Dobro jako choroba zakaźna - Małgorzata Chmielewska - ebook + książka

Dobro jako choroba zakaźna ebook

Małgorzata Chmielewska

4,6

Opis

Dobro jako choroba zakaźna to kontynuacja bestsellerowego Cerowania świata (2015) – dziennika prowadzonego przez siostrę Małgorzatę Chmielewską. Codzienne zapiski odkrywają niezwykłe bogactwo ubogiego świata, w którym autorka żyje wraz z podopiecznymi, osobami wykluczonymi, starając się przywrócić im godność i nadzieję. Dla swoich „niepełno-sprawnych, ale pełno-ludzkich” tworzy DOM, często pierwszy prawdziwy, a już na pewno taki, jakiego dotąd nie mieli. O trudach codzienności, zmaganiu się z urzędniczymi absurdami, bezdusznymi przepisami siostra Małgorzata opowiada w sposób bezkompromisowy, z właściwym sobie poczuciem humoru. Nade wszystko jednak kieruje do nas słowa mądre, pełne światła i wrażliwości na drugiego człowieka.

 

Miłosierdzie ludzkie zaopatruje nas w buty, ubrania i jedzonko. Boski ekonom działa lepiej niż ziemskie banki żywności, które żywności nie mają. A zima nie kocha biedaków. Bez względu na kontynent.(...) Generalnie dobro jest chorobą zakaźną i dzięki rozprzestrzenianiu się tego wirusa ciągle żyjemy z naszymi mieszkańcami i nie tylko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (14 ocen)
10
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Małgorzata Chmielewska, 2016

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2016

Wybór i redakcja

Magdalena Ciszewska

Redaktor techniczny

Justyna Nowaczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Joanna Dąbrowska ● Studio Okładka

Fotografia na okładce

Paweł Sadaj

ISBN 978-83-7906-109-9

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2016

ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań

tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

[email protected] www.wdrodze.pl

z serca życzenia dla władzy

1 stycznia 2012

Na Titanicu mieli pieniądze i zdrowie i na niewiele się to zdało! To dzisiaj usłyszałam od Reni, zatem życzę wszystkim tego, o co modlił się młody król Salomon: aby Pan dał każdemu z nas „serce pełne rozsądku”. A reszta jakoś się ułoży. Problem w tym, żeby o tę mądrość poprosić i nie ominąć jej obojętnie, kiedy się dostanie promyczek. Można wystawić but na okno, może jutro rano ją tam znajdziemy? Oby znaleźli ją także ci, którzy mają władzę, jakąkolwiek władzę: rodzice, nauczyciele, młodzież, co może doprowadzić do szału dorosłych, a może z nimi współpracować, politycy, burmistrzowie i wójtowie, prezydenci i sprzątaczki, księża i biskupi, pani w urzędzie i pan doktor, pielęgniarka i szewc, który może mi zreperować buty albo zostawić mnie bosą. Władzę przecież ma każdy. I każdy może z niej uczynić dobry użytek dla innych. Bo władza to służba. Jako ludzie wolni mamy władzę nad swoim życiem.

środki ubogie

5 stycznia 2012

Dla Artura, mojego przybranego syna, „udało się” zdobyć recepty, czego wszystkim chorym, szczególnie starszym, niepełnosprawnym i mającym daleko do lekarza, życzę. Nam z samochodem i życzliwym panem doktorem zajęło to drobne parę godzin. 

Jedno z dzieci skończyło osiemnaście lat i przechodzi na własny, czyli Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, wikt w wysokości coś koło pięciuset złotych, bo się uczy i było w rodzinie zastępczej. Formalności nie do ogarnięcia dla osiemnastolatka, któremu nikt w tym nie pomoże. A inicjatywy ze stosownego urzędu nie było, bo oni są od papierów, a nie od wspierania wychowanków. 

Przypomina mi się anegdotka z życia mojego ojca, lekarza w wiejskim ośrodku zdrowia za głębokiej komuny. Epidemia grypy w latach sześćdziesiątych, do stu pacjentów dziennie, a tu kontrola… wag dla dzieci. No i ojciec zapłacił karę za niezalegalizowaną wagę dla niemowląt kupioną kilka dni wcześniej. Uzasadnienie: oszukiwanie na wadze niemowlęcej. Za pracę po dwadzieścia godzin dla chorych nikt mu oczywiście nie zapłacił. Nawet się tego nie domagał. Jeden ze znajomych lekarzy specjalistów, człowiek poważny i dokładny, wyliczył, że przy obecnej formie obciążeń biurokratycznych lekarz potrzebuje dziesięciu minut na wypełnienie papierów pacjenta. Pozostaje mu pięć minut na leczenie, przy standardzie piętnastu minut na osobę. 

Wchodzi w życie ustawa (kolejna) zakładająca obecność asystentów rodzinnych. Już wiadomo, że ich nie będzie, bo nie ma kasy. Ale na utrzymywanie patologicznych instytucji pod nazwą dom dziecka pieniądze są. Żeby nie skłamać, strzelam: utrzymanie jednego dziecka w domu dziecka kosztuje około czterech tysięcy złotych. Rodzinny dom dziecka otrzymuje na jedno dziecko około dwóch tysięcy złotych. Rodzina zastępcza – około dziewięciuset złotych. Pensja asystenta rodzinnego byłaby pewnie kosztem maksymalnie czterech tysięcy złotych. Obejmowałby około piętnastu rodzin, liczmy: dwudziestka dzieci. Z czego – ufam – połowa dzieci mogłaby pozostać dzięki jego pracy w swojej rodzinie, a druga połowa trafić do rodzinnego domu dziecka lub rodziny zastępczej. Nie poruszam innych względów, tylko czysty rachunek ekonomiczny. Bo Ewangelia wskazuje środki ubogie jako najbardziej skuteczne. A tych biurokratyczne młyny nie znoszą. 

Wniosek jest jeden, jak zawsze: zmuszajmy władze, żeby pracowały, bo im za to płacimy, ale bądźmy realistami – tylko życzliwa ludzka solidarność uczyni ten świat znośnym. No i czasem trzeba będzie zapłacić mandat za „oszukiwanie na wadze”, żeby ratować chorych na grypę. To cena przyzwoitości. 

przemieniać ten świat

6 stycznia 2012

Co my możemy zrobić, pyta w komentarzu do poprzedniego postu Małgosia. I to jest pytanie, które stawiam sobie codziennie, widząc sceny głodu, przemocy, wszelakiej nędzy. Co my możemy zrobić – przestać jeść? Nosić na rękach dzieci na ulicy, zamiast kupić wózek? O co tak właściwie chodzi albo może inaczej: czego oczekuje od nas Jezus? Co znaleźli Mędrcy, czego szukali? Co nam pokazał Wszechmogący poprzez takie, a nie inne życie swojego Syna? Trzeba przyznać, że myślał praktycznie, wysyłając owych Trzech Króli z kasą, by na podróż do Egiptu było. To tak na temat Opatrzności.

Dzielić ubóstwo. Nie po to, żeby samemu popaść w nędzę, ale po to, żeby będąc razem z tymi, którzy w jakikolwiek sposób cierpią, przemieniać z nimi ich życie.

Zejść do kanałów, spać na dworcu, przestać studiować? Bzdura. Wykorzystać wszelkie dary i możliwości, żeby przemieniać ten świat. A to wymaga wyrzeczeń. Studiować – tylko po co? Co zrobię z wiedzą? Zarabiać – tylko po co? Co zrobię z kasą? Budować, tylko dla kogo? Kto się w tym domu ogrzeje? Kupować – tylko co i za ile? Bawić się, jeździć na wakacje – tylko z kim? Może z koleżanką, która ma niepełnosprawne dziecko i nie ma pieniędzy na wyjazd? 

Trzeba przyznać, że to objawienie Syna Bożego było w rzeczywistości sceną mocno skromną jak na Ojcowskie możliwości. Ale też nie podejrzewam Pana Boga o niedoróbki.

kwestia przyzwoitości

16 stycznia 2012

No i skrzynka listów do Pana Boga ruszyła. Link powyżej. Czekamy na intencje. 

A nam życie rozwiewa złudzenia. Złudzenia co naszej doskonałości, siły, posiadania cnót wszelakich i generalnie co do tego, kim jesteśmy. Bo jak ja mam się porównywać do pewnej kobiety, która uciekła dawno temu od męża pijaka. Miała wówczas dwadzieścia trzy lata, dwoje malutkich dzieci i dość oleju w głowie, żeby przewidzieć, że z tego człowieka pożytku jako męża i ojca mieć nie będzie. Sama dzieci wychowała i wykształciła, ciężko pracując fizycznie, wynajmując mieszkanko. Na pomoc rodziny nie mogła liczyć. Już schorowana przyjęła pod swój dach… byłego męża, który przepiwszy wszystko, bez domu, pieniędzy, a nawet ubezpieczenia, umiera na raka. On nigdy jej nie tylko nie pomógł, ale życie utrudniał. Nie wiem, czy owa kobieta do kościoła chadza co tydzień, czy nie. Ale wiem, że ze skromnej pensji go utrzymuje, leki, bardzo drogie, kupuje i wozi spod Warszawy na leczenie do Centrum Onkologii. Pociągiem. I do tego jeszcze pracuje. No cóż, to „tylko” kwestia przyzwoitości.

po dwóch, czyli nie zbawiać świata

17 stycznia 2012

Gościmy grupę niepełnosprawnych dzieci, więc od rana urwanie głowy. Ale już powoli sytuacja opanowana. Biegiem kupowałam sanki, bo do tej pory nie było po co. Za to teraz „po co” jest dużo, a za chwilę będzie nadmiar, czyli nieprzejezdne drogi. Do tego rozładunek tira z Holandii, co nam życie ratuje (to znaczy zawartość owego tira), jako że wydatki duże i rodzina też. W świetlicy wisiał portret jej patrona – błogosławionego ojca Brotier, ale milusińscy i świętobliwemu nie podarowali i w akcie bezmyślności podarli. Trzeba znowu wydrukować i powiesić. Głuptasy, nie wiedzą, że gdyby nie jego pomoc w szturmowaniu niebiańskiej kasy, to mieliby guzik, a nie zajęcia, sprzęt, wycieczki i boiska.

