyda zmarł. W więzieniu. Lloyd był w drodze do Meksyku, żeby poinformować o tym dziadków. I odebrać dwadzieścia kilo kokainy. W jego samochód uderzyła ciężarówka. Znaleziono go martwego na parkingu dla ciężarówek, po tym jak próbował wciągnąć pół brykietu koki. Śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Zadławił się na śmierć własnymi wymiocinami. Dee nawet go nie zna. Co było najlepszym prezentem, jaki jej dałam. Koniec historii.
– Lydio. – Penelope zakryła usta. – Nie miałam pojęcia.
Lydia zastanawiała się, jak szybko ta opowieść się rozejdzie. „Lydia Delgado! Tragiczna wdowa!”.
– A co się stało z matką Lloyda?
– Rak. Alfons przestrzelił jej twarz. Ze strony ojca nie ma już nikogo. Kto nie siedziałby w więzieniu.
– Biedactwa. – Penelope położyła rękę na sercu. – Dee nigdy o tym nie wspominała.
– Zna wszystkie szczegóły. Poza tymi, przez które mogłaby mieć koszmary.
Penelope przeniosła wzrok na boisko do koszykówki.
– Nic dziwnego, że z ciebie taka opiekuńcza matka. Tylko Dee ci została po jej ojcu.
– To prawda. Nie licząc opryszczki. Byłam w ciąży, kiedy zginął. Na potwornie ciężkim detoksie, ale musiałam wytrzymać, bo inaczej zabraliby mi dziecko. To szczęście, że ją mam. Dee uratowała mi życie.
– Och, kochana! – Gdy chwyciła ją za rękę, Lydia się załamała. Uświadomiła sobie, że jej wysiłki poszły na marne. Historia jej życia poruszyła Penelope, a w każdym razie bardzo ją zainteresowała. – Cóż, przecież to część pochodzenia Dee, prawda? – Przerwała na moment. Przecież przyszła tu w określonym celu. – Rodzina niepełna, zastępcza czy adopcyjna, to też rodzina, prawda? W tej szkole jest trzydzieścioro jeden adoptowanych dzieci, a przecież należą do nas.
Lydia przez ułamek sekundy przetrawiała to stwierdzenie.
– Trzydzieścioro jeden? Dokładnie właśnie tyle?
– Tak, sprawdziłam to. – Penelope serio potraktowała jej szok. – Bliźniaki Harrisów poszły do przedszkola. Dopiero się starają o miejsce w naszej szkole jako dzieci naszych wychowanków. – Zniżyła głos. – Zawszone bliźniaki, jeśli wierzyć plotkom.
Lydia otworzyła usta, lecz zaraz potem je zamknęła.
– Tak czy owak, wszystko idzie do przodu. – Penelope wstała, znów posyłając jej uśmiech. – Prześlij mi przepisy, okej? Wiem, że lubisz, gdy Dee bierze udział w projektach dla wybitnie uzdolnionych. Ale z ciebie szczęściara. Mama i córka gotują razem. Super!
Lydia milczała. W kuchni z córką jedynie się kłóciła, na przykład kiedy słoik z majonezem okazywał się pusty i nadawał się już tylko do wyrzucenia.
– Dzięki, że zgłosiłaś się na ochotnika. – Penelope przeskakiwała przez ławki, wymachując rękami z olimpijskim wigorem.
Zastanawiała się, jak szybko Penelope powie innym mamuśkom o tragicznej śmierci Lloyda Delgado. Jej ojciec zawsze powtarzał, że ceną za słuchanie plotek jest to, że ktoś inny będzie plotkował o tobie. Żałowała, że nie ma go już wśród żywych. Chętnie opowiedziałaby mu o mamuśkach. Zsikałby się ze śmiechu.
Trener Henley dmuchnął w gwizdek, dając dziewczynom znak, że rozgrzewka dobiegła końca. Słowa „wybitnie uzdolnionych” wciąż odbijały się echem w głowie Lydii. Czyli jednak mamuśki zauważyły.
Nie zamierzała czuć się źle z tym, że namówiła córkę na podstawowy kurs naprawiania samochodów. Zależało jej, żeby Dee potrafiła zmienić oponę, kiedy złapie gumę. Nie żałowała, że posłała ją na letni kurs samoobrony, choć przez to nie pojechała na obóz koszykarski. Nie wyrzucała sobie, że kazała Dee nauczyć się krzyczeć, kiedy jest przerażona, dzięki czemu przestała zamierać w milczącym bezruchu, gdy coś ją przestraszyło. A to najgorsze, co można zrobić, kiedy naprzeciw ciebie staje facet, który zamierza cię skrzywdzić.
Założyłaby się, że matka Anny Kilpatrick gorzko żałuje, że nie nauczyła córki zmieniać opon. Samochód Anny został znaleziony na parkingu centrum handlowego z gwoździem w przedniej oponie. Nie trzeba być geniuszem, by zgadnąć, że osoba, która wbiła tam gwóźdź, była tą samą osobą, która ją porwała.
