Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doktor Dolittle wyrusza na wyprawę do odległych krain, podczas której czekają go zdumiewające przygody. Towarzyszy mu jako asystent Tomek Stubbins i to właśnie on snuje opowieść o tej ekscytującej podróży. W towarzystwie swoich ukochanych zwierząt z papugą Polinezją na czele bohaterowie wyruszają na tajemniczą wyspę Czepiaków w poszukiwaniu zaginionego podróżnika, Długiej Strzały. Po wielu zapierających dech przygodach na morzu podróżnicy docierają na poszukiwaną przez siebie pływającą wyspę. A tam... przygody rozpoczynają się na dobre: doktor uwalnia Długą Strzałę, uczy Indian wielu pożytecznych rzeczy, pertraktuje z wielorybami i odbywa pouczającą pogawędkę z wielkim ślimakiem morskim, w efekcie której bohaterowie wyruszają w kolejną pasjonującą wyprawę, tym razem na dno oceanu...
ARCYDZIEŁO LITERATURY DZIECIĘCEJ
"Dziecko, które nie ma okazji zaznajomić się z przesympatycznym i niezmiennie pogodnym doktorem Dolittle'em oraz jego przyjaciółmi ze świata zwierząt, nieodwracalnie traci w życiu coś ważnego".
Jane Goodall, autorka Przez dziurkę od klucza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
To wszystko, co napisałem do tej pory o doktorze Dolittle’u, usłyszałem od tych, którzy go znali — w rzeczy samej wiele wydarzeń miało miejsce przed moim urodzeniem. Lecz teraz zamierzam opisać tę część życia niezwykłego człowieka, której byłem świadkiem i w której uczestniczyłem.
Wiele lat temu otrzymałem na to jego pozwolenie. Jednak byliśmy wówczas bardzo zajęci podróżami po świecie, przygodami i spisywaniem badań przyrodniczych. Zdawało mi się, że nigdy nie znajdę czasu, by zasiąść i opisać nasze poczynania.
Naturalnie teraz, gdy jestem już starym człowiekiem, pamięć zaczyna mi szwankować. Ale gdy mam pewne wątpliwości, waham się i zastanawiam, wówczas pytam papugę Polinezję.
Ten wspaniały ptak (ma już prawie dwieście pięćdziesiąt lat) siedzi na moim biurku, podśpiewując marynarskie pieśni, a ja piszę tę książkę. Każdy, kto ją poznał, wie, że Polinezja ma najlepszą pamięć na świecie.
Na samym początku muszę napisać coś o sobie i wyjaśnić, jak doszło do mego spotkania z doktorem Dolittle’em.
Nazywam się Tomek Stubbins, jestem synem Jakuba Stubbinsa, szewca z Puddleby nad rzeką Marsh. Wówczas miałem dziewięć i pół roku. W tamtych czasach Puddleby było małym miasteczkiem. Środkiem płynęła rzeka, a nad nią rozciągał się bardzo stary, kamienny most, zwany mostem Królewskim, łączący rynek z dziedzińcem kościelnym.
Od morza przypływały statki i rzucały kotwicę przy moście. Lubiłem tam chodzić i przyglądać się, jak marynarze rozładowują towary i składają je na przystani. Ciągnąc za liny, śpiewali dziwne piosenki, a ja uczyłem się ich na pamięć. Siadywałem na przystani, wymachiwałem nogami nad wodą i śpiewałem wraz z nimi. Udawałem, że też jestem marynarzem.
Gdy dumne okręty odwracały się od kościoła i wolno płynęły w kierunku morza, pokonując rozległe, samotne bagniska, marzyłem, by wypłynąć na ich pokładzie. Pragnąłem popłynąć z nimi w szeroki świat, by szukać szczęścia w odległych krainach: Afryce, Indiach, Chinach i Peru. Gdy skręcały i nie widać było rzeki, ich ogromne brązowe żagle górowały nad dachami domów, sunąc dystyngowanie do przodu. Przypominały delikatne olbrzymy, które bezszelestnie maszerują miedzy domami. Cóż za dziwy będą wspominać, zastanawiałem się, gdy pojawią się tu znowu, by zarzucić kotwicę przy moście Królewskim! I marząc o lądach, których nie widziałem, siedziałem tam i patrzyłem na nie, aż wreszcie znikały mi z pola widzenia.
Miałem wówczas trzech przyjaciół. Jednym z nich był Joe, poławiacz małży. Mieszkał w maleńkiej chacie nad brzegiem rzeki blisko mostu. Umiał wytwarzać piękne przedmioty. Nigdy nie spotkałem tak zdolnego rzemieślnika. Naprawiał moje zepsute okręciki, które puszczałem na wodzie; ze skrzynek i klepek budował wiatraki, a ze starych parasoli najpiękniejsze latawce.
Czasami zabierał mnie łódką i gdy zaczynał się przypływ, wiosłowaliśmy aż do samego ujścia rzeki, by łowić małże i homary na sprzedaż. I tam, na zimnych, opustoszałych bagnach, obserwowaliśmy dzikie gęsi unoszące się na niebie: kuliki1, brodźce2 i inne morskie ptaki, które budują gniazda wśród długich traw na wielkich, słonych mokradłach. A kiedy płynęliśmy wolno, widzieliśmy światła na moście Królewskim, migoczące w półmroku, które przypominały nam o poobiedniej herbacie i ciepłym kominku.
Drugim moim przyjacielem był Mateusz Mugg, który trudnił się zbieraniem mięsa dla kotów, zabawny staruszek z potężnym zezem. Urodą nie grzeszył, ale lubiłem z nim rozmawiać; znał wszystkich mieszkańców miasteczka oraz wszystkie psy i koty. W tamtych czasach zbieranie mięsa dla kotów było poważnym zajęciem. Prawie każdego dnia można było spotkać człowieka, który chodził z drewnianą tacą pełną skrawków mięsa nadzianych na szpikulec, wykrzykując: „Mięso! Mięęęsooo!”. Ludzie kupowali je dla swoich ulubieńców, zamiast karmić je psimi ciasteczkami albo resztkami ze stołów.
