Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią K***A - Amy Alkon - ebook + książka

Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią K***A ebook

Amy Alkon

3,2

Opis

Żyjemy w świecie, który bardzo różni się od czasów porad Jana Kamyczka na temat savoir-vivre’u. Wielu z nas, na ogół miłych i uprzejmych ludzi (którym jednak zdarza się siarczyście zakląć), często traci rozeznanie, jak być kulturalnym człowiekiem i jednocześnie skutecznie radzić sobie z atakami chamskich zachowań.

Amy Alkon z wdziękiem prowadzi nas przez zawiłości etykiety i proponuje praktyczny zestaw zasad dobrego zachowania przystających do nowoczesnego stylu życia. Być może babcia próbowała nauczyć cię, którym nożem kroi się rybę, jednak na co dzień bardziej przyda ci się wiedza o tym:

- czy wypada oddzwonić, zamiast odpowiedzieć e-mailem (a może to niegrzeczne)?

- czy można umieszczać w internecie zdjęcia z rodzinnego spotkania (wszyscy przecież wiedzą, że minęły czasy prywatności)?

- ile napiwku wręczyć kelnerowi w restauracji (i czy zostawić coś barmanowi)?

- jak uciszyć imprezujących sąsiadów (i nie wyjść przy tym na zrzędę)?

A jeśli ktoś dmucha ci dymem papierosowym prosto w twarz? Bardzo głośno rozmawia przez telefon w miejscu publicznym? Postawił torbę na siedzeniu w autobusie i ani myśli jej ruszyć? Ta książka zawiera realistyczne rady na realne sytuacje i mnóstwo dobrego humoru. Stary, dobry Kamyczek może spokojnie przesunąć się na półce (chyba że to niegrzecznie tak mówić).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (42 oceny)
8
7
14
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Amy Alkon

Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią k***a

Tytuł oryginału: Good Manners for Nice People Who Sometimes Say F*ck

Copyright © 2014 by Amy Alkon

Published by arrangement with St. Martin's Press, LLC. All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2016 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

Tłumaczenie: Anna Rosiak, Iwona Mączka

Redakcja i korekta: Kamila Wrzesińska

ISBN 978-83-65087-78-2

Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

ul. Słowicza 27a

02-170 Warszawa

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Dla Gregga Suttera, który zawsze robi to, co należy,

potrafi mnie rozśmieszyć i przygotować mi kolację

PODZIĘKOWANIA

Jestem bardzo wdzięczna mojemu wydawcy w St. Martin's, Michaelowi Flaminiemu, za jego mądrość, dobry gust, poczucie humoru i wiarę we mnie oraz moim agentom, Cameronowi McClure i Kenowi Shermanowi, którzy byli moimi bardzo mądrymi i życzliwymi doradcami.

Danielle Fiorella z St. Martin's zaopiekowała się mną w sposób, o jakim pisarze mogą zazwyczaj jedynie pomarzyć. Ponadto cały zespół wspierał mnie w procesie tworzenia tej książki, za co jestem im naprawdę ogromnie wdzięczna.

Ogromne podziękowania kieruję też do swojego chłopaka, Gregga Suttera, za całą jego miłość, wielkie wsparcie i dbanie o to, bym zawsze miała w domu coś do jedzenia poza mrożonymi hamburgerami z kończącą się datą przydatności. Chciałabym też podziękować Stef Willen, utalentowanej pisarce, która zredagowała cały mój pierwszy maszynopis i miała odwagę spierać się ze mną w momentach, gdy uważała, że nie mam racji, oraz Etel Sverdlov za jej naprawdę ważne i pomocne uwagi na wczesnym etapie powstawania tej książki, Christinie Nihirze („The Velvet Whip”) za jej lojalność, mądrość i życzliwość; Davidowi Yontzowi, korektorowi i gramatycznemu ninja tej książki i mojej rubryki z poradami, który jest w stanie wyłapać błędy niezauważone przez innych i wykazuje niezwykłą dozę wyrozumiałości, gdy ja (często) odwołuję się do maksymy Elmore'a Leonarda: „Gdy poprawność językowa staje ci na drodze, być może czas ją odrzucić”.

Niezwykle cenna była również pomoc tych, którzy przeczytali cały mój manuskrypt i podzielili się swoimi uwagami na jego temat, a byli to: antropolog A.J. Figueredo, bioinżynierka Barbara Oakley, biograf David Rensin oraz ekonomista Tamas David-Barrett, który przeczytał kilka rozdziałów odnoszących się do badań autorstwa jego i Robina Dunbara. Osobne podziękowania kieruję do rodziny i przyjaciół, którzy znaleźli czas, by przeczytać poszczególne rozdziały i ocenić je. Są wśród nich: Debbie Levin, Erika, Ruth Waytz, Christina Nihira, DB Cooper oraz moja przenikliwa, mądra i zwariowana siostra, Caroline Belli.

Jestem również niezwykle wdzięczna członkom i członkiniom stowarzyszeń Human Behavior and Evolution Society, NorthEastern Evolutionary Psychology Society oraz Applied Evolutionary Psychology Society, którzy od ponad dekady są bardzo przyjaźni i pomocni w kwestii misji, którą realizuję: by „ich badania były do wykorzystania”.

1NIE OBCHODZI MNIE, GDZIE POŁOŻYSZ WIDELEC(tylko nie wydłub nikomu oka)

Książka, którą trzymacie w ręku, nie powstałaby bez wsparcia, przyjaźni i dobrego słowa również takich osób jak: Kate Coe, Sandra Tsing-Loh, Patt Morrison, John Phillips, Matthew Pirnazar, Marjorie Braman, Dee Dee DeBartlo, Andrea Grossman, obrońca wolności słowa Marc J. Randazza, ekonomista Robert H. Frank, Jackie Danicki, goście odwiedzający i komentujący mojego bloga, Maret Orliss, Ann Binney, organizatorzy Los Angeles Times Festival of Books, moja rodzina w Nowym Jorku, rodzina Houserów, moja paryska rodzina – Mark, Chantal, Pierre i Emily oraz Linda i Linda w 18th Street Coffeehouse, które są cudowne dla pisarzy, ponieważ wprowadziły w swoim lokalu zakaz rozmów przez komórkę.

Na koniec chciałam bardzo podziękować Wam, czytelnicy, którzy kupiliście tę książkę i którzy dokładacie swoją cegiełkę, by ten świat był mniej chamski, a bardziej ciepły, otwarty i przyjemny dla nas wszystkich.

Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest książką o etykiecie, zbiorem sztywnych regułek pomagających wpasować się w wyższe klasy społeczne (albo udawać, że potrafi się to zrobić), a ja nie jestem panną guwernantką. Nie wiem, jak należy przedstawić ambasadora, jak zaadresować zaproszenie na ślub do osoby po rozwodzie i gdzie dokładnie stawia się na stole szklankę na wodę. Ale nie zdradziłam się z tą niewiedzą, gdy zadzwoniła do mnie producentka jednej z telewizji śniadaniowych. Powiedziała, że widziała mój trzydziestosekundowy materiał o uprzejmości, który przygotowałam dla programu „Today”, bardzo spodobało jej się, że nie wypowiadałam się jak typowy staroświecki znawca etykiety, i w związku z tym – ale super! – chciała, żebym przyleciała do Nowego Jorku i wystąpiła jako ekspertka w części programu poświęconej „dobrym manierom i kulturze podczas wakacji”.

– Zaczniemy od kwestii stołu – powiedziała – od tego, jak go nakryć, oraz jak wygląda prawidłowe podanie indyka.

– Wspaniale! – skłamałam, czując taką samą radość, jak gdyby zaprosiła mnie do ogólnokrajowej telewizji i poprosiła o wetknięcie głowy w koński zadek i poszukanie tam zagubionego zegarka.