Ruszyła nasza skrzynka intencji i modlimy się wspólnie za wszystkich, którzy tam zaglądają i zostawiają swoje zmartwienia. I wiecie co? Jakoś mi ulżyło, że inni też czytają i w tym uczestniczą. Pan Jezus nie bez powodu wysyłał uczniów po dwóch. Przecież z pozoru więcej by zrobili, gdyby poszli w pojedynkę. Więcej wsi by oblecieli. Ale wtedy nie byłoby wspólnego niesienia trudów. Problem polega na tym, że często sami próbujemy „zbawiać” świat, podświadomie nie chcąc dzielić się palmą zwycięstwa z innymi. Zawsze kończy się to źle. Dziewczyny, które tak „zbawiały” zagubione owieczki w naszych domach, przeważnie wpadały po uszy. Kiedy widzę młodych, w tym kapłanów, jak otoczeni tłumem wielbicieli/lek sami przewodzą grupie, to skóra mi cierpnie.

Po prostu się o nich boję. Myśmy tylko sługami nieużytecznymi, Zbawiciel jest jeden, a nieść ciężary lepiej wspólnie, do tego opierając się na Nim. Gdy mnie opadną ramiona, to inny złapie i podźwignie.

doktorat z życia

20 stycznia 2012

Nasi goście – jedenaścioro mocno niepełnosprawnych młodych i ich opiekunowie – szaleli dzisiaj na kuligu, a wieczorem, a jakże, dyskoteka. Artur też dołączył na chwilę. Jedna pani opiekunka wysiadła, bo ma wyższe wykształcenie w kierunku niepełnosprawnych dzieci nie po to, żeby dzieciom pampersy zmieniać i ręce myć. Pani wyjechała, a zastąpiła ją Magda, która co prawda też ma wyższe wykształcenie, ale najpierw to ma serce i zwykłą ludzką życzliwość. No i Patrycja, niepełnosprawna dziewczyna, zmieniwszy opiekunkę, zaczęła się uśmiechać! A nasza Ewa, która w pierwszej klasie szkoły średniej jest, i gimnazjalistka Marcysia po prostu są i pomagają, i bawią się, i myją przed spaniem. Egzamin zaliczony.

Żaden papier nie jest potrzebny do bycia dobrym człowiekiem, do pomocy słabszemu. Do bycia ojcem czy matką. Tego się uczymy na uczelni życia. Uczelni, w której siedzimy do końca życia. Albo wagarujemy. Ale nikt nas nie zostawi na drugi rok w tej samej klasie! Produkcja specjalistów jest oczywiście potrzebna. Jednak w wychowaniu potrzebne jest zupełnie co innego niż wiedza z psychologii, socjologii i Bóg wie z czego jeszcze. Miłość i zdrowy rozsądek zakrapiane Ewangelią. 

A wiedza – cóż, może pomóc, ale może także… zaszkodzić. Człowieka nie da się poznać z podręcznika. Doświadczamy tego, żyjąc z wieloma ludźmi, bardzo różnymi. I głowę daję, że moi bracia i siostry po wielu latach takiego życia mogliby doktoraty z psychologii pisać. Tylko nie daj Boże, kochani, żebyście to rzeczywiście zaczęli robić! Kto wtedy zmieni pampersa Patrycji? Kto posprząta toalety i będzie rozmawiał ze Stasiem, co to słów kilka tylko potrafi? Albo z umierającym alkoholikiem? Albo z chorą psychicznie matką? Poczekajmy na niebiańskie uczelnie. Tam będą stopnie i dyplomy.

A ja czasami się uśmiecham, gdy widzę na drzwiach: ks. dr doc. hab. mgr lic. A kogo to obchodzi? Babcinę, która przychodzi na mszę dać i dobre słowo usłyszeć? We wspólnocie Kościoła odgradzamy się tytułami. Nie chodzi o brak szacunku. Chodzi o to, że babcina może być większym magistrem od Pana Boga niż dr doc. hab. mgr lic. 

kibelki w takt muzyki

22 stycznia 2012

Przyjechał chór. Prawdziwy! Do nas, na to zad…ie. Chór śpi u księdza proboszcza, bo u nas wszystkie miejsca zajęte. Chór ma średnio pewnie dwadzieścia dwa lata, liczy sztuk dziewiętnaście, a przynależy do Centrum Myśli Jana Pawła II. No i chór pomyślał, jak należy, zgodnie z myślą błogosławionego. A jak śpiewa! Też jak należy. Dzieciom niepełnosprawnym odśpiewał, jutro w kościele w Nagorzycach zaśpiewa i mieszkańcom oraz gościom w Jankowicach. W takt tego śpiewu Tamarze, która to sobie sama wyznaczyła pilnowanie czystości łazienek i toalet w czasie obozu dzieciaków niepełnosprawnych, mycie kibelków zdało się poezją.

Bo od czystości owych przybytków zależy nasze miłosierdzie. Szefowa sięga po najwyższe laury. W Zochcinie kibelkowym jest ksiądz Jacek. Pilnuje i domywa. Oj, nie pchajcie się do szefowania we Wspólnocie. Skończycie z chlorem i szczotą w ręku albo z nosem w pralce, jak inżynier. Ja mam też swoją działeczkę – pranie z całego domu. Sprawiedliwość musi być. Matka Teresa z Kalkuty, kiedy zajechała do jednego z państwowych szpitali na wschód od Polski, zakasała rękawy i na początek z siostrami doczyściły łazienki. A było co robić!

moda na dobro zamiast mody na sukces

24 stycznia 2012

Zaczynam życie wędrowca w odpowiedzi na liczne zaproszenia. Dzisiaj byłam w Kielcach, gdzie Stowarzyszenie Jana Karskiego organizuje cykl spotkań – Tikkun-Naprawa. Świata oczywiście. Przy współudziale przedstawicieli Żydów, muzułmanów i innych „odmieńców” rasowych i religijnych. Same takie spotkania już są świata naprawą. I na koniec z pewną panią redaktor z Radia Kielce doszłyśmy do wniosku, że trzeba coś zrobić, żeby dobro było cool. Moda na dobro zamiast Mody na sukces.

Tylko czy media to chwycą? One się sycą zupełnie konkretnie, w postaci kasy, opisywaniem najmniejszych przejawów zła, a kiedy już jakaś dewiacja osiągnie szczyt, to dopiero jest kąsek! Wystarczy wejść na popularne strony internetowe z wiadomościami. Gdyby jakiś kosmita zechciał dowiedzieć się czegoś o ludzkości, polskości i człowieku generalnie z tych stron, to by zgłupiał. I czasem, co może świadczy o tym, że jeszcze nie jest mi wszystko jedno, mam poczucie, że jestem jako członek wymienionych społeczności po prostu obrażana. Mój świat, mój kraj, moje człowieczeństwo z trudem budowane – wyglądają zgoła inaczej. Jest oczywiście zło, ale nie ono góruje.

Jutro jadę na zebranie kapituły nagrody Anody „Powstaniec czasu pokoju”, przyznawanej przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Dostałam do przeczytania około czterdziestu kandydatur. Co to za lektura! Postaci naszych braci i sióstr, zwykłych ludzi, którzy naprawiają, cerują, budują ten świat. A przecież to tylko ułameczek rzeczywistości. Każdy z tych życiorysów nadaje się na film dokumentalny. Oczywiście, nawet gdyby powstał choć jeden, puszczony byłby po północy. Bo bez ofiar w ludziach i świństw. Bo o dobru po prostu. Dlaczego uważamy, że dobro jest nudne i z zażenowaniem o nim mówimy? Ono wymaga walki.

kilka błysków

2 lutego 2012

Wczoraj w Krakowie działo się bardzo budująco. Ludzi przyszło na spotkanie mnóstwo. Było to jedno z cyklicznych spotkań organizowanych przez Znak: „Dorwać mistrza”. Mistrzem był tym razem ksiądz Adam Boniecki, a dorywali go pani Kasia Kolenda-Zaleska, redaktor Wojciech Bonowicz i ja. Mądrych słów mistrz powiedział niemało. Część jest w nowej książce Lepiej palić fajkę niż czarownice, z którą to tezą zgadzam się całkowicie.

Kilka błysków zatem. 

Brakuje nam dialogu, dyskusji, możliwości zadawania pytań w Kościele. Nurtuje nas wiele problemów. Do kogo z nimi iść? Przy całym szacunku listy duszpasterskie, hm… trochę z innego świata i języka. Człowiek musi przyjść do człowieka. 