Lubiłem chodzić razem z Mateuszem i patrzeć, jak psy i koty, słysząc jego wołanie, podbiegają do furtek. Czasami pozwalał mi podawać im jedzenie, co uważałem za wspaniałą zabawę. Znał się na psach i podawał mi nazwy różnych ras, gdy szliśmy przez miasto. Sam miał kilka, między innymi charta, świetnego biegacza, dzięki któremu wygrywał sobotnie wyścigi, i teriera, zdolnego szczurołapa. Zbieracz mięsa robił interesy z młynarzami i rolnikami; tak samo dobrze na tym wychodził jak na sprzedaży mięsa.
Moim trzecim przyjacielem był Łukasz Pustelnik, ale o nim opowiem później.
Nie chodziłem do szkoły, bo mój ojciec nie miał na to pieniędzy. Za to bardzo interesowały mnie zwierzęta. Spędzałem czas na zbieraniu ptasich jaj i motyli, łowieniu ryb, wędrowaniu po okolicy w poszukiwaniu jagód i grzybów i pomaganiu poławiaczowi małży w naprawianiu sieci.
Wiodłem wówczas bardzo przyjemne życie — choć, naturalnie, wtedy tak nie uważałem. Miałem dziewięć i pół roku i jak wszyscy chłopcy chciałem dorosnąć, nie doceniając życia bez trosk i zmartwień. Nie mogłem się doczekać, kiedy opuszczę dom rodzinny, wsiądę na jeden z tych dumnych okrętów i popłynę rzeką przez zamglone bagna w kierunku morza — w daleki świat w poszukiwaniu szczęśliwego losu.
Pewnego wiosennego poranka, gdy spacerowałem po wzgórzach rozciągających się za miastem, napotkałem sokoła trzymającego w szponach wiewiórkę. Stał na skale, a stworzonko walczyło zażarcie o życie. Kiedy pojawiłem się ni stąd, ni zowąd, sokół tak się przeraził, że wypuścił biedne zwierzątko i odleciał. Podniosłem wiewiórkę. Zauważyłem, że ma poważnie zranione nogi. Postanowiłem zanieść ją do miasta.
Doszedłem do mostu i wstąpiłem do domu poławiacza małży. Spytałem go, czy może jej pomóc. Joe nałożył okulary i dokładnie zbadał zranione zwierzę. Po chwili smutno potrząsnął głową.
— Stworzunko ma złamanom nogę — powiedział. — A w ogóle ledwo zipie. Potrafię naprawić ci łódkę, ale nie mom narzędzi i za głupi jestem, by rannom wiewiórkę przywrócić do życia. To robota dla chirurga, do tego jakiegoś porzundnego. Jest tyko jeden taki, co potrafi ocalić życie temu stwórzunku. Nazywa sie doktór Dolittle.
— Kto to taki? — spytałem. — Weterynarz?
— Nie — odparł mój przyjaciel. — Nie weterynarz. Doktór Dolittle jest przerodnikiem.
— Kto to taki: przerodnik?
— Przerodnik — wyjaśnił Joe, zdejmując okulary i nabijając fajkę — to ktoś, kto jak nikt inny zna się na zwierzyntach, motylach i roślinach, skałach i tak dalej. John Dolittle to znakumity przerodnik. Aż dziw bierze, żę go nie znasz — przecie masz fioła na punkcie zwierzont.
Zna się też na skorupiakach — ma takom wiedze w głowie, jakie ja mom doświadczenie. To spokojny człowiek. Nie gada za wiele, ale ludziska powiadaj om, że to największy przerodnik na świecie.
— A gdzie on mieszka? — spytałem.
— Za ulicom Oxenthorpe, po drugiej stronie rzeki. Nie wim dokładnie gdzie, ale prawie każdy, przysięgnę sie, może ci powiedzieć. Idź do niego. To wielki człowiek.
Podziękowałem mu, wziąłem ze sobą wiewiórkę i udałem się na ulicę Oxenthorpe.
Kiedy byłem blisko rynku, usłyszałem nawoływanie: „Mięso! Mięęęsooo!”.
— To Mateusz Mugg — powiedziałem do siebie. — On na pewno będzie wiedział, gdzie mieszka doktor. Przecież zna każdego.
Pobiegłem przez plac i dogoniłem go.
— Mateuszu! — wykrzyknąłem. — Znasz doktora Dolittle’a?
— Też mi pytanie! — burknął. — Pewnie, że znam! Znam go tak samo dobrze jak swoją żonę, lepiej nawet, przynajmniej tak mi się czasami wydaje. To wspaniały człowiek, wspaniały!
— A pokażesz mi, gdzie mieszka? — poprosiłem. — Chcę mu pokazać tę wiewiórkę — ma złamaną nogę.
— No pewnie — odparł mój przyjaciel. — Zaraz będziemy mijali jego dom. Chodź, pokażę ci, gdzie to jest.
Zatem udaliśmy się w owym kierunku.
— Znam doktora Dolittle’a od wielu, wielu lat — Mateusz rozpoczął swą opowieść, gdy wychodziliśmy z rynku. — Teraz pewnie nie ma go w domu — wyjechał na wyprawę. Ale już niedługo ma wrócić. Pokażę ci, gdzie mieszka. Potem będziesz wiedział, gdzie go szukać.
Całą drogę usta mu się nie zamykały. Opowiadał o swoim wspaniałym przyjacielu, lekarzu medycyny Johnie Dolittle. Tyle gadał, że zapomniał wykrzykiwać: „Mięso!”, aż nieoczekiwanie zauważyliśmy, że ciągnie się za nami procesja psów.
— A dokąd wyruszył na wyprawę? — spytałem Mateusza zajętego rozdawaniem mięsa.
