Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
50 osób interesuje się tą książką
Cichy ośrodek wypoczynkowy w górach
Dla śledczego GBI Willa Trenta i lekarki sądowej Sary Linton ośrodek McAlpine Lodge jest idealnym miejscem na spędzenie miodowego miesiąca. Usytuowany z dala od cywilizacji, w otoczeniu pięknych gór, wydaje się doskonały do ucieczki od zgiełku codzienności, do bycia we dwoje… dopóki nocnej ciszy nie przetnie mrożący krew w żyłach krzyk.
Morderca jest wśród nich
Mercy McAlpine, menedżerka ośrodka, nie żyje. Szalejąca burza zalała jedyną drogę dojazdową do kompleksu wypoczynkowego, wiadomo więc, że mordercą musi być ktoś tutejszy. Ale gdy Will i Sara zaczynają przyglądać się rodzinie McAlpine’ów i pozostałym gościom, uświadamiają sobie, że wszyscy tutaj kłamią. Kłamią na temat swojej przeszłości. Okłamują swych bliskich. Oszukują nawet samych siebie.
Kto zabił Mercy McAlpine?
Wkrótce staje się jasne, że w McAlpine Lodge nie obowiązują normalne zasady, a Will i Sara będą musieli uważać na każdym kroku. Uwięzieni w ośrodku starają się rozwikłać istniejącą od kilkudziesięciu lat sieć tajemnic, by odkryć, co się stało z Mercy. A gdy zabójca szykuje się do ponownego ataku, poślubny wyjazd przemienia się w wyścig z czasem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 730
Tytuł oryginału: This Is Why We Lied
Pierwsze wydanie: HarperCollinsPublishers 2024
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Pamela Magierowska-Kobus
Projekt okładki oryginalnej: Claire Ward/HarperCollinsPublishers Ltd
Ilustracja na okładce: © Ute Klaphake/Trevillion Images (odbicie postaci); © Jarno Saren/Arcangel Images (kręgi na wodzie)
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech
Copyright © Karin Slaughter 2024
Mapa © Karin Slaughter 2024
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Will Trent is a trade mark of Karin Slaughter Publishing LLC.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-885-7
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Davidowi – za jego nieskończoną życzliwość i cierpliwość.
Will Trent przysiadł nad brzegiem jeziora, by zdjąć buty trekkingowe. Cyfry na jego zegarku jarzyły się w ciemności. Do północy została godzina. Z oddali dobiegało pohukiwanie sowy. Łagodny wietrzyk szeptał wśród drzew. Księżyc był idealnym kręgiem na nocnym niebie, a jego światło odbijało się od płynącej postaci. Sara Linton zmierzała w stronę pływającego pomostu. Przecinała delikatne fale, a jej ciało było skąpane w chłodnym, błękitnym blasku. Odwróciła się na plecy i uśmiechnęła do Willa, nieśpiesznie pracując rękami.
– Wchodzisz?
Nie zdołał odpowiedzieć. Wiedział, że Sara przywykła do chwil jego niezręcznego milczenia, lecz nie był to jeden z takich momentów. Po prostu odebrało mu mowę od samego patrzenia na nią. Myślał tylko o tym, o czym myślą wszyscy, widząc ich razem: co ona, do cholery, z nim robi? Jest tak diabelnie mądra, zabawna i piękna, a on po ciemku nie potrafi nawet rozsupłać własnej sznurówki.
Siłą ściągnął uparty but, gdy płynęła w jego kierunku. Jej długie kasztanowe włosy przylegały do głowy. Nagie ramiona kontrastowały z czernią fal. Rozebrała się przed wejściem do wody, wyśmiewając jego obawy. Wskakiwanie w samym środku nocy do jeziora, którego żadne z nich nie zna i gdy nikt nie wie, gdzie się znajdują, wydawało mu się złym pomysłem.
Ale jeszcze gorszym pomysłem zdało mu się niespełnienie życzenia nagiej kobiety, która prosi, by do niej dołączył.
Zdjął skarpetki i wstał, żeby rozpiąć spodnie. Kiedy zaczął się rozbierać, Sara gwizdnęła cicho, z uznaniem.
– Wow! – zawołała. – Trochę wolniej, proszę.
Roześmiał się, ale właściwie nie wiedział, co zrobić z uczuciem lekkości przepełniającym jego klatkę piersiową. Will nigdy nie doświadczył szczęścia, które trwałoby tak długo. Jasne, zdarzały mu się chwile radości – pierwszy pocałunek, pierwszy seks trwający dłużej niż trzy sekundy, ukończenie studiów, pierwsza prawdziwa wypłata czy dzień, w którym wreszcie udało mu się zakończyć poprzednie, fatalne małżeństwo.
Ale to było coś innego.
Will i Sara byli dwa dni po ślubie, a euforia, jaka ogarnęła go w trakcie ceremonii, nie wygasła. Przeciwnie, potęgowała się z każdą godziną. Sara uśmiechała się do niego albo śmiała z jakiegoś jego głupiego żartu, a serce Willa trzepotało niczym motyl. Miał świadomość, że nie są to męskie myśli, lecz sprawy dzieliły się dla niego na te, o których mówił, i na te, które zostawiał dla siebie. Między innymi właśnie dlatego czasami wolał niezręczną ciszę.
Sara krzyknęła z uznaniem, gdy przed wejściem do jeziora ostentacyjnie ściągnął koszulkę. Nie przywykł do chodzenia nago, zwłaszcza na świeżym powietrzu, zanurzył się więc znacznie szybciej, niż powinien. Jak na środek lata woda była zimna. Po skórze przebiegł mu dreszcz. Poczuł, jak muł nieprzyjemnie oblepia jego stopy. Ale potem Sara objęła go ramionami i przestał skarżyć się w myślach na cokolwiek.
– Hej – powiedział po prostu.
– Hej. – Odgarnęła mu włosy. – Pływałeś kiedyś w jeziorze?
– Nie z własnego wyboru – przyznał. – Na pewno jest tu bezpiecznie?
Zastanowiła się nad tym przez chwilę.
– Miedziogłowce są aktywne raczej o zmierzchu. A mokasyny błotne nie zapuszczają się tak daleko na północ.
Will nie brał pod uwagę węży. Dorastał w centrum Atlanty, wśród brudnego betonu i zużytych strzykawek. Sara spędziła młodość w miasteczku uniwersyteckim w wiejskim rejonie południowej Georgii, w otoczeniu przyrody.
I zapewne także węży.
– Muszę ci się do czegoś przyznać – stwierdziła. – Powiedziałam Mercy, że ją okłamaliśmy.
– Domyśliłem się – odparł Will. Wieczorny incydent z udziałem Mercy i jej rodziny nie należał do miłych. – Myślisz, że da sobie radę?
– Raczej tak. Jon wydaje się dobrym dzieckiem. – Sara pokręciła głową, jakby zniechęcona daremnością ich rozważań. – Życie nastolatka bywa trudne.
Will spróbował rozluźnić atmosferę.
– Mógłbym powiedzieć to i owo na temat dorastania w sierocińcu.
Przyłożyła palec do ust, co przetłumaczył sobie jako: mało zabawne.
– Spójrz w górę.
Zerknął posłusznie. Ogarnął go taki zachwyt, że zadarł głowę jeszcze mocniej. Nigdy nie widział na niebie tak jasnych gwiazd. A już na pewno nie tylu. Mrowie pojedynczych błyszczących punkcików jarzyło się na tle aksamitnej czerni nocy. Nie były przytłumione zanieczyszczeniem świetlnym. Nie przyćmiewały ich smog ani mgła. Napełnił płuca powietrzem. Poczuł, jak jego tętno zaczyna zwalniać. Ciszę przerywało tylko cykanie świerszczy. Jedynym sztucznym światłem był blask bijący z werandy przy odległym domostwie, głównym budynku tutejszego kompleksu.
W pewnym sensie pokochał to miejsce.
Pokonali osiem kilometrów w skalistym terenie, by dotrzeć do górskiego pensjonatu o nazwie McAlpine Family Lodge. Obiekt istniał bardzo długo, Will słyszał o nim już jako dziecko i marzył o tym, by któregoś dnia się tu wybrać. Spływy kajakowe, paddleboarding[1], jazda na rowerach górskich, piesze wędrówki, pałaszowanie s’moresów[2] przy ognisku. Fakt, że odbył tę podróż z Sarą i był szczęśliwym żonatym mężczyzną podczas miesiąca miodowego, zdumiewał go bardziej niż wszystkie gwiazdy na niebie.
– W miejscach takich jak to wystarczy trochę poskrobać pozłotko, by wyszły na jaw różne złe rzeczy – zauważyła Sara.
Will był pewien, że wciąż myśli o Mercy. Ostra sprzeczka z synem. Zimna reakcja rodziców. Jej godny pożałowania brat. I totalny palant w postaci byłego męża. Ekscentryczna ciotka. A do tego inni goście ze swoimi problemami, które wyolbrzymił alkohol lejący się strumieniami podczas wspólnej kolacji. To zaś przypomniało Willowi, że gdy marzył o tym miejscu w dzieciństwie, nie spodziewał się tutaj innych ludzi. A zwłaszcza pewnego dupka.
– Wiem, co ci chodzi po głowie – dodała Sara. – Dlatego skłamaliśmy.
Niezupełnie właśnie to zamierzał powiedzieć, ale było blisko.
Will był agentem specjalnym w Biurze Śledczym stanu Georgia, nazywanym na ogół po prostu GBI. Sara ukończyła pediatrię, a obecnie pracowała w GBI jako lekarz sądowy. Obydwa zajęcia zwykle wiązały się z długimi rozmowami z nieznajomymi, wśród których rzadko zdarzali się dobrzy ludzie, za to całkiem sporo bardzo złych. Nieprzyznawanie się do swoich profesji w trakcie miesiąca miodowego zdawało się Sarze i Willowi dobrym pomysłem.
Jednak trzymanie w tajemnicy tego, kim się jest, nie powstrzymuje od bycia tą osobą. Oboje należeli do ludzi, którym leży na sercu los innych. Chodziło zwłaszcza o Mercy. Wydawało się, że cały świat zwrócił się przeciwko niej. Will wiedział, ile potrzeba siły, by iść przed siebie z uniesioną głową, gdy wszyscy próbują ciągnąć cię w dół.
– Hej… – Sara przytuliła go mocniej i objęła nogami w pasie. – Muszę ci się przyznać jeszcze do czegoś.
Will uśmiechnął się, ponieważ ona się uśmiechała. Motylki w jego brzuchu rozpoczęły swój taniec. Potem poruszyły się także inne rzeczy, bo czuł bijące od niej ciepło.
– Co to takiego? – zapytał.