Kościół – czym jest? Czy mówiąc: Kościół, nie mamy na myśli, jak to określił ksiądz Adam, personelu, czyli księży, biskupów, zakonników, zakonnic? Przecież, jak podkreślił sobór, jesteśmy Ludem Bożym, przez chrzest włączeni w kapłaństwo powszechne. Nie mylić z sakramentalnym. Ja to także mówię często, choć teologiem nie jestem. To zobowiązuje.

Były też, rzecz jasna, wątki wyjaśniające paradoksalną sytuację, w której człowiek mający wielkie doświadczenie życiowe, służący Kościołowi całym życiem, jest ośmieszany, opluwany i pozbawiony możliwości służenia tym, czym potrafi najlepiej. Diagnoza tej sytuacji pokrywa się z moją: człowiek wolny, pewny swojej wiary, człowiek pozbawiony lęku, bo pokładający ufność w Chrystusie, nie boi się iść do „obcych”, „innych”. Chrystus mówił: „Idźcie i głoście Ewangelię”. 

Często zamykamy się we własnym kręgu z „obawy przed innymi”. Głosić Ewangelię to iść do obcych, tych, którzy myślą inaczej. Co więcej, oni mogą nas wiele nauczyć. W nich też jest dobro. Jednym z celów zgromadzenia marianów jest iść do tych, do których inni pójść nie chcą. Paradoks? 

Sam ksiądz Boniecki daleki jest od myśli, że on zawsze ma rację i jest nieomylny. I nie chodzi o nieomylność. Chodzi o odwagę refleksji i szukania odpowiedzi na pytania, jakie stawia świat współczesny. Przykładem sprawa ACTA. Młodzi i nie tylko się angażują. Zupełnie nowa era – globalizacji, demokratyzacji. Jak to rozgryźć w świetle Ewangelii? 

Zbudowane są całkiem sprawnie działające struktury Kościoła. Czy budujemy chrześcijańską wspólnotę? Patrząc na los księdza Adama i zachowanie wielu – wątpię. On sam znosi swoją sytuację z humorem, choć przyznaje, że nie jest miło. No bo miło nie jest. Nie słyszałam złego słowa z jego ust pod adresem tych, którzy broniąc „prawowierności”, rozpalają stosy. Chyba lepiej palić fajkę. Czy Kościół musi zawsze doceniać swoich najwierniejszych dopiero po śmierci? Taki los tych, którzy widzą dalej, choć nie zawsze jasno. Jasno to będzie po tamtej stronie! I w wieku, w którym inni, w tym również księża, siedzą w fotelach przed telewizorem – służą nadal. Póki mamy tych parę autorytetów i świadków, korzystajmy. Nie musimy się z nimi zawsze zgadzać. Należy się jednak zwykły szacunek, jak naszym matkom i ojcom. Może jednak stary ma czasem rację? Tylko niedojrzały małolat ma za nic uwagi rodziców płynące z miłości i doświadczenia. 

Ale nawet małolat staje w obronie dobrego imienia matki, kiedy kolega ją obraża. Choć po powrocie do domu będzie tej samej mamie pyskował. Czemu milczą współbracia, kiedy ich były „ojciec” (ksiądz Adam był generałem swojego zakonu) jest publicznie poniżany? Mnie to boli, choć już widzę oczyma duszy drugi stosik, taki damski, na moją miarę. Za te słowa. 

Przed rozpaleniem zapalmy fajkę. Pokoju. 

duchowość w zamarzniętych rurach

4 lutego 2012

Okazało się, że BWU (Bardzo Ważny Urząd) dzisiaj nie wypalił, bośmy się z sekretariatem źle dogadali i to nie ten dzień. No to sobie przejechałam setkę kilometrów, ale nie na próżno, bo przy okazji spraw kilka załatwiłam, nasze kochane siostry klaryski odwiedziłam, które się z nami modlą w podawanych przez was intencjach. 

Dwie panie, znające się z kościoła, spotykają się przy śmietniku. Młodsza do starszej: 

– O, pani to jest odporna na zimno! Widziałam w mieście, jak szła pani w samym polarku! 

– Tak, tak – odpowiada starsza. 

Młodsza odeszła, zazdroszcząc pewnie takiej formy tej starszej. Coś mnie tknęło. Cofnęłam samochód. Podeszłam. 

– Czy pani ma zimową kurtkę – zapytałam. 

– No, nie, tak naprawdę to nie – odpowiedziała.

I tak oto, dzięki niedogadaniu z sekretariatem BWU, starsza pani będzie miała kurtkę. Będzie ją miała dzięki naszym przyjaciołom z Holandii, którzy tę kurtkę oraz wiele innych przesłali. I buty też. 

Piec w pustelni się zepsuł mimo modlitw Reni. Widać niebiańskie ekipy ratują biedaków w Rumunii, Mołdawii i innych krajach, dużo biedniejszych. My musimy sami go zreperować. Panowie palą całą noc w kominku, żeby nie zamarzło. Samochód inżyniera nie odpalił – ksiądz Jacek dał swój, Adam pojechał i ruszyło. Ksiądz Andrzej wrócił ze szpitala. Artur nie wychodzi z domu, więc kaprysi. Pilnują go Adam, Jola, Miki, kiedy muszę wyjść. Ma rzut na palenie w piecu, to groźne. Józio z Leszkiem opatulają zwierzaki. Jak ktoś zauważył w komentarzu – duchowości tu nie ma żadnej. Ani, ani wzlotów mistycznych, pobożnych westchnień. Zimno, rury i samochody zamarzają, zakupy, rąbanie drewna, pranie i sprzątanie.

Wieczorna msza św. w malutkiej kaplicy z kilkoma mieszkańcami. Wokół zamarznięte pola. I tylko Józio, który modli się za wszystkich, którzy pomagają innym, żeby ludzie mieli dom i nie zamarzali, Wojtek, który przyjdzie na każde wezwanie, skleci i zreperuje, Adam, który siedzi godzinami z Arturem i odpowiada na jedno pytanie stawiane setki razy („Kiedy przyjdzie Mikołaj?”), Andrzej i Grzesiek, którzy palą w piecach całe noce, żeby w przetwórni nie zamarzło i panie miały pracę, Mikuś pilnujący wyjazdów i Janek robiący za kierowcę i zaopatrzeniowca oraz Patryk myjący naczynia po obiedzie. I zatroskany inżynier, dzwoniący, czy odmarzło, sterujący z Nagorzyc poważniejszymi robotami. Jest jeszcze pani Ania gotująca, pamiętająca, żeby rano „bułecki” hrabiemu Arturowi kupić, bo gdy nie ma „bułecki”, to nie ma życia. I pan Piotr, który w biurze liczy i pisze. I Ela dzwoniąca z domu na Łopuszańskiej, czy nam czegoś nie trzeba, bo będą jechać na wieś, a mają przybory szkolne w sam raz do przedszkola w Nagorzycach. Bezczelna Szendy i jej przygłupi i wielki synalek – Szaman.

To nasz dom, dom tych, którzy go przedtem nie mieli. Zero duchowości. To tylko Zochcin, nawet we Wspólnocie Chleb Życia ułamek. Klecony z naszych ułomności i bied, stawiany jako letnie domki „całoroczne”, żeby było taniej, ale także z dobroci setek ludzi. Zero duchowości. Tak żyją miliony ludzi. To nasza droga do nieba. Cóż, nasz Bóg był przez wiele lat… cieślą.

dobra pani ze schodów

8 lutego 2012

Jeden z braci zaprzyjaźnionych z nami Wspólnot Jerozolimskich spotkał na ulicy dwóch zapłakanych bezdomnych mężczyzn. Siedzieli gdzieś na murku i lejąc łzy, powtarzali w kółko: Gał… może Gałczyński, Gałka, nie – może Broniewski…

Kilka dni wcześniej, w zimowy wieczór, panowie szukali schronienia. Na jakimś warszawskim osiedlu stanęli pod klatką schodową i czekali na mieszkańca, żeby się wślizgnąć razem z nim i przespać w cieple na schodach. Otwierająca drzwi do klatki kobieta, wypchnęła ich jednak z powrotem na mróz. Z następnym lokatorem poszło i zaczęli układać się do snu. Wtedy zbiegła ze schodów pierwsza pani i klęcząc przed nimi, ze łzami w oczach przepraszała za pozostawienie na mrozie. Dopiero po wejściu do ciepłego mieszkania uświadomiła sobie, co zrobiła. Zapytała, czego sobie życzą na kolację, nakarmiła i zapytała, co na śniadanko. Na śniadanko zamówili pierożki. Pani nocą pierożki ulepiła i obiecała, że w ramach zadośćuczynienia za wygnanie ubogich na mróz pozostaną na jej wikcie do końca zimy. Panowie, jako że uzależnieni, wyruszyli w miasto i zapomnieli adresu. I w takiej chwili spotkał ich wspomniany brat zakonny. Są u nas. 

Wielka kobieto z klatki schodowej. Chylę przed tobą czoło. 

Wniosek: Gdy idziesz w świat robić głupoty, to przynajmniej zapamiętaj adres do Domu (Miłosiernego Ojca).

sąsiedzi, spojrzenie, czyli pierożki cd.