— Sam nie wiem — odparł. — Nikt nie wie, dokąd jedzie ani kiedy wraca. Mieszka sam w towarzystwie swych zwierząt. Odbył już wiele niezwykłych podróży i dokonał wspaniałych odkryć. Gdy powrócił z ostatniej wyprawy, powiedział mi, że na Oceanie Spokojnym poznał szczep Indian zamieszkujący na dwóch wyspach. Mężowie żyli na jednej, a żony na drugiej. Mądrzy ludzie z tych Indian! Spotykają się tylko raz do roku, gdy mężczyźni składają wizyty żonom z okazji wielkiego święta, Bożego Narodzenia pewnie. Bez dwóch zdań, ten doktor to wspaniały człowiek! A co się tyczy zwierząt, to nikt nie zna się na nich tak dobrze jak on.
— A skąd się tyle o nich dowiedział? — spytałem. Mateusz zatrzymał się i pochylił, by szepnąć mi do ucha.
— Zna ich język — oświadczył chrapliwym, tajemniczym głosem.
— Język zwierząt? — wykrzyknąłem.
— Co się dziwisz? — spytał. — Wszystkie zwierzęta mają jakiś język. Niektóre z nich gadają więcej od innych; inne znają tylko język znaków. Ale doktor rozumie je wszystkie: zarówno ptaki, jak i inne zwierzęta. Nikomu nie zdradzamy tego sekretu — ja i doktor — bo ludziska, gdy się o czymś takim dowiedzą, naśmiewają się z człowieka. Cóż, on nawet potrafi zapisywać ich język. Czyta głośno swoim zwierzakom. Napisał nawet książki historyczne w małpim języku, wiersze w języku kanarków, a srokom — wesołe piosenki do śpiewania. To wszystko najprawdziwsza prawda. Teraz pilnie się uczy języka skorupiaków. Mówi, że to niełatwe zadanie: trzymając głowę pod wodą, kilka razy złapał paskudne przeziębienie. To wspaniały człowiek!
— Pewnie masz rację — stwierdziłem. — Mam nadzieję, że będzie w domu i będę mógł go poznać.
— Proszę, jesteśmy na miejscu — oświadczył sprzedawca mięsa. — Spójrz, to ten mały domek na zakręcie, ten tam u góry. Wygląda, jakby przysiadł na murze powyżej drogi.
Doszliśmy na przedmieścia. Dom pokazany przez Mateusza był bardzo mały i stał na uboczu. Otaczał go duży ogród położony znacznie powyżej drogi, dlatego trzeba było wspiąć się po murowanych schodach, zanim doszliśmy do furtki. W ogrodzie rosło wiele pięknych owocowych drzew, których gałęzie zwisały przez wysoki mur przesłaniający resztę widoku.
Gdy doszliśmy do domu, Mateusz wszedł na schodki prowadzące na ganek, a ja zrobiłem to samo. Chciał wejść do ogrodu, lecz brama była zamknięta na klucz. Z domu wybiegł pies i schwycił kilka ochłapów, które sprzedawca mięsa przecisnął przez kraty wraz z kilkoma torbami z kukurydzą i otrębami. Zwróciłem uwagę, że pies nie zatrzymał się, by zjeść mięso, jakby to zrobił zwyczajny czworonóg, ale zabrał wszystko do domu i zniknął. Miał dziwną, szeroką obrożę, która wyglądała na zrobioną z mosiądzu albo czegoś podobnego. Poczekaliśmy chwilę i poszliśmy sobie.
— Pewnie doktor jeszcze nie wrócił — powiedział Mateusz. — Inaczej brama nie byłaby zamknięta na klucz.
— A co było w torbach, które dałeś psu? — spytałem.
— Nic wielkiego, trochę jedzenia — odparł. — Żarcie dla zwierząt. W tym domu mieszka wiele zwierzaków. Gdy doktor wyjeżdża, przynoszę je psu, a on rozdaje innym zwierzętom.
— A ta dziwna obroża, którą miał na szyi?
— To solidna, psia obroża zrobiona ze złota — wyjaśnił. — Dostał ją dawno temu podczas jednej z wypraw, w której wraz z doktorem brał udział. Ocalił komuś życie.
— Od jak dawna tu mieszka? — spytałem.
— Od wielu lat. Jip to już staruszek. Dlatego nie towarzyszy doktorowi podczas jego podróży. Zostaje w domu i troszczy się o wszystko. W poniedziałki i czwartki przynoszę pod bramę jedzenie i podaję mu przez kraty. Gdy doktora nie ma, nikomu nie pozwala wejść do ogrodu, nawet mnie, choć znamy się dobrze. Zawsze wiadomo, kiedy doktora nic ma, ponieważ gdy jest na miejscu, wówczas brama jest otwarta.
Wróciłem do domu i włożyłem wiewiórkę do drewnianej skrzyni wysłanej sianem. Opiekowałem się nią najlepiej, jak potrafiłem, czekając na powrót Johna Dolittle'a, Każdego dnia zachodziłem do małego domku a wielkim ogrodem położonym na skraju miasta i sprawdzałem, czy brama jest zamknięta. Choć pies na mój widok machał ogonem i chyba się cieszył, to jednak nigdy nie wpuścił mnie do ogrodu.
W pewne poniedziałkowe popołudnie, gdzieś pod koniec kwietnia, ojciec kazał mi zanieść na dragi koniec miasta naprawione buty. Miałem je dostarczyć pułkownikowi Bellowesowi, który był niezwykłym pedantem.
Odszukałem jego dom i zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi sam gospodarz. Wystawił swoją czerwoną twarz i powiedział tylko:
— Wejście dla dostawców drzwiami kuchennymi! — Po tych słowach zatrzasnął drzwi.
Miałem wielką ochotę rzucić mu te buty na klomb z kwiatami. Jednak pomyślałem, że ojciec może się rozgniewać i powstrzymałem się. Obszedłem dom dookoła i stanąłem przed drzwiami kuchennymi. Otworzyła mi żona pułkownika i odebrała buty. Robiła wrażenie, jakby okropnie się bała męża. Słyszałem jego ciężkie człapanie po domu i odgłosy oburzenia z powodu tego, że stanąłem przed drzwiami frontowymi. Spytała mnie szeptem, czy nie chciałbym rogalika i szklanki mleka, a ja odparłem:
— Chętnie, poproszę!
