Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Doktor John Dolittle jest lekarzem, mieszka w Puddleby nad rzeką Marsh (Puddleby-on-the-Marsh). Pewnego dnia jego papuga, Polinezja, uczy go języka zwierząt. Od tej pory zostaje lekarzem weterynarii. Jest bardzo surowy, kiedy zwierzęta są źle traktowane. W czasie, gdy rozpoczyna się akcja pierwszego tomu, ma prawdopodobnie trzydzieści kilka lat. Opisywany jest jako mężczyzna niewielkiego wzrostu, krępy, ale przy tym sprawny i silny fizycznie. Nigdy nie był żonaty i poza siostrą, która pojawia się w książkach sporadycznie, nie ma krewnych.
Akcja powieści dzieje się w pierwszej połowie XIX wieku. Autor nie lokalizuje jej dokładnie: książki powstawały po I wojnie światowej, a na początku pierwszego tomu cyklu autor użył określenia czasu „kiedy wasi dziadkowie byli jeszcze małymi dziećmi”. O czasie akcji świadczy opis otoczenia (statki są wyłącznie żaglowe, nie ma jeszcze pociągów, podróżuje się tylko dyliżansami).
W Polsce czasem zarówno imię postaci jak i nazwa serii tłumaczone są jako „Doktor Nieboli”.
Pierwszy (zarówno pod względem kolejności tworzenia, jak i chronologii książek) tom, Doktor Dolittle i jego zwierzęta, przetłumaczyła na język polski Wanda Kragen, pozostałe tomy – Janina Mortkowiczowa. Przekład Wandy Kragen odbiega nieco od późniejszych, jest prostszy (np. Mateusz Mugg, choć występuje w książce, nie jest wymieniony z nazwiska).
--
Przyjaciele doktora Dolittle:
*Polinezja – papuga. To ona nauczyła doktora języka zwierząt. Pod koniec pierwszego tomu, razem z Czi-Czi i krokodylem, zostaje w Afryce. Powraca jednak do doktora w tomie Podróże doktora Dolittle.
*Dab-Dab – kaczka. Gospodyni w domu doktora. Denerwuje się, gdy doktor wydaje wszystkie swoje pieniądze, co mu się dosyć często zdarza.
*Tu-Tu – sowa. Jest świetną matematyczką, zawsze zajmuje się sprawami wymagającymi policzenia czegoś.
*Geb-Geb – prosię. Zawsze myśli tylko o jedzeniu, co często jest krytykowane przez pozostałych ulubieńców doktora.
*Czi-Czi – małpka. Kiedyś należała do kataryniarza, ale ponieważ była źle traktowana, doktor odkupił ją od niego. Pod koniec pierwszego tomu, razem z Polinezją i krokodylem, zostaje w Afryce. Powraca jednak w tomie Podróże doktora Dolittle.
*Jip – pies. Pod koniec pierwszego tomu ratuje pewnego człowieka, za co dostaje złotą obrożę.
*Dwugłowiec – jedno ze zwierząt doktora. Małpy z Afryki, z wdzięczności za uratowanie ich od epidemii, podarowały mu dwugłowca. Zwierzę to ma dwie głowy, jedną na każdym końcu ciała. Kiedy doktor nie był jeszcze dyrektorem cyrku, dwugłowiec stanowił jego największą atrakcję.
*Biała myszka – jedno z ulubieńców doktora. W tomie Ogród zoologiczny doktora Dolittle zostaje burmistrzem miasta zwierząt.
*Sus – pies. Należy do klowna Hoppa, doktor spotyka go w cyrku. Potem zostaje z doktorem.
*Tobby lub Toby – pies z teatru marionetek cyrku. Potem zostaje z doktorem.
*Pyskacz – wróbel. Mieszka w Londynie. Niezwykle lubi obrażać innych ludzi i zwierzęta, często używając nieodpowiednich słów. Odegrał niemałą rolę w Poczcie Jaskółczej doktora Dolittle oraz w jego Ptasiej Operze.