– Nie mogę się tobą nasycić. – Sara powędrowała pocałunkami w górę jego szyi, lekko przygryzając skórę, by skłonić go do reakcji. Dreszcze wróciły. Łaskoczący ucho ciepły oddech napełnił mózg Willa pożądaniem. Pozwolił dłoni powoli się zsunąć. Ten gest sprawił, że Sara na chwilę wstrzymała oddech. Czuł na torsie dotyk jej piersi.
Wtem nocne powietrze przeszył ostry, donośny krzyk.
– Will… – Sara cała się spięła. – Co to było?
Nie miał pojęcia. Nie potrafił nawet stwierdzić, czy to człowiek, czy zwierzę. Krzyk brzmiał przenikliwie, mroził krew w żyłach. Nie był słowem ani wołaniem o pomoc, ale wyrazem skrajnego przerażenia. Tym rodzajem dźwięku, który sprawia, że pierwotna część mózgu przełącza się w tryb walki lub ucieczki.
Will nie był stworzony do ucieczki.
Chwycił Sarę za rękę i szybko ruszyli w stronę brzegu. Pozbierał swoje ubrania i podał Sarze jej rzeczy. Założywszy koszulę, spojrzał w stronę wody. Pamiętał z mapy, że jezioro przypomina kształtem śpiącego bałwana, który o coś się oparł. Kąpielisko znajdowało się na jego głowie, a linia brzegowa niknęła w ciemności gdzieś w okolicach brzucha. Dźwięk był trudny do zlokalizowania. Jego oczywistym źródłem zdawało się miejsce, w którym przebywali ludzie. W kompleksie wypoczynkowym nocowały jeszcze cztery inne pary i samotny mężczyzna. Rodzina McAlpine’ów mieszkała w głównym budynku. Pomijając Willa i Sarę, goście zajmowali pięć z dziesięciu domków, które otaczały go półokręgiem. Łącznie na terenie kompleksu przebywało osiemnaście osób.
Krzyknąć mogła każda z nich.
– Para kłócąca się przy kolacji – powiedziała Sara, zapinając guziki sukienki. – Dentystka była kompletnie wstawiona. A informatyk…
– A ten samotny facet? – Will naciągał bojówki na mokre nogi. – Ten, który naprzykrzał się Mercy?
– Chuck – przypomniała Sara. – Prawnik z kolei był obleśny. Swoją drogą, jakim cudem zdobył dostęp do wi-fi?
– Jego żona z bzikiem na punkcie koni irytowała wszystkich. – Will wsunął bose stopy w buty. Skarpetki powędrowały do kieszeni. – Kombinatorzy od aplikacji coś knują.
– A co z Szakalem?
Will uniósł wzrok znad sznurowadła.
– Kochanie? – Sara odwróciła stopą sandały, by je założyć. – Czy…
Zrezygnował z wiązania sznurówki. Nie chciał rozmawiać o Szakalu.
– Gotowa?
Ruszyli ścieżką. Niesiony zastrzykiem energii Will podkręcał tempo, aż Sara zaczęła zostawać w tyle. Była bardzo wysportowana, ale jej obuwie nadawało się do spacerów, nie do biegania.
Przystanął i odwrócił się do niej.
– Czy mogę cię tu…
– Idź – nie pozwoliła mu dokończyć. – Dogonię cię.
Will zszedł ze ścieżki i ruszył przez las na przestrzał. Kierując się światłem na werandzie niczym gwiazdą przewodnią, rozsuwał rękami gałęzie i kolczaste pnącza, które zaczepiały o rękawy koszuli. Mokre stopy nieprzyjemnie ocierały się o wnętrze butów. Niezawiązanie sznurowadła było błędem. Przez chwilę chciał się zatrzymać, ale wtedy wiatr zmienił kierunek i przyniósł zapach kojarzący się z miedzianymi monetami. Will nie był pewien, czy naprawdę poczuł krew, czy też jego policyjny mózg podsuwał mu wspomnienia sensoryczne z miejsc zbrodni z przeszłości.
Wrzask mógł pochodzić od zwierzęcia.
Nawet Sara nie była pewna jego źródła. Will był przekonany jedynie co do tego, że istota, która wydała ten dźwięk, bała się o swoje życie. Kojot. Ryś. Niedźwiedź. Te lasy były pełne stworzeń mogących wzbudzić w innym zwierzęciu taką panikę.
Zareagowali przesadnie?
Przestał brnąć przez zarośla i odwrócił się, aby zlokalizować ścieżkę. Orientował się, gdzie jest Sara, nie dlatego, że ją widział, lecz po odgłosie jej sandałków na żwirze. Znajdowała się w połowie drogi między głównym budynkiem a jeziorem. Ich domek mieścił się na drugim końcu kompleksu. Prawdopodobnie próbowała ułożyć w głowie jakiś plan. Czy w pozostałych domkach paliło się światło? Czy powinna zacząć pukać do drzwi? A może przyszło jej też na myśl to samo, co Willowi: ponieważ w określony sposób zarabiają na życie, wykazali się nadgorliwością, dzięki czemu za jakiś czas opowiedzą siostrze Sary zabawną historię o tym, jak to usłyszeli zwierzę wydające z siebie pełen grozy przedśmiertny wrzask i popędzili zbadać sprawę, zamiast uprawiać gorący seks w jeziorze.
Jednak Willowi wcale nie było do śmiechu. Pot posklejał mu włosy na głowie. Z tyłu pięty zrobił się pęcherz. Krew płynęła z czoła w miejscu, gdzie kolczaste pnącze rozcięło skórę. Wsłuchał się w panującą w lesie ciszę. Umilkły nawet świerszcze. Uderzył dłonią w bok szyi, gdzie ukąsił go jakiś owad. Coś przemykało w koronach drzew.
Może jednak wcale tego miejsca nie kochał?
Co gorsza, gdzieś w głębi duszy obwiniał za wszystko Szakala. Począwszy od czasów, gdy obaj byli dziećmi, w życiu Willa nigdy nic się nie układało, kiedy ten dupek był w pobliżu. Sadystyczny kutas zawsze był chodzącym symbolem pecha.
Will potarł twarz dłońmi, jakby chciał wymazać z umysłu wszelkie myśli o Szakalu. Dzieciństwo dawno zostało za nimi. Will był teraz dorosłym mężczyzną w trakcie miesiąca miodowego.
Ruszył z powrotem w stronę Sary. A przynajmniej w kierunku, w którym jego zdaniem się udała. W ciemności stracił poczucie przestrzeni i czasu. Nie wiedział, jak długo przedzierał się przez las niczym przez tor przeszkód. Wędrówka w zaroślach okazała się o wiele trudniejsza bez adrenaliny, która pchała go naprzód pomimo kaleczących twarz pnączy. Will po cichu opracował swój własny plan. Postanowił cofnąć się na ścieżkę, założyć skarpety i zawiązać sznurowadło, żeby nie utykać przez resztę tygodnia. A potem odnaleźć swoją piękną żonę, zabrać ją do domku i wrócić do tego, co przerwali.
– Pomocy!
Will zamarł.
Tym razem nie miał żadnych wątpliwości. Krzyk był na tyle wyraźny, by stwierdzić, że pochodzi z ust kobiety.
Krzyknęła raz jeszcze:
– Proszę!
Zawrócił i puścił się pędem w stronę jeziora. Dźwięk dochodził z przeciwnej strony kąpieliska, z okolic dolnej części bałwana. Spuścił głowę. Szybko przebierał nogami. Pulsowanie krwi w jego uszach mieszało się z echem krzyków. Zarośla wkrótce przemieniły się w gęsty las. Nisko wiszące gałęzie smagały po rękach. Wokół twarzy roiły się komary. Nagle stracił grunt pod nogami i wylądował na krawędzi stopy, a kostka mocno się wykręciła.
Zignorował ostry ból, zmuszając się do dalszego marszu. Próbował zapanować nad szalejącą adrenaliną. Musiał zwolnić tempo. Kompleks znajdował się na większej wysokości niż jezioro. Nieopodal jadalni teren dość raptownie opadał. Will odnalazł koniec szlaku, który nazywali tutaj Pętlą, i podążył kolejną wijącą się zygzakiem ścieżką w dół. Jego serce wciąż biło jak szalone. W głowie kłębiło się od oskarżeń. Powinien był słuchać instynktu od samego początku. Powinien był się domyślić. Mdliło go na myśl o tym, co zastanie, bo ta kobieta krzyczała w obawie o życie, a nie ma drapieżnika okrutniejszego niż człowiek.
Zakaszlał, gdy powietrze zgęstniało od dymu. Światło księżyca przedarło się przez drzewa w samą porę, by ujawnić uskok terenu. Will wyszedł na otwartą przestrzeń. Ziemia była usłana puszkami po piwie i niedopałkami papierosów. Wszędzie walały się narzędzia. Will pokręcił głową, mijając kozły do piłowania drewna, przedłużacze i przewrócony na bok generator. Zauważył trzy chatki w różnych stadiach remontu. Dach jednej z nich przykrywała plandeka. Okna drugiej były zabite deskami. Trzecia płonęła. Spomiędzy tworzących ściany belek wypełzały żywe jęzory ognia. Drzwi były uchylone. Zza rozbitej szyby unosił się dym. Dach nie wyglądał, jakby miał długo wytrzymać.
Wołanie o pomoc. Ogień.
Ktoś musiał być w środku.
Will nabrał powietrza do płuc, wbiegł po schodkach na ganek i kopniakiem otworzył uchylone drzwi. Fala gorąca wysuszyła mu spojówki. Wszystkie okna, oprócz jednego, były zasłonięte deskami. Jedyne światło dawał ogień. Przemierzając salon, przykucnął, aby uniknąć unoszących się wyżej kłębów dymu. Dotarł do maleńkiej kuchni. Potem do łazienki z miejscem na niedużą wannę i do małego schowka. Zaczęły go piec płuca. Brakowało mu tchu. Kierując się do sypialni, mimowolnie wciągnął do ust gęsty dym. Nie było drzwi. Żadnych sprzętów. Żadnej szafy. Tylna ściana chatki została rozebrana do pionowych podpór.
Były rozstawione zbyt wąsko, by mógł się przez nie przecisnąć.
Will usłyszał donośny zgrzyt przedzierający się przez trzask płomieni. Pobiegł z powrotem do salonu. Teraz płonął już cały sufit, ogień trawił belki nośne. Dach się zapadał. Posypały się kawałki płonącego drewna. Will ledwie widział przez dym.
Drzwi wejściowe były za daleko. Ruszył w stronę rozbitego okna, w ostatniej chwili uskakując przed spadającymi z dachu szczątkami. Przewrócił się na podłogę. Jego ciałem targnął ostry kaszel. Skóra naprężyła się pod wpływem gorąca. Spróbował wstać, ale udało mu się podnieść jedynie na kolana i dłonie, po czym wypluł strzęp czarnej sadzy. Ciekło mu z nosa. Pot spływał po twarzy. Znowu zakaszlał. Płuca bolały jak wypełnione potłuczonym szkłem. Przywarł czołem do podłogi, brudząc błotem osmalone brwi. Gwałtownie wciągnął powietrze.