Gdy zjadłem rogalik, wypiłem mleko i podziękowałem pani pułkownikowej, przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy czasem doktor już nie przyjechał. Stan wiewiórki się nie poprawiał i zaczynałem się o nią martwić. Skierowałem się w stronę domu doktora Dolittle’a. Po drodze zwróciłem uwagę na zachmurzone niebo: zanosiło się na deszcz.
Gdy doszedłem do bramy, zobaczyłem, że jest zamknięta na klucz. Ogarnęło mnie zniechęcenie. Od tygodnia przychodzę tu codziennie! Jip podbiegł do bramy i jak zwykle wymachiwał ogonem. Potem usiadł i zaczął pilnować, bym nie dostał się do środka.
Poczułem strach, że moja wiewiórka nie dożyje powrotu doktora. Odwróciłem się ze smutną miną, zszedłem po schodach i zawróciłem do domu.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem to nie pora kolacji — przecież nie miałem własnego zegarka. Wówczas zauważyłem pewnego pana zmierzającego w moim kierunku. Gdy podszedł bliżej, rozpoznałem go — to pułkownik Bellowes wyszedł na spacer. Opatulony eleganckim płaszczem i ciepłym szalem, z rękami w jasnych rękawiczkach. Nie było zbyt zimno, jednak on miał na sobie tyle ubrań, że przypominał poduszkę owiniętą kocem. Spytałem grzecznie, która jest godzina.
Zatrzymał się, chrząknął i spojrzał na mnie z góry — jego czerwona twarz jeszcze bardziej poczerwieniała, a gdy przemówił, zdawało się, że to korek wystrzelił z butelki piwa imbirowego.
— Chyba nie sądzisz — wyrzucił z siebie — że odepnę teraz wszystkie guziki, by jakiemuś dzieciakowi mówić, która godzina! — Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem, zrzędząc bardziej niż zwykłe.
Przez chwilę stałem bez ruchu i patrzyłem za nim. zastanawiając się, ile musiałbym mieć lat, żeby zechciał wyciągnąć zegarek. W tym momencie lunął rzęsisty deszcz.
Nigdy jeszcze nie widziałem takiej ulewy. Zrobiło się ciemno prawie jak w nocy. Wiatr się zerwał, zaczęło grzmieć, na niebie rozbłysła błyskawica i w ciągu kilku minut rynsztoki zamieniły się w rwącą rzekę. Nie miałem gdzie się schronić, więc schyliłem głowę, by oprzeć się porywistemu wiatrowi i zacząłem biec w stronę domu.
Nie dobiegłem za daleko, gdy z impetem uderzyłem w coś miękkiego i nagle usiadłem na chodniku. Podniosłem wzrok, by zobaczyć, z kim się zderzyłem. Przede mną siedział na chodniku maleńki człowieczek z dobrotliwą twarzą. Miał na głowie znoszony cylinder, a w rękach trzymał małą, czarną torbę.
— Bardzo przepraszam — powiedziałem. — Pochyliłem głowę i nie zauważyłem pana.
Ku memu ogromnemu zdziwieniu, zamiast się zdenerwować, że wylądował na ziemi, mały człowieczek wybuchnął śmiechem.
— To w równej mierze moja wina — zauważył. — Ja też pochyliłem głowę. Ale nie możemy tak tu siedzieć i rozmawiać. Pewnie jesteś przemoczony, bo ja tak. A dokąd idziesz?
— Mieszkam na drugim krańcu miasta — odparłem, gdy podnosiliśmy się z chodnika.
— O rany, ale ten chodnik był mokry! — wykrzyknął.
— Jeszcze nigdy tak nie padało. Chodźmy do mnie! Musimy się wysuszyć. Taka burza szybko mija.
Schwycił mnie za rękę i zaczęliśmy biec po ulicy. Po drodze zastanawiałem się, kim jest ten mały człowieczek i gdzie może mieszkać. Nie zna mnie zupełnie, a jednak zabiera do swego domu, bym się wysuszył. Cóż za odmiana po spotkaniu z pułkownikiem o czerwonej twarzy, który nawet nie miał ochoty powiedzieć, która jest godzina! Po chwili zatrzymaliśmy się.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył nieznajomy. Podniosłem głowę i zauważyłem, że stoję przed schodami prowadzącymi do małego domku z dużym ogrodem! Mój nowo poznany przyjaciel wbiegł po schodach i już otwierał bramę kluczami wyciągniętymi z kieszeni.
„O rany — pomyślałem — to sławny doktor Dolittle we własnej osobie!”.
Po tym, co o nim usłyszałem, wyobrażałem sobie bardzo wysokiego, silnego i wspaniałego mężczyznę. Trudno mi było uwierzyć, że ten zabawny człowieczek z miłym uśmiechem to on.
Jip wybiegł na spotkanie. Zaczął na niego skakać i szczekać radośnie. Deszcz lał się jeszcze większymi strugami.
— Czy pan doktor Dolittle? — spytałem, gdy szybkim krokiem pokonywaliśmy ścieżkę prowadzącą do domu.
— Tak, to ja — odparł, otwierając drzwi tym samym pękiem kluczy. — Zapraszam do środka! Nie wycieraj nóg, nie przejmuj się błotem! Możesz zabrać je ze sobą. Schowajmy się przed deszczem!
Wpadłem do środka, a za mną on i Jip. Doktor zatrzasnął za nami drzwi. Burza sprawiła, że na dworze zrobiło się mroczno, ale w środku przy zamkniętych drzwiach było ciemno jak w nocy.