*Mateusz Mugg – karmiciel kotów. Jest przyjacielem doktora. Często bywał w więzieniu. Jest niewykształcony, wszystko musi mu czytać żona, Teodozja. Razem z żoną odegrali dużą rolę w cyrku doktora Dolittle: on był zastępcą dyrektora (czyli doktora), a ona garderobianą.
*Książę Bumpo – Afrykańczyk, następca tronu afrykańskiego królestwa Jolliginka. Poznaje doktora w pierwszym tomie przygód, uwalniając go z więzienia w kraju swego ojca. Potem studiuje w Oxfordzie i w niektórych dalszych tomach spotyka się z doktorem, towarzysząc mu też w podróżach. Jest bardzo silny, wesoły i prostoduszny, zawsze chodzi boso, bo tak się przyzwyczaił w Afryce.
*Tomasz Stubbins – syn szewca. Jako jedyna osoba, poza doktorem, potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Brał udział w wielu podróżach doktora. W książkach, w których występuje jego postać, jest narratorem, a we wstępach do innych opisuje siebie samego jako biografa doktora Dolittle, prawdopodobnie już nieżyjącego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 98
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
HUGH LOFTING
Wersja demonstracyjna
Dawno, dawno temu — kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze zupełnie mali — żył sobie pewien doktor. Nazywał się Dolittle — a konkretnie dr med. John Dolittle, gdzie „dr med.” oznacza, że był doktorem medycyny z prawdziwego zdarzenia i wiedział całe mnóstwo różnych rzeczy.
Żył w Puddleby, niewielkim miasteczku położonym nad rzeką Marsh. Wszyscy tamtejsi mieszkańcy, młodzi czy starzy, znali go z widzenia. I zawsze, gdy przechadzał się ulicami w swoim cylindrze, powtarzali: „Spójrzcie, idzie Doktor! Ten to ma łeb!”. Psy i dzieci podbiegały, żeby chodzić za nim krok w krok i nawet wrony, które mieszkały na wieży kościelnej, krakały z uznaniem na jego widok i grzecznie skłaniały głowy.
Dom Doktora, położony na obrzeżach mieściny, był raczej niewielki, otaczał go jednak rozległy ogród z trawnikiem, na którym — w cieniu wierzb płaczących — stały kamienne ławy. Domem zajmowała się siostra Doktora, Sara Dolittle, ale ogród pielęgnował zawsze on sam.
Bardzo lubił zwierzęta i miał ich wiele. W stawie, położonym na obrzeżach posesji, hodował złote rybki, w spiżarni trzymał króliki, w pianinie białe myszki, w bieliźniarce wiewiórkę, a w piwnicy jeża. Miał też krowę z cielaczkiem i starego, kulawego konia, któremu stuknęły już 22 lata. A do tego kury, gołębie, dwa jagniątka i wiele innych zwierząt, ale najbardziej z nich wszystkich lubił kaczkę Dab-Dab, psa Dżipa, prosiaczka Gub-Gub, papugę Polinezję i sowę Tu-Tu.
Siostra Doktora często narzekała, że przez te wszystkie zwierzaki w domu zawsze jest brudno. Co gorsza, zdarzyło się, że pewna starsza pani z reumatyzmem, pacjentka Doktora, podczas wizyty przypadkiem usiadła na jeżu, który spał akurat na kanapie, i więcej już nie przyszła. Od tego czasu co sobotę jeździła do położonego o całe 15 kilometrów dalej miasteczka Oxenthorpe, do zupełnie innego lekarza.