Miedź.
Will usiadł.
Wśród funkcjonariuszy policji panuje przekonanie, że da się wyczuć żelazo we krwi, gdy zetknie się ona z tlenem. To nieprawda. Ten charakterystyczny zapach wymaga zajścia innej reakcji chemicznej. Na miejscach zbrodni wyzwalają go zwykle zawarte w skórze tłuszcze. Woń staje się silniejsza w obecności wody.
Will spojrzał na jezioro. Rozmazywał mu się wzrok. Otarł z oczu błoto i pot. Siłą woli opanował kolejny atak kaszlu.
W oddali rozpoznał znajomo wyglądające buty marki Nike.
Poplamione krwią dżinsy ściągnięte poniżej kolan.
Ręce rozrzucone na boki.
Ciało leżało twarzą do góry, częściowo zanurzone w wodzie.
Widok sparaliżował go w jednej chwili. Chodziło o blask księżyca nadający skórze woskowy, bladoniebieski odcień. Może przez nieudany żart o dorastaniu w sierocińcu, a może przez wciąż żywe emocje związane z nieobecnością rodziny przy jego boku podczas uroczystości ślubnej, Willowi przypomniała się matka.
O ile wiedział, istniały tylko dwa zdjęcia dokumentujące jej krótkie, zaledwie siedemnastoletnie życie. Jedno było policyjną fotografią zrobioną po jej aresztowaniu na rok przed przyjściem Willa na świat. Drugie wykonał lekarz sądowy, który przeprowadzał sekcję zwłok. Fotka z polaroidu. Wyblakła. Woskowy błękit skóry jego matki miał ten sam odcień, co skóra martwej kobiety leżącej sześć metrów dalej.
Will podźwignął się i pokuśtykał w stronę ciała.
Nie miał żadnych wątpliwości, że ujrzy twarz własnej matki, choć intuicja zdążyła mu już podpowiedzieć, kogo znajdzie. Mimo to gdy stanął nad ciałem i przekonał się, że ma słuszność, w najciemniejszym zakątku jego serca pojawiła się nowa rysa.
Kolejna stracona kobieta. Kolejny syn, który będzie dorastał bez matki.
Mercy McAlpine leżała w płytkiej wodzie, a napływające fale delikatnie poruszały jej rękami. Głowa opierała się na skupisku kamieni, które utrzymywało jej nos i usta nad taflą jeziora. Unoszące się na wodzie pasma jasnych włosów tworzyły eteryczny efekt upadłego anioła lub gasnącej gwiazdy.
Przyczyna śmierci nie stanowiła tajemnicy. Will widział, że Mercy została wielokrotnie dźgnięta nożem. Biała, zapinana na guziki koszula, którą miała na sobie podczas kolacji, ginęła w krwawej jatce na jej piersiach. Woda obmyła niektóre rany. Dostrzegł potworne wyżłobienia na jej ramieniu w miejscu, gdzie napastnik obrócił nóż. Prostokątne ciemnoczerwone ślady świadczyły o tym, że jedyną rzeczą, która powstrzymała ostrze przed dalszym zagłębieniem się, była rękojeść.
W trakcie swojej kariery zawodowej Will widział niejedną przerażającą scenę zbrodni, ale ta kobieta zaledwie godzinę temu żyła, chodziła, żartowała, flirtowała, kłóciła się z nadąsanym synem i toksyczną rodziną, a teraz była martwa. Nigdy nie zdoła naprawić relacji ze swoim dzieckiem. Nigdy nie zobaczy, jak zakochuje się po raz pierwszy. Nie usiądzie w pierwszym rzędzie, patrząc, jak poślubia miłość swojego życia. Nie będzie wspólnych świąt, obchodzenia urodzin, cieszenia się z ukończenia kolejnej szkoły i spędzonych razem sielskich chwil.
Jedyne, co pozostanie Jonowi, to poczucie bolesnej straty wywołane jej nieobecnością.
Will pozwolił sobie na kilka chwil smutku, nim wszedł w tryby tego, w czym został wyszkolony. Uważnie rozejrzał się po lesie, badając, czy zabójcy nie ma w okolicy. Sprawdził, czy narzędzie zbrodni nie leży gdzieś w pobliżu. Napastnik zabrał ze sobą nóż. Will ponownie wbił wzrok w las. Nadstawił uszu na podejrzane dźwięki. Przełknął zalegające mu w gardle resztki sadzy i żółć. Uklęknął obok Mercy. Przyłożył palce do boku jej szyi, by sprawdzić puls.
Poczuł bicie serca.
Ona żyła.
– Mercy? – Will delikatnie obrócił jej głowę w swoją stronę. Oczy miała szeroko otwarte, białka lśniły jak wypolerowany marmur. Nadał głosowi stanowcze brzmienie. – Kto ci to zrobił?
Usłyszał świst, który nie wydobywał się jednak z jej nosa ani ust. To płuca Mercy próbowały nabrać powietrza przez otwarte rany w klatce piersiowej.
– Mercy. – Ujął jej twarz w dłonie. – Mercy McAlpine. Nazywam się Will Trent. Jestem agentem Biura Śledczego stanu Georgia. Spójrz na mnie.
Jej powieki zaczęły drgać.
– Spójrz na mnie, Mercy – zażądał Will. – Spójrz na mnie.
Jej oczy na chwilę zaszły mgłą. Źrenice się rozszerzyły. Minęło kilka długich sekund, może nawet minuta, nim wreszcie udało się jej skupić na twarzy Willa. Dostrzegł iskrę świadczącą o tym, że go poznaje; potem przypływ strachu. Wróciła do swojego ciała przepełniona przerażeniem i bólem.
– Wyjdziesz z tego. – Will zaczął wstawać. – Sprowadzę pomoc.
Mercy chwyciła go za kołnierzyk i pociągnęła z powrotem w dół. Spojrzała na niego bardzo, bardzo uważnie. Oboje wiedzieli, że z tego nie wyjdzie. Zamiast panikować, zamiast pozwolić mu odejść, postanowiła go zatrzymać. Zaczęła koncentrować się na ostatnich przeżyciach. Ostatnich słowach wypowiedzianych do rodziny, kłótni z synem.
– J… Jon… powiedz mu… powiedz mu… że musi… uciec…
Will patrzył, jak jej powieki znowu zaczynają trzepotać. Nie zamierzał nic mówić Jonowi. Mercy mogła sama przekazać synowi swoje ostatnie słowa.
– Sara! – krzyknął. – Sprowadź Jona! Szybko!
– Nnnie… – Mercy dygotała. Zaczynała się agonia. – Jon… nie może… zostać… zabierzcie go…
– Posłuchaj – powiedział Will. – Daj swojemu synowi szansę na pożegnanie.
– Kocham… – odparła. – Tak… bardzo… go kocham.
– Mercy, proszę, zostań ze mną jeszcze przez chwilę. – Will usłyszał drżenie we własnym głosie. – Sara przyprowadzi Jona. Musi cię zobaczyć, zanim…
– Prze…praszam.
– Nie przepraszaj – zaprotestował. – Po prostu zostań ze mną. Proszę. Przypomnij sobie ostatnią rzecz, którą powiedział ci Jon. To nie może się tak skończyć. Wiesz, że nie ma w nim nienawiści do ciebie. Nie chciał twojej śmierci. Nie zostawiaj go z tym. Proszę.
– Wybacz… mu… – Zakaszlała, tryskając kropelkami krwi. – Wybacz.
– Powiedz mu to sama. Jon musi to usłyszeć od ciebie.
Dłoń Mercy zacisnęła się w pięść na jego koszuli. Przyciągnęła go jeszcze bliżej.
– Wybacz… mu.
– Mercy, proszę, nie… – Głos Willa się załamał. Odchodziła za szybko. Nagle uświadomił sobie, co ujrzałby Jon, gdyby Sara rzeczywiście go tutaj sprowadziła. To nie był dobry moment na pożegnanie. Żaden młody człowiek nie powinien nosić w pamięci obrazu tak potwornej śmierci własnej matki.
Z trudem przełknął smutek.
– Dobrze. Przekażę Jonowi. Obiecuję.
Mercy potraktowała tę obietnicę jak pozwolenie.
Jej ciało zwiotczało. Puściła jego kołnierzyk. Will patrzył, jak dłoń Mercy opada i faluje łagodnie, zanurzając się w wodzie. Drżenie ustało. Jej usta pozostały szeroko otwarte. Ciało opuściło powolne, pełne bólu ostatnie westchnienie. Will czekał na kolejny chrapliwy oddech, ale jej klatka piersiowa zamarła.
Spanikował w zapadłej nagle ciszy. Nie mógł pozwolić jej odejść. Sara była lekarzem. Mogła ocalić Mercy. Sprowadzić Jona, który zyska ostatnią szansę na pożegnanie.
– Sara!
Głos Willa poniósł się echem po jeziorze. Zerwał koszulę i zakrył rany Mercy. Jon nie zobaczy wyrządzonych jej krzywd. Ujrzy tylko twarz matki. Dowie się, że go kochała. Nie będzie musiał spędzać reszty życia na zastanawianiu się, co by było, gdyby.
– Mercy? – Will potrząsnął nią tak mocno, że jej głowa opadła na bok. – Mercy?!
Uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Jej skóra była lodowata. Nie została w niej ani odrobina ciepła. Krew przestała krążyć. Nie oddychała. Nie wyczuwał pulsu. Rozpoczął resuscytację. Splótł dłonie, położył je na klatce piersiowej Mercy, napiął ramiona i naparł całym ciężarem.
Ból przeszył jego dłoń niczym ładunek elektryczny. Próbował się cofnąć, ale coś mu nie pozwalało.
– Przestań! – Sara pojawiła się nie wiadomo skąd. Schwyciła jego ręce i przycisnęła do piersi Mercy. – Nie ruszaj się. Przetniesz nerwy.
Dopiero po chwili zorientował się, że Sarze nie chodzi o Mercy, lecz o niego.
Spojrzał w dół. Jego mózg nie znajdował żadnego wytłumaczenia dla tego, co zobaczył. Powoli wracał do zmysłów. Ujrzał przed sobą narzędzie zbrodni. Atak musiał być szaleńczy, potwornie gwałtowny, nacechowany wściekłością. Zabójca nie ograniczył się do dźgnięcia Mercy w klatkę piersiową. Zaatakował także od tyłu, wbijając broń w jej plecy z taką siłą, że rękojeść się odłamała. Ostrze wciąż tkwiło w piersi Mercy.
Will nadział się dłonią na złamany nóż.
[1] Inaczej SUP (od ang. stand up paddle ) – rodzaj sportu wodnego uprawianego na specjalnej desce, nieco przypominającej deskę do windsurfingu, z użyciem wiosła z jednym piórem, czyli pagaja (przyp. tłum.).
