Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna uroku powieść angielskiego pisarza Hugh Loftinga Podróże doktora Dolittle’a należy do światowego kanonu literatury dziecięcej. Wpisuje się jako druga książka do cyklu powieści o doktorze Dolittle'u i jego zwierzętach. Opowiada o wielkiej zamorskiej wyprawie niezwykłego bohatera, jakim jest doktor John Dolittle, największy na świecie przyjaciel zwierząt. Pod namową Tommy’ego Stubbinsa doktor Dolittle wyrusza na tajemniczą Wyspę Pajęczych Małp w poszukiwaniu zaginionego podróżnika Długiej Strzały. W podróży towarzyszą mu najbliżsi przyjaciele, między innymi papuga Polinezja, która nauczyła go mowy zwierząt, małpka Czi-Czi.
Od pierwszych chwil na morzu wyprawa toczy się pod znakiem przygody, niesienia pomocy potrzebującym, komicznych scen i uroczych dialogów. Doktor Dolittle przemierza statkiem oceany, dociera na pływającą wyspę, zaprzyjaźnia się z Indianami, pertraktuje z morświnami, ucina sobie pogawędkę z Wielkim Szklanym Ślimakiem Morskim, zwiedza dno oceanu i przeżywa wiele zdumiewających przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Wszystko, co do tej pory napisałem o doktorze Dolittle’u, słyszałem lata po tym, jak to się stało, od tych, którzy go znali – no i większość tych wydarzeń miała miejsce, zanim przyszedłem na świat. Teraz jednak zamierzam opisać tę część życia wielkiego doktora Dolittle’a, której sam byłem świadkiem.
Otrzymałem na to osobistą zgodę doktora wiele lat temu. Cóż, gdy wówczas obaj byliśmy tak zajęci wojażami dookoła świata, doświadczaniem niesamowitych przygód i sporządzaniem obszernych notatek przyrodniczych, że w zasadzie nigdy nie znajdowałem czasu, by zasiąść przy biurku i opisać nasze ówczesne życie.
Teraz, oczywiście, gdy jestem już leciwym gentlemanem, moja pamięć nie jest aż tak dobra jak dawniej. Ale ilekroć mam luki w pamięci czy tylko wątpliwości, zawsze zwracam się do Polinezji, mojej papugi.
Ten niesamowity ptak (obecnie liczy sobie bez mała dwieście pięćdziesiąt wiosen) zazwyczaj przesiaduje na blacie mego biurka, nucąc pod nosem żeglarskie piosenki, podczas gdy ja piszę dla was tę książeczkę. I – jak każdy, kto ją kiedykolwiek spotkał – wiem, że Polinezja ma tak wspaniałą pamięć jak nikt na świecie. Jeżeli trafia się jakieś wydarzenie, co do którego mam niejakie wątpliwości, ona zawsze potrafi naprowadzić mnie na właściwą drogę, powie mi, jak to właściwie było, kto brał w tym udział i wszystko inne na ten temat. W sumie to czasami mam wrażenie, że ta książka została napisana bardziej przez Polinezję niż przeze mnie samego.
No dobrze, to w takim razie zaczynamy. Ale zanim ta historia zacznie się na dobre, muszę wam powiedzieć co nieco o sobie i o tym, jak udało mi się poznać doktora.
CZĘŚĆ pierwsza
Rozdział pierwszy
Syn szewca
Nazywam się Tommy Stubbins i jestem synem Jacoba Stubbinsa, szewca z Puddleby. Miasteczko to leży nad rzeką Marsh. W tamtych czasach Puddleby było jedynie małą mieściną, przez środek której przepływała rzeka, a nad tą rzeką zbudowany był stary kamienny most zwany Mostem Królewskim, łączący rynek z przykościelnym cmentarzem. Miałem wówczas dziewięć i pół roku.
Do rzeki wpływały dalekomorskie żaglowce i zarzucały kotwice w pobliżu mostu. Chodziłem często na nabrzeże i przyglądałem się, jak marynarze wyładowywali towar ze statków. Ciągnąc liny, śpiewali oni nieznane mi pieśni, a ja uczyłem się ich na pamięć. Siedziałem często na nabrzeżu i machając nogami nad wodą, śpiewałem wraz z marynarzami, udając przy tym przed samym sobą, że jestem jednym z nich.