Doszedł mnie niezwykły hałas, jakiego nigdy dotąd nie słyszałem. Przywodził na myśl menażerię wszelakich zwierząt i ptactwa, które nawoływały się wzajemnie, piszcząc i skrzecząc równocześnie. Słyszałem, jak coś toczy się po schodach i biegnie przez korytarz. Gdzieś w ciemności słychać było kwakanie kaczek, pianie koguta, gruchanie gołębia, pohukiwanie sowy, beczenie baranka i szczekanie Jipa. Czułem trzepotanie ptasich skrzydeł tuż przy twarzy. Coś uderzyło mnie po nogach i prawie upadłem. Cały korytarz zdawał się po brzegi wypełniony zwierzętami. Ich hałas w połączeniu z deszczem był nie do opisania. Pomału zaczynałem się trochę bać. A wtedy poczułem, że doktor bierze mnie za ramię i krzyczy do ucha:
— Spokojnie. Nie bój się! To tylko kilku moich przyjaciół. Nie było mnie przez trzy miesiące i teraz się cieszą na mój widok. Stój spokojnie, aż nie zapalę światła! Co za burza! Posłuchaj, jak grzmi!
Stałem w egipskich ciemnościach, a przeróżne stworzenia, których nie widziałem, trajkotały i przepychały się wokół mnie. Sytuacja jak z dziwacznego snu. Już zaczynałem się zastanawiać, czy to się dzieje naprawdę, gdy ponownie usłyszałem głos doktora: — Zapałki zupełnie zamokły. Nie chcą się palić. Może ty masz jakieś?
— Niestety, nie — odkrzyknąłem.
— Nie szkodzi — odparł. — Może Dab-Dab przyniesie nam trochę światła.
Dolittle wydał z siebie zabawne klekotanie i usłyszałem, jak ktoś, czy coś, ponownie toczy się po schodach i zaczyna szurać po pokojach na piętrze.
Czekaliśmy chwilę, ale nic się nie działo.
— Długo trzeba będzie czekać na światło? — spytałem. — Jakieś zwierzę przysiadło na mojej nodze i zaraz palce mi zdrętwieją.
— Tylko chwilę — odparł doktor. — Za minutę wróci. W tym momencie zobaczyłem światełko na podeście.
W jednej chwili wszystkie zwierzęta ucichły.
— Sądziłem, że mieszka pan sam — zagadnąłem.
— Bo mieszkam — odparł. — To Dab-Dab niesie świeczkę. — Spojrzałem na schody, by sprawdzić, kto idzie. Nic nie zauważyłem na podeście, ale usłyszałem dziwne kroki na piętrze. Zdawało się, jakby ktoś skakał po stopniach w dół, a do tego na jednej nodze.
Zrobiło się jaśniej, gdy światło zeszło niżej i zaczęło rzucać dziwne, ruchome cienie na ścianę.
— No, nareszcie! — wykrzyknął doktor. — Dobra, wierna Dab-Dab!
Na ten widok pomyślałem, że teraz to już naprawdę śnię. Ujrzałem bowiem, jak wyciągając szyję i skacząc na jednej nodze, zbliża się do nas nieskazitelnie biała kaczka, a na dodatek w prawej łapie trzyma zapaloną świecę!
Rozejrzałem się dookoła i zauważyłem mnóstwo zwierząt stłoczonych na korytarzu. Zdawało mi się, że jest tam reprezentant każdego gatunku: gołąb, biały szczur, sowa, borsuk, kawka; była tam nawet mała świnka, która właśnie wróciła z zalanego deszczem ogrodu i dokładnie wycierała nogi w wycieraczkę, a blask świecy oświetlał jej różowe plecy.
Doktor odebrał świecę od kaczki i odwrócił się w moją stronę.
— Posłuchaj — powiedział — musisz ściągnąć te mokre rzeczy. A tak przy okazji, jak się nazywasz?
— Tomek Stubbins — odpowiedziałem.
— Aha! Jesteś synem Jakuba Stubbinsa, naszego szewca?
— Zgadza się — odparłem.
— Twój ojciec jest świetnym fachowcem — stwierdził doktor. — Spójrz tylko — tu podniósł prawą stopę, by zaprezentować ogromnych rozmiarów obuwie. — Zrobił je cztery lata temu i od tego czasu je noszę — wspaniałe buty! Posłuchaj, Stubbins, ściągaj te mokre rzeczy, i to szybko! Poczekaj tylko, zaraz przyniosę więcej świec, a potem pójdziemy na górę i poszukamy ci czegoś do ubrania. Przebierzesz się w moje stare rzeczy, aż nie wysuszysz swoich.
Gdy znalazło się więcej świec i w domu zrobiło się jaśniej, poszliśmy do góry. Weszliśmy do sypialni, doktor otworzył ogromną szafę i wyciągnął z niej dwa stare ubrania. Nałożyliśmy je, a mokre zanieśliśmy do kuchni i rozpaliliśmy ogień. Surdut doktora, który nałożyłem, był na mnie o wiele za duży. Stale nadeptywałem na jego poły, kiedy pomagałem nosić drewno z piwnicy. Z pieca buchnął gorący ogień, a wtedy powiesiliśmy ubrania na krzesłach.
— A teraz ugotujemy coś do jedzenia — oznajmił doktor. — Zapraszam cię na wspólną kolację!
Zaczynałem odczuwać sympatię do tego zabawnego, małego człowieczka, który nazywał mnie „Stubbins”, zamiast zwracać się do mnie po imieniu albo mówić „chłopcze” (czego nie cierpiałem). Traktował mnie jak równego sobie wiekiem przyjaciela. A gdy poprosił, bym zjadł z nim kolację, odczułem ogromną dumę i szczęście. Przypomniałem jednak sobie, że nie uprzedziłem mamy o swoim spóźnieniu. Dlatego ze smutkiem odparłem:
— Dziękuję bardzo, chętnie bym został, ale moja mama będzie się martwić, gdzie się podziewam, jeśli na czas nie wrócę do domu.
— Ależ mój drogi Stubbinsie — odezwał się doktor, wrzucając kolejne polano do pieca — twoje ubranie jeszcze nie wyschło. Będziesz musiał więc poczekać, prawda? Do tego czasu przygotujemy i zjemy kolację. Nie wiesz, gdzie postawiłem torbę?