[2] S’more – amerykański przysmak; rodzaj „kanapki” z krakersów, czekolady i słodkiej pianki marshmallow (przyp. tłum.).
Dwanaście godzin przed morderstwem
Mercy McAlpine wpatrywała się w sufit, myśląc o minionym tygodniu. Wszystkie dziesięć par wymeldowało się rano. Pięć nowych miało przyjechać dzisiaj. Pięć kolejnych zjawi się w czwartek, więc w weekend znowu będą mieli komplet. Musiała umieścić rzeczy poszczególnych gości we właściwych domkach. Tego dnia rano spedytor wyładował ostatnie bagaże na parkingu. Będzie też musiała wymyślić, jak postąpić z gamoniowatym przyjacielem swego brata, który co rusz pojawiał się na ich progu jak bezpański pies. Trzeba powiadomić personel kuchni, że Chuck znowu tu jest, ponieważ ma alergię na orzeszki ziemne. A może wcale nie trzeba, bo to szansa, że poziom idiotyzmu w jej życiu zmaleje o mniej więcej połowę.
Przyczyna drugiej połowy właśnie leżała na niej. Dave sapał jak pociąg parowy, który nie zdoła dojechać do końca tunelu. Miał wybałuszone oczy i krwiste rumieńce na policzkach. Pięć minut temu Mercy przeżyła cichy orgazm. Pewnie powinna była mu o tym powiedzieć, ale nie cierpiała dawać mu satysfakcji.
Odwróciła głowę, próbując spojrzeć na zegar przy łóżku. Leżeli w domku numer pięć, na podłodze, bo dla Dave’a nie warto było ponownie zmieniać pościeli. Południe musiało być blisko. Mercy nie mogła się spóźnić na rodzinne spotkanie. Około czternastej zaczną się schodzić goście. Trzeba zadzwonić tu i tam. Dwie pary poprosiły o masaże. Kolejna w ostatniej chwili zapisała się na spływ kajakowy. Mercy musiała się też upewnić, że stadnina będzie gotowa na przyjęcie gości o odpowiedniej porze. Powinna raz jeszcze zerknąć na prognozę pogody, aby sprawdzić, czy burza nadal zmierza w ich stronę. Dostawca przywiózł nektarynki zamiast brzoskwiń. Naprawdę sądził, że nie dostrzeże różnicy?
– Merce? – Dave wciąż rytmicznie się poruszał, ale wyczuła rezygnację w jego głosie. – Myślę, że dłużej nie dam rady.
Poklepała go po ramieniu, zwalniając ze służby. Wymęczone przyrodzenie Dave’a opadło na jej nogę, gdy odwrócił się na plecy. Wbił wzrok w sufit. Spojrzała na niego. Dopiero co skończył trzydzieści pięć lat, a wyglądał na osiemdziesiąt. Miał zaczerwienione, załzawione oczy. Nos poprzecinany siatką popękanych naczynek. Świszczący oddech. Znowu zaczął palić. Najwyraźniej alkohol i prochy nie zabijały go wystarczająco szybko.
– Przepraszam – powiedział.
Mercy nie czuła potrzeby odpowiadać. Powtarzali tę scenę tyle razy, że jej słowa unosiły się wokół niczym echo:
Może gdybyś nie był naćpany… może gdybyś nie był pijany… może gdybyś nie był bezwartościowym śmieciem… może gdybym nie była samotną idiotką, która pieprzy się ze swoim przegranym eksmężem na podłodze…
– Chcesz, żebym… – Wskazał gestem na dół.
– Nie trzeba.
Dave się roześmiał.
– Jesteś jedyną kobietą, jaką znam, która udaje brak orgazmu.
Mercy nie zamierzała z nim żartować. Ciągle narzekała na jego durne życiowe wybory, a jednak wciąż uprawiała z nim seks, bo nie czuła się wiele lepsza. Naciągnęła dżinsy. Ledwie dopięła guzik; ostatnio przytyła kilka kilogramów. Oprócz spodni nie zdjęła niczego, jeśli nie liczyć butów. Nike w kolorze lawendy stały obok jego skrzynki z narzędziami niczym przypomnienie: „Musisz naprawić tę toaletę przed trzecią, zanim przyjadą goście”.
– Jasne, szefowo. – Dave przekręcił się na bok, niemrawo przygotowując się do wstania. Nigdy się nie śpieszył. – Możesz mi pożyczyć trochę forsy?
– Odlicz sobie z alimentów.
Skrzywił się. Zalegał od szesnastu lat.
– Co zrobiłeś z pieniędzmi, które Papa dał ci na remont domków kawalerskich? – zapytała.
– To był depozyt. – Dave wstał z głośnym trzaśnięciem kolana. – Musiałem kupić materiały.
Założyła, że większość „materiałów” pochodzi od jego dilera albo bukmachera.
– Kawałek brezentu i używany generator nie kosztują tysiąca dolarów.
– Daj spokój, Mercy Mac.
Westchnęła głośno, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Blizna przecinająca jej twarz czerwieniła się na tle bladej skóry. Włosy nadal były mocno ściągnięte do tyłu. Koszula nawet się nie pogniotła. Wyglądała dokładnie tak, jak wygląda kobieta, która właśnie przeżyła najmniej satysfakcjonujący orgazm życia z najbardziej rozczarowującym mężczyzną świata.
– Co sądzisz o tej inwestycji? – zapytał Dave.
– Moim zdaniem Papa zrobi, co sam uzna za słuszne.
– Nie pytam jego.
Spojrzała na Dave’a w lustrze. Przy śniadaniu ojciec przekazał informację o bogatych inwestorach. Ponieważ nie konsultował się wcześniej z Mercy w tej sprawie, doszła do wniosku, że przypomina jej w ten sposób, kto naprawdę wciąż tutaj rządzi. Pensjonat był własnością rodziny McAlpine’ów od siedmiu pokoleń. W przeszłości zdarzały im się drobne pożyczki, zwykle od długoletnich gości, którym zależało na tym, by biznes nie upadł. Pomagali w naprawie dachów, zakupie nowych bojlerów, a raz wymienili nawet linię energetyczną docierającą tu z głównej drogi. Ale ta propozycja brzmiała o wiele poważniej. Papa powiedział, że pieniędzy od inwestorów wystarczy na rozbudowanie głównego kompleksu.
– Myślę, że to dobry pomysł – odparła Mercy. – Stare obozowisko znajduje się w najlepszym miejscu posiadłości. Moglibyśmy tam postawić większe domki, zacząć promować wesela i zjazdy rodzinne.
– Nadal będziesz wtedy nazywać je pedoobozem?
Mercy roześmiała się wbrew sobie. Obóz Awinita rozciągał się na terenie czterdziestu hektarów, dawał dostęp do jeziora i strumienia pełnego pstrągów, a przy tym zapewniał obłędny widok na góry. Ta ziemia niezawodnie przynosiła zyski jeszcze piętnaście lat temu, dopóki kolejnymi organizacjami, które ją dzierżawiły – od skautów po przedstawicieli Południowej Konwencji Baptystycznej – nie wstrząsnęły pedofilskie skandale. Nie wiadomo, ile dzieci ucierpiało. Jedynym wyjściem było zamknięcie obozowiska, zanim zła sława nie rzuci się cieniem na pensjonat.
– Nie wiem, co o tym sądzić – przyznał Dave. – Większość tych gruntów jest objęta ochroną. Tak naprawdę nie możemy budować niczego od miejsca, w którym potok wpada do jeziora. Poza tym wątpię, żeby Papa pozwolił komukolwiek decydować o sposobie wydania tych pieniędzy.
Mercy przytoczyła słowa ojca:
– Na znaku przy drodze widnieje tylko jedno nazwisko.
– To także twoje nazwisko – zauważył Dave. – Robisz kawał dobrej roboty, zarządzając tym miejscem. Miałaś rację co do modernizacji łazienek. Ściągnięcie tu tych marmurów było trudne, ale robią wrażenie. Baterie i wanny wyglądają jak w folderach. Goście są skłonni głębiej sięgnąć do kieszeni. Chcą wracać. Ci inwestorzy nie oferowaliby żadnych pieniędzy, gdyby nie to, czego tutaj dokonałaś.
Mercy oparła się pokusie puszenia się z dumy. W jej rodzinie trudno było zapracować na komplement. Nikt nie zająknął się nawet słowem o akcentach kolorystycznych na ścianach domków, o kawiarni czy stojących na parapetach skrzynkach pełnych kwiatów, dzięki którym goście mogli poczuć się jak w bajce.
– Jeśli odpowiednio wydamy te pieniądze, ludzie zapłacą dwa, a może nawet trzy razy więcej niż teraz – stwierdziła. – Zwłaszcza jeśli doprowadzimy tu przejezdną drogę, zamiast zmuszać ich do pieszej wędrówki. Moglibyśmy nawet kupić kilka quadów i robić wypady na drugi koniec jeziora. A tam jest pięknie.
– Pięknie, pełna zgoda. – Przez większość czasu Dave nie ruszał się z placu budowy, rzekomo zajmując się renowacją trzech najstarszych domków. – Co Bitty sądzi na temat tych pieniędzy?
Mercy domyślała się, że jej matka jak zwykle stanie po stronie ojca, lecz skwitowała to krótko:
– Jestem pewna, że dowiedziałbyś się przede mną.
– Nie pisnęła ani słowem. – Dave wzruszył ramionami. Wiedział, że Bitty w końcu mu się zwierzy. Kochała go bardziej niż rodzone dzieci. – Jeśli chodzi o mnie, więcej nie zawsze znaczy lepiej.
Ale Mercy liczyła właśnie na więcej. Gdy pierwszy szok po usłyszeniu tej wiadomości minął, wpadła na pewien pomysł. Nagły przypływ gotówki mógłby nieźle namieszać w jej życiu. A ona miała dość brnięcia w ruchomych piaskach.
– Mogłoby się bardzo wiele zmienić – orzekł Dave.
Oparła się plecami o komodę i obrzuciła go spojrzeniem.
– A czy byłoby źle, gdyby sprawy przybrały trochę inny obrót?
Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Pytanie miało duży ciężar gatunkowy. Zignorowała przekrwione oczy i czerwony nos Dave’a, widząc w nim znów osiemnastoletniego chłopca, który obiecywał, że pomoże jej się stąd wyrwać. Później przypomniała sobie o wypadku samochodowym, który zmasakrował jej twarz. Rehabilitacja. Potem kolejna. Walka o opiekę nad Jonem. Wisząca nad nią jak miecz Damoklesa groźba, że nie da sobie rady. I nieustannie prześladujące ją rozczarowanie.
Leżący na stoliku nocnym telefon zabrzęczał. Dave zerknął na powiadomienie.
– Ktoś jest na początku szlaku.