Mam oczywiście jakieś pojęcie na temat manier przy stole, wiem, że nie należy wylizywać talerza (chyba że jest awaria prądu i nic nie widać albo akurat jesz kolację z niewidomym), ale generalnie zajmuję się domem nie bardziej niż golden retriever. Nie gotuję, tylko odgrzewam gotowe dania. Mój stół w jadalni jest zawalony papierami i książkami. Kiedy mój chłopak zrobi dla nas obiad, siadamy na kanapie i jemy z talerzami na kolanach. (Niektórzy mężczyźni fantazjują o seksualnych wygibasach; mój marzy o tym, że uda nam się zjeść kolację na czystej, płaskiej powierzchni, zanim trafimy do domu starców i będą nas karmić przez rurkę).

Ale zostawmy na razie moje niepowodzenia w kwestiach domowych: to była ogólnokrajowa telewizja, zależało mi na zwiększeniu sprzedaży mojej pierwszej książki, a poza tym mam jedną koleżankę z wyższych sfer, do której mogę zawsze udać się na szybki kurs nakrywania do stołu i serwowania indyka. Chciałam też podczas swojego wystąpienia w TV powiedzieć to, co naprawdę myślę: otóż nie ma znaczenia, jak nakryjesz do stołu i jak pokroisz indyka, o ile tylko będziesz miła dla gości podczas podawania go.

Dwa dni przed planowanym lotem do Nowego Jorku (na który, na prośbę stacji, bezzwrotny bilet musiał kupić mój wydawca) zadzwoniłam do producentki, żeby ostatecznie upewnić się, że jestem dobrze przygotowana do występu. Usłyszałam: „Yyyy… aha… Oddzwonię do ciebie za pięć minut”, a potem dźwięk odkładanej słuchawki. Dwie i pół godziny późnej dostałam maila:

Temat: Sobota

W wiadomości z dnia 8.12.2010 12:22:01

[email protected] pisze:

Właśnie rozmawiałam ze swoim producentem wykonawczym i okazało się, że on znalazł już kogoś do naszego programu. Bardzo Cię przepraszam!

Ale naprawdę jestem ciekawa tego, co miałabyś do powiedzenia, więc odezwę się przy okazji kolejnej serii programów na temat manier.

Producentka ze stacji telewizyjnej X

Jak możecie się domyślać, nigdy już się do mnie nie odezwała. (Ludzie, którzy zachowali się wobec ciebie beznadziejnie, powodowani poczuciem winy zazwyczaj traktują cię, jakby to twoje zachowanie było świńskie). Całe szczęście, że informacja o wyłączeniu mnie z programu dotarła do mnie, kiedy byłam jeszcze w domu w Los Angeles, a nie jak w przypadku mojej koleżanki po fachu z Kalifornii, która o zwolnieniu z pracy dowiedziała się po zalogowaniu się do Wi-Fi w samolocie przelatującym właśnie nad polami kukurydzy w Kansas.

Tak dla jasności: nie uważam, że mnie czy komukolwiek innemu należy się występ w telewizji, ale jeśli już zapraszasz kogoś do swojego programu (a już zwłaszcza do programu o uprzejmości!), wydaje mi się, że trzeba potwierdzić tej osobie wszystkie szczegóły – i najlepiej zrobić to, zanim zapłaci ona z własnej kieszeni za podróż na drugi koniec kraju. A jeśli na to jest już za późno, można darować sobie wyrażanie na głos swoich wyrzutów sumienia, a zamiast tego spróbować wynagrodzić swój błąd (a nie tylko o tym mówić).

To wydarzenie sprawiło, że zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak proste jest w rzeczywistości dobre traktowanie innych. Dla większości z nas życie to nie bajka – zdarzają się też momenty, kiedy musisz kogoś zwolnić albo w inny sposób rozczarować. Ale u podstaw dobrych manier leży empatia. Kiedy nie wiesz, co w danej sytuacji powiedzieć albo jak postąpić, najłatwiej jest zadać sobie pytanie: Jak ja bym się czuł, gdyby ktoś zachował się tak wobec mnie?

Gdybyśmy wszyscy kierowali się w życiu piękną zasadą „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe” – którą, przynajmniej w teorii, wszyscy powinni opanować już w przedszkolu – pewnie wydałabym tę książkę w formie dwudziestostronicowej broszury. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach ludzie opierają swoje zachowanie na odwrotnej zasadzie, czyli „Wal się, a jak ci się nie podoba, to spadaj”. Dałam wyraz swojemu ubolewaniu nad takim stanem rzeczy w felietonie, który napisałam dla „Los Angeles Times”. Opisałam tam przypadek wyluzowanej matki, która przez niemal godzinę przed odlotem w ogóle nie zwracała uwagi na wrzaski swojego niemowlaka. A były one tak głośne, że nie przebijały się przez nie nawet komunikaty załogi samolotu.

W coraz większym stopniu stajemy się ofiarami małych, codziennych ataków. Tylko że podczas tych ataków napastnik nie ma na sobie kominiarki ani pistoletu za pasem. Nosi modne trampki i wydziera się do swojego iPhone'a, stojąc za nami w kolejce do Starbucksa, wtłaczając nam do głów strumień świadomości ze swojego nudnego życia, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, czy mamy ochotę go słuchać. Takie pojedyncze przypadki drobnego towarzyskiego bandytyzmu są bez znaczenia, ale w pewnym momencie kumulują się, wystawiając naszą cierpliwość na próbę i zamieniając nasze codzienne życie w nieustanne rundy zapasów.

Dobra wiadomość jest taka, że możemy odwrócić taki stan rzeczy i zmienić sposób, w jaki odnosimy się do siebie nawzajem. Co więcej – powinniśmy to zrobić, zanim brak kultury zrobi się naprawdę powszechny. I to jest powód, dla którego napisałam książkę o dobrych manierach dla normalnych ludzi. Hasło „mili ludzie, którzy czasem mówią k***a” opisuje osoby (takie jak ja i może ty), które mają dobre intencje, ale nie są bez skazy; które czasem tracą panowanie nad sobą, ale przy następnej okazji starają się poprawić; i które czasem przeklinają (a może nawet sprawia im to przyjemność), ale mimo wszystko starają się tego nie robić w towarzystwie statecznych pań w starszym wieku ani czterolatków.

W kolejnych rozdziałach przedstawię swoją popartą naukowo teorię, która mówi o tym, że stykamy się z większą nieuprzejmością niż kiedykolwiek wcześniej, ponieważ ostatnimi czasy bardzo poluzowały się więzy stawiające nas do pionu przez miliony lat historii ludzkości. Wytłumaczę też, jak możemy przywrócić te więzy, pokażę, jak nie stać się jednym z gburów, których jest wokół nas tak wielu, i jak sprzeciwić się takim osobnikom napotkanym na naszej drodze.

Duża część chamstwa, z którym stykamy się obecnie na co dzień, to konsekwencja życia na Nowym Dzikim Zachodzie – w świecie tworzonym przez technologię. Technologia sama w sobie nie powoduje nieuprzejmości, ale jej rozwój doprowadził do niezwykłych zmian społecznych i zaniku niektórych konsekwencji braku kultury. To zjawisko nasiliło się szczególnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat, gdy tak wielu z nas zaczęło mieszkać setki, a nawet tysiące kilometrów od swoich rodzin, spędzać czas w otoczeniu obcych ludzi, a jednocześnie kontaktować się za pomocą Facebooka, Twittera i Skype'a.