— Chyba zostawił pan na korytarzu — podsunąłem. — Pójdę po nią!
Zauważyłem ją; stała przy drzwiach. Była skórzana i była bardzo, bardzo zniszczona; miała popsuty zamek i była przewiązana sznurkiem.
— Dziękuję ci — powiedział doktor, gdy mu ją przyniosłem.
— Czy ta torba stanowiła cały pański bagaż? — spytałem.
— Tak — odparł, rozsupłując sznurek. — Na co komu wiele bagażu? To tylko przeszkadza w podróży. Życie jest za krótkie, by zawracać sobie tym głowę. Poza tym bagaż jest zupełnie zbędny. Gdzie podziała się ta kiełbasa?
Dokładnie sprawdził zawartość torby. Najpierw wyciągnął bochenek świeżego chleba, a potem słoik z osobliwą, metalową przykrywką. Podniósł go ostrożnie do światła, po czym postawił na stole. Zauważyłem, że w środku pływa jakieś dziwne stworzonko. W końcu wyciągnął funt kiełbasy.
— A teraz — oświadczył — potrzeba nam tylko patelni!
Poszliśmy do spiżarni i znaleźliśmy wiszące na ścianie kuchenne naczynia. Doktor zdjął patelnię.
Gdy zabrał się do przygotowywania kolacji, poszedłem się przyjrzeć dziwnemu stworzonku pływającemu w słoju.
— Co to za zwierzę? — spytałem.
— Ach, to — powiedział doktor, odwracając się w moją stronę. — To Wiff-Waff. Pełna nazwa to hippocampuspippitopitus. Ale tubylcy nazywają go Wiff-Waff — nazwa wzięła się od sposobu, w jaki, pływając, macha ogonem. Z jego powodu wyruszyłem na ostatnią wyprawę, chciałem go bowiem odnaleźć. Zamierzam poznać język skorupiaków. One na pewno mają jakiś język, jestem o tym przekonany. Znam trochę mowę rekinów i dialekt morświnów3. Ale teraz zależy mi szczególnie, by poznać język skorupiaków.
— Dlaczego? — spytałem.
— Dlatego, że niektóre ich gatunki są najstarszymi zwierzętami na świecie. W skałach odkryliśmy ich skamieniałe pancerze. Mają kilka tysięcy lat. Jestem pewien, że gdybym poznał ich język, dowiedziałbym się wiele na temat ówczesnego świata. Teraz rozumiesz?
— A inne zwierzęta nie mogłyby panu o nim opowiedzieć?
— Wątpię — odparł doktor, nabijając kiełbaski na widelec. — Muszę przyznać, że małpy, które jakiś czas temu poznałem w Afryce, bardzo pomogły mi, opowiadając o minionych czasach, ale one cofnęły się jedynie o tysiąc lat. Nie, jestem pewien, że informacje o najstarszych dziejach ziemi mają jedynie skorupiaki i tylko od nich mogę się tego dowiedzieć. Przecież większość żyjących w tamtych czasach zwierząt już wymarła.
— A poznał już pan jakieś słowa z języka skorupiaków? — spytałem.
— Jeszcze nie. Właśnie zacząłem naukę. Zależało mi na tym szczególnym gatunku o nazwie iglicznia4, jest on bowiem w połowie skorupiakiem, w połowie zwykłą rybą Przepłynąłem wschodnią część Morza Śródziemnego, żeby ją znaleźć. Ale chyba i ona, niestety, nie pomoże mi za bardzo. Wyznam ci prawdę: rozczarował mnie jej wygląd. Nie ma zbyt inteligentnej miny, prawda?
— To prawda — potwierdziłem.
— No cóż — westchnął doktor. — A kiełbasa już gotowa! Chodź, przynieś talerz, nałożę ci!
Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy pałaszować kolację.
Dobrze się czułem w tej kuchni. Później często tam przesiadywałem i wolałem ją od najwspanialszej jadalni na świecie. Była przytulna, ciepła i czułem się tam jak u siebie w domu. Jedzenie było pod ręką: można je było gorące zdjąć z kuchenki, położyć na talerz i od razu jeść. Można było patrzeć na swoją grzankę, jak skwierczy na ruszcie, i pilnować, by się nie przypaliła, a w tym czasie jeść sobie zupę. Jeśli zapomniało się postawić sól na stole, nie trzeba było wstawać i iść po nią do drugiego pomieszczenia. Wystarczyło się odwrócić i wziąć dużą drewnianą skrzynię z kredensu. A kominek — największy kominek, jaki świat widział, sam wyglądał jak pomieszczenie. Można było wejść do środka — nawet jeśli w środku paliły się polana - usiąść na szerokiej Kawie i piec kasztany po skończonym posiłku albo słuchać bulgotania czajnika, albo opowiadać historio, albo przy świetle płomieni oglądać książkę z obrazkami. To była wspaniała kuchnia! Kiedy wcinaliśmy kiełbasę, drzwi się nagle otworzyły i do środka wmaszerowała kaczka Dab-Dab w towarzystwie Jipa, ciągnąc po czystej, kamiennej posadzce prześcieradła i poszewki do poduszek. Doktor, widząc moje zdumienie, wyjaśnił:
— Będą przy kominku ogrzewać mi pościel. Dab-Dab to nieoceniona gospodyni; zawsze o wszystkim pamięta. Kiedyś dom prowadziła mi siostra (biedna, kochana Sara? Jestem ciekaw, jak sobie teraz radzi — nie widzieliśmy się od wielu lat). Ale nie potrafiła dorównać Dab-Dab Może Jeszcze jedną kiełbaskę?
Doktor odwrócił się do zwierząt, w niezrozumiałym języku powiedział kilka słów i wykonał dziwne gesty. Widać było. że pojęły go bezbłędnie.
— A zna pan mowę wiewiórek? — spytałem
— Naturalnie. To bardzo łatwy język — odparł. — Sam mógłbyś się go nauczyć bez problemu. Ale dlaczego pytasz?