Pewnego dnia siostra Doktora, Sara Dolittle, przyszła do niego i powiedziała:
— Johnie, czy naprawdę uważasz, że chorzy ludzie powinni przychodzić do domu pełnego zwierząt? Żaden szanujący się lekarz nie trzymałby w salonie stada jeży i myszy! Zwierzaki odstraszyły już czworo klientów! Dziedzic Jenkins oraz wielebny pastor mówią, że ich stopa więcej w tym domu nie postanie, choćby nawet mieli kopnąć w kalendarz! Biedniejemy z dnia na dzień. Jeśli tak dalej pójdzie, nikt ze śmietanki towarzyskiej nie zechce się u ciebie leczyć!
— Kiedy ja wolę zwierzęta od ludzi ze śmietanki — powiedział Doktor.
— Bzdury! — fuknęła jego siostra i wypadła z pokoju.
Czas mijał. Doktorowi wciąż przybywało zwierząt, a ubywało pacjentów. W końcu przychodził do niego już tylko Sprzedawca Mięsa dla Kotów, któremu zwierzaki w ogóle nie przeszkadzały. Tyle że Sprzedawca zwykle nie miał grosza przy duszy, a chorował tylko raz do roku — na Boże Narodzenie, kiedy płacił Doktorowi sześć pensów za flaszeczkę lekarstwa.
Trzeba wam wiedzieć, że nawet w owych czasach (dawno, dawno temu!) sześć pensów nie wystarczyło na życie, więc całe szczęście, że Doktor miał jeszcze co nieco w skarbonce! Ale kolejne zwierzęta, które wciąż przygarniał, trzeba było przecież karmić. Oszczędności topniały w oczach.
W końcu sprzedał swoje pianino, a myszom urządził przeprowadzkę do sekretarzyka, ale pieniądze, które w ten sposób zdobył, również nie starczyły na długo. Ostatecznie musiał pozbyć się nawet brązowego, odświętnego garnituru i tak, krok po kroku, biedniał coraz bardziej.
Teraz, gdy przechadzał się ulicami w swoim cylindrze, ludzie mówili do siebie: „Spójrzcie, idzie John Dolittle, doktor medycyny! Swego czasu był najsłynniejszym lekarzem w tej części kraju, a teraz? Co za widok! Nosi dziurawe skarpety i jest biedny jak mysz kościelna!”
Ale psy, koty i dzieci wciąż przybiegały, żeby chodzić za nim po mieście krok w krok, tak samo, jak kiedy był bogaty.
Pewnego razu, gdy Doktor siedział w kuchni i rozmawiał ze Sprzedawcą Mięsa dla Kotów, który przyszedł do niego z bólem brzucha, Sprzedawca zapytał:
— Może zamiast ludzi zacznie pan leczyć zwierzęta?
Papuga Polinezja, która obserwowała przez okno deszcz i nuciła pod dziobem szantę, umilkła, żeby posłuchać.
— Niech pan pomyśli, Doktorze — ciągnął dalej Sprzedawca. — Przecież wie pan o zwierzętach absolutnie wszystko. A już na pewno o wiele więcej niż tutejsi weterynarze. Pana książka… ta o kotach… jest wspaniała! Ja, co prawda, nie umiem czytać ani pisać… bo inaczej może sam pisałbym książki… ale moja żona Teodozja jest najprawdziwszą uczoną. I przeczytała mi pana dzieło na głos. Jest wybitne. Nie można tego ująć inaczej: wybitne. Nie zdziwiłbym się, gdyby sam okazał się pan być kotem. Doskonale rozumie pan, jak one myślą. Proszę posłuchać: na leczeniu zwierząt można nieźle zarobić. Wiedział pan o tym? Niech pan pomyśli: przysyłałbym do pana wszystkie staruszki z chorymi psami i kotami. A gdyby zwierzaki za długo były zdrowe, dorzucałbym coś niecoś do mięsa, które sprzedaję, żeby raz dwa się pochorowały.
— Oj, nie — wtrącił szybko Doktor. — Co to, to nie. To się nie godzi.