10 lutego 2012

Stoczywszy zażartą walkę z niedopieszczonym kocurem, który zaanektował klawiaturę komputera, proszę o ostrożność, ale nie o obojętność. Na klatkę schodową wpuścić trzeba, jeśli komuś grozi zamarznięcie. Nawet ryzykując zabrudzenie, trudno. Bieda nie fiołek, nie pachnie. Do domu wpuszczać osób nieznanych raczej nie radzę. Zawsze jest możliwość zadzwonienia na policję lub straż miejską, która ma obowiązek człowiekowi pomóc w znalezieniu schronienia. Miłość bliźniego to ryzyko, ale nie głupota. Przypomnijcie sobie jednak naszego Tomaszka, wędrowca, którego wiele osób gościło w domu. Opisywałam jego losy wielokrotnie. Wszystko zależy od sytuacji. Od miłosierdzia nikt nas jednakże nie zwolnił. Od myślenia takoż.

Matka ciężko, nieuleczalnie chora. Czworo dzieci. Ojciec zapracowany. Póki żona była zdrowa, radzili sobie jako tako. Święta mieli wspaniałe. Cała wieś się zaangażowała. Ciasta upieczone, sałatki porobione – lodówki zapełnione. Ksiądz proboszcz, chodząc po kolędzie, zebrał od parafian pieniądze na drogie leki. Pomoc społeczna robi, co może, i jeszcze prosili nas o stypendium dla dzieci.

Rodzina z pięciorgiem małych dzieci. Ziemi prawie wcale. Sklecona chatka, jedna izba. Ojciec dorabia jak może, ale pracy nie ma. Matka hodowała pięć kaczek na Boże Narodzenie. Przed Wigilią ktoś je ukradł. Przecież z daleka ten ktoś do chatki pod lasem po kaczki nie przyszedł. Święta były jak co dzień. 

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” – Jezus Chrystus. Oj, będzie zdziwienie w niebie. Połóżmy się spać ze świadomością, że każdy z nas zrobił, co mógł, żeby inni mogli też położyć się spać w cieple i z pełnym brzuchem. I niech te pierożki pozostaną tego symbolem. 

chora głowa w biznesowym przytułku

22 lutego 2012

Najnowszy pomysł szalonej władzy, która pojęcia nie ma o życiu, ale to życie może ją kiedyś spotkać: organizacje pozarządowe prowadzące „działalność leczniczą” – hospicja, przychodnie dla bezdomnych, schroniska – będą musiały zarejestrować… działalność gospodarczą. Za to na przykład w prywatnych klinikach będą mogli pracować… wolontariusze. 

Nasze schronisko dla ludzi bezdomnych, chorych jako biznes. Wielka jest wiara ustawodawcy, bo płatnikiem jest oczywiście Opatrzność. Niech w niebie szykują odpowiednie druki na umowy i segregatory na faktury. A my już szykujemy w tym biznesowym przedsięwzięciu miejsca, takie specjalne, na piętrowym łóżeczku, dla chorej władzy. Mamy też bardzo dobrego doktora od głowy. 

I już widzę, jak część personelu prywatnych klinik pracuje za friko w świetle prawa. 

Panie ministrze od zdrówka. Co pan zrobi z tysiącami pacjentów hospicyjnych, z ubogimi, którzy korzystają z prowadzonych przez organizacje i Kościół przychodni, i ze schroniskami dla bezdomnych, w których pracują lekarze, bo państwowa służba zdrowia nie wyrabia na tych, którzy się jakoś mają, a cóż dopiero mówić o terminalnie chorych, oczekujących na miejsce w hospicjum czy ludziach bezdomnych? 

A może to ja potrzebuję doktora od głowy?

powroty

24 lutego 2012

Czy pamiętacie Tomaszka Wędrowniczka? Znów do nas zawitał, przywieziony przez miłych panów policjantów. Nie żeby coś przeskrobał, tylko spał na klatce bloku w sąsiednim miasteczku. To nasze dziecko. Na razie nie dostał ciepłych butów, żeby choć do wiosny usiedział. Ktoś pięknie napisał w komentarzu, że jego mama zawsze rozpalała ogień pod kuchnią, kiedy powracał jej syn wędrownik. Kuchnia w domu gazowa, ale cieszymy się z tego powrotu.

życie nieprzydatne?

27 lutego 2012

Ludzie, którym często latami budowane życie się rozsypało. Ludzie, którzy nie mają szans, żeby ich ktoś zauważył. Ludzie, którzy są zbyt słabi, żeby walczyć. Są „nieprodukcyjni”, jak to w komunizmie ładnie określano.

Co mają nam do powiedzenia? Czy zrobimy dla nich miejsce w świecie, który zamykamy w liczbach, kalkulacjach i programach? Czy po prostu posuniemy się trochę, żeby i oni się zmieścili? Czy też wdrapiemy się jeszcze wyżej na ich plecach? Czy istnieje w ogóle pojęcie życia nieprzydatnego?

Nasz Tomaszek Wędrowiec wspaniale nakrywa do stołu i pomaga w kuchni. Chora psychicznie pani znakomicie sprząta. Józio pomaga sprzedawać przetwory i opiekuje się zwierzętami. A kiedy zajeżdżam na Łopuszańską, jeden z panów, bez ręki, przybiega i melduje: „Spółdzielnia »Daremny Trud« do usług”, czyli bardzo chce się na coś przydać i na przykład pójść do sklepu po zakupy. Ma ogromne poczucie humoru, a w przeszłości był człowiekiem sukcesu. Teraz – w pełni pogodzony ze swoją sytuacją – znajduje radość w drobnych przysługach, które nazwał tak właśnie. 

I intencje modlitewne pisane przez naszych mieszkańców. Niektórzy nie potrafią pisać, więc tylko Pan Bóg to zrozumie. W jednej do odczytania było tylko moje imię. To nasza stara mieszkanka. Przez kilka lat radziła sobie w świecie, ale teraz znów wróciła, bo sił brak i coraz trudniej. Może dlatego żyję, że ona się za mnie modli? 

Co oni nam mówią?

świat praw bez obowiązków

3 marca 2012

Pewien mieszkaniec domu na Łopuszańskiej, żeby praw jego obywatelskich nie złamać, nawet „ksywy” nie podaję, postanowił walczyć o prawa człowieka. Na cowieczornym zebraniu mieszkańców wystąpił z hasłem: „A teraz to my o prawach człowieka porozmawiajmy”. Renia, choć była wykończona po nocnych dyżurach i całodziennej pracy, otrzeźwiała natychmiast, bo sprawa wagi wielkiej, i rzuciwszy okiem na obrońcę owych praw, spokojnym głosem powiedziała: „O, widzę że ten sweterek, który masz na sobie, to ukradłeś z magazynu!”. I w trosce o prawa i godność delikwenta kazała mu oddać, wyjaśniwszy uprzejmie, że dostałby go bez problemu legalną drogą zgłoszenia potrzeby posiadania. 

Mieszkańcy Jankowic też czuli się ograniczeni w swoich prawach. Dzisiaj w słowach żołnierskich, choć nie krótkich, wyjaśniałam, że chodzenie w samych slipach po domu pełnym ludzi, w tym kobiet, do praw obywatelskich nie należy, podobnie jak zbytnie publiczne okazywanie czułości wybranej osobie. I usłyszałam, że przecież mówimy w kaplicy o miłości, to poklepać po pupie kobity nie wolno? Przecież to prawo człowieka, owo baby klepanie, czy ona chce, czy nie chce. I w ogóle więcej praw się należy, głównie – jako że wiosna blisko – prawo do picia alkoholu. 

Bo marzec to najgorszy miesiąc dla ludzi słabych psychicznie i uzależnionych. Poświęciłam więc trochę czasu i dwa alkomaciki kurierem się zbliżają, żeby wątpliwości nie było żadnych. Niestety, trochę kasy też poświęcone, ale może to uratuje przynajmniej niektórych przed zbytnią hulanką. Taki straszak. Byle do wiosny, wtedy atmosfera się uspokoi. 

Żyjemy w świecie praw bez obowiązków. Nawet najsłabszy ma obowiązki wobec siebie i innych. 

cela opata i potęga dobra

12 marca 2012 

Seminarium w Paradyżu, w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, mieści się w pięknym pocysterskim klasztorze. Ogrom kompleksu jest raczej ciężarem dla diecezji, bo dbać i ogrzewać trzeba. A ja spałam w celi opata, czyli dwupokojowym mieszkaniu o powierzchni pewnie całego naszego domu. Z dostępem do internetu. Rozrzutni byli dawniej ludziska. Czym oni to ogrzewali? Chyba kominkiem, ale zimno musiało być okrutnie. Cóż, z biegiem wieków, jak to w historii wielu zakonów bywało, rozrastała się potęga gospodarcza, ale także kulturalna i naukowa, dzięki pracowitości i wyrzeczeniom mniszych pokoleń. I od pierwotnych idei św. Bernarda z Clairvaux owe pokolenia oddalały się coraz bardziej. Jednak to mnisi wnosili postęp, uczyli uprawy ziemi, zakładali szkoły, przepisywali księgi. Przekazywali dalej owoce swoich poszukiwań Boga. Zakon ma na koncie ośmiuset pięćdziesięciu świętych! Czasy się zmieniły, historia, czyli władze pruskie, mnichów z ich siedziby wygnała, a budynki obecnie zapełniają młode chłopaki, którzy księżmi będą. Czy wytrwają? Oby. Bo to bardzo trudne życie.