— Ponieważ przyniosłem do domu chorą wiewiórkę — odpowiedziałem. — Odebrałem ją sokołowi. Ma bardzo poranione nogi i chciałbym, żeby pan ją obejrzał.
— Jeśli ma poważnie zranioną nogę, to lepiej będzie, jak obejrzę ją dzisiaj. Może już za późno na pomoc, ale pójdę z tobą do domu i zbadam ją.
Szybko sprawdziliśmy ubranie wiszące nad ogniem. Okazało się, że moje jest już suche. Poszedłem do sypialni i przebrałem się. Kiedy zszedłem na dół, doktor gotowy czekał na mnie, trzymając w ręku torbę pełną lekarstw i opatrunków.
— Idziemy! — zakomenderował. — Już przestało padać.
Na dworze po deszczu się rozjaśniło, a zachód słońca pomalował niebo na czerwono. Otworzyliśmy bramę do ogrodu i usłyszeliśmy śpiew drozda.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego interesującego domu — powiedziałem, gdy mszyliśmy w kierunku miasta. — Mogę jeszcze kiedyś pana odwiedzić?
— Oczywiście — odparł doktor. — Przychodź, kiedy tylko będziesz chciał. Jutro pokażę ci ogród i moje prywatne zoo.
— Ojej, ma pan zoo? — spytałem.
— Tak — potwierdził. — Większe zwierzęta trudno trzymać w domu, dlatego mieszkają w zoo, w ogrodzie. Kolekcja może niezbyt duża, ale za to ciekawa.
— Pewnie to wspaniałe uczucie, gdy można sobie porozmawiać z różnymi zwierzętami — zauważyłem. — Czyja też będę się mógł kiedyś nauczyć ich mowy?
— No pewnie — odpowiedział doktor. — Z czasem. Musisz się uzbroić w cierpliwość. Polinezja ci pomoże. To ona dawała mi pierwsze lekcje.
— Kto to jest? — spytałem.
— Polinezja to papuga z zachodniej Afryki, która kiedyś u mnie mieszkała. Ale to już przeszłość — dodał ze smutkiem.
— Dlaczego? Nie żyje?
— Och, nie — zaprzeczył — mam nadzieję, że ma się dobrze. Gdy dopłynęliśmy do Czarnego Lądu, była tak szczęśliwa z powrotu do ojczyzny: rozpłakała się z radości. A gdy musiałem wracać do domu, nie miałem sumienia zabierać ją z tej słonecznej krainy, zresztą i tak nie chciała ze mną jechać. Zostawiłem ją w Afryce. No cóż, muszę przyznać, że bardzo mi jej brakuje. Na pożegnanie uroniła łezkę. Uważam jednak, że inaczej nie można było postąpić. To jeden z moich najlepszych przyjaciół. Ona pierwsza podsunęła mi pomysł, by nauczyć się języka zwierząt i zostać ich lekarzem. Często się zastanawiam, jak jej się żyje tam, w Afryce, i czy kiedyś jeszcze ujrzę jej wesołą, pomarszczoną, pełną szlachetności twarz. Dobra, stara Polinezja! To niezwykła papuga!
W tym momencie usłyszeliśmy czyjeś kroki. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Jipa starającego się nas dogonić. Sprawiał wrażenie niezwykle czymś podekscytowanego: podbiegł do nas, zaczął ujadać i skomleć w dziwny sposób. Chyba Dolittle wszystko pojął, bo zaczął mówić i dziwacznie gestykulować. Wreszcie odwrócił się do mnie, a twarz błyszczała mu szczęściem.
— Polinezja wróciła! — wykrzyknął. — Wyobraź sobie! Jip mówi, że właśnie przyjechała. Ojej! Nie widziałem jej od pięciu lat... Zaraz wracam!
Okręcił się na pięcie, jakby chciał iść do domu. Ale Polinezja, jego papuga, już frunęła w naszym kierunku.
Doktor z radości zaklaskał w dłonie jak dziecko, które dostaje nową zabawkę. Chmara wróbli ze świergotem poderwała się z jezdni niezwykle oburzona na widok szaro-czerwonego ptaszyska lecącego tuż-tuż nad angielską uliczką.
Usiadła doktorowi na ramieniu i od razu zaczęła wyrzucać z siebie potok słów w języku, którego nie rozumiałem. Musiała mieć wiele do powiedzenia. Dolittle zupełnie zapomniał o mnie, mojej wiewiórce, Jipie i całym Bożym świecie, aż w końcu papuga pewnie spytała go o mnie.
— Och, wybacz mi, Stubbins! — wykrzyknął. — Moja przyjaciółka opowiada tak interesująco. Przecież musimy iść i obejrzeć tę twoją wiewiórkę. Polinezjo, to Tomasz Stubbins.
Ptak siedzący doktorowi na ramieniu poważnie skinął mi głową, a potem, ku memu ogromnemu zdziwieniu, odezwał się czystą angielszczyzną:
— Jak się masz? Pamiętam wieczór, kiedy się urodziłeś. To była okropnie mroźna zima. Jako dziecko urodą nie grzeszyłeś.
— Stubbins bardzo chciałby poznać język zwierząt — wtrącił doktor. — Właśnie mu opowiadałem o tobie i lekcjach, jakich mi udzielałaś, gdy przybiegł Jip i oznajmił o twoim przybyciu.
— Przyznaję — powiedziała papuga, odwracając się w moją stronę — zaczęłam uczyć doktora języka zwierząt, ale nigdy bym tego nie dokonała, gdyby on nie nauczył mnie rozumieć angielskiej mowy. Wiesz, wiele papug potrafi mówić tak jak ludzie, ale tylko nieliczne rozumieją to, co mówią. One mówią bo... zaliczają to do dobrego tonu albo wiedzą że dostaną w zamian ciasteczka.
Skręciliśmy w moją ulicę i szliśmy w kierunku domu. Jip biegł z przodu, a Polinezja przez cały czas siedziała doktorowi na ramieniu. Dziób jej się nie zamykał. Głównie paplała o Afryce, ale ze względu na mnie teraz używała angielskiego.