— Nie mówię o poważnych chorobach! — odparł Sprzedawca Mięsa dla Kotów. — Tylko o drobnych przypadłościach, żeby były ciut nie w sosie! Nie miałem na myśli nic więcej. Ale może ma pan rację, że nie wypada tak traktować zwierzaków. Zresztą gwarantuję, że i tak ciągle będą chore, bo staruszki regularnie je przekarmiają. Do tego dochodzą jeszcze okoliczni gospodarze z kulawymi końmi i cherlawymi owieczkami pod opieką. Wszyscy oni przychodziliby właśnie do pana. Proszę zostać doktorem od zwierząt!
Kiedy Sprzedawca Mięsa dla Kotów wyszedł, papuga sfrunęła z parapetu i wylądowała na stole.
— Facet gada z sensem — powiedziała. — To właśnie powinieneś zrobić. Zostać doktorem od zwierząt. Odpuść sobie ludzi, skoro nie mają dosyć oleju w głowie, żeby zorientować się, że jesteś najlepszym lekarzem na świecie. Opiekuj się zwierzętami. One połapią się raz dwa. Bądź doktorem od zwierząt.
— Doktorów od zwierząt nie brakuje — powiedział John Dolittle, wystawiając przy tym doniczki z kwiatami na parapet, żeby mogły skorzystać z deszczu.
— Jasne, że nie brakuje — odparła Polinezja. — Ale wszyscy są zupełnie do bani. Słuchaj, Doktorze. Coś ci powiem. Wiedziałeś, że zwierzęta umieją mówić?
— Wiem, że potrafią to papugi — odparł Doktor.
— No cóż, my, papugi, umiemy mówić w dwóch językach: po ludzku i po ptasiemu — wyjaśniła z dumą Polinezja. — Jeśli powiem „Polly chce krakersa”, bez trudu mnie zrozumiesz. Ale posłuchaj tego: Ka-ka oj-iii, fii-fii?
— Wielkie nieba! — zakrzyknął Doktor. — Cóż to znaczy?
— To znaczy: „Czy owsianka już gotowa?”, tyle że po ptasiemu.
— Ojej! Co ty powiesz? — rzekł Doktor. — Nigdy wcześniej tak do mnie nie mówiłaś.
— A niby po co? — spytała Polinezja i wytrzepała sobie z lewego skrzydła okruszki krakersów. — I tak byś nie zrozumiał.
— Powiedz coś jeszcze — poprosił podekscytowany Doktor. Skoczył do bieliźniarki i wrócił z ołówkiem i zeszytem na domowe wydatki. — Mów powoli, a ja będę wszystko spisywał. To ciekawe… arcyciekawe… A do tego zupełna nowość! Najpierw poproszę o ptasi alfabet. Tylko nie za szybko.
W ten oto sposób Doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i że potrafią ze sobą rozmawiać. Przez całe deszczowe popołudnie Polinezja siedziała na kuchennym stole i dyktowała kolejne słowa, które skrzętnie zapisywał.
Kiedy nadeszła pora na herbatę i do środka wkroczył pies Dżip, papuga powiedziała Doktorowi:
— Widziałeś? Właśnie coś do ciebie powiedział.
— Wyglądało, jakby po prostu podrapał się w ucho — odparł Doktor.
— Przecież zwierzęta nie zawsze mówią paszczą czy dziobem — wyjaśniła z naciskiem papuga i uniosła brwi. — Mówią za pomocą uszu, łap, ogonów… wszystkiego! Czasem wcale nie potrzebują wydawać przy tym dźwięku. Widzisz, jak pies marszczy jedną stronę nosa?
— Co to znaczy? — spytał Doktor.
— To znaczy: „Nie widzisz, że przestało padać?” — odparła Polinezja. — Zadał ci pytanie. Psy używają nosów niemal wyłącznie do pytań.
Z biegiem czasu papuga pomogła Doktorowi tak dobrze poznać język zwierząt, że sam nauczył się do nich przemawiać i potrafił zrozumieć każde ich słowo. Wtedy raz na zawsze zrezygnował z leczenia ludzi.