Obserwuję wiejskich proboszczów. Często nie mają wikarych. Taki jest palaczem (w piecu c.o.), kucharzem, nauczycielem, do tego oczywiście obowiązki księżowskie: msza św., śluby, chrzciny, pogrzeby, przygotowanie do pierwszej komunii i bierzmowania. Remonty i utrzymanie terenu oraz cmentarza w pakiecie. W diecezjach zachodnich bywa, że jeden ksiądz ma kilka kościołów filialnych. Wraca w niedzielę wieczorem do zimnej plebanii i odgrzewa coś do jedzenia w mikrofali. Oczekiwania ludzi wobec księdza są ogromne, ale często w drugą stronę nie płynie troska i życzliwość. Jak o człowieka, który, co tu dużo mówić, z wielu rzeczy zrezygnował, żeby nam służyć. I tak samo jak reszta świata, potrzebuje zwyczajnie wyrozumiałości i serdecznego słowa. I wsparcia, żeby w chwili zwątpienia nie utracił sensu takiego życia.

Kilkadziesiąt świetlic dla dzieci przy parafiach, kapłan, który mieszka z bezdomnymi alkoholikami, pielgrzymki dla chorych i bezdomnych, wczasy połączone z rekolekcjami dla niepełnosprawnych, którzy mają wtedy szansę w ogóle wyjść, a raczej wyjechać na wózku z mieszkania w bloku, pomoc materialna dla ludzi ubogich, warsztaty dla niepełnosprawnych, domy samotnej matki czy hospicja – to tylko jedna diecezja. Gdyby nas, katolików, lub ogólnie chrześcijan, nie było, czy ktoś inny by to zrobił? Na taką skalę? Jeśli tak, to czemu nie robi? 

Oczywiście, jest wiele osób i stowarzyszeń świetnie pracujących, niemających w tytule „katolicki”. Ale z moich obserwacji wynika, że ludzie tam zaangażowani w dużej części też kierują się Ewangelią. 

Pozostaje zakasać rękawy i pracować dalej. Miejmy jednak świadomość potęgi dobra, jakie czynimy jako Kościół. Mimo naszych słabości. I nie wstydźmy się o tym mówić. Nie kulmy ogona pod siebie.

szansa, lęk i szczęście niemowlaka

15 marca 2012

Wczoraj Warszawa i kilka naszych domów. Człowiek, już nie taki młody, bez nóg, łóżko w wieloosobowej sali, na stoliku komputer. Zdaje maturę, myśli o studiach, skończył kilka kursów. Nawet nie wiem, czy ten komputer to jego własność. Jeśli tak, to jedyna. Wydawałoby się, że jest na dnie. A jednak! 

Inny – z nazwiskiem z tradycjami, elegancko ubrany starszy pan. Widać, że z „nizin społecznych” nie pochodzi. Nie ma nawet prawa do emerytury, bo życie traktował jak wielki bal, raczej nie dobroczynny, o własną rodzinę nie dbał, a majątek przehulał. Pozostały maniery. I pretensja do wszystkich. Cóż, urodzić się lepiej to szansa, ale jeszcze trzeba ją wykorzystać. 

Znowu młody, niepełnosprawny umysłowo chłopak z długami za komórkę i nie tylko. Czasem mam ochotę powywracać biurka pazernych i bezczelnych przedstawicieli sieci komórkowych i banków, którzy dają takim ludziom, słabym i bez dochodów – telefony i kredyty. To wyrok! 

Matka z trójką dzieci, która odbiła się od dna, pracuje, ale z zarobionych pieniędzy nie da rady wynająć mieszkania. Na alimenty czeka już rok. Inna z dumą pokazuje swojego synka, niemowlę. Zaczął życie w domu dla bezdomnych. Oby skończył jako szczęśliwy człowiek we własnym mieszkaniu, otoczony dziećmi i wnukami. Nie będzie łatwo. 

Ci, którym udało się przeskoczyć nad przepaścią dzielącą słabych, ubogich od średniaków i „dobrze urządzonych”, płacą często wielką cenę. Wysiłek rujnuje zdrowie i kończy się nerwicą lękową. 

Czy można tę cenę godnego życia obniżyć? W naszym, niewielkim zakresie staramy się to robić. Temu służy nasz fundusz stypendialny, świetlica, przedszkole, nasze domy. I tak – biedacy – niesiemy się wzajemnie i czasem nawet bywa zabawnie.

różne wieści, w tym dobre

29 marca 2012

Wiosna przynosi straty w personelu, czyli uzależnieni mieszkańcy, powstrzymywani przez groźbę zmarznięcia, rozwijają skrzydełka i wyruszają po przygody. W innej wersji – upijają się w domu i trzeba ich wyprosić. W Zochcinie ćwiczyliśmy przez kilka dni wersję drugą, zakończoną dzisiaj kilkugodzinną akcją usuwania delikwenta z trzema promilami na alkomacie. A na koniec psy utytłały się w rozwożonym po polach gnoju jak w najlepszych perfumach. I Arturowy Felicjan wylądował w kąpieli, oburzony na świat i zapach szamponu. Józiowi przybyło roboty, bo wyleciał opiekun świnek i kur. Bożenka przejęła śniadania i kolacje po innym pijaku i dom stoi. Nie wszystkim jest dane skorzystać z szansy. Może znajdą w życiu kolejną i wreszcie załapią. 

Chory na nowotwór człowiek. Szpital powiatowy wypisał i kazał jechać na onkologię. W Kielcach jeden dzień – po długim staniu w kolejce zapis do przychodni. Jedziemy do następnego – pacjent ledwo żywy, nieprzyjęty, bo nie ma badań. Plik skierowań na badania, na które czeka się miesiącami. Czy dożyje? Wątpię. Gdyby nie mieszkał u nas, to jak dostałby się, prawie bez sił, dwa razy do Kielc (pięćdziesiąt kilometrów) i jak do przychodni na badania? Już nie pytam – za co… Nasze stare samochody osobowe nie pokonają nawet tych stu kilometrów, więc pan Zbyszek woził dzisiaj chorego dostawczym. Ale woził. 

A z dobrych wiadomości to ruszyły prace w polu i remonty i wszystkim, którzy nie piją, czyli większości, chce się żyć. Przeżyliśmy kolejną zimę i to jest sukces nie tylko nasz, ale także wielu ludzi, którzy nam w tym pomogli.

babcia nowoczesna i komputerowa

3 kwietnia 2012

Przedświąteczna krzątanina, czyli zdobywanie zapasów żywności. I niespodzianka w postaci miłej i życzliwej młodej pani z Sanepidu. Można być sympatycznym urzędnikiem, a nawet trzeba. Grypa stawia mnie w roli raczej obserwatora niż aktora wydarzeń, ale mam czas na modlitwę za wszystkich. Dzieci sprezentowały mi bujany fotel, druty i wełna mają przyjść niebawem. Tak to młodzi wygryzają starych, drwiąc z nich przy okazji. Pokazują mi, gdzie jest moje miejsce. Na drutach robić nie umiem, bom babcia nowoczesna i komputerowa. Fotel natychmiast opanował Artur, który buja się z rozkoszą, trzymając jedną z jego ukochanych książek, o którą mam mniej w bibliotece. Takie codzienne przygotowanie do końcowego ogołocenia. Wszystko, co ja lubię, natychmiast anektuje. Tylko fajki mu brak. Ale rzeczywistość jest taka właśnie, że zbliżamy się do wieczności z każdym dniem, a te najbliższe mają nam przypominać, że nie bez trudności, ale na pewno tam dojdziemy, trzymając Boga, naszego Brata, za rękę. 

poświątecznie o sadzeniu róż

10 kwietnia 2012

Powrót do zwykłego życia. Sadzenie drzewek, jak zwykle z poczuciem, że dorosłości dożyje dziesięć procent. Reszta będzie wykoszona kosiarką, połamana lub… ukradziona. Jednak trzeba. Sadzimy też krzaki dzikiej róży. Na konfitury do przetwórni.

Jedna z naszych pracownic straciła zasiłek rodzinny. Po podniesieniu pensji minimalnej rząd, jak zwykle, zapomniał podnieść kryterium przyznawania tych pieniędzy. Kobieta zyskała kilkadziesiąt złotych, a straciła trzysta. To się nazywa polityka prorodzinna! Cóż, mamy w kraju inne sprawy na głowie niż dzieciaki.

Na boisku w Nagorzycach wczoraj młodzież świętowała Wielkanoc mordobiciem i piciem. Interweniowała policja. A nasze dzieci zbierały dzisiaj szkło. Młokosy bez nadziei i zajęcia, dwudziestolatkowie już uzależnieni. Nawet gdybyśmy chcieli im dać jakieś zajęcie, to koszty pracy rosną i nie ma kasy, a wsparcie na takie działania nie istnieje. Ilu możemy zatrudnić? Dwóch, trzech. I to robimy. Dzieci gorszego Boga?