— A co słychać u księcia Bumpo? — spytał doktor.
— Tak się cieszę, że pan spytał — stwierdziła. — Zupełnie wyleciało mi z głowy! Zaskoczę pana: Bumpo jest w Anglii!
— Naprawdę?! Nie wierzę! — wykrzyknął Dolittle. — A co, u diaska, on tu robi?
— Jego ojciec, władca pewnego afrykańskiego królestwa, przysłał go tutaj do miejscowości o nazwie Koksford. Pewnie chce zmusić syna do nauki.
— Koksford... Koksford — mamrotał pod nosem doktor. — Nigdy nie słyszałem o takim mieście... Och, chciałaś powiedzieć Oxford!
— No tak, właśnie Oxford — potwierdziła. — Wiedziałam, że w środku jest jakiś samochód. Oxford — właśnie tam pojechał.
— No, no — mruknął Dolittle. — Wyobraźcie sobie, że Bumpo będzie studiował w Oxfordzie. No, no!
— W Jolliginki jego wyjazd był dla wszystkich ogromnym przeżyciem. On sam strasznie się bał tej podróży. To pierwszy obywatel tego kraju, który wyjechał za granicę. Ale ojciec się uparł. Powiedział, że wszyscy królowie z krajów afrykańskich wysyłają synów do Cocfordu. Taka jest moda i on też musi się jej podporządkować. Biedny Bumpo wybuchnął płaczem. Płakali też wszyscy w pałacu. Nigdy pan nie słyszał takiego lamentu.
— A co słychać u Czi-Czi? Czi-Czi — dodał doktor, by mi wyjaśnić — to małpka, która wiele lat temu też tutaj mieszkała. Ją również zostawiłem w Afryce, gdy stamtąd wyjeżdżałem.
— Cóż — powiedziała Polinezja, marszcząc czoło. — Czi-Czi nie jest zbyt szczęśliwa. Przez te wszystkie lata często ją spotykałam. Okropnie tęskni za panem i za domem z ogrodem. To zabawne, ale tak samo było ze mną. Wydawało mi się, że nigdy się tam nie zadomowię. Więc pewnej nocy postanowiłam wracać i odnaleźć pana. Dlatego odszukałam starą Czi-Czi i opowiedziałam jej o wszystkim. Powiedziała, że nie wini mnie wcale — sama czuła to samo. Po latach przeżytych u pana Afryka to strasznie nudne miejsce. Brakowało jej pańskich opowieści i pogawędek prowadzonych w kuchni w zimowe wieczory. Tamtejsze zwierzęta były dla nas bardzo miłe. Ale w pewnym sensie, choć miłe i dobre, wydawały się trochę głupie. Czi-Czi też to zauważyła. Jednak chyba to nie one się zmieniły — to my stałyśmy się inne. Kiedy wyjeżdżałam, biedna, stara Czi-Czi załamała się i wybuchnęła płaczem. Oznajmiła, że czuje się, jakby jej jedyny przyjaciel wyjeżdżał — choć, jak wiadomo, ma liczną rodzinę. Oświadczyła, że to niesprawiedliwość, bo ja mam skrzydła i mogę polecieć do Anglii, kiedy tylko mam na to ochotę, a ona nie. Ale zapamiętajcie moje słowa: nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia znajdzie sposób, by tu przybyć. Ta Czi-Czi to mądra małpka.
Właśnie stanęliśmy pod moim domem. Ojciec zamknął już sklep, bo żaluzje były spuszczone, ale matka stała w drzwiach i wypatrywała mnie.
— Dobry wieczór, pani Stubbins! — przywitał się doktor. — To z mojej winy pani syn się spóźnił. Kazałem mu zostać na kolacji, podczas gdy jego rzeczy się suszyły. Był przemoczony do suchej nitki, jak i ja zresztą. Wpadliśmy na siebie podczas burzy i nakłoniłem go, by schronił się w moim domu przed deszczem.
— Już zaczynałam się o niego martwić — oświadczyła matka. — Jestem panu wdzięczna, sir, że zajął się pan moim chłopcem i przyprowadził go do domu.
— Nie ma za co, naprawdę nie ma za co — odparł Dolittle. — Przeprowadziliśmy bardzo interesującą rozmowę.
— A z kim mam przyjemność rozmawiać? — spytała mama, przyglądając się kolorowej papudze siedzącej na ramieniu doktora.
— Och, przepraszam. Nazywam się John Dolittle. Przypuszczam, że pani mąż mnie zna. Cztery lata temu uszył mi wspaniałe buty, naprawdę wspaniałe — dodał, spoglądając na nogi z ogromnym zadowoleniem.
— Mamo, pan doktor przyszedł zbadać moją wiewiórkę — wtrąciłem. — On wie wszystko o zwierzętach.
— Och, nie — odparł doktor — nie wszystko, Stubbins, oczywiście, że nie wszystko.
— To bardzo miłe z pańskiej strony, że przyszedł pan tak daleko, by obejrzeć jego zwierzątko — stwierdziła matka. — Tomek ciągle przynosi do domu dziwne stworzenia z lasu i pola.
— Naprawdę? — spytał. — Może kiedy dorośnie, zostanie przyrodnikiem, kto wie!
— Zechce pan wejść — zaprosiła mama. — W domu jest mały bałagan, bo nie skończyłam jeszcze wiosennych porządków. Ale w salonie rozpaliłam w kominku.
— Dziękuję bardzo! — powiedział nasz gość. — Bardzo tu ładnie!
Niezwykle dokładnie wytarł ogromne stopy, a potem wszedł do domu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału
The Voyages of Doctor Dolittle
Copyright © 1922 by Hugh Lofting
Copyright © 1950 by Josephine Lofting
This edition copyright © 1988 by Christopher Lofting
Copyright © 2006 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Redakcja
Joanna Kossak
ISBN 978-83-7785-642-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com