Mercy odblokowała ekran. Kamera znajdowała się na parkingu, co oznaczało, że mają dwie godziny, zanim pierwsi goście pokonają osiem kilometrów dzielących ich od kwater. Może nawet niecałe dwie godziny. Nic nie wskazywało na to, by akurat tym dwojgu szlak miał sprawiać jakiekolwiek trudności. Wysoki i szczupły mężczyzna był zbudowany jak biegacz, a kobieta z długimi, kręconymi rudymi włosami miała plecak, który raczej niejedno już widział.
Przed wejściem na szlak para namiętnie się pocałowała. Mercy poczuła ukłucie zazdrości, gdy wzięli się za ręce. Mężczyzna niemal nie spuszczał swojej partnerki z oczu, a ona nie pozostawała mu dłużna. W pewnej chwili oboje się roześmiali, jakby sobie uświadomili, że zachowują się jak para szaleńczo zakochanych nastolatków.
– Koleś ma chyba świra na jej punkcie – orzekł Dave.
Zazdrość Mercy nasiliła się.
– A ona na jego.
– Przyjechali bmw – zauważył. – To ci inwestorzy?
– Bogaci ludzie nie bywają aż tak szczęśliwi. To chyba ci nowożeńcy, Will i Sara.
Dave spojrzał na ekran uważniej, choć para stała już tyłem do kamery.
– Wiesz, czym się zajmują zawodowo?
– On jest mechanikiem, a ona nauczycielką chemii.
– Skąd są?
– Z Atlanty.
– Z prawdziwej Atlanty czy okolic?
– Nie mam pojęcia, Dave. Atlanta to Atlanta.
Podszedł do okna. Obserwowała, jak patrzy na główną siedzibę poprzez środkową część kompleksu. Wyczuwała, że coś wytrąciło go z równowagi, lecz nie znalazła w sobie odwagi, by o to zapytać. Mercy poświęcała Dave’owi czas. Próbowała mu pomóc. Próbowała wyprowadzić go na prostą. Próbowała kochać na tyle mocno, na ile powinna. Próbowała być dla niego wystarczająco dobra. Przede wszystkim jednak za wszelką cenę próbowała nie utonąć w ruchomych piaskach jego potrzeb.
Ludzie uważali go za luzaka i imprezowicza, lecz Mercy wiedziała, że jest na wskroś przeżarty gniewem. Gdyby był oazą spokoju, nie zostałby nałogowcem. Pierwsze jedenaście lat życia spędził w przytułkach. Kiedy uciekł, nikt nie zadał sobie trudu, by go poszukać. Kręcił się po ich terenie, aż wreszcie ojciec Mercy natknął się na niego w którymś z domków kawalerskich. Potem jej matka zaprosiła go na obiad, po jakimś czasie Dave zaczął pojawiać się u nich co wieczór, aż wreszcie przeprowadził się do rodzinnego domu, a McAlpine’owie go adoptowali, co stało się żyzną glebą dla wielu paskudnych plotek, zwłaszcza gdy Mercy zaszła w ciążę. Z pewnością nie pomogło to, że Dave miał wtedy osiemnaście lat, a Mercy właśnie skończyła piętnaście.
Nigdy nie myśleli o sobie jako o rodzeństwie. Byli raczej jak durna czapla i jeszcze głupszy żuraw. On jej nienawidził, dopóki nie pokochał. Ona go kochała, dopóki nie znienawidziła.
– Uwaga. – Dave odwrócił się od okna. – Nadciąga Fishtopher.
Mercy wkładała właśnie telefon do tylnej kieszeni, gdy jej brat otworzył drzwi. Trzymał jednego z kotów, pulchnego ragdolla, który bezwładnie zwisał mu z rąk. Christopher jak zwykle był ubrany w kamizelkę, kapelusz upstrzony muchami wędkarskimi, szorty bojówki z niezliczonymi kieszeniami oraz klapki, które można szybko zamienić na wodery, by przez cały dzień stać pośrodku strumienia i zarzucać wędki. Stąd przezwisko[3].
– Jaka przynęta cię tu zwabiła, Fishtopher?
– Nie wiem. – Fish uniósł brwi. – Ale najwyraźniej złapałem haczyk.
Mercy wiedziała, że mogą przerzucać się żarcikami w nieskończoność.
– Fish, powiedziałeś Jonowi, żeby doprowadził kajaki do porządku?
– Owszem, a on w odpowiedzi kazał mi się pieprzyć.
– Jezu. – Mercy posłała Dave’owi takie spojrzenie, jakby to on był jedynym człowiekiem odpowiedzialnym za zachowanie Jona. – Gdzie się teraz podziewa?
Fish umieścił kota na werandzie obok tego, który już tam siedział.
– Wysłałem go do miasta po brzoskwinie.
– Dlaczego?! – Ponownie spojrzała na zegarek. – Spotkanie rodzinne jest za pięć minut. Nie płacę mu za szwendanie się po mieście przez całe lato. Powinien się trzymać harmonogramu.
– Musiał zniknąć. – Fish skrzyżował ramiona na piersiach jak zawsze, gdy uważał, że ma do powiedzenia coś ważnego. – Delilah tu jest.
Byłaby mniej zszokowana na wieść, że sam Lucyfer tańcuje na ich werandzie. Bez namysłu chwyciła Dave’a za ramię. Serce biło jej jak oszalałe. Minęło dwanaście lat, odkąd walczyła z ciotką w zatłoczonej sali sądowej. Delilah usiłowała zdobyć prawo do stałej opieki nad Jonem. Mercy wciąż lizała głębokie rany po walce o jego powrót.
– Co ta stuknięta suka tu robi?! – wrzasnął Dave. – Czego chce?
– Tego nie wiem – odparł Fish. – Minąłem się z nią na ścieżce. Potem poszła do domu z Papą i Bitty. Znalazłem Jona i odprawiłem go, zanim ją zobaczył. Nie dziękujcie.
Mercy wcale nie zamierzała mu dziękować. Zaczęła się pocić. Delilah mieszkała godzinę drogi stąd w bańce swojej małej rzeczywistości. Ich rodzice niewątpliwie coś knuli, skoro ją tu ściągnęli.
– Papa i Bitty czekali na Delilah na werandzie?
– Ranki zawsze spędzają na werandzie. Skąd miałem wiedzieć, czy czekają?
– Fish! – Mercy tupnęła. Potrafił z kilometra odróżnić okonia od sandacza, ale za jasną cholerę nie umiał czytać ludzi. – Jak się zachowali na jej widok? Byli zaskoczeni? Powiedzieli coś?
– Nie wydaje mi się. Delilah wysiadła z samochodu. Trzymała torebkę w ten sposób. – Mercy spojrzała, jak zaciska dłonie na brzuchu. – A potem weszła po schodach i wszyscy zniknęli w środku.
– Wciąż ubiera się jak Fizia Pończoszanka? – zapytał Dave.
– Kto to jest Fizia Pończoszanka?
– Cicho – syknęła Mercy. – Delilah nie skomentowała tego, że Papa jeździ na wózku inwalidzkim?
– Nie. Właściwie to chyba żadne z nich nie odezwało się nawet słowem. Byli dziwnie milczący. – Fish uniósł palec na znak, że przypomniał mu się jeszcze jeden szczegół. – Bitty zaczęła pchać wózek Papy do środka, ale Delilah go przejęła.
– Cała Delilah – mruknął Dave.
Mercy poczuła, jak odruchowo zaciska zęby. Delilah nie była zaskoczona widokiem swojego brata na wózku, więc musiała wiedzieć o wypadku, a to oznacza, że rozmawiali już wcześniej. Pytanie brzmiało, kto zadzwonił. Została tu zaproszona czy pojawiła się z własnej inicjatywy?
Jak na zawołanie zadzwonił jej telefon. Mercy wyciągnęła go z kieszeni. Zerknęła na wyświetlacz. To była Bitty.
– Przełącz na głośnomówiący – poprosił Dave.
Mercy stuknęła w ekran. Matka zaczynała każdą rozmowę telefoniczną tak samo, niezależnie od tego, czy odbierała połączenie, czy dzwoniła sama:
– Mówi Bitty.
– Tak, mamo? – odpowiedziała Mercy.
– Przychodzicie na spotkanie, dzieciaki?
Mercy zerknęła na zegarek. Byli spóźnieni już dwie minuty.
– Wysłałam Jona do miasta. Ale Fish i ja już idziemy.
– Zabierz Dave’a.
Dłoń Mercy zawisła nad telefonem. Zamierzała się rozłączyć, ale teraz jej palce zadrżały.
– Dlaczego chcesz, żebym przyprowadziła Dave’a?
Rozległo się piknięcie, gdy matka zakończyła połączenie.
Mercy spojrzała na Dave’a, a potem na Fisha. Poczuła, jak po plecach spływa jej gruba kropla potu.
– Delilah zamierza odzyskać Jona.
– Wątpię. Dopiero co miał urodziny, jest już właściwie dorosły. – Choć ten jeden, jedyny raz Dave wykazał się logicznym myśleniem. – Delilah nie może go tak po prostu zabrać. Nawet jeśli spróbuje, sprawa nie trafi na wokandę jeszcze przez kilka lat. A on będzie już wtedy pełnoletni.
Mercy przycisnęła dłoń do serca. Miał rację. Jon czasami zachowywał się jak małe dziecko, choć skończył szesnaście lat. A ona sama nie była już alkoholiczką z dwiema sprawami za jazdę pod wpływem i patentowaną ćpunką, która rozpaczliwie próbuje zerwać z heroiną. Stała się odpowiedzialną obywatelką. Prowadziła rodzinny biznes. Od trzynastu lat była czysta.
– Ludzie – zagaił Fish. – Czy my w ogóle powinniśmy udawać, że nie wiemy o obecności Delilah?
– Widziała cię w drodze tutaj? – zapytał Dave.
– Kto wie? – odparł pytaniem Fish. – Układałem drewno przy szopie. A ona jak zwykle działała szybko. Wiecie, jaka jest. Człowiek z misją.
Mercy przyszło na myśl wytłumaczenie prawie zbyt potworne, by wypowiedzieć je na głos. A jednak to zrobiła:
– Może chodzi o nawrót nowotworu.
Fish sprawiał wrażenie zszokowanego. Dave cofnął się o krok i odwrócił do obojga plecami. Cztery lata temu u Bitty stwierdzono czerniaka z przerzutami. Agresywna terapia doprowadziła do remisji, ale nie oznaczało to całkowitego wyzdrowienia. Onkolog zasugerował jej, by uporządkowała swoje sprawy.
– Dave? – zagaiła Mercy. – Zauważyłeś coś? Czy Bitty zachowuje się jakoś inaczej?
Dave pokręcił głową, a potem przetarł oczy pięścią. Zawsze był synkiem mamusi, a Bitty nadal kochała go jak dziecko. Mercy mu tego nie zazdrościła. Jego własna matka porzuciła go, zostawiając w kartonie przed remizą strażacką.
– Ona… – Dave odkaszlnął kilka razy, by odzyskać zdolność mówienia. – Gdyby rak wrócił, porozmawiałaby ze mną w cztery oczy. Nie zdecydowałaby się o tym mówić na spotkaniu rodzinnym.