W tamtym czasie stale marzyłem, by wypłynąć w morze na jednym z tych wspaniałych statków, kiedy odwracały się rufami do kościoła w Puddleby, by ponownie płynąć w dół rzeki przez rozległe i puste bagniska ku otwartemu morzu. Marzyłem, by popłynąć z marynarzami w daleki, nieznany świat do Afryki, Indii, Chin i Peru! Kiedy woda niknęła z pola widzenia i statki mijały już zakręt rzeki, nadal rzucały się w oczy ich strzeliste, brązowe maszty górujące nad dachami domów, posuwające się przed siebie pomału niby jakieś łagodne olbrzymy snujące się bezgłośnie pomiędzy wznoszącymi się wzdłuż brzegów domami. Jakież to niesamowite rzeczy musiały one widzieć, myślałem sobie, kiedy następnie powracały, by zakotwiczyć przy Moście Królewskim! I marząc o nieznanych lądach, siedziałem tam i patrzyłem, aż znikały z pola widzenia.
W tamtych czasach miałem trzech wspaniałych przyjaciół w Puddleby. Jednym z nich był Joe, poławiacz małż i ostryg, który mieszkał nad samą wodą w maleńkiej chatce pod mostem. Mimo podeszłego wieku Joe dysponował parą najzręczniejszych rąk na świecie. Nikt nie mógł się z nim równać. Naprawiał zrobione przeze mnie stateczki, które puszczałem po rzece, budował wiatraki z desek ze skrzyń i obręczy beczek. Potrafił też wyczarowywać najwspanialsze latawce ze starych parasolek.
Joe zabierał mnie niekiedy w swojej łodzi podczas odpływu i wiosłowaliśmy wtedy w dół rzeki aż do morza, aby wyławiać małże i homary na sprzedaż. I tam widywaliśmy stada lecących dzikich gęsi, kuliki, brodźce krwawodziobe i mnóstwo innych gatunków ptaków żyjących na wybrzeżu wśród morskiego kopru i wysokich traw porastających słone mokradła. I kiedy następował przypływ, wracaliśmy zmęczeni, płynąc w górę rzeki, mając przed oczyma światła na Moście Królewskim, które migotały o zmierzchu, przypominając nam o wieczerzy i cieple domowego ogniska.
Drugim moim przyjacielem był Matthew Mugg, handlarz mięsem dla kotów. Był to zabawny, stary jegomość z potwornym zezem. Wyglądał raczej nieszczególnie, ale naprawdę dobrze się z nim rozmawiało. Znał wszystkich ludzi w Puddleby, podobnie jak i wszystkie psy oraz koty. W tamtych czasach handlowanie mięsem dla kotów to było normalne zajęcie. Niemal codziennie widywało się kogoś, jak szedł przez miasteczko z drewnianą tacą pełną kawałków mięsa nabitych na szpikulce i krzyczał na całe gardło: „Mięso! M-I-Ę-S-O!”. Ludzie płacili Muggowi, by jak najlepiej karmić swe psy i koty, zamiast dawać im sucharki dla psów czy odpadki ze stołu.
W sumie to nawet przyjemnie było towarzyszyć Matthew w jego codziennej trasie i widzieć te wszystkie psy pędzące do ogrodowej furtki, gdy tylko usłyszały jego głos. Czasami pozwalał mi karmić zwierzęta samemu i była to dla mnie nie lada przyjemność. Wiedział ogromnie dużo na temat psów i opowiadał mi o różnych rasach, gdy tak szliśmy przez miasto. Sam miał kilka psów; charcica angielska potrafiła biegać naprawdę bardzo szybko i stary Matthew wygrywał dzięki niej liczne nagrody w sobotnich gonitwach za zwierzyną. Inny terier był niezrównany w polowaniu na szczury. Dzięki niemu handlarz mięsem dla kotów zgarniał niezły grosz za łapanie szczurów u młynarzy i farmerów, jako dodatek do głównego zajęcia – sprzedawania mięsa.