Kiedy tylko Sprzedawca Mięsa dla Kotów ogłosił wszem i wobec, że John Dolittle zamierza pomagać zwierzętom, starsze panie zaraz zaczęły przyprowadzać mu swoje przeżarte ciastkami mopsy i pudle. Rolnicy pokonywali wiele mil, żeby mógł rzucić okiem na ich chore krowy i owce.
Pewnego dnia sprowadzono mu konia pociągowego; biedak był zachwycony, że wreszcie znalazł człowieka, który zna jego język.
— Sęk w tym, Doktorze — powiedział koń — że weterynarz zza wzgórza to absolutny partacz. Leczy mnie od sześciu tygodni. Myśli, że okulałem… a potrzebuję tylko okularów! Ślepnę na jedno oko. Dlaczegóż to koń nie miałby nosić okularów tak samo jak człowiek? Tymczasem durny konował zza wzgórza ani razu nawet nie zbadał mi wzroku. Ciągle tylko przepisuje mi wielkie tabletki. Próbowałem wszystko mu wyjaśnić, ale nie zna ani słowa po końsku! Potrzebuję okularów.
— No tak, oczywiście — powiedział Doktor. — Migiem je dla ciebie zdobędę.
— Chciałbym mieć parę podobną do pańskich — dodał koń. — Tyle, że z zielonymi szkłami. Dzięki nim słońce przestanie mnie razić podczas pracy na polu.
— Naturalnie — odrzekł Doktor. — Dostaniesz zielone.
— Wiesz, w czym tkwi problem? — spytał koń, gdy Doktor otworzył już drzwi frontowe, żeby go wypuścić. — Problem w tym, że każdy uważa, że potrafi leczyć zwierzęta… bo one nigdy nie skarżą się na swój los. Ale w rzeczywistości o wiele trudniej być dobrym lekarzem od zwierząt niż od ludzi. Syn mojego gospodarza uważa, że wie o koniach wszystko. Szkoda, że go pan nie widział! Ma móżdżek wielkości szarańczy, a twarz tak tłustą, że w ogóle nie widać mu oczu! W zeszłym tygodniu próbował robić mi okład z gorczycy.
— Gdzie go przyłożył? — spytał Doktor.
— Przyłożył? Nigdzie — odparł koń. — Powiedziałem tylko, że próbował. Kopnąłem go, aż wpadł do stawu dla kaczek.
— No, no! — rzucił Doktor.
— Na co dzień jestem bardzo spokojny — wyjaśnił koń. — Spokojny i cierpliwy w stosunku do ludzi. Nie lubię robić hec. Ale kiedy weterynarz przepisał mi niewłaściwe lekarstwo, a ten rumiany dureń zaczął odstawiać swoje cyrki, zwyczajnie nie wytrzymałem.
— Mocno go poturbowałeś? — spytał Doktor.
— Skąd — odparł koń. — Kopnąłem tak, żeby nie zrobić mu poważnej krzywdy. Teraz to on jest pod opieką weterynarza. Na kiedy będą gotowe moje okulary?
— Dostaniesz je w przyszłym tygodniu — powiedział Doktor. — Przyjdź we wtorek. Do zobaczenia!
John Dolittle zamówił wielkie, porządne okulary o zielonych szkłach, w których koń pociągowy widział tak doskonale, że przestał ślepnąć na jedno oko.
Wkrótce wiele zwierząt hodowlanych z okolic Puddleby zaczęło nosić okulary, a ślepych koni nikt już nie widywał.
Podobnie miały się sprawy z innymi zwierzętami, które przyprowadzano Doktorowi. Kiedy tylko orientowały się, że zna ich język, mówiły mu, jak się czują i gdzie je boli, dzięki czemu z łatwością je leczył.