A dziwnym zbiegiem okoliczności trzy osoby ze Wspólnoty mają dzisiaj urodziny. Jak trafienie w totka. Dlatego ten dzień kojarzy nam się także miło. Bo życie jest silniejsze niż śmierć. Sadźmy róże mimo wszystko. Choć możemy nie zobaczyć owoców.

cierpliwość Matki Boskiej

12 kwietnia 2012

Jeszcze raz przepraszam grupę „Tradycjonalistów” za konieczne zmiany. Dla ułatwienia dodam, że w swoim życiu przeprowadzałam się około dwudziestu razy i to w realu! Dostałam list od redakcji Onetu z prośbą o cierpliwość (widać zauważyli ucieczkę). Na razie żyjemy sobie w dwóch lokalach. Ten starszy pozostaje jako „gniazdo rodzinne”. Artur miał dzisiaj „dzień świra”, co zmieniło nieco harmonogram dnia. Straty materialne tym razem niewielkie, a część da się naprawić. Przybyło nam dwóch mieszkańców, którzy wywędrowali stąd za szczęściem i go nie spotkali. Cóż, mogę skwitować: „A nie mówiłam”. Pracy nie brakuje, więc się chłopaki nudzić nie będą. Po południu, jak ostatnio co dzień, łapanie uciekinierek, Józiowych świnek, które wolności pragną i wykazują determinację i spryt niezwykły. Magda z Sylwią kursują do lekarzy z mieszkańcami Jankowic. Niektórzy niestety nie dożyją pomocy medycznej, bo zanim dostaną się przed jej oblicze, to umrą.

Czytam, że nie będziemy musieli rejestrować działalności gospodarczej, żeby prowadzić schronisko dla chorych. Jak wiadomo, jest to działalność niezwykle dochodowa. To był jeden z lepszych pomysłów władzy: hospicja i schroniska dla bezdomnych jako działalność gospodarcza! Głębokie zaufanie do możliwości niebiańskiego ministerstwa finansów! Ile czasu i pieniędzy stracili urzędnicy i organizacje, żeby tę głupotę wycofać. I po co to było? Cóż, strumień radosnej twórczości władzy nie zawsze płynie w dobrym kierunku. Gdyby chcieli porady, co naprawdę można zmienić – myślę, że z czytelnikami służymy pomocą.

Matka Boska wreszcie doczekała się swojego adresu. Kupiona dwa lata temu figura stanie za kilka dni w Nagorzycach. Jutro chłopcy zaczynają postument. Stała w kącie zochcińskiego biura, cierpliwie czekając na swoją kolej.

W naszym domu w Belgii, gdzie ludzie do kościołów nie chadzają od lat, stała w parku, dostępna z ulicy, Matka Boża. Codziennie przychodziło wiele osób pomodlić się i zostawić karteczkę z prośbą. Dom się spalił, nie wiem, co stało się z figurą z parku, ostatnim miejscem „sakralnym” w okolicy. We Francji ludzie, często niewierzący, bronią wiejskich kościółków przeznaczonych na sprzedaż i wyburzenie. Bo przypominają o duszy, taki jest argument. Czy Matka Boża poradzi sobie z demolującymi nam boiska osiłkami? Chyba trzeba będzie dorzucić całe wojska niebieskie pod wodzą św. Michała Archanioła. To, jak wiadomo, anioł wojowniczy. Jest patronem policjantów, żołnierzy i dzieci. Dwa miejsca na świecie są z nim szczególnie związane. Mont Saint Michel we Francji i Monte Gargano we Włoszech, gdzie miały miejsce cztery objawienia. Tam sam sobie przygotował kaplicę w grocie! Generalnie broni nas przed złem.

miłosierdzie Boże w realu

15 kwietnia 2012

Kilkanaście małych łebków zostało dzisiaj chrześcijanami. W sporej parafii warszawskiej. Do tego dwoje ludzi odnawiało przyrzeczenia małżeńskie. Po pięćdziesięciu latach. Niby zwyczajne, a jednak… Obiadek rodzinny dobry, w towarzystwie iście mieszanym, bo różnokolorowym, różnonarodowym i różnoreligijnym lub też bezreligijnym. Pani domu biegiem dogotowywała makaron z sosem, bo się okazało, że jeden z gości jest muzułmaninem i wieprzowiny nie je. Dużo stracił. A świeżo upieczony roczny chrześcijanin wytrzeszczył wielkie oczęta na widok czarnej skóry. Cóż, wielokulturowość w modzie.

Potem koszmarne korki, które zmusiły mnie do przypomnienia sobie topografii rodzinnego miasta i objazdów, a na zakończenie mniej miło w domu dla matek, gdzie prowadzący ledwo żyją z powodu mateczek roszczeniowych, pogubionych i kompletnie nieprzystosowanych do życia. A tu dzieci. I ręka się nie zgina tak łatwo, żeby otworzyć drzwi i przewietrzyć. Gra trwa dalej, bo mateczki doskonale wiedzą, że nam bardziej na tych dzieciach zależy niż im. No cóż, trzeba by nająć kucharki, praczki sprzątaczki i kulturalno-rozrywkowego oraz koniecznie nianie do dzieci i personel do odrabiania lekcji. Jedzenie luksusowe, ubrania takoż oraz najlepiej, żeby panowie też mogli tam zamieszkać. Ci sami oczywiście, którzy dzieci spłodziwszy, nie mają zamiaru na nie pracować. To wszystko rzecz jasna za friko, bo się należy. Takie mniej więcej są oczekiwania niektórych mieszkanek. W razie niespełnienia ma się tym zająć prokurator, ewentualnie przyjechać telewizja. Ćwiczymy to od lat. Na szczęście większość pań jest normalna i wychodzi na prostą, ostro walcząc o siebie i dzieci. 

W rzeczywistości kryje się za tą agresją frustracja z powodu niespełnionych marzeń o normalnym życiu i miłości. Często tej miłości brakowało samym matkom w ich dzieciństwie. Niemożność wybrnięcia z sytuacji, brak mieszkań, pracy i perspektyw. Gryzie się zatem tę rękę, która się wyciągnęła z pomocą. A dzieciaki miłe i dorodne. Oby mimo wszystko wyrosły na dobrych ludzi.

I na koniec w Zochcinie Artur zamknął się w pokoju i zablokował drzwi jako protest przeciwko mojej nieobecności. Tamara, która go pilnowała, stała pod owymi drzwiami dwie godziny. Niczym się nie dał przekupić. Mnie się udało wyprosić, żeby otworzył okno (za dwie pepsi i obietnicę filmu ze słoniem) i drzwi odblokowałam od środka. Twardy negocjator. Tak wyglądała w moim wydaniu Niedziela Miłosierdzia Bożego.

co będzie jutro – baba ze wsi na salonach

24 kwietnia 2012

Pan Stefan dotarł do hospicjum, chociaż nie mieliśmy skierowania, o które prosiła lekarka, a ktoś zapomniał o tym powiedzieć. Hospicjum niepaństwowe, więc skierowanie dowieziemy, słabiutki pacjent nie musiał po raz kolejny wracać do domu. Bezrobotny i chory pan Zbigniew przyszedł pomóc grabić, co pozwoli mu wyjść z domu i zarobić parę groszy. Młody człowiek bez renty, bez środków do życia, za to z receptami na leki na ponad sto złotych co miesiąc i brzuchem, jak każdy, do napełnienia. Zorganizowaliśmy pracę na jego możliwości i gościu wreszcie się poczuł jak człowiek. Ciąg dalszy nastąpi, czyli coś się na pewno da zmienić w jego życiu.

Wiejska robota – posadzone ziemniaki, pomidory pod folię, jakieś zboża, co to inżynier wie, a ja na szczęście nie muszę. Bo ja jestem od roślinnej estetyki raczej niż od produkcji. Gdy wygram w totka, to pewnie przepuszczę kasę na zasadzenie puszczy. Ale po pierwsze, nie wygram, bo nie gram, a po drugie, kasa wspólna, więc estetyka skromna. Jednak ludzie ważniejsi.

Zabawne, że wielu ludzi ma wrażenie, iż siostra nic nie robi, tylko czeka na telefony, i ciągle muszę się tłumaczyć, że nie mogę rozmawiać, bo kupuję fugę albo nawóz, albo… majtki czy mięso. Prowadzę samochód oraz dom, w którym „rodzina” liczna, czyli piorę, sprzątam etc. oraz się modlę.

Dzisiaj miałam takich zdziwień kilka. Sobowtórek by się przydał.

A jutro najpierw Adam kupi świtem cztery świnki za użebrane przez księdza Jacka pieniądze (dziękujemy wszystkim ofiarodawcom), potem zawiezie dwóm rodzinom, żeby sobie wyhodowali i zjedli. Następnie jedziemy na imprezkę! Na nagrodę księdza Tischnera do Krakowa, którą to nam przyznano nie wiedzieć czemu, bo z uczonością raczej nic wspólnego nie mamy, a filozofię uprawiamy bardzo prostą – ewangeliczną. Przynajmniej się staramy. Raczej o Kancie i tomizmie nie dyskutujemy przy stole. Tylko o klejach do glazury i naprawie dachu. Jadą Tamara, inżynier, Gosia – dyrektorka fundacji, ksiądz Jacek, ja i Artur – najdłużej żyjący z nami „ubogi”. To już dwadzieścia dwa lata, Arturze. Na koniec będzie kolacja, a jakże, w restauracji i opowiem, co podali. My, ze wsi, na salonach! A salony choć przez chwilę zetkną się z ostatnim stołkiem.