Moim trzecim wielkim przyjacielem był Luke zwany Pustelnikiem. Ale o nim opowiem wam więcej nieco później.
Do szkół nie chodziłem, bo mój ojciec był na to za biedny. Bardzo lubiłem natomiast zwierzęta. Dlatego wiele czasu poświęcałem na kolekcjonowanie ptasich jaj i motyli, łowienie ryb w rzece, włóczenie się po okolicy w poszukiwaniu jeżyn i grzybów. Pomagałem też staremu Joe’mu naprawiać sieci.
Tak, bez wątpienia wiodłem w tamtych dawnych czasach bardzo przyjemne życie, choć – oczywiście – wówczas tak nie uważałem. Miałem dziewięć i pół roku i – jak wszyscy chłopcy – chciałem koniecznie być dorosły, nie mając pojęcia, jakim jestem szczęściarzem, żyjąc beztrosko, wolny od wszelkich kłopotów i zmartwień. Cały czas marzył mi się moment, w którym będę już mógł opuścić dom mojego ojca i wyruszyć na jednym z tych wspaniałych statków, żeglując w dół rzeki przez spowite mgłą moczary na pełne morze i w daleki świat, by tam poszukać szczęścia.
Rozdział drugi
Dowiaduję się o wielkim przyrodniku
Pewnego wczesnego wiosennego poranka, kiedy spacerowałem po wznoszących się na tyłach Puddleby wzgórzach, natknąłem się na jastrzębia trzymającego w szponach wiewiórkę. Drapieżnik przysiadł na skale, a biedna wiewiórka walczyła ze wszystkich sił o swoje życie. Jastrząb tak się przestraszył na mój zupełnie niespodziewany widok, że puścił biedne stworzonko i odleciał w popłochu. Wziąłem wiewiórkę na ręce i stwierdziłem, że ma ciężko pokiereszowane przednie łapki. Zaniosłem ją zatem do miasta. Kiedy dotarłem do mostu, poszedłem do chatki starego Joego i spytałem, czy nie mógłby w jakiś sposób pomóc małej wiewiórce. Joe nałożył okulary i obejrzał stworzenie ze wszystkich stron. Po chwili potrząsnął głową.
– Twój zwierzaczek ma złamaną łapkę – zawyrokował – a drugą mocno pokaleczoną. Potrafię ci, Tommy, naprawić twoje stateczki, ale nie mam ani narzędzi, ani wiedzy, by „naprawić” twoją wiewiórkę. To jest robota dla chirurga i do tego musi to być nie byle jaki chirurg… No i tyle. Jest tylko jeden człowiek, jakiego znam, który może tu pomóc i uratować zwierzątku życie. Nazywa się John Dolittle.
– A kto to jest John Dolittle? – spytałem. – Czy to jest weterynarz?
– Nie – odpowiedział stary Joe. – On nie jest weterynarzem. Doktor Dolittle jest naturalistą.
– Co to znaczy naturalista?
– Przyrodnik – odpowiedział Joe i odłożywszy okulary, zaczął nabijać sobie fajkę. – Jest to człowiek, który wie wszystko o zwierzętach, motylach, roślinach i skałach. John Dolittle jest bardzo znanym naturalistą. Dziwi mnie, że nigdy o nim nie słyszałeś – ty, który masz takiego bzika na punkcie zwierząt. A jak się zna na małżach i homarach…Przekonałem się o tym, gdy go słuchałem. To bardzo spokojny człowiek i za wiele nie mówi, ale ludzie gadają, że to największy przyrodnik na świecie.
– A gdzie on mieszka? – spytałem.
– Za ulicą Oxenthorpe, na drugim krańcu miasta. Nie wiem dokładnie, który to dom, ale – jak sądzę – każdy, kogo spotkasz, będzie potrafił ci wskazać, gdzie on mieszka. Idź do niego, to wspaniały człowiek.
Podziękowałem więc staremu Joe’mu i zabrawszy wiewiórkę, ruszyłem w kierunku ulicy Oxenthorpe.
Pierwsze, co usłyszałem, przechodząc przez rynek, to było wołanie: „Mięso! M-I-Ę-S-O dla kotów!”.