Trener Henley dwa razy głośno gwizdnął, żeby drużyna się ruszyła. Westerly Women zebrały się powoli i stanęły w półkolu. Mamuśki tupały na odkrytych trybunach, sztucznie ekscytując się meczem, który jak zwykle okaże się emocjonujący jak schnięcie farby na ścianie. Drużyna przeciwniczek nawet się nie rozgrzewała. Ich najniższa zawodniczka miała metr osiemdziesiąt wzrostu i dłonie wielkości talerza obiadowego.
Gdy otworzyły się drzwi sali, Lydia ujrzała w nich Ricka. Rozejrzał się, nagle ją zobaczył i natychmiast przeniósł wzrok na puste ławki po przeciwległej stronie. Przez moment jakby się zastanawiał, a Lydia wstrzymała oddech. Potem, kiedy Rick ku niej ruszył, wypuściła powietrze. Powoli wspinał się na trybunę. Ludzie, którzy harują, żeby przeżyć, nie wbiegają na trybuny.
Stękając, usiadł obok Lydii.
– Cześć – powiedziała.
Wziął do ręki puste opakowanie po chipsach, odchylił do tyłu głowę i wsypał do ust okruchy. Większość z nich spadła mu na koszulę i za kołnierzyk.
Roześmiała się, bo trudno nienawidzić kogoś, kto się śmieje.
On zaś spojrzał na nią nieufnie. Doskonale znał jej sztuczki.
Rick Butler w niczym nie przypominał ojców z Westerly. Po pierwsze pracował fizycznie, był mechanikiem na stacji benzynowej, gdzie nadal nalewano benzynę niektórym starszym klientom. Miał atletyczne ramiona i tors, bo dźwigał opony. Na plecy spływał mu koński ogon, bo nie słuchał dwóch kobiet ze swojego życia, które rozpaczliwie domagały się, by obciął włosy. Zależnie od nastroju był albo wsiokiem z Południa, albo hipisem. Największym zaskoczeniem w życiu Lydii Delgado było to, że kochała go w obu wcieleniach.
Podał jej pustą torebkę po chipsach. Na jego brodzie pozostały okruchy.
– Ładny wąsik.
– Nadal się kłócimy? – Dotknęła górnej wargi.
– Wciąż będziesz zrzędzić?
– Mam przeczucie, że tak – przyznała. – Ale nie znoszę, jak się na siebie wściekamy. Wtedy czuję się tak, jakby mój świat wywracał się do góry nogami.
Kiedy dzwonek rozpoczął mecz, skrzywili się, w duchu modląc się, żeby upokorzenie nie trwało długo.
Jakimś cudem jednak Westerly Women wygrały rzut sędziowski. Za jeszcze większy cud należy uznać, że Dee dryblowała z piłką przez boisko.
Rick krzyknął:
– Naprzód, Delgado!
Dee najwyraźniej dojrzała wiszące nad nią cienie trzech gigantycznych przeciwniczek. Nie miała komu podać piłki. Na ślepo rzuciła w stronę kosza, patrząc, jak piłka odbija się od deski i wpada na puste trybuny po drugiej stronie sali.
Lydia poczuła, jak mały palec Ricka pogłaskał jej mały palec.
– Skąd u niej ten talent? – spytał.
– Po płatkach Wheaties – z trudem odparła Lydia. Serce zawsze jej rosło, kiedy widziała, jak bardzo Rick był dumny z jej córki. Już choćby z tego powodu wybaczała mu koński ogon. – Przepraszam, że ostatnio zachowywałam się jak suka. Hm… To znaczy przez ostatnie dziesięć lat – sprecyzowała.
– Jestem pewien, że wcześniej też była z ciebie niezła suka.
– Byłam o wiele bardziej zabawna.
Uniósł brwi. Poznali się przed trzynastu laty na terapii dwunastu kroków. Żadne z nich nie było wtedy specjalnie zabawne.
– Byłam szczuplejsza – znów zaczęła.
– Jasne, bo to jest najważniejsze. – Śledził grę na boisku. – Co w ciebie wstąpiło, kocie? Ile razy ostatnio otworzyłem usta, darłaś się jak poparzony pies.
– Nie cieszysz się, że nie mieszkamy razem?
– Znów będziemy męczyć ten temat?
Omal znów nie zaczęła kłótni. Na końcu języka miała pytanie: „Ale dlaczego mielibyśmy mieszkać razem, skoro mieszkamy obok siebie?”. Jednak powstrzymała się.
Jej wysiłek nie uszedł niezauważony.
– Dobrze wiedzieć, że potrafisz trzymać gębę na kłódkę, jak się postarasz. – Gwizdnął, kiedy Dee próbowała wykonać rzut za trzy punkty. Piłka nie trafiła do celu, mimo to gdy Dee na niego zerknęła, pokazał jej uniesione kciuki.