Ta książka pomoże ci stawić czoło i powstrzymać chamstwo w tych „technosferach” i innych – w dużej mierze nieuregulowanych – obszarach życia, takich jak nasze osiedla i dzielnice, których nietrwały charakter społeczny przekłada się na różnego rodzaju niekulturalne zachowania – zarówno w sferze publicznej, jak i prywatnej. Używam tu pojęcia „nieuregulowany”, ponieważ nie ma przecież policjanta, którego można wezwać, gdy ktoś nagle publikuje na blogu coś, co miało pozostać prywatną wymianą korespondencji, albo pani wynajmująca mieszkanie nad tobą postanowi stepować na drewnianej podłodze do białego rana. Aby pomóc ci zapobiegać takim sytuacjom oraz całej masie innych nieprzyjemnych zdarzeń, stworzyłam zestaw rozwiązań, które pomogą powstrzymać ludzi z chamskimi zapędami albo też zapanować nad nimi, jeśli już wdrożą je w życie.

Choć „Dobre maniery dla miłych ludzi, którzy czasem mówią k***a” są poradnikiem, ta książka nie ma zbyt wiele wspólnego z tradycyjnym zbiorem zasad. Poza paroma wyjątkami, którymi są maniery przy stole (na wypadek, gdybyście jakimś cudem dorastali wychowywani przez sforę wilków), nie włączyłam do książki żadnych wymyślnych reguł etykiety, które sama przeczytałabym tylko pod groźbą śmierci, np. poprawny sposób dla małżeństw na wyszycie swoich inicjałów na ręcznikach (hasło, na które w Google'u wyskakuje niebagatelne 19 400 000 stron). Poza tym, jak przeczytacie w rozdziale pt. „Jedzenie, picie i życie towarzyskie”, porady w stylu staroświeckich Ciotek Dobra Rada różnią się między sobą, ponieważ dla jednej poprawienie szminki przy stole nie jest niczym zdrożnym, a dla innej jest to jedynie odrobinę mniej szokujące niż wysikanie się w krzakach róż. Takie porady służą tylko do zapamiętania i zapomnienia, bo jeśli zechcesz coś zakwestionować, usłyszysz jedynie: „Siedź cicho i słuchaj, co starsi mówią”.

Cóż, moim zdaniem to nie działa. Dlatego też w każdym rozdziale zawarłam tezy poparte dowodami z dziedziny behawioryzmu, które odpowiadają na pytanie: dlaczego powinniśmy zachowywać się w określony sposób. Dowody naukowe, których znajdziecie w tej książce sporo, to nie tylko podstawa moich wskazówek. To również baza, dzięki której czytelnik może dojść do własnych wniosków lub odpowiedzieć sobie na pytania, które nie zostały tu poruszone.

I wreszcie, jako ilustrację wszystkich rad, którymi dzielę się z wami na kolejnych stronach, znajdziecie też historie i opowieści, które pozwolą wam poznać to wspaniałe uczucie nazwane przeze mnie „zawstydzaniem chamów” – czyli radość odczuwaną z każdego przypadku obnażania niegrzecznym i chamskim ludziom tego, jakimi małymi socjopatycznymi tyranami są dla reszty społeczności. Na koniec przytoczę cytat Ghandiego, który na pytanie, co sądzi o zachodniej cywilizacji, odpowiedział: „Myślę, że to byłby dobry pomysł”.

2JESTEŚMY NIEKULTURALNI, PONIEWAŻ ŻYJEMY W SPOŁECZNOŚCIACH ZBYT DUŻYCH DLA NASZEGO MÓZGU(czyli jak naukowo powstrzymać brak kultury)

Około 2000 roku zauważyłam, że ludzie nagle stali się bardziej chamscy niż kiedykolwiek wcześniej. I nie mówię tu tylko o Los Angeles, w którym mieszkam, ale też o Środkowym Zachodzie USA, słynącym dotąd z kulturalnych mieszkańców, i generalnie o całym kraju – jak długi i szeroki. Do roku 2008 uderzyła mnie druga rzecz: wszyscy wszędzie zaczęli narzekać na to, że świat stał się o wiele mniej przyjemnym miejscem do życia, i zastanawiać się, dlaczego tak się dzieje. Wiele osób wskazywało na zbyt liberalne wychowywanie dzieci, zapominając oczywiście, że ostatni kierowca, z którym wdali się w sprzeczkę, był starszym, pomarszczonym facetem. Eksperci od razu wskazywali na kozła ofiarnego 2.0, czyli technologię: „To wszystko przez te telefony komórkowe” albo „To wina internetu, przez niego ludzie się alienują”. Zapewne, tylko przy okazji jest to najskuteczniejsze w historii świata narzędzie łączące ludzi. A wszyscy, którzy obwiniacie iPhony o taki stan rzeczy: telefony nie wypełzają same z kieszeni właścicieli, nie włączają sobie trybu głośnomówiącego i nie chodzą po sklepie, rozmawiając głośno, warcząc przy okazji do ucha innym kupującym.

Aby skutecznie przeciwdziałać rozprzestrzeniającej się wśród ludzi epidemii nieuprzejmości, musimy zrozumieć, skąd ona się bierze. W tym celu uczestniczyłam w wielu konferencjach na temat psychologii i psychologii ewolucji oraz przeczytałam wiele artykułów dotyczących seksu i łączenia się w pary, które przytaczałam potem w swoich felietonach publikowanych w rubryce z poradami. Analizowałam tematy takie jak altruizm odwzajemniony („jak podrapiesz mnie po plecach, ja podrapię ciebie”) i porównywałam życie codzienne naszych dawnych przodków z życiem w obecnych czasach. I tak doszłam do naprawdę zadziwiającego wniosku:

Jesteśmy niekulturalni, ponieważ żyjemy w społecznościach zbyt dużych dla naszego mózgu.

NIEUPRZEJMOŚĆ TO CZĘŚĆ LUDZKIEJ NATURY

Choć w dzisiejszych czasach doświadczamy braku kultury coraz częściej, tak naprawdę to nie my się zmieniliśmy – zmieniło się nasze otoczenie. W swoim internetowym poradniku psychologowie ewolucyjni Leda Cosmides i John Tooby wyjaśniają, że „nasze nowoczesne czaszki kryją umysły z epoki kamienia”. Oznacza to, że żyjemy w XXI wieku, ale nasze mózgi nadal zbudowane są podobnie jak u naszych łowiecko-zbierackich przodków, a co za tym idzie – są dostosowane do radzenia sobie z problemami społecznymi i kwestiami przetrwania z tamtych czasów. A pamiętajmy, że wtedy wyzwania obejmowały znalezienie partnera, polowanie na zwierzynę, zebranie jadalnych roślin, wynegocjowanie uczciwego traktowania przez innych, obronę przed agresorami, wychowanie dzieci i wybór optymalnego środowiska do zamieszkania. Czasem nawet najbardziej rozsądne zachowanie z zamierzchłych czasów może wydać się rażąco nieodpowiednie w naszym nowoczesnym świecie, ale mechanizmy adaptacyjne wszystkich tych zadań oparte są na czymś, co Cosmides i Tooby nazywają „złożoną machiną obliczeniową”. Z racji tej złożoności oraz tego, że nawet relatywnie proste zmiany w obrębie naszego mózgu zabierają dziesiątki tysięcy lat, nie możemy po prostu powiedzieć naszym genom: „Hej chłopaki, jest XXI wiek! Dostosujcie się do tego!”. Cosmides i Tooby podają tutaj przykład, mówiąc, że „łatwiej jest nam nauczyć się lęku przed wężami” niż gniazdkami elektrycznymi, pomimo faktu, że w większości regionów USA gniazdka są dla ludzi dużo bardziej niebezpieczne niż węże1.