„O, jest Matthew Mugg – powiedziałem do siebie. – On będzie wiedział, gdzie ten doktor mieszka. Matthew zna tu wszystkich”.
Przebiegłem zatem przez rynek, by go dogonić.
– Matthew – zagadnąłem – czy ty znasz doktora Dolittle’a?
– Czy ja znam Johna Dolittle’a? – powtórzył zdziwiony. – No cóż, wydaje mi się, że tak! A tak szczerze, to znam go tak dobrze jak własną żonę, czasami myślę, że nawet lepiej. To wielki człowiek. Bardzo wielki.
– Czy możesz mi pokazać, gdzie on mieszka? Chcę zabrać do niego tę wiewiórkę. Ma złamaną łapkę.
– Oczywiście – odrzekł handlarz mięsem dla kotów. – Będę przechodzić koło jego domu. Chodź ze mną, to ci pokażę.
No i poszliśmy razem.
– Och, znam Johna Dolittle’a naprawdę kopę lat – powiedział Matthew, gdy szliśmy przez rynek. – Ale jestem prawie pewien, że nie ma go w domu. Przebywa teraz gdzieś w zamorskiej podróży. Spodziewany jest jednak lada dzień z powrotem. Pokażę ci jego dom, żebyś już wiedział, dokąd się udać, by go znaleźć, gdy wróci.
Przez całą drogę w dół ulicy Oxenthorpe, Matthew nie przestawał rozpływać się nad swoim wielkim przyjacielem doktorem Johnem Dolittlem, doktorem medycyny. Mówił tak wiele, że całkiem zapomniał, by wołać „MIĘSO”, dopóki obaj nie zauważyliśmy, że za nami podąża cierpliwie cała procesja psów.
– A dokąd to doktor udał się w tę podróż? – spytałem, podczas gdy Matthew częstował psiaki mięsem.
– Tego akurat nie wiem – odpowiedział handlarz mięsem dla kotów. – Nikt nigdy nie wie, dokąd udaje się w podróż, ani kiedy wyjeżdża, ani kiedy wraca. Mieszka samotnie w otoczeniu swych zwierzaków. Odbył już szereg wypraw na nieznane lądy i dokonał wielu cennych odkryć. Ostatnim razem, gdy wrócił, opowiedział mi, jak odkrył na Oceanie Spokojnym plemię Czerwonych Indian, którzy zamieszkują dwie wyspy. Mężowie mieszkają na jednej, a żony na drugiej. Rozsądni ludzie, mimo że niby dzicy. Spotykają się raz do roku, kiedy mężowie odwiedzają żony. Dzieje się to najprawdopodobniej w czasie Świąt Bożego Narodzenia, które obchodzone są niezwykle i wystawnie. Taki to wspaniały człowiek, ten nasz doktor. A co do zwierząt, no cóż, nikt na świecie nie wie o nich tyle, co on.
– A w jaki sposób poznał on je aż tak dobrze? – spytałem.
Handlarz mięsem dla kotów przystanął i pochylił się, szepcząc mi do ucha:
– On mówi w ich języku – wyszeptał ochrypłym, tajemniczym głosem.
– W języku zwierząt?! – wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
– A jak – odparł Matthew, wzruszając ramionami. – Wszystkie zwierzęta mają jakiś tam swój język. Jedne mówią więcej, inne mniej, niektóre tylko porozumiewają się na migi, jak głuchoniemi. Ale nasz doktor… On je wszystkie rozumie… Ptaki i inne zwierzęta. Jednak trzymamy to w tajemnicy, ja i doktor, bo ludziska tylko się śmieją, gdy im o tym powiedzieć. No a on przecież potrafi nawet pisać w języku zwierząt. Czyta na głos swoim zwierzakom. Napisał książki historyczne w języku małp i wiersze w języku kanarków, i śmieszne piosenki śpiewane przez sroki. To przecież fakt. Teraz uczy się języka małż, krabów i innych tam raków. Ale mówi, że to strasznie trudna praca i parę razy paskudnie się przeziębił, trzymając tak długo głowę