Lydię kusiło, by powiedzieć, że gdyby mieszkali razem, Dee miałaby gdzieś jego pochwały. Ale postanowiła zachować to na następną okazję, gdy znów będą na siebie wrzeszczeć.
Kiedy drużyna przeciwniczek trafiła do kosza, Rick westchnął.
– O Boże, znów to samo.
Dziewczyna z dłońmi jak talerze blokowała Dee. Nie miała nawet dość przyzwoitości, żeby podnieść ręce.
Rick oparł stopy na ławce w rzędzie niżej. Popękane brązowe skórzane buty były poplamione olejem silnikowym, na dżinsach widniały tłuste plamy, lekko czuć go było spalinami. Dobrze patrzyło mu z oczu. Kochał jej córkę. Kochał zwierzęta, nawet wiewiórki. Przeczytał wszystkie powieści Danielle Steel, bo złapał bakcyla na odwyku. Nie przeszkadzało mu, że większość ubrań Lydii pokrywała psia sierść ani że jej jedynym zmartwieniem związanym z ich życiem erotycznym było to, że nie może uprawiać seksu w worku.
– Co mam zrobić? – spytała.
– Powiedz mi, co się dzieje w tej szalonej głowie.
– Powiem ci, ale potem będę musiała cię zabić.
Przez chwilę to rozważał, po czym odparł:
– Dobra. Tylko mi nie pokiereszuj twarzy.
Lydia zerknęła na tablicę z wynikami. 10:0. Zamrugała. 12:0.
– Ja tylko… – Nie miała pojęcia, jak to wyrazić. – Po prostu wraca do mnie przeszłość.
– To brzmi jak tekst piosenki country. – Spojrzał jej w oczy. – Anna Kilpatrick.
Lydia przygryzła wargę. Nie zadał jej pytania, tylko od razu odpowiedział. Widział wszystkie wycinki na temat zaginięcia Anny Kilpatrick, widział, że oczy Lydii wypełniały się łzami, ilekroć w telewizji pokazywano rodziców dziewczynki.
– Podobno policja wpadła na nowy trop – powiedział.
– Teraz mogą tylko mieć nadzieję, że znajdą ciało.
– Może ona żyje.
– Optymizm to okruch szkła w twoim sercu.
– To z jakiejś innej piosenki?
– Cytat z mojego ojca.
Uśmiechnął się do niej. Uwielbiała, jak mrużył oczy, kiedy się uśmiechał.
– Kocie, wiem, już cię prosiłem, żebyś przestała oglądać wiadomości, ale myślę, że powinnaś coś wiedzieć.
Już się nie uśmiechał, a w niej zamarło serce.
– Ona nie żyje? – Uniosła rękę do gardła. – Znaleźli Annę?
– Nie. Wiesz, że od razu bym ci to powiedział.
Tak, wiedziała, ale serce nadal jej waliło.
– Czytałem to dziś rano w rubryce kryminalnej. – Mówił z ociąganiem, a jednak brnął dalej: – To się zdarzyło trzy dni temu. Chodzi o Paula Scotta, architekta, męża Claire. Byli w centrum. Zostali obrabowani. Paul dostał złym końcem noża. Zmarł, zanim trafił do szpitala. Jutro jest pogrzeb.
Mamuśki po raz kolejny wybuchły aplauzem, krzyczały i klaskały. Dee jakimś cudem znowu dostała piłkę. Lydia obserwowała biegnącą przez boisko córkę. Ta z dłońmi jak talerze odebrała jej piłkę, Dee się jednak nie poddawała, zajadle goniła olbrzymkę. Nie bała się. Niczego w życiu się nie bała. Czemu miałaby się bać? Nikt nigdy jej nie uderzył. Życie nie miało szansy jej skrzywdzić. Nigdy nikogo nie straciła. Nie znała smutku, który pojawia się, gdy znika ktoś, kto jest ci bliski.
– Powiesz coś? – spytał Rick.
Lydia miała wiele do powiedzenia, ale nie zamierzała pokazywać się Rickowi od tej strony. Złej, brutalnej strony, którą znieczulała koką, a kiedy koka zaczęła ją wyniszczać – jedzeniem.
– Liddie?
Potrząsnęła głową. Po jej twarzy spłynęły łzy.
– Mam nadzieję, że cierpiał.
[1] Aluzja do serialu Orange Is the New Black, którego akcja dzieje się w żeńskim więzieniu, a więźniarki noszą pomarańczowe kombinezony. (Przyp. red.).
Tytuł oryginału: Pretty Girls
Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers, Nowy Jork 2015
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Joanna Stryjczyk
Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga
Korekta: Małgorzata Narewska
© 2015 by Karin Slaughter
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.Warszawa, 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: THINKSTOCKPHOTOS.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN: 978-83-276-1728-6
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com