Cały czas ewoluujemy. Dobrą ilustracją tego jest fakt, że około 10 tysięcy lat temu w odpowiedzi na powszechniejsze spożywanie nabiału niektórzy z nas wykształcili zdolność do trawienia laktozy (cukru w krowim mleku). Jednak duża część tego, na czym z punktu psychologicznego opiera się nasze podejście do współczesnego stylu życia, wykształciła się w trakcie adaptacji do środowiska istniejącego dużo wcześniej. Spójrzmy na przykład na chęć jedzenia słodyczy: udało nam się wykształcić przeciwdziałającą problemowi niedożywienia żądzę słodkich pokarmów w czasach, gdy ludzie nie mieli pewności, skąd wezmą kolejną porcję pożywienia – a było to w czasach, gdy jedzenie „słodyczy” oznaczało wcinanie garści pełnych witamin jagód, zerwanych prosto z krzaka. Ta potrzeba spożywania cukru nadal w nas tkwi, tylko że teraz możesz pojechać do olbrzymiego supermarketu, poprosić obsługę, żeby przywiozła ci na wózku 12 metrów sześciennych pączków oblanych czekoladą, załadowała do samochodu, a ty potem pożresz je wszystkie, jakby to miał być twój ostatni posiłek na bardzo długi czas.

Nasze mózgi są nieprzygotowane szczególnie na kwestię rozrastających się przedmieść. Problemem wydaje się być rozmiar kory nowej, czyli części mózgu odpowiedzialnej za wyciąganie wniosków i komunikowanie się z innymi. Brytyjski antropolog Robin Dunbar zaobserwował, że u wielu zwierząt rozmiar kory nowej odzwierciedlał maksymalną liczbę innych gatunków, z którymi dane zwierzę mogło nawiązać relację bez ryzyka wybuchu chaosu i przemocy. Dunbar przyjrzał się również rozmiarowi kory nowej u ludzi i na tej podstawie stwierdził, że pojedyncza osoba posiada zdolność utrzymywania kontaktów towarzyskich z najwyżej 150 innymi osobami (a dokładnie z 148,7).

W celu zweryfikowania swojej tezy Dunbar poszperał w kartach historii ludzkości i odnalazł 150-osobowe grupy ludzi wszędzie: w źródłach archeologicznych opisujących społeczności łowiecko-zbierackie i wśród 21 takich nadal istniejących plemion (tutaj średnia dla grupy wynosiła 148,4). Liczba 150 pojawia się też przy populacji tradycyjnej wioski w społeczeństwie rolniczym, tyle też wynosiła liczba żołnierzy w większości jednostek militarnych, począwszy od Imperium Rzymskiego. Co ciekawe, okazuje się, że w dzisiejszych czasach tyle również (a dokładnie 154) wynosi liczba osób, którą ludzie zazwyczaj mają na liście pt. „Wysłać kartkę świąteczną”. Dunbar i inni badacze, którzy zagłębili się w temat mediów społecznościowych, odkryli również, że ich użytkownicy mają na Facebooku średnio 150 znajomych.

Bez względu na to, jaki jest dokładnie górny limit znajomości, które jest w stanie przetworzyć nasz mózg, Dunbar zauważa, że socjologowie już dawno temu doszli do wniosku, że nad grupą powyżej 150–200 osób w pewnym sensie ciężko jest zapanować. Bill Gore, założyciel firmy produkującej wodoodporny i oddychający materiał GORE-TEX, potwierdza, że w przypadku grup ludzi, w których nie wszyscy się już kojarzą, zaobserwować można „gwałtowny spadek woli współpracy” – i dlatego sam zatrudnia w swoich zakładach produkcyjnych najwyżej 200 osób. Kiedy dana fabryka dochodzi do określonego limitu zatrudnienia, Gore otwiera kolejną. Huteryci, fundamentalistyczna sekta religijna żyjąca na terenie USA i Kanady, wyznają zasadę, że każda społeczność może liczyć najwyżej 150 członków. „Twierdzą zdecydowanie, że gdy grupa przekracza liczbę 150 członków, bardzo trudne staje się kontrolowanie jej jedynie przy pomocy samej grupy” – pisze Dunbar w swojej książce „Grooming, Gossip, and the Evolution of Language” – „A oni zamiast tworzyć siły policyjne, wolą podzielić społeczność na mniejsze podgrupy”.

Oczywiście w epoce kamienia raczej nie było potrzeby tworzenia policji do pilnowania porządku. W małej grupie ludzi, w której wszyscy się znali, chamskie zachowanie, takie jak np. zabranie większej ilości jedzenia czy zasobów niż przypisane danej osobie, było bardzo ryzykownym zachowaniem, które mogło skończyć się wypędzeniem z grupy i koniecznością przeżycia w samotności w dzikiej głuszy (pamiętajmy, że wtedy raczej nie było sklepów spożywczych na każdym rogu, a couchsurfing też dopiero raczkował). Ta wizja bardzo skutecznie odganiała myśli o antyspołecznych zachowaniach.

Nagle wszystko zaczęło mi się wydawać jasne: mamy do czynienia z coraz powszechniejszą nieuprzejmością, ponieważ nie ma już czynników, które przez miliony lat normalizowały zachowania ludzi. Ewolucja nie przystosowała nas do tego i nie jesteśmy psychicznie przygotowani do życia w otoczeniu obcych ludzi, a właśnie w takim środowisku żyjemy – w ogromnych zbiorowiskach obcych sobie osób, w których można przeżyć dzień, a nawet kilka dni, bez natknięcia się na znajomą twarz.

Wobec nieznajomych możesz zachować się w okropny sposób i jest szansa, że ujdzie ci to na sucho, ponieważ już nigdy więcej ich nie spotkasz. Jeśli jednak osobą stojącą za tobą w korku, której pokażesz środkowy palec, okaże się twój sąsiad, może się zdarzyć, że wychodząc do pracy następnego dnia, znajdziesz przed swoimi drzwiami frontowymi prezent w postaci ogromnej psiej kupy.

Przebywanie wśród ludzi, których znasz, nie tylko minimalizuje chamskie zachowanie, ale też sprawia, że stajemy się bardziej uprzejmi. W małych społecznościach reputacja jest bardzo ważną kwestią. Dlatego nawet jeśli niezbyt lubisz panią Kowalską, może się okazać, że w pewnym momencie będziesz potrzebować jej pomocy – albo też ona twojej – a napięte relacje zapewne zaważyłyby na tym, więc obydwoje zachowujecie się życzliwie. Tutaj motywacja może wynikać z egoistycznych pobudek, ale koniec końców żyjecie we wspólnocie ludzi, którzy lepiej się nawzajem traktują.

Życie wśród obcych nam ludzi to bardzo młody „wynalazek”. Jeszcze w pierwszej połowie XX wieku ludzie zazwyczaj rodzili się i umierali w tym samym domu, całe życie otoczeni przez sąsiadów żyjących według takiego samego schematu. Mobilne społeczeństwo zaczęło kiełkować w latach 50. XX wieku, gdy w USA ruszyła budowa autostrad międzystanowych. Po uwolnieniu przemysłu lotniczego w latach 70. zeszłego stulecia okazało się, że przeprowadzka o tysiące kilometrów dalej zajmuje tylko kilka godzin i kosztuje kilkaset dolarów. Spadek cen środków transportu i rozwój internetu dodatkowo skróciły dystans, co sprawiło, że życie z dala od rodziny i przyjaciół stało się powszechne. Jednocześnie sytuacja większości z nas na rynku pracy stała się bardziej niestabilna. Bycie pracownikiem jednej firmy przez całe życie – a nawet trzymanie się wyłącznie jednego zawodu – to raczej sytuacje kojarzone z epoką czarno-białych filmów. Dzisiaj nierzadko zdarza się, że rodzina pomieszka gdzieś rok, potem przeprowadzi się tysiące kilometrów dalej, i za rok znowu to samo. W takich okolicznościach ciężko jest nawet poznać najbliższych sąsiadów.