W związku z tym pan Artur dostał wyjściową koszulę i sweter. Garnituru na jego wymiary nie ma na całej kuli ziemskiej, bo facet wzrostu niegodnego, ale szerokości owszem. Poza tym nie umie odpinać guzików, co w toalecie jest niejakim utrudnieniem. Spodnie muszą być na gumkę. Może to zza grobu ksiądz Tischner pokazuje swoje poczucie humoru?

spotkania

26 kwietnia 2012

Wróciliśmy bardzo późno z Krakowa. Artur wytrzymał do końca, a to dzięki chytremu fortelowi. Przygotowaliśmy dla niego prezencik i po wręczeniu stosownych statuetek laureatom pan Artur został poproszony na scenę i dostał go oficjalnie, w blasku fleszów. A że była tam płyta z ukochanym słoniem, to efekt był jeszcze mocniejszy. Boże, jak się cieszył. W końcu wytrzymuje z nami dwadzieścia dwa lata, należało się. A na kolacji były: pasztet z dzika, śledź i tatar, żeberka zawijanie w kapuście i szarlotka na gorąco. Cóż, minęło jak sen. Chyba że nasza pani Ania, która gotuje, się postara. Najpierw o dzika, śledzia i wołową polędwicę, a potem o wykonanie. Jak słusznie ktoś zauważył, z samego rana rzeczywistość zapukała do drzwi z całą mocą. Ale dobrze, że dwa światy na co dzień od siebie dalekie, spotykają się czasem. Tematem tegorocznych Dni Tischnerowskich jest spotkanie.

człapanie do raju, czyli wierność

8 kwietnia 2012

Kilka dni temu zmęczona Renia szła warszawską ulicą. Miała wszystkiego dosyć. Biurokracji, której musimy sprostać, a z której nikt pożytku nie ma, tylko udręka i bezsens, kobiet w noclegowni, z którymi nie wiadomo, co robić, i które nie mają, co robić, bo za stare, za słabe, żeby się do normalnego życia zaciągnąć, upału i bezdomnych w ogólności. Natknęła się przypadkiem na panią Krysię, owej noclegowni mieszkankę.

– Pani Krysiu, ładnie pani wygląda, schudła pani.

– Nie, nie schudłam, tylko chodzę z podniesioną głową. Dawniej byłam kiciusiem, myszką, łapcią i koteczkiem. Wstydziłam się podnieść głowę. Dzisiaj jestem panią Krystyną. 

Pani Krysia opuściła stary zawód, pracuje i właśnie dostała mieszkanie. Ma szczęście, że pochodzi z Warszawy, bo tu można jakimś cudem mieszkanie socjalne dostać. Renia się popłakała, ale zaczekała z tymi łzami do końca spotkania. 

I jak tu ich wszystkich zostawić? Zresztą, gdy się trzaska drzwiami, to dzwonią i pukają. I tak doczłapiemy się razem do raju bram. Po drodze czasem przeklinając, czasem płacząc, czasem się śmiejąc.

A ja mam nowe okulary (ksiądz Tischner zafundował poprzez nagrodę, dzięki, Profesorze!) i widzę was wszystkich lepiej. Jesteście piękni!

najczęstszy błąd – odwlekanie decyzji

8 maja 2012

Niestety, Onet już siadł kompletnie i – przynajmniej ja – nie mam możliwości połączenia się ze starym blogiem i publikacji najnowszych postów. Wniosek: decyzja o zmianie mieszkania była słuszna. Czasem w życiu tak bywa, że dalej już nie można i trzeba coś zmienić. Najczęstszym błędem, jaki popełniamy w takiej sytuacji, jest odwlekanie decyzji. Nikt nie lubi zmian, a z wiekiem to „nielubienie” przybiera na sile. Wniosek drugi: zdolność do zaczynania czegoś nowego jest wyznacznikiem młodości ducha. Mamy skłonność do osiadania, zapominając, że stały meldunek to będzie w niebiańskim biurze ewidencji ludności. A tu jesteśmy tylko przechodniami.

Przyjaciele ze Wspólnoty Emaus przywieźli dzisiaj ławki do Nagorzyc. Młodzież będzie miała na czym siedzieć, obserwując grających na boisku, a po meczach – co demolować. Chociaż ławki są idiotoodporne, ale wszystko zależy od stopnia idiotyzmu. A ten bywa duży. Rozmawialiśmy o naszych porażkach i sukcesach. Mają identyczne. A głównym problemem jest rosnąca biurokracja zżerająca czas, siły i zapał do pracy z drugim człowiekiem. O jej kosztach – z pieniędzy z trudem zdobytych na pomoc najsłabszym – nie wspominając. O potrzebie duchowości we wspólnocie, bez której żadna się nie utrzyma, a zarówno prowadzący, jak i mieszkańcy tracą sens bycia razem. Jedni, bo w imię czego służyć, harować za grosze lub za darmo, kiedy innych sposobów na życie jest tyle, drudzy – bo w imię czego starać się wyjść na prostą? No właśnie, w imię czego? Albo raczej Kogo?

Jeśli nie w imię Jezusa, to Marek Jan, pisząc komentarz do ostatniego posta, ma rację. Nic, tylko w mordę lać tych bezdomnych, pijaków, łobuzów. Problem z kryterium łobuzerstwa i żebractwa mam od razu. Czy ten, który bierze (zgodnie z prawem) roczny urlop na poratowanie zdrowia, mając się znakomicie, a w czasie tego urlopu, zdrowy jak rybka, pracuje na czarno, biorąc dwie pensje, różni się czymś od żebrzącego romskiego chłopca, dla którego nie ma pracy w ojczystym kraju? Czasem trzeba „zdjąć pasek”, ale nie z pogardy i chęci zaprowadzenia nareszcie porządku na tej ziemi, tylko z miłości, żeby drugim człowiekiem potrząsnąć. Żeby pomyślał o godności dziecka Bożego, którą szarga. Czy my, uczniowie Chrystusa mamy walić w mordę, czy pociągać miłością? Jakich narzędzi powinniśmy używać do budowy lepszego świata? Jakich narzędzi użył nasz Nauczyciel?

lepiej i gorzej urodzeni

12 maja 2012

W Krakowie spotkanie ze studentkami bursy sióstr sercanek. Odzyskały siostry budynek w złym stanie, remontują z wielkim wysiłkiem i bez przerwy wychodzi „coś”, to coś, co przyprawia o zawrót głowy, na przykład przeciekający taras. Mogłyby wynająć, mieć kasę i nie mieć problemów. A one same sobie te problemy robią, bo chcą dać dziewczynom spoza Krakowa możliwość taniego lokum i do tego lekuchno innego niż akademiki, w których… różnie bywa. Szał młodości kończy się czasem tragicznie. I harują kobitki ciężko (siostry, ale dziewczyny też się uczą, w tym zwykłego życia, czyli sprzątania, prania itp.).

A następnego dnia w Skawinie – szkoła założona przez parafię, uczniów dwustu, gimnazjum i liceum, za friko, bo publiczna. I szalona pani wicedyrektor, która misję ma i siedemdziesięciu wolontariuszy w kole Caritas. A wolontariusze nie są malowani, bo jeżdżą do domu samotnej matki dzieci bawić, zbiórki organizują, u sióstr miłosierdzia (z Kalkuty) byli i wiele różnych rzeczy wyczyniają. Do tego młodzież normalna, całkiem jak z innego świata. Nie demoluje, nie bluzga, nie wkłada nauczycielom wiader na głowę. Wniosek jeden – młodzież jest świetna, jeśli ma przewodników. W Tarnobrzegu – katechetka, w Krakowie – siostry i dyrektorka. Pewnie w całej Polsce znalazłoby się niemało. Ale ciągle przecież za mało. I jeszcze jeden wniosek, może na wyrost: ludzie, o których piszę, traktują wychowanie młodych jako swoją chrześcijańską misję. Nie nawracanie, ale wychowywanie ludzi zdolnych do osobistych wyborów. Z drugiej strony, młodzi ludzie w tych placówkach pochodzą po prostu z przyzwoitych rodzin, którym zależy na edukacji i wychowaniu dzieciaków w pewnych wartościach. Może tu tkwi sekret? W połączeniu jednego z drugim.

Ale w tym samym miasteczku jest inna młodzież – wałęsająca się po parku, pijąca na ławkach. Oni się gorzej urodzili. Kto do nich pójdzie?

życie wiejskie

14 maja 2012

Zebranie sąsiedzkie w naszej zochcińskiej jadalni. Przyjechała pani wójt, był pan sołtys, którego brat jest weterynarzem i zrobił pedicure naszemu osłu, i wieś prawie cała. Będziemy mieli przydomowe oczyszczalnie i naprawione dziury w asfalcie oraz może internet. Tu, na dole i na poziomie dziur w drogach i szamba, jest życie. Tu się wszyscy znają i nie liczą na „onych” , bo „oni” są za górą, za rzeką, czyli w Kielcach lub Warszawie.

Szykujemy się do remontu domu rodziny z sześciorgiem dzieci. W takich warunkach następnej zimy nie mogą spędzić. Pokoik z kuchnią, klitki, byle jaki dach, nieocieplone, okna jak z tektury. Ojciec robi co może, ale może niewiele, bo pracy brak. Jakoś musimy to zrobić. Wstyd kłaść się do łóżka, kiedy niedaleko tych łóżek nie ma. A państwo najwyżej problem rozwiąże radykalnie: bidulem. Nie damy.