A potem wracały do siebie i opowiadały znajomym, że w małym domu z wielkim ogrodem mieszka doktor, którego naprawdę warto odwiedzić. Wkrótce wszystkie chore zwierzęta — konie, krowy, psy, ale i polne maleństwa, takie jak myszy, szczury wodne, borsuki i nietoperze — zaczęły przybywać właśnie na obrzeża miasteczka. Ogród Doktora był więc niemal zawsze pełen pacjentów, którzy próbowali wepchnąć się na wizytę.
Było ich tyle, że Doktor zrobił dla nich specjalne wejścia. Nad drzwiami frontowymi napisał „KONIE”, nad bocznymi „KROWY”, a nad kuchennymi „OWCE”. Każde zwierzątko wchodziło swoją drogą. Dla myszy powstał tunel prowadzący prosto do piwnicy, gdzie ustawiały się w rzędy i cierpliwie czekały, aż Doktor znajdzie czas, żeby się nimi zająć.
Tak oto w kilka lat wszystkie żywe stworzenia w promieniu wielu kilometrów dowiedziały się, kim jest dr med. John Dolittle. A ptaki, które latem odlatywały na południe, opowiadały swoim pobratymcom z odległych krain o wspaniałym doktorze z Puddleby nad rzeką Marsh, który zna ich mowę i zawsze pomaga potrzebującym. Stał się więc słynny wśród zwierząt z całego świata, jeszcze bardziej niż kiedyś wśród zamieszkujących okolicę ludzi. Był szczęśliwy i bardzo podobało mu się życie, jakie teraz wiódł.
Pewnego popołudnia, gdy pisał kolejną książkę, Polinezja usiadła na oknie i — jak zwykle — zaczęła obserwować liście, które tańczyły na wietrze po całym ogrodzie. Po chwili zaśmiała się w głos.
— Co się stało, Polinezjo? — spytał Doktor, podnosząc wzrok znad książki.
— Po prostu tak sobie dumam… — powiedziała papuga. Dalej obserwowała liście.
— Nad czym?
— Nad ludźmi — odparła. — Niedobrze mi się robi na samą myśl. Mają o sobie stanowczo zbyt wysokie mniemanie. Świat istnieje od tysięcy lat, prawda? A z języka zwierząt zdołali w tym czasie wyłapać tylko tyle, że kiedy pies macha ogonem, to znaczy, że jest zadowolony. Nieźle, co? Jesteś pierwszym człowiekiem, który gada po naszemu. Tak, słowo daję, ludzie naprawdę potrafią zajść mi za skórę! Szczególnie, kiedy rozprawiają, jakie to zwierzęta są durne. Durne! Ha! Znałam kiedyś pewną arę, która umiała powiedzieć „Dzień dobry” na siedem różnych sposobów, nie otwierając przy tym dzioba! Znała też wszystkie języki. Nawet grekę, której nauczył ją stary profesor z siwą brodą. Ale ara w końcu od niego uciekła. Uważała, że stary kaleczy grekę i nie mogła słuchać, jak przekazuje uczniom wszystkie swoje błędy. Ciekawa jestem, co się z nią potem stało. Z geografii też była lepsza od niejednego człowieka. Ludzie! Też mi coś! Gwarantuję, że jeśli kiedykolwiek nauczą się latać, co umie przecież byle wróbel, będą o tym gadać i gadać, i gadać do znudzenia!
— Mądre z ciebie ptaszysko — stwierdził Doktor. — A tak właściwie to ile masz lat? Wiem, że papugi i słonie dożywają czasem naprawdę sędziwego wieku.
— Nie mogę odpowiedzieć z całkowitą pewnością — odparła Polinezja. — Mam albo 183, albo 182 lata. Ale wiem, że kiedy przyleciałam tutaj z Afryki, król Karol ukrywał się jeszcze w pniu dębu. Wiem, bo go widziałam. Był blady jak ściana.
Koniec wersji demonstracyjnej.