CHAMSTWU MÓWIMY „DOŚĆ!”

Nie możemy cofnąć historii i powrócić do czasów, gdy wszyscy na świecie żyli w małych wioskach i znali każdego, łącznie z lokalnym kowalem. To, co możemy zrobić, to spróbować odtworzyć niektóre mechanizmy i korzyści płynące z zastosowania zasad małych społeczności, do życia w których człowiek został stworzony. Wiem, że może to brzmieć jak olbrzymie przedsięwzięcie, ale to tylko na pierwszy rzut oka tak wygląda. Tak naprawdę dość szybko pozbylibyśmy się nastawienia JA PRZEDE WSZYSTKIM/TY SIĘ NIE LICZYSZ, stosując trzy proste zasady:

• Sprzeciwiaj się chamstwu.

• Ujawniaj publicznie jego przypadki.

• Traktuj nieznajomych jak swoich sąsiadów.

Większość z nas nie garnie się zbytnio do otwartego sprzeciwiania się brakowi kultury – i jest to zupełnie zrozumiałe. Dzieje się tak, ponieważ ludzie nie ewoluowali do życia wśród nieznajomych i kiedy ktoś obcy szkodzi wszystkim pozostałym, nasze geny automatycznie przesyłają przekaz brzmiący raczej „strona nie została znaleziona”. Ale są też osoby, które nie potrafią pozostać obojętne i milczeć, gdy obok komuś (albo jakiejś grupie) dzieje się coś złego. Ja jestem jedną z takich osób. W języku ekonomii taką osobę nazywa się „ryzykownym graczem” – to ktoś, kto oburza się na niesprawiedliwość wobec innych i jest gotowy pogonić sprawców złego postępowania, nawet przy świadomości, że może go to kosztować osobiste nieprzyjemności.

Jako przykład niech posłuży nam sytuacja, w której w kinie zwrócę uwagę komuś ględzącemu przez telefon komórkowy. Taka osoba raczej nie podziękuje mi wylewnie ani nie podzieli się ze mną wygraną na loterii. Może nawet wbić mi w szyję pipetę do pieczeni, tak jak zrobił to chłopak pewnej gderającej przez komórkę kobiety, gdy pracownik kina zwrócił jej uwagę, by przestała. (Historia wydarzyła się w Orange County, w Kalifornii; pracownik przeżył, pipeta posłużyła jako dowód w sprawie, a agresor odsiaduje karę ponad 40 lat więzienia).

Mnie na szczęście aż tak straszna historia jeszcze się nie przytrafiła – może dlatego, że dobrze znam się na ludziach, a może dlatego, że po prostu mam szczęście i umiem szybko biegać. Prawda jest też taka, że nie stawiam się każdemu. Jeśli ktoś, kto jest chamski, wygląda na uzbrojonego albo wariata, przeklinam go tylko pod nosem i życzę ciężkiego przypadku świądu narządów płciowych. Ale w zdecydowanej większości przypadków mój gniew na ludzi zachowujących się chamsko w miejscach publicznych wygrywa z lękiem przed atakiem przy użyciu kuchennego narzędzia. A dzieje się tak jeszcze częściej, odkąd uświadomiłam sobie, że chamstwo jest de facto kradzieżą.

Gdy ktoś zakosi ci portfel, masz namacalny dowód na to, że cię okradziono. Natomiast ludzie chamscy okradają cię z cennych rzeczy niematerialnych, takich jak uwaga (w przypadku ludzi, którzy krzyczą do swoich komórek, zamieniając miejsca publiczne w prywatny folwark). Gdy ktoś parkuje, zajmując dwa miejsca tuż przy pralni, do której chcesz wejść, a tym samym zmusza cię do krążenia po okolicy w poszukiwaniu czegoś wolnego, kradnie twój czas i spokój ducha. Niegrzeczni sąsiedzi słuchający głośnej muzyki o 2 nad ranem kradną twój spokojny sen, a być może i życie (twoje i innych), jeśli potem w konsekwencji zaśniesz za kółkiem i wjedziesz w szkolny autobus pełen dzieci. Pozwalając chamskim osobom uniknąć konsekwencji ich zachowania, ośmielasz ich do dalszego okradania ciebie i innych. Dlatego musimy wszyscy zacząć postrzegać osoby niekulturalne jako złodziei, którymi w rzeczywistości są. To spowoduje w ludziach rosnącą złość i sprawi, że staną się asertywni i nie będą się bali reagować.

Nagłaśnianie przypadków chamstwa jest szczególnie ważne. W nowoczesnych społecznościach, składających się z nieznajomych, gdy ktoś zachowuje się chamsko wobec osoby lub grupy ludzi, której nie zna i pewnie więcej nie spotka, raczej nie przejmuje się konsekwencjami takiego zachowania dla swojej reputacji. Możemy to zmienić, stosując wobec nich taktykę pozytywnego ośmieszania, którą nazwałam „ośmieszaniem w sieci”, czyli pozbawiając agresorów anonimowości poprzez dyskretne nagrywanie ich zachowania, a potem publikowanie tego w internecie. (Jak na ironię, wygląda na to, że droga wiodąca z powrotem do uprzejmości obowiązującej w 150-osobowej wiosce wiedzie prosto przez globalną wioskę internetową).

Ośmieszanie w sieci jest zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem, gdy ktoś zachowuje się bardzo chamsko lub agresywnie i gdy widzimy, że zwrócenie mu uwagi zaowocuje jedynie nasileniem niepożądanego zachowania. Nawet jeśli ta konkretna osoba nigdy nie dowie się o byciu chwilową „gwiazdą” internetu, strach przed konsekwencjami być może powstrzyma innych świadków zdarzenia przed podobnym zachowaniem. Może być tak, że straciliśmy już lęk przed tym, „co inni powiedzą”, który towarzyszył ludziom żyjącym w małych społecznościach, ale teraz mamy w ręku inny oręż, a jest nim puszczenie w obieg YouTube'a nagranego przez nas filmu.

Oczywiście większość ludzi nie zacznie od razu robić filmików i publikować ich w sieci. Ale jest coś, co może zrobić każdy z nas – starać się codziennie traktować innych, jakby byli naszymi sąsiadami: uśmiechnąć się do napotkanego na ulicy przechodnia, powiedzieć „dzień dobry” kasjerowi w sklepie i po prostu traktować wszystkich tak, jak traktujemy swoich znajomych.

Kiedy wdrożysz w życie ten plan, zobaczysz, że poprawi samopoczucie nie tylko innym, ale też tobie. Szerzej opisuję to w ostatnim rozdziale („Szerzenie dobra metodą »podaj dalej«”). Okazuje się bowiem, że uprzejmość właściwie leży w naszym interesie. Ekspertka z dziedziny psychologii pozytywnej, Sonja Lyubomirsky, pisze, że bycie szczodrym i miłym dla innych jest jedną z najlepszych dróg (wraz z wyrażaniem wdzięczności) do podniesienia naszego poziomu szczęśliwości. Okazanie innym pozytywnych uczuć sprawi również, że te osoby chętnie przekażą dobrą energię innym ludziom napotkanym na drodze, itp., itd. Moim zdaniem minimum, jakiego powinniśmy od siebie wymagać w ramach życia na planecie Ziemia, to co najmniej jeden uprzejmy uczynek dziennie. Żyjemy bowiem w takim społeczeństwie, jakie sami tworzymy – albo jakiemu pozwalamy się tworzyć.