Mercy nie wątpiła w słuszność jego słów choćby dlatego, że poprzednim razem nie kto inny, lecz właśnie Dave był pierwszą osobą, której Bitty powiedziała o chorobie. Więź między nim a jej matką zawsze miała szczególny charakter. To on nazwał ją Bitty, bo była taka drobna[4]. Kiedy walczyła z rakiem, Dave woził ją na każdą konsultację z lekarzem, na każdą operację i każdą terapię. To on zmieniał jej opatrunki, pilnował zaleceń dotyczących farmakoterapii, a nawet mył jej włosy.
Papa był za bardzo zajęty prowadzeniem kompleksu.
– Pomijamy kwestię oczywistą – zauważył Fish.
Dave, który właśnie ocierał nos brzegiem koszulki, gwałtownie się odwrócił i spytał:
– Niby jaką?
– Papa chce porozmawiać o inwestorach – dokończył Fish.
Mercy poczuła się jak idiotka. Dlaczego nie wpadła na to sama?
– O ile wiem, głosowanie dotyczące przyjęcia pieniędzy od inwestorów wymaga zebrania nas wszystkich.
– Nie. – Dave znał zasady funduszu rodowego McAlpine’ów lepiej niż ktokolwiek inny. Delilah próbowała go usunąć z zarządu, ponieważ był adoptowany. – Papa, jako członek zarządu, może podejmować takie decyzje. Poza tym do przegłosowania uchwały wystarczy kworum. Ty jesteś pełnomocniczką Jona, więc potrzebuje tylko ciebie, Fisha i Bitty. Moja obecność jest zbędna. Podobnie jak Delilah.
Fish nerwowo zerknął na zegarek.
– Powinniśmy już iść, prawda? Papa czeka.
– Czeka z zastawioną pułapką – dodał Dave.
Mercy zyskała wewnętrzną pewność, że zwołane przez ojca spotkanie rzeczywiście jest pułapką. Nie miała najmniejszych złudzeń, że przeżyje ciepłe chwile w gronie rodziny.
– Miejmy to już za sobą – powiedziała.
Mercy poszła przodem przez teren kompleksu, a za nią obaj mężczyźni. Koty dreptały obok nich. Usiłowała zwalczyć towarzyszące jej od niepamiętnych czasów poczucie lęku. Jon był bezpieczny. Ona też nie czuła się bezradna. To nie ten wiek, by rodzice mogli wymierzać jej klapsy, a poza tym Papa nie byłby już w stanie fizycznie jej dopaść.
Na jej policzki wpełzł rumieniec. Myśląc o tym w takich kategoriach, poczuła się jak wyrodna córka. Półtora roku temu ojciec prowadził grupę kolarzy górskich. W trakcie wyprawy przeleciał nad kierownicą i wpadł do wąwozu. Goście z przerażeniem patrzyli, jak ratownicy ze śmigłowca układają go na noszach. Miał pęknięte dwa kręgi szyjne i czaszkę. Jego plecy były w opłakanym stanie. Nikt nie łudził się nadzieją, że nie wyląduje na wózku. Upadek uszkodził mu nerw w prawym ramieniu. Przy odrobinie szczęścia mógł liczyć na ograniczoną sprawność lewej ręki. Był w stanie samodzielnie oddychać, ale i tak przez kilka pierwszych dni chirurdzy mówili o nim jak o żyjącym trupie.
Mercy nie miała czasu na smutek. W kompleksie nadal przebywali goście, a kolejni mieli przybyć w najbliższych tygodniach. Musiała ustalić harmonogram zajęć, przydzielić przewodników, zrobić zamówienia, opłacić rachunki.
Fish był od niej starszy, lecz nigdy nie ciągnęło go do zarządzania. Pasjonował się zabieraniem gości nad wodę. Jon był zbyt młody, a co więcej, nie podobało mu się tutaj. Obowiązkowość Dave’a jawiła się jako dyskusyjna. Delilah nie wchodziła w grę. Bitty, co zrozumiałe, nie chciała pozbawiać męża swojego wsparcia. Rola zarządcy przypadła więc w udziale Mercy. To, że okazała się w tym naprawdę dobra, powinno stanowić powód do rodzinnej dumy. To, że wprowadzone przez nią zmiany już w pierwszym roku przyniosły znaczne zyski, a teraz była na dobrej drodze do ich podwojenia, tym bardziej powinno wszystkich cieszyć. Jednak ojciec bulgotał gniewem od chwili, w której opuścił ośrodek rehabilitacyjny. Nie chodziło o wypadek. Nie chodziło o utratę zdolności do uprawiania sportów ani nawet o brak swobody poruszania się. Z jakiegoś niezgłębionego powodu całą swą wściekłość i wrogość skierował bezpośrednio na Mercy.
Każdego dnia Bitty obwoziła Papę po terenie kompleksu. I każdego dnia wytykał Mercy błędy we wszystkim, co robiła. Łóżka pościelone nie tak, jak trzeba. Ręczniki złożone w niewłaściwy sposób. Goście traktowani nieodpowiednio. Posiłki podawane niezgodnie z zasadami. A oczywiście właściwy sposób to zawsze był, cytując jego słowa, mój sposób.
Na początku Mercy starała się go zadowolić, ugłaskać jego ego, udawać, że nie poradziłaby sobie bez niego, błagać o rady i akceptację. Bezskutecznie. Jego gniew tylko narastał. Mogłaby srać sztabkami złota, a on w każdej z nich doszukałby się wad. Wiedziała, że Papa potrafi być wymagającym tyranem. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że jego małostkowość dorównuje okrucieństwu.
– Poczekajcie. – Fish powiedział to przyciszonym głosem, jakby wszyscy byli dziećmi, które po kryjomu wymykają się nad jezioro. – Jak zamierzamy to rozegrać, moi drodzy?
– Jak zwykle – odparł Dave. – Ty będziesz wpatrywał się w podłogę i milczał. Ja będę wkurzał wszystkich. A Mercy zaciśnie zęby i będzie walczyć.
Tym tekstem zasłużył sobie na uśmiech Mercy. Ścisnęła jego ramię i otworzyła drzwi wejściowe.
Jak zwykle powitał ją mrok ciemnych, nadgryzionych zębem czasu ścian. Dwa małe okienka, ani odrobiny słońca. Foyer głównego budynku było pozostałością pierwotnej siedziby, zbudowanej tuż po wojnie secesyjnej. Wtedy to miejsce niewiele różniło się od chatki rybackiej. Drewno na boazerię pozyskano z drzew rosnących na tym terenie, a deski do dziś nosiły ślady siekiery po wycince.
Trochę za sprawą szczęścia, a trochę z konieczności, dom rozrastał się z biegiem lat. Z boku werandy dodano drugie wejście, zachęcające do odwiedzin wędrowców schodzących ze szlaku. Powstały pokoje dla zamożniejszych gości, co wiązało się z koniecznością skonstruowania tylnych schodów na piętro. Potem wybudowano salon i jadalnię dla potencjalnych następców Theodore’a Roosevelta, którzy przybywali tu, by zwiedzać nowy park narodowy. Gdy opalane węglem piece wyszły z mody, dom wzbogacił się o nowocześniejszą kuchnię. Weranda otaczająca cały budynek stanowiła schronienie przed potwornymi letnimi upałami. W pewnym momencie na piętrowych łóżkach w domostwie spało aż dwunastu braci McAlpine. Jedna połowa nienawidziła drugiej, co poskutkowało postawieniem trzech domków kawalerskich ulokowanych w pobliżu jeziora.
W czasie wielkiego kryzysu większość ówczesnych McAlpine’ów rozproszyła się po kraju, osamotniając ostatniego z nich, urażonego w swej dumie i ledwie wiążącego koniec z końcem. Wracali do niego kolejno w postaci prochów, które przechowywał na półce w piwnicy. Ów pradziadek Mercy i Fisha założył fundusz rodowy, który podlegał ścisłym ograniczeniom, a gorycz tego człowieka względem rodzeństwa przejawiała się w każdym akapicie regulaminu.
Tylko dzięki jego zabiegom posiadłość nie została rozparcelowana wiele lat temu. Większa część terenów kompleksu była zagospodarowana w ramach dzierżawy podlegającej przepisom, które uniemożliwiały uzyskanie pozwolenia na budowę. Użytkowanie pozostałej części ograniczały inne umowy, a ich zapisy ograniczały swobodne korzystanie z ziemi. Każda poważniejsza decyzja dotycząca funduszu rodowego wymagała konsensusu, a przez całe lata sprawa wyglądała tak, że jeden dupek nazwiskiem McAlpine zajadle walczył z drugim dupkiem o tym samym nazwisku tylko po to, by zrobić mu na złość. Fakt, że z perspektywy pokoleń jej ojciec okazał się największym dupkiem z nich wszystkich, nie powinien być dla niej zaskoczeniem.
A jednak.
Idąc długim korytarzem na tyły domu, Mercy wyprostowała ramiona. Jej oczy zwilgotniały pod wpływem słońca wpadającego przez okna – najpierw przez zwykłe, skrzydłowe, a potem w stylu weneckim. Minęła eleganckie harmonijkowe drzwi prowadzące na tył werandy. Każde kolejne pomieszczenie było znakiem czasu niczym słoje drewna. Jego upływ znaczył tynki z dodatkiem końskiego włosia, akustyczne sufity o niejednorodnej strukturze oraz urządzenia gospodarstwa domowego w kolorze awokado, dopełniające nowiutką sześciopalnikową płytę kuchenną marki Wolf.
Tam właśnie zastała czekających na nią rodziców. Wózek inwalidzki Papy stał przysunięty do okrągłego stołu na jednej nodze, który Dave skonstruował po wypadku. Bitty siedziała obok niego z wyprostowanymi plecami, zaciśniętymi ustami i dłonią spoczywającą na stercie harmonogramów. Czas zdawał się jej nie imać. Twarz miała niemal nietkniętą zmarszczkami. Zawsze bardziej przypominała siostrę Mercy niż matkę. Jeśli nie liczyć otaczającej ją atmosfery dezaprobaty. Jak zwykle Bitty nawet się nie uśmiechnęła, dopóki nie zobaczyła Dave’a. Na jego widok rozpromieniła się tak, jakby Elvis wniósł przez próg Jezusa.
Mercy ledwie zarejestrowała wymianę spojrzeń między nimi. Delilah nie było w zasięgu wzroku, przez co Mercy znów zaczęła intensywnie myśleć. Gdzie się ukrywała? Po co przyjechała? Czego chciała? Czy po drodze wpadła na Jona?
– Tak trudno o punktualność? – Papa ostentacyjnie spojrzał na kuchenny zegar. Nosił zegarek, lecz obrócenie lewego nadgarstka przysparzało mu trudności. – Siadajcie.