Inżynier uzbierał w przydrożnym rowie dzikie sadzonki kasztanów. Jest taka droga na Solec Zdrój, przy której pewnie z pięćdziesiąt lat temu ktoś zasadził dziesiątki kasztanów. Pięknie! I teraz za pięćdziesiąt lat podobna aleja będzie u nas. Taki wkład w przyszłe pokolenia.

dwa światy

17 maja 2012

Wczoraj kapitalne spotkanie z kapitalnymi kobietami. Babki są młode, mają rodziny i dzieci (rekordzistka ma czworo!) lub jeszcze nie, świetnie wykształcone, wszystkie piękne, a jakże! I nieźle w życiu ustawione. No i babkom się chce szukać czegoś więcej, czyli spotkać się, plotki wymienić, bo to część życia niezbędna do ludzkiego funkcjonowania, ale także rozmawiać na okropnie poważne tematy z ludźmi, których zapraszają. Ot tak, po prostu. Czyli latający (bo nie mają siedziby ani chyba formalnych struktur, tym lepiej!) salon kobiecej elity. Tym razem w maleńkiej, sympatycznej kawiarni. Ten kraj żyje wbrew ponurym przepowiedniom.

Dzisiaj już było mniej przyjemnie, bo życie ma zawsze dwie strony, jak medal. Awantura z powiatowymi centrami pomocy społecznej, które powinny się opiekować dzieciakami wychodzącymi z domów dziecka i rodzin zastępczych. Oszczędzę szczegółów, ale wniosek od lat ten sam. Dzieciaku, radź sobie sam. No, zawrzało we mnie i w telefonie. 

A na koniec, kiedy doczołgałam się do Zochcina, po drodze kupując odtwarzacz DVD dla zrozpaczonego Józia, któremu się ów sprzęt popsuł (dzięki, księże Tischnerze!), i próbowałam wreszcie coś zjeść, telefon z Nagorzyc. Dwóch milusińskich dziewiętnastolatków powyrywało kable od internetu, podeptało stół bilardowy i parę innych numerków łącznie z opluciem podłogi wykonało. Była to kara dla wychowawczyni pani Kasi za odmowę otwarcia siłowni, w której to przedwczoraj niszczyli wyposażenie. Tak to wykazali głęboką znajomość zasad demokracji, nie pozwalając odebrać sobie praw obywatelskich w postaci prawa do demolowania, poniżania i niszczenia cudzej pracy w cudzym domu lub inaczej – wspólnej własności. No cóż, przykład idzie z góry. Różne grupy, którym chcą odebrać przywileje, wykonują to samo na większą skalę.

Przecież siłownia mi się należy, powtarzali. Otóż się nie należy i szlaban na pół roku w zamian dostali. Siłowni nie ma jako prawa konstytucyjnego, drodzy chłopcy. Ani boisk, ani świetlicy. To dar, prezent, wspólna własność, którą trzeba uszanować. Ciężko nam idzie ta nauka.

Dwa dni, dwa światy. Oddzielone przepaścią. A Chrystus przyszedł pojednać świat. Każdy ma szansę zostać świętym. Chłopaki, nie załamujcie się!

szukamy PIN-u albo dopasowujemy klucze

19 maja 2012

Wróciłam ze sklepu z dwiema butelkami wody mineralnej zamówionymi przez Artura. Zastałam Jacka, naszego przyjaciela, który wpadł przejazdem ze swoim synem, niepełnosprawnym Kubą. Jacek dał w prezencie Arturowi książeczkę, ale jedną. No i było. Kubie chciałam dać soku pomarańczowego, ale musi być jabłkowy. Chciałam zrobić kanapkę, ale bułka musi być sucha. Jacek nie zna Artura i nie rozumie jego kodu, ja nie znam Kuby i nie rozumiem jego kodu. A jeśli kodu nie odczyta się w porę, to można łapać laptop lecący do basenu (złapałam) albo kawę lecącą na spodnie (Jacek nie złapał).

Każdy ma swój PIN. Tylko miłość potrafi go odczytać. Pan Bóg ma pełen wykaz i w niebie ochrona danych osobowych nie obowiązuje. To dlatego w Jego objęciach wszystko jest proste, bo tylko On ma pełny kod do naszych serc. My możemy odkrywać drugiego miłością, krok po kroku. Szukanie PIN-u do męża, żony, przyjaciela, dziecka, matki, ojca. Szukanie kodu do nieprzyjaciela. To przygoda życia. Dla nieuzdolnionych informatycznie – wystarczy zwykły klucz. Gorzej, jeśli trzy razy wpiszemy błędny kod. Blokada murowana. 

wesołe życie biedaków

22 maja 2012

Nadal szukamy dziury w basenie. Specjalistyczne basenowe firmy odpowiadają: gdy znajdziecie dziurę, to my przyjedziemy i ją zakleimy. Kiedyś w jednym z naszych domów wyrostki z okolicy okradały nas regularnie. Wezwana policja powiedziała to samo: jak ich siostra złapie, proszę nas zawiadomić, przyjedziemy. Zatem jutro zajmę się szukaniem owej dziury osobiście. Od zatykania dziur w ludzkich życiorysach jesteśmy, może w basenie się uda. Bo inaczej będziemy jak bociany przed płaskim talerzem. Albo lis przed dzbanem mleka. Basen jest, ale nie można z niego korzystać. 

Schronisko dla chorych jutro dostanie pakiet: samochód plus kierowca. Renia odetchnie, bo chorych na plecach do lekarza nosili (no, prawie). Dom jest oddalony od miejskiej komunikacji, ludzkich spraw do załatwienia mnóstwo, chorzy nie dojdą. Pan Czarek, miejmy nadzieję, kierowcowaniu sprosta, a samochód nie rozleci się od razu.

Praca przy remoncie domu naszej rodziny wielodzietnej idzie. Pomidorów sztuk dwa tysiące trzysta posadzonych, a na zochcińskim podwórku stanął nowy śmietnik. Wygląda tak elegancko, że Wojtek z Grześkiem, którzy ów przybytek składali, proponowali, żeby to wynajmować.

W Nagorzycach nic nie zostało zdemolowane, sukces panowie. A w noclegowni dla kobiet pewna mieszkanka pisze listy do policji, że ma zamiar zabić głowę państwa. Przylatują odpowiednie służby i pytają wychowawczynię, panią Anię, o autorkę listów. Ta odpowiada, że osoba „nie jest zdrowa”. Pytają, czy ma broń. Ta odpowiada ze śmiechem, że chyba zwariowali. Wołają autorkę listów i ją pytają, czy ma broń. A ona, że owszem i… wyciąga z torebki pistolet! Szczęka naszej pani Ani spadła z hukiem na podłogę. Na szczęście pistolet okazał się atrapą. A na pytanie, dlaczego namiętnie pisze takie listy, autorka odpowiada, że jej się wieczorami nudzi. Oczywiście ta pani korzysta z pomocy naszego doktora psychiatry, ale nie ma tego wypisanego na czole. No i gdzie jest bardziej wesoło?

dziura znaleziona

23 maja 2012

Najnowsze informacje – dziurę w basenie znalazłam osobiście. Mała paskuda, a dokuczyła.

obraz

24 maja 2012

Wczoraj dzwonił ksiądz Jan. Ksiądz Jan ma lat osiemdziesiąt plus. Ksiądz Jan niedawno skończył budowę nowego schroniska dla starych ludzi ze wsi. Wiadomo, jak to jest, kiedy babcia czy dziadek w domu zawadza i po przeliczeniu okazuje się, że staruszkowy dochód nie wart zachodu. I ksiądz Jan zestarzał się ze swoimi staruszkami. Tylko metrykalnie, bo forma świetna. 

A dzwonił z prośbą, żebym porobiła zdjęcia z imprezy. Impreza zaś niecodzienna. Przyjechał do nich, do Nowego Skoszyna, obraz Ecce Homo namalowany przez Adama Chmielowskiego, późniejszego brata Alberta od nędzarzy, a obecnie niebiańskiego VIP-a, czyli świętego.

Pojechaliśmy z Tamarą, Arturem i Felicjanem (nieodłączny kumpel – pies Artura). Arturowi ledwo wyrwałam księgę pamiątkową obrazu. Felicjan zachował się godnie, a Tamara była wzruszona. Ze zdjęciami kłopot miałam, bo oświetlenie fatalne. Ale coś tam się skleci, żeby mieszkańcy mieli na pamiątkę.

Obraz – powie ktoś – kawałek płótna. Niby nic. A jednak. Przejmujący i przenoszący nas w tajemnicę. Namalowany z rozmodlonego serca o sercu Boga. Obraz może być namiotem spotkania. Żyjemy w cywilizacji obrazkowej. Co spotykamy poprzez codziennie oglądane obrazy? Lub kogo? Obraz, podobnie jak słowo, może nas wynieść do piękna, ale może strącić na dno.

A kilkunastu starych biednych ludzi, którzy „głupstwem są w oczach świata”, komponowało się świetnie z postacią Chrystusa uchwyconego przez artystę w chwili, kiedy i On nic nie znaczył w oczach ludzi. I tak są razem w Nowym Skoszynie: odrzucony Bóg i porzuceni staruszkowie. Połączyła ich miłość płynąca z serca starego już księdza.

powiew, nie tornado

27 maja 2012