3KOMUNIKACJA

Wpadłam na znajomego, którego jakiś czas nie widziałam. Powiedział mi, że zszedł się ze swoją byłą dziewczyną i że wzięli ślub. Mówił, że życie jest super, oprócz kilku rzeczy, które musi zmienić w sobie jego żona. Tych rzeczy było dokładnie sześć. Otworzył portfel i z dumą zaprezentował mi wizytówkę, z tyłu której było coś napisane. Zapisany drobnymi, schludnymi literkami tekst brzmiał:

1. Rzucasz palenie.

2. Oddajesz mi lexusa i jeździsz swoim jeepem.

3. Żadnych psów.

4. Sprzątasz po sobie w kuchni.

5. Znajdujesz pracę, zamiast żyć ze spadku. (Szóstego nie pamiętam).

Powiedział, że to lista żądań, jaką wystosował dla swojej nowej żony. Którą jej wręczył. Na tejże wizytówce.

Byłam pewna, że żartuje.

Ale nie żartował.

– Hmm, i jak to odebrała? – zapytałam.

– Nie odzywała się do mnie przez tydzień.

NIEBEZPIECZNE PAPLANIE

Bez zbędnych rozmyślań potrafimy zazwyczaj przewidzieć efekt, jaki nasze słowa, czy to wymówione, czy zapisane, wywołają u drugiej osoby. Najwyraźniej jednak nawet racjonalni i inteligentni dorośli potrafią odstawić tak skretyniały numer jak ten, w którym wręczasz swojej żonie wizytówkę ze spisem nakazów i zakazów, oczekując, że będzie ich przestrzegać.

Wolność słowa jest ważnym prawem.

Mówiąc słowami Arystotelesa seriali telewizyjnych, Abego Vigody'ego, goszczącego w The Rockford Files, „Każdy może kłapać dziobem; taka jest Ameryka”. Powodzenie w stosunkach międzyludzkich zapewni nam jednak świadomość, że samo posiadanie przemyśleń nie jest jeszcze powodem do objawiania ich światu. Przydatne będzie także stosowanie trzech, najważniejszych według mnie, reguł przemawiania do drugiego człowieka. Do Wielkiej Trójki należą:

• słuchanie,

• empatia,

• szacunek.

Słuchanie i empatia: rozmowa czy bombardowanie słowami?

Fran Lebowitz wyłożyła wprost ludzkie rozumienie konwersacji: „Przeciwieństwem mówienia nie jest słuchanie. Przeciwieństwem mówienia jest czekanie”2.

Smutna prawda jest taka, że nawet czekanie to dla niektórych zbyt wiele. Przez „niektórych” mam też na myśli siebie. O moich problemach ze słuchaniem świadczy chociażby to, że raz mój chłopak był zmuszony przerwać moje przerywanie mu, mówiąc: „Halo, teraz mówi Gregg!”.

Spore postępy w słuchaniu poczyniłam dzięki Markowi Goulstonowi – psychiatrze, coachowi biznesu i trenerowi negocjatorów z Los Angeles. Jego wywód na temat trafiania do ludzi oraz tego, jak znaczące jest dla nich poczucie zrozumienia, został opublikowany na drugiej stronie „Los Angeles Times” w 2006 roku.

Jedną z pacjentek Goulstona była kobieta, która nim dostała skierowanie do niego, kilkukrotnie próbowała popełnić samobójstwo i była hospitalizowana z powodu depresji. Obawiał się, że nie potrafi jej pomóc. Po sześciu miesiącach terapii kobieta wciąż rzadko się odzywała i nie nawiązywała z nim kontaktu wzrokowego. Przed jednym ze spotkań z nią był na nogach już trzydzieści sześć godzin, dokonując w tym czasie ewaluacji stanu psychicznego pacjentów ostrych dyżurów w całym mieście.

Był tak piekielnie zmęczony, że w którymś momencie meble w jego biurze wydawały mu się rozpływać, tracić kolor. Bał się, że przechodzi udar – aż nagle doznał olśnienia: tak wygląda świat widziany oczami tej kobiety z depresją; rozpacz nakłada na rzeczywistość swoisty filtr.

– Nigdy nie sądziłem, że jest to dla ciebie tak straszne – wypalił jej prosto w twarz. – Nie mogę pomóc ci się zabić, ale jeśli to zrobisz, nie będę o tobie źle myślał. Będzie mi ciebie brakować i może uda mi się zrozumieć, że nie było innego wyjścia.

Goulston był przerażony: właśnie udzielił pacjentce pozwolenia na samobójstwo. Ale wtedy ich wzrok spotkał się po raz pierwszy. Miała nieco zdziwione spojrzenie i uśmiechała się łagodnie.

– Jeśli naprawdę możesz zrozumieć, dlaczego chcę to zrobić – powiedziała – to może wcale nie muszę.

Z czasem kobieta wróciła do zdrowia, wzięła ślub, urodziła dwójkę dzieci, uzyskała dyplom z psychologii i sama stała się terapeutką. Goulston zrozumiał zaś wyższość dogłębnego, niemal podskórnego słuchania ludzi nad swoją intelektualną, zawodową interpretacją.

Oczywiście każdego z nas bazylion razy pouczano, że należy słuchać, ale Goulston szczegółowo opisuje, jak słuchać – i dlaczego. W książce „Po prostu słuchaj! Sztuka porozumienia” tłumaczy, że niemal każda interakcja to zabieg, aby kogoś do czegoś przekonać: że należy nam się ta praca, że warto iść z nami na randkę albo że po prostu jesteśmy bystrzy. Wydaje nam się, że przekonujemy innych perswazją i faktami. Ale, jak tłumaczy Goulston, nasza argumentacja nie zostanie usłyszana, dopóki nie nawiążemy bliższej relacji z rozmówcą – choćby pytając „co u ciebie?”, naprawdę słuchając i sprawiając, że druga strona czuje się dostrzeżona, wartościowa i zrozumiana. To burzy opór. Rozmówca nie chce już nas zbyć – odpręża się i dopiero wtedy może usłyszeć, co mamy do powiedzenia, rozważyć to, a może nawet zrobić to, czego oczekujemy.

Aby faktycznie słuchać drugiego człowieka, potrzebna jest nam empatia – przyjmowanie cudzej perspektywy i sprawienie, by ta osoba poczuła, że ją „czujemy”, jak określa to Goulston, poprzez okazanie, że rozumiemy, jak się czuje3. Dla przykładu: w rozmowie z kimś, kto wydaje się być na skraju wytrzymałości, powiedziałby coś w stylu: „Na pewno czujesz, że nikt nie rozumie, jak trudno jest [robić to, co ten ktoś akurat robi]”. Jednego z wrogo nastawionych szefów zagrożonego przedsiębiorstwa przekonał do siebie słowami: „Sparzyłeś się w przeszłości, prawda?” (Goulston nie używa szablonowych gadek; analizuje sytuację, by jak najlepiej zrozumieć, co czuje druga strona).

Nawet jeśli nietrafnie zinterpretujesz, przez co przechodzi druga osoba, to zadając sobie pytanie „Jak to jest być teraz na jej miejscu?” i angażując się w próbę zrozumienia jej uczuć, okażesz troskę i zwiększysz szansę otwarcia się tej osoby na ciebie. A gdy już do tego dojdzie, musisz włożyć wiele wysiłku w to, by rzeczywiście słuchać – szczerze, mając umysł szeroko otwarty; nie możesz po prostu nadstawić ucha w kierunku gadającej głowy i polegać na swoich przypuszczeniach.

Ponieważ standardowo zaprogramowani jesteśmy na tryb „JA! JA! JA!”, to zachęcanie ludzi do otwartej rozmowy i faktyczne słuchanie ich wymaga przygotowania – przypomnienia sobie najważniejszych zasad i zastosowania ich. Rady Goulstona przekułam w praktykę w tygodniach przed i zaraz po tym, jak gościłam go w swojej audycji radiowej. Potem wróciłam do bycia nieczułą egocentryczką, którą zbyt często byłam, poznając nowych ludzi.

To nie tak, że mam ogromne ego. Jak wielu pisarzy – doświadczyłam ciężkich chwil. Gdy miałam dwadzieścia kilka lat i mieszkałam w Nowym Jorku, sprawy obrały tak zły obrót, że przez pół roku nie stać mnie było ani na czynsz, ani na łóżko. Spałam więc na drzwiach opartych na dwóch skrzynkach na mleko. (Gdy niektórzy z czułością wspominają swój pierwszy samochód, ja przywołuję widok mojego pierwszego materaca). Z obawy przed tym, że w wieku osiemdziesięciu lat (albo już pięćdziesięciu) będę jeść tylko jedzenie dla kotów, istniała taka część mnie – mój wewnętrzny dział PR – która nigdy nie kończyła służby; zawsze starała się przekonać kogoś, by za coś mnie zatrudnił.

Chciałam, by moje życie się zmieniło, dlatego kilka lat temu przykleiłam sobie do lustra w łazience karteczkę, na której napisane było tylko: „Goulston: Słuchaj!”. Kilka dni później, gdy szłam na coroczną imprezę dla dziennikarzy, blogerów i pisarzy z LA, przyrzekłam sobie mówić tego wieczora jak najmniej na swój temat i zwięźle odpowiadać na pytania zadane przez innych. Różnica w tym, jak się bawiłam, jakie interakcje nawiązywałam, jak ciekawy i przyjemny był ten wieczór, była ogromna – tak ogromna, że uznaję ten moment za przełomowy. Teraz nie muszę już gryźć się w język i milczeć, by słuchać; chcę słuchać i robię to.

Nawyk słuchania w towarzystwie pozwolił mi w sytuacjach stresowych kierować uwagę z bezmyślnego wypluwania swoich argumentów na słuchanie i komunikację. Nie jest tak, że zawsze wychodzi na moje, ale koniec końców okazało się, że jako lepsza słuchaczka jestem też lepszą przyjaciółką i dziewczyną. Nowi znajomi nie odnosili zaś wrażenia, że chcę ich związać i przyłożyć im nóż do gardła, by przez kolejne dni słuchali, co mam do powiedzenia.

Szacunek: wartość dowartościowania ludzi

Chociaż uwielbiam żartować, że nie jestem agresywna, tylko wroga, to odczuwam czasami potrzebę wzięcia na spacer piankowego kija baseballowego. Chodząc po swojej okolicy, spotykam ludzi, których witam uśmiechem i zwykłym „cześć”. Większość ludzi odpowiada na moje powitanie słowami, uśmiechem czy skinieniem głowy. Ale raz na jakiś czas minie mnie bez słowa ktoś z kamienną twarzą.

Momentalnie się wściekam. Idę dalej w swoją stronę, ale kusi mnie, by pobiec za tą osobą, stanąć z nią twarzą w twarz i zapytać: „Och, czy «cześć» to zbyt trudne słowo, by przeszło ci przez gardło? Odrobina uprzejmości to dla ciebie za dużo, KUTAFONIE?!”. (Uwielbiam zestawiać wezwanie do uprzejmości ze słowami takimi jak „KUTAFON”).

Tak, czuję, że moja reakcja jest niewspółmierna do tej „obelgi”, tego, że obcy człowiek nie odpowiedział na moje powitanie. Kto wie, może po prostu jest mocno zamknięty w sobie albo właśnie zdechł mu pies, więc był zatopiony w swoich myślach. Ale właśnie taki niewielki afront potrafi zaboleć niespodziewanie mocno, a to dlatego, że bije w naszą godność – dobre samopoczucie, które towarzyszy nam, gdy jesteśmy traktowani z szacunkiem.

Psycholożka Donna Hicks, specjalistka od rozwiązywania konfliktów z Harvardu, która mediowała w sporach na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Środkowej i Irlandii Północnej, uważa, że budowanie wzajemnego szacunku jest kluczem do porozumienia.

W książce „Dignity: Its Essential Role in Resolving Conflict” zauważa, że aby zrozumieć konflikt, musimy najpierw uświadomić sobie, jak bardzo ludzie są wrażliwi na punkcie traktowania ich tak, jakby nie mieli znaczenia.

Szanowanie ludzkiej godności wymaga wykazania się taktem. Chodzi o mały wysiłek, dzięki któremu inni poczują, że są istotni. Ważne jest, by rozstrzygać wątpliwości na ich korzyść (idąc za sugestią Hicks, należy zacząć od założenia, że mamy do czynienia z osobami uczciwymi) oraz by poważnie traktować ich opinie i uczucia.

Hicks wierzy, że nieposzanowanie godności – umniejszanie naszej wartości – może mieć na nas druzgoczący wpływ, bo wykształciliśmy w sobie nawyk obrony własnej reputacji. Wzbiera w nas poczucie upokorzenia, a nasza najczęstsza reakcja – gniew – jest tym, co w swojej książce „Inteligencja emocjonalna” psycholog Daniel Goleman nazywa „uprowadzeniem emocji”. Mimo że rana wynikająca z naruszenia godności nie jest fizyczna, to impuls docierający do naszego mózgu sygnalizuje atak, a ośrodek emocjonalny mózgu, czyli ciało migdałowate, generuje natychmiastową reakcję; nie ma czasu na konsultację z rozsądkiem. Ciało migdałowate apeluje do nadnerczy, by te organizowały defensywę. Następuje wyrzut adrenaliny i pozostałych hormonów wydzielanych przez organizm pod wpływem stresu, w wyniku czego instynktownie chcemy walczyć lub uciekać, co, nawiasem mówiąc, jest w naszym świecie przesadą – walczymy ze zniewagami i obelgami, nie z wygłodniałymi tygrysami.

Objawy gniewu mają potężną moc i wobec nieustępliwych gagatków są dobrym manifestem wiadomości „Nie wchodź mi (więcej) w drogę!”. Ale jeśli ów gagatek zdaje się mieć odrobinę sumienia, możesz opanować gniew i powiedzieć mu (prosto w twarz lub na piśmie), że jego zachowanie wobec ciebie było pozbawione szacunku – cokolwiek chciał osiągnąć, mógł to zrobić w sposób uprzejmy, życzliwy i ludzki. Wywołanie u winowajcy skruchy za poniżenie cię prędzej doprowadzi go do zmiany zachowania niż próba zastraszenia, szczególnie jeśli nie jesteś zbyt odstraszający. Co więcej, nazywając rzeczy po imieniu, pokazujesz, że nie można tobą pomiatać i tym samym wzmacniasz swoje poczucie własnej wartości. Nie zawsze możesz powstrzymać ludzi od kopania cię, gdy leżysz, ale nie musisz wystawiać się na kolejne ciosy.

MILCZENIE JEST ZŁOTEM

Moi sąsiedzi to uroczy ludzie, którzy traktują mnie jak członka rodziny. Co roku zapraszają mnie, mojego chłopaka i swoją starszą przyjaciółkę, byśmy wspólnie z nimi i trójką ich dzieci świętowali Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia. Są to ciepłe, rodzinne spotkania, a nie miejsce na debaty, dlatego wystrzegam się rozmów o polityce i ekonomii; to z kolei pomaga mi uniknąć pokusy ścigania ofiar nielogicznego czy kiepskiego rozumowania, co zazwyczaj kusi mnie tak samo, jak kulejąca krowa kusi kojota.

Na świątecznym obiedzie w 2010 roku ich przemiła, choć niezwykle rozemocjonowana starsza przyjaciółka, pracująca na pół etatu w Whole Foods, wygłaszała tyradę na temat nowej, promującej zdrowy tryb życia polityki sklepu, dzięki której pracownicy mogli otrzymać zniżki na ubezpieczenie zdrowotne pod warunkiem spełnienia specyficznych zdrowotnych celów.

– Są jak naziści! – jazgotała. Kłębiąca się w mojej głowie riposta wprost domagała się uwolnienia: „Hmm, przykro mi, ale dopóki nie wciskają swoich pracowników do pieca razem z zapiekanką tofu…”. Mina, jaką zrobił mój chłopak, oznaczała mniej więcej tyle, co mina właściciela psa na widok zamierzającego podlać dywan pupila. Uśmiechnęłam się i nie powiedziałam ani słowa.

Żeby przeciwdziałać naszej naturze, musimy pamiętać o tym, by najpierw działał rozum, a dopiero potem jadaczka. Absolutną koniecznością jest sformułowanie myśli, zanim cokolwiek powiemy, bo to, czy wpadniemy do towarzyskiego piekła (i czy dane będzie nam się z niego wygrzebać), zależy od tego, co zostanie powiedziane lub co zostanie przemilczane. Dlatego poza stosowaniem Wielkiej Trójki komunikacji (słuchania, empatii i traktowania ludzi z szacunkiem) musisz zapoznać się z Kolejną Czwórką: czterema angażującymi mózg komponentami pakietu umiejętności komunikacyjnych:

• Zarządzanie prośbami: upewnij się, że panujesz nad całym słownikiem znanych ludzkości pojęć, wliczając w to słowo „nie”.

• Zarządzanie szczerością: jak i kiedy być niezupełnie szczerym.

• Zarządzanie zachowaniem: jak grzecznie i skutecznie przekonywać ludzi, by zmienili nastawienie.

• Zarządzanie krzywdą: jak odpowiadać nieliczącym się z innymi ciołkom, co powiedzieć, kiedy to ty jesteś jednym z nich, oraz jak i kiedy pomóc skrzywdzonemu nieznajomemu.

ZARZĄDZANIE PROŚBAMI

Jak mówić „nie”

Jeśli jesteś jedną z tych osób, które nie potrafią wydusić z siebie tego słowa, jest wielce prawdopodobne, że jesteś niewolnikiem każdego, kto poprosi cię o cokolwiek. (Dlatego twoje życie to niekończący się ciąg obowiązków).

Kiedyś sama taka byłam. „Nie” było dla mnie nienaturalnym słowem. Właściwie to jednym z moich największych osiągnięć było przeobrażenie się w pewnego rodzaju sukę. Nie na pełen etat, ale wtedy, kiedy trzeba. To był ogromny krok do przodu nad wycieraczką do butów w kształcie człowieka, którą kiedyś byłam przez to, że aż do trzynastego roku życia nie miałam ani jednego przyjaciela.

Kiedy przestałam być wyrzutkiem, przerzuciłam się na bycie podlizuchem, którym byłam jeszcze nawet po dwudziestce. Dopiero wtedy zrozumiałam, że mam wielu „przyjaciół”, ale tylko jednego prawdziwego przyjaciela, i że nie potrafię zdefiniować swoich poglądów, bo zawsze mówiłam to, co według mnie chcieli usłyszeć inni. (Nie zyskujesz w ten sposób niczyjego uznania, ale zapamiętują cię jako osobę, do której warto zwrócić się o pomoc przy przeprowadzce).

Umiejętność mówienia „nie” wynika z poczucia własnej wartości. Dla ludzi, którzy ją mają, stawanie w obronie własnej jest naturalną reakcją. Niestety, rozwój poczucia własnej wartości wymaga dłuższego czasu, więc jeśli tego potrzebujesz, od razu zabierz się do pracy.

W międzyczasie nie musisz się poddawać i przychylać każdej prośbie. Zamiast tego wypróbuj plan B, czyli podejście pt. „mieć jaja”: gromadź w sobie odwagę, aby powiedzieć „nie”, kiedy powinno być powiedziane – gdy ktoś narusza twoje granice (albo to, co w twoim odczuciu powinno być granicą) albo gdy naciska, byś poszedł na imprezę, która według ciebie będzie prawdziwą udręką. Chodzi o to, aby wybierać momenty, kiedy chcesz zrobić coś dla innych, zamiast pozwalać komukolwiek wymuszać to na tobie. Jasne – już sama myśl o tym jest przerażająca, ale wydukanie pierwszego „nie” udowodni ci coś ważnego: ziemia nie rozstąpi się i nie wyłoni się z niej szpon, który będzie chciał cię porwać; zrozumiesz za to, że ludzie naprawdę szanują fakt, że potrafisz im się postawić. Dzięki temu uda ci się także odnaleźć prawdziwych przyjaciół – takich, którzy w sytuacji kryzysowej będą przy tobie, zamiast przekierowywać cię na pocztę głosową.

Każde kolejne „nie” będzie ci coraz łatwiej przechodziło przez gardło. Co więcej, już samo sprawianie wrażenia, że masz szacunek do samego siebie, doprowadzi cię do celu szybciej niż zagłębianie się nad tym, jak możesz to osiągnąć. Prowadzone na przestrzeni dekad badania dowodzą, że najszybszą drogą do zmiany samopoczucia jest zmiana nastawienia. W jednym z takich badań z 2010 roku psycholożka społeczna Dana R. Carney zauważyła, że znaczenie ma nawet postawa ciała. Część uczestników eksperymentu przez dwie minuty stosowała mowę ciała typową dla władczych pracowników wyższego szczebla. Ich nastawienie tak bardzo się w tym czasie zmieniło, że było porównywalne do tego, które na co dzień towarzyszy potężnym menadżerom. U badanych przybierających „pozy siły” (np. siedzenie w pozycji „władca świata” z nogami zarzuconymi na biurko, z rękoma skrzyżowanymi za głową) odnotowano zwiększone stężenie hormonu zwykle kojarzonego z dominacją – testosteronu. Co różniło ich od uczestników z drugiej grupy („pozycje bezsilności”), to także zwiększenie poczucia władzy i wiary we własne możliwości. W kolejnym teście, którego przedmiotem był hazard, byli bardziej skłonni podejmować ryzyko, co znaczy, że wyraźnie wzrosła ich pewność siebie. W innych badaniach dotyczących mowy ciała obserwowano podobne zmiany na plus.

Wniosek z tego jest taki: jeśli jesteś największym mięczakiem na świecie, nie ma sensu oczekiwać, że któregoś dnia obudzisz się twardzielem. Przemianę możesz zacząć od teraz, chodząc z podniesionym czołem, szczególnie wtedy, kiedy sytuacja tego wymaga. Zacznij od zamknięcia się w pokoju, nawet w biurowym schowku na szczotki (jeśli jest wystarczająco duży). Wyprostuj się, oprzyj ręce na biodrach i zrób kilka śmiałych kroków, a następnie powiedz swojemu krzesłu czy mopowi dozorcy, że będzie po twojemu. Wiem, to wydaje się absurdalne, ale pamiętaj, że odpowiednie ułożenie ciała popchnie twoje nastawienie w dobrą stronę. Prawdopodobnie nie od razu staniesz się tak pewny siebie jak George Clooney, ale jest to początek dobrej drogi, jeśli do tej pory nosiłeś na sobie łatkę „potulny”. Niech dziś stanie się pierwszym dniem wszystkich twoich „nie”! A także okazjonalnego „absokurwalutnie nie”.

Jak powiedzieć „nie”, gdy powiedziało się „tak”