Dave zignorował polecenie i pochylił się, by pocałować Bitty w policzek.
– Wszystko w porządku, mamusiu?
– Tak, kochanie. – Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po policzku. – Usiądź.
Jej łagodny dotyk na chwilę zmazał niepokój z twarzy Dave’a. Mrugnął do Mercy, odsuwając krzesło. Synek mamusi. Fish zajął swoje stałe miejsce po jej lewej stronie. Wbił spojrzenie w podłogę i położył dłonie na kolanach. Też żadna niespodzianka.
Wzrok Mercy spoczął na ojcu. Miał teraz na twarzy więcej blizn niż ona. Z kącików oczu rozrastały się na boki skupiska głębokich zmarszczek, konkurując ze szramami w zagłębieniach policzków. W tym roku skończył sześćdziesiąt osiem lat, ale wyglądał na dziewięćdziesiąt. Zawsze był człowiekiem aktywnym, lubiącym spędzać czas na świeżym powietrzu. Przed wypadkiem rowerowym Mercy nigdy nie widziała, żeby ojciec siedział bez ruchu dłużej, niż wymagało tego spałaszowanie posiłku. Góry były jego domem. Znał każdy skrawek szlaków. Nazwę każdego ptaka. Każdego kwiatu. Goście go uwielbiali. Mężczyźni zazdrościli mu stylu życia. A kobiety poczucia celu. Nazywali go swoim ulubionym przewodnikiem, zwierzęciem duchowym, powiernikiem.
Tylko że nie zachowywał się jak ojciec.
– No dobrze, dzieci. – Bitty zawsze zaczynała spotkania rodzinne tym samym zdaniem, jakby wszyscy rzeczywiście byli jeszcze szkrabami. Pochyliła się na krześle, żeby rozdać harmonogramy. Była drobną kobietą, mierzącą najwyżej metr pięćdziesiąt, obdarzoną miękkim głosem i twarzą cherubina. – Dziś przyjeżdża pięć par. W czwartek pięć kolejnych.
– Znowu mamy komplet – powiedział Dave. – Dobra robota, Mercy Mac.
Palce lewej dłoni Papy mocno zacisnęły się na poręczy wózka.
– Będziemy musieli sprowadzić na weekend dodatkowych przewodników.
Mercy potrzebowała chwili na odzyskanie głosu. Naprawdę zamierzali poprowadzić to spotkanie tak, jakby Delilah nie czaiła się w cieniu? Papa niewątpliwie coś knuł. Nie pozostawało jej nic innego, jak udawać, że wszystko gra.
– Umówiłam się już z Xavierem i Gilem. Jedediah będzie czekał w pogotowiu – odparła.
– W pogotowiu? – zawołał Papa. – Co to ma niby oznaczać?
Mercy ugryzła się w język, by nie zaproponować mu wyszukania tego określenia w Google’u. Mieli rygorystyczne zasady dotyczące proporcji między liczbą gości a przewodników. Chodziło nie tylko o względy bezpieczeństwa, ale także o to, że wynajem przewodników wiązał się z wysokimi opłatami.
– Na wypadek gdyby niektórzy goście zapisali się na wycieczkę w ostatniej chwili.
– Wtedy powiesz im, że jest już za późno. Nie będziemy trzymać przewodników na wszelki wypadek. Chcą pieniędzy, a nie pustych obietnic.
– Jed nie ma nic przeciwko temu. Powiedział, że przyjedzie, jeśli tylko będzie mógł.
– A jeśli nie będzie?
Mercy odruchowo zacisnęła zęby. Ojciec zawsze podnosił poprzeczkę.
– W takiej sytuacji sama zabiorę gości na szlak.
– A kto zajmie się kompleksem, kiedy będziesz włóczyć się po górach?
– Ci sami ludzie, którzy się nim zajmowali, gdy ty się włóczyłeś.
Nozdrza Papy rozszerzyły się ze złości, natomiast Bitty wyglądała na głęboko rozczarowaną. Minęła ledwie minuta spotkania, a oni już znaleźli się w impasie. Mercy nie miała żadnych szans. Mogła iść szybko albo wolno, ale zawsze po ruchomych piaskach.
– W porządku – orzekł Papa. – I tak zrobisz, co zechcesz.
Nigdy nie odpuszczał. Ostatnie słowo musiało należeć do niego i pokazywać, że Mercy się myli. Już miała odpowiedzieć, gdy poczuła, jak Dave dotyka nogą jej nogi pod stołem, sygnalizując, by dała sobie spokój.
Zresztą Papa i tak zmienił temat. Zmierzył wzrokiem Fisha.
– Christopherze, musisz jak najlepiej zaprezentować nas przed inwestorami. Nazywają się Sydney i Max. To mężczyzna i kobieta, z tym że jedna z tych, które noszą spodnie. Zabierz ich nad wodospad, gdzie na pewno złowią coś dobrego. I nie zanudzaj ich gadkami o ekologii.
– Jasne. Zrozumiano. – Fish uzyskał tytuł magistra zarządzania zasobami naturalnymi ze specjalizacją w rybołówstwie i hydrologii na Uniwersytecie Georgii. Większość gości była zachwycona opowieściami o jego pasjach. – Myślę, że spodoba się im…
– Dave – nie dał mu dokończyć Papa. – Jak ci idzie z domkami kawalerskimi? Za co ci płacę?
Wokół stołu zapanowała atmosfera pasywnej agresji. Dave nie śpieszył się z odpowiedzią. Powoli uniósł dłoń do twarzy. Mimowolnie podrapał się po podbródku.
– W trzecim domku pojawiła się pleśń – powiedział wreszcie. – Musiałem zdemontować znaczną część i zacząć od nowa. Niewykluczone, że sięga do fundamentów. Kto wie?
Nozdrza Papy znów się rozszerzyły. Nie miał możliwości zweryfikowania słów Dave’a. Nie był w stanie dotrzeć do tej części posiadłości, nawet gdyby został przypięty pasami do quada.
– Sfotografuj mi to – nakazał. – Udokumentuj szkody. I pamiętaj o zabezpieczeniu całego sprzętu. Nadchodzi burza. Nie zamierzam płacić za kolejną pilarkę stołową tylko dlatego, że zabrakło ci rozumu, by schować przed deszczem tę, którą mamy.
Dave wyskubywał brud spod paznokcia.
– Jasne, Papo.
Mercy patrzyła, jak lewa dłoń ojca ściska poręcz wózka. Dwa lata temu przeskoczyłby przez ten stół, teraz musiał oszczędzać każdą drobinę energii, by móc podrapać się po tyłku.
– Kiedy mam spotkać się z inwestorami? – zapytała.
Papa tylko prychnął, słysząc to pytanie.
– A dlaczego miałabyś się z nimi spotykać?
– Bo jestem tu menedżerem. Bo mam wszystkie arkusze kalkulacyjne i rachunki zysków i strat. Bo nazywam się McAlpine. Bo każdy z nas ma równy udział w funduszu. Bo mam do tego prawo.
– Masz prawo zamknąć gębę, zanim sam ci ją zamknę. – Papa zwrócił się do Fisha. – Dlaczego Chuck znowu kręci się po naszym terenie? Nie jesteśmy schroniskiem dla bezdomnych.
Mercy wymieniła spojrzenia z Dave’em. Uznał to za sygnał do zdetonowania małej bomby na środku pomieszczenia.
– A może ty nam wyjaśnisz, co tu robi Delilah?
Bitty poruszyła się niespokojnie na krześle.
Papa zaczął się uśmiechać, co samo w sobie mogło budzić szczególny strach. Jego okrucieństwo zawsze pozostawiało bolesne ślady.
– A jak sądzisz, dlaczego tu jest?
– Wydaje mi się… – Dave zaczął bębnić palcami po stole. – Wydaje mi się, że inwestorzy nie przyjechali tu inwestować. Przyjechali kupować.
Fishowi opadła szczęka.
– Co?!
W płucach Mercy nagle jakby zabrakło powietrza.
– Nie możesz tego zrobić. Zgodnie z założeniami funduszu…
– Sprawa jest już przyklepana – oznajmił Papa. – Musimy się stąd ewakuować, zanim doprowadzisz to miejsce do upadku.
– Doprowadzę do upadku?! – Mercy nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. – Jaja sobie, kurwa, ze mnie robisz?
– Mercy! – zawołała jej matka. – Uważaj na słowa.
– Mamy rezerwacje na cały sezon! – Nie mogła przestać krzyczeć. – W ubiegłym roku zyski wzrosły o trzydzieści procent!
– Które roztrwoniłaś na marmurowe łazienki i fikuśne pościele.
– Dzięki nim goście do nas wracają.
– I jak długo to będzie trwało?
– Tak długo, kurwa, jak długo będziesz się od tego trzymał z daleka!
Mercy usłyszała wściekły pisk we własnym głosie, który poniósł się echem po pomieszczeniu. Ogarnęło ją poczucie winy. Nigdy nie rozmawiała z ojcem w taki sposób. Żadne z nich tak się do niego nie zwracało.
Za bardzo się go bali.
– Mercy – powiedziała Bitty. – Usiądź, dziecko. Okaż trochę szacunku.
Mercy powoli opadła na krzesło. Z jej oczu popłynęły łzy. Poczuła się straszliwie zdradzona. Nazywała się McAlpine. Miała być przedstawicielką siódmego pokolenia. Zrezygnowała ze wszystkiego – dosłownie wszystkiego – by tu zostać.
– Mercy – powtórzyła Bitty. – Przeproś ojca.
Mercy poczuła, że odruchowo kręci głową. Próbowała przełknąć drzazgi suchości w gardle.
– Posłuchaj mnie, Panno Trzydzieści Procent. – Ton Papy był jak brzytwa rozdzierająca jej skórę. – Każdy głupi może mieć dobry rok. To chude lata dadzą ci w kość. Presja wgniecie cię w ziemię.
Otarła oczy.
– Tego akurat nie wiesz.
Papa parsknął śmiechem.
– Ile razy musiałem wyciągać cię z pierdla za kaucją? Płacić za rehabilitację? Za prawników? Za zwolnienie warunkowe? Sypnąć szeryfowi trochę grosza, by łaskaw był przymknąć oko? Zająć się twoim synem, bo byłaś tak pijana, że sikałaś pod siebie?
Mercy patrzyła na piec ponad jego ramieniem. Ten obszar ruchomych piasków był najgroźniejszy. Przeszłość, od której nigdy, przenigdy nie miała szans uciec.
– Delilah przyjechała na głosowanie, prawda? – zapytał Dave.
Papa nie zaszczycił go odpowiedzią.
– Zasady funduszu mówią, że sprzedaż komercyjnej części nieruchomości wymaga sześćdziesięciu procent głosów. Kazałeś mi pracować przy domkach, żeby móc włączyć te grunty do części komercyjnej, prawda?
Jego słowa ledwie docierały do Mercy. Reguły funduszu były niezmiernie skomplikowane. Tak naprawdę nigdy nie wczytywała się w niuanse, bo nie sądziła, że kiedykolwiek będą miały jakieś znaczenie. Przedstawiciele wszystkich poprzednich pokoleń, sięgających ponad półtora wieku wstecz, albo gardzili tym miejscem na tyle, by się zeń wynieść, albo niechętnie pracowali dla wspólnego dobra.
– Jest nas siedmioro – stwierdził Dave. – To oznacza, że aby dokonać sprzedaży, musisz mieć cztery głosy.
Ku własnemu zaskoczeniu Mercy parsknęła śmiechem.
– Nie zdobędziesz ich. Dopóki Jon nie skończy osiemnastu lat, jestem jego pełnomocniczką. Oboje jesteśmy na nie. Dave jest na nie, tak samo jak Fish. Nie masz wymaganej liczby głosów nawet razem z Delilah.
– Christopher? – Papa zmierzył Fisha wzrokiem. – Czy to prawda?
– Ja… – Fish wbił wzrok w podłogę. Kochał tę krainę, znał tu każdy pagórek i każdą nieckę, wszystkie dobre łowiska i ciche zakątki. Ale był taki, jaki był. – Nie zamierzam się w to pakować. Odstępuję od decyzji. Wstrzymuję się od głosu czy jakkolwiek inaczej chcesz to nazwać. Na mnie nie patrz.
Mercy żałowała, że nie jest zaskoczona jego rejteradą. Zwróciła się do ojca:
– To oznacza, że obie strony mają po pięćdziesiąt procent głosów. Ale pięćdziesiąt to nie sześćdziesiąt.
– Mam dla ciebie inną liczbę – powiedział Papa. – Dwanaście milionów dolców.
Mercy usłyszała, jak Dave głośno przełyka ślinę. Zawsze ulegał czarowi pieniędzy. Były niczym eliksir zmieniający doktora Jekylla w potwora.
– Odejmij połowę na podatki – odparła Mercy. – To sześć milionów podzielone na siedem osób. Papa i Bitty dostają równe udziały. Fish otrzyma swoją część niezależnie od tego, czy zagłosuje.
– Jon także – dodał Dave.
– Dave, proszę. – Poczekała, aż na nią spojrzy. Był jednak zbyt zajęty postrzeganiem świata przez pryzmat symbolu dolara, zastanawianiem się, na jakie bzdury wyda forsę i ilu ludziom zaimponuje. Mercy znajdowała się w pomieszczeniu pełnym ludzi i teoretycznie była otoczona rodziną, ale jak zwykle czuła się całkowicie sama.
– Pomyślcie, dzieci, co możecie zrobić z takimi pieniędzmi – odezwała się Bitty. – Podróżować. Założyć własną firmę. Pójść na studia.
Mercy doskonale wiedziała, co zrobią. Jon nie udźwignie sprawy. Dave przepieprzy kasę na narkotyki i alkohol, a potem wyciągnie łapę po więcej. Fish będzie łożył na pierwsze lepsze stowarzyszenie zajmujące się ochroną stanu rzek, jakie wpadnie mu w oko. Ona sama zaś będzie musiała uważnie liczyć każdego centa, bo ciąży na niej wyrok za dwukrotną jazdę pod wpływem alkoholu, a poza tym rzuciła szkołę średnią, żeby zająć się dzieckiem. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy tych pieniędzy wystarczy jej na starość. O ile jej dożyje.
Dla odmiany jej rodzice byli ustawieni. Regularnie opłacali składki emerytalne. Rachunki Papy za szpital i rehabilitację pokryła polisa ubezpieczeniowa. Oboje podlegali ubezpieczeniu zdrowotnemu Medicare, mieli renty i dywidendy z działalności kompleksu. Nie potrzebowali pieniędzy. Na dobrą sprawę mieli wszystko.
Z wyjątkiem czasu.
– Jak sądzisz, ile ci jeszcze zostało? – zapytała ojca.
Papa mrugnął niepewnie. Jego garda na moment opadła.
– Do czego zmierzasz?
– Nie dbasz o fizjoterapię. Nie chcesz robić ćwiczeń oddechowych. Z domu wychodzisz tylko po to, by mnie kontrolować. – Mercy wzruszyła ramionami. – Covid, RSV albo ciężki przypadek grypy i za tydzień cię nie ma.
– Merce – mruknął Dave. – Nie bądź wredna.
Mercy otarła łzy z oczu. Była już bardziej niż wredna. Chciała skrzywdzić ich wszystkich tak samo, jak oni krzywdzili ją.
– A ty, mamo? Ile czasu zostało ci do nawrotu nowotworu?
– Jezu! – zawołał Dave. – Przeginasz.
– A kradzież mojej ojcowizny nie jest przegięciem?
– Twojej ojcowizny – prychnął Papa. – Ty głupia suko. Chcesz wiedzieć, co się z nią stało? Popatrz w lustro, na swój pieprzony paskudny pysk.
Mercy przeszedł dreszcz. Spięła się w sobie. Poczuła przyprawiający o mdłości strach.
Papa się nie poruszył, lecz ona odniosła wrażenie, jakby znów była nastolatką, a jego dłonie zaciskały się na jej szyi. Przypomniała sobie, jak chwytał ją za włosy, gdy próbowała uciec. Jak szarpnął za ramię tak mocno, że trzasnęło ścięgno. Znów spóźniła się do szkoły, znów spóźniła się do pracy, nie odrobiła lekcji albo odrobiła je za wcześnie. Chodził za nią jak cień, bił po rękach, siniaczył nogi, tłukł paskiem, lał sznurem w stodole. Kiedy była w ciąży, kopnął ją w brzuch. Wciskał twarz w talerz, gdy nudności odbierały jej apetyt. Założył zamek w drzwiach jej sypialni, żeby nie mogła widywać się z Dave’em. Zeznał przed sędzią, że zasłużyła na więzienie. Innemu sędziemu powiedział, że jest chora psychicznie. Trzeciemu, że nie nadaje się na matkę.
Ujrzała go nagle z zaskakującą wyrazistością.
Papa nie wściekał się z powodu tego, co stracił w wypadku rowerowym.
Chodziło mu o to, co zyskała Mercy.
– Ty stary głupcze. – W jej głosie zabrzmiała nagle jakaś diaboliczna siła. – Zmarnowałam prawie całe życie na tej zapomnianej przez Boga ziemi. Myślisz, że nie słyszałam twoich rozmów, szeptów, telefonów i nocnych spowiedzi?
Głowa Papy odskoczyła do tyłu.
– Nie waż się…
– Zamknij się! – warknęła Mercy. – Wszyscy się zamknijcie. Co do jednego. Fish. Dave. Bitty. Nawet Delilah, gdziekolwiek się, do cholery, ukrywa. Mogłabym zrujnować wam życie. Jednym telefonem. Jednym listem. Co najmniej dwoje z was, skurwiele, mogłoby wylądować w pierdlu. A reszta wstydziłaby się pokazać ludziom. Nie ma kwoty, która pozwoliłaby wam się wykupić. Bylibyście zrujnowani.
Ich strach dał Mercy posmak władzy, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała. Patrzyła, jak rozważają zagrożenia i oceniają swoje szanse. Wiedzieli, że nie blefuje. Mogła puścić ich z dymem, nawet nie zapalając zapałki.
– Mercy – odezwał się Dave.
– Co, Dave? Masz do powiedzenia coś poza moim imieniem czy po prostu chcesz się poddać, jak zwykle?
Przycisnął brodę do piersi.
– Mówię tylko, żebyś uważała.
– Na co mam niby uważać? – zapytała. – Kto jak kto, ale ty wiesz, że potrafię przyjąć cios na klatę. A wszystko, co spieprzyłam, znajduje się na widoku. Jest wypisane na moim pieprzonym paskudnym pysku. Jest wyryte na nagrobku na cmentarzu w Atlancie. Nie mam do stracenia nic poza tym miejscem, a jak przyjdzie co do czego, przysięgam na Boga Wszechmogącego, że pociągnę was wszystkich za sobą.
Groźba wystarczyła, by uciszyć ich na jedną błogą chwilę. W tej ciszy Mercy usłyszała chrzęst opon na żwirowej ścieżce. Stara ciężarówka wyraźnie domagała się nowego tłumika. Mercy była wdzięczna za to ostrzeżenie. Jon wrócił z miasta.
– Porozmawiamy po kolacji – powiedziała. – Za chwilę zejdą się goście. Dave, napraw toaletę w trójce. Fish, doprowadź do porządku kajaki. Bitty, przypomnij kuchni, że Chuck ma alergię na orzeszki ziemne. A ty, Papo… Wiem, że niewiele możesz zrobić, ale lepiej trzymaj swoją cholerną siostrę z dala od mojego syna.
Mercy wyszła z kuchni. Minęła harmonijkowe drzwi i skrzydłowe okna. Położyła dłoń na klamce w ciemnym przedpokoju, lecz nie nacisnęła jej od razu. Jon próbował zaparkować ciężarówkę. Usłyszała zgrzyt skrzyni biegów, gdy stopa osunęła mu się ze sprzęgła.
Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze z płuc.
Ten ciemny pokój skrywał szmat historii. Był świadectwem potu, znoju i ziemi przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez ponad sto sześćdziesiąt lat. Ściany pokrywały zdjęcia, które upamiętniały najważniejsze wydarzenia. Dagerotyp przedstawiający pierwszą chatkę rybacką. Sepiowe odbitki z postaciami wielu McAlpine’ów pracujących na terenie posiadłości. Kopanie pierwszej studni. Robotnicy doprowadzający linię energetyczną. Przyłączenie obozowiska Awinita. Młodzi skauci śpiewający przy ognisku. Goście szykujący s’moresy na brzegu jeziora. Pierwsze kolorowe zdjęcie przedstawiające nową instalację wodno-kanalizacyjną. Domki kawalerskie. Pływający dok. Przystań dla łodzi. Portrety rodzinne. Kolejne pokolenia, małżeństwa i pogrzeby, dzieci i życie codzienne.
Mercy nie potrzebowała zdjęć. Rejestrowała historię tego miejsca po swojemu. Miała pamiętniki z dzieciństwa. Księgi rachunkowe, które znalazła w biurze i z tyłu starej kuchennej szafki. Dokumentację, którą potem sama kontynuowała. Znała sekrety mogące zniszczyć Dave’a. Tajniki działań Fisha, które by go pogrążyły. Postępki Bitty śmierdzące kryminałem. I czyste zło, jakiego dopuszczał się Papa, by utrzymać to miejsce w swoich brutalnych, chciwych rękach.
Żadne z nich nie odbierze Mercy tej posiadłości.
Najpierw musieliby ją zabić.
[3] Gra słów; fish w języku angielskim oznacza rybę (przyp. tłum.).
[4]Bitty dosłownie oznacza maleńki, drobny (przyp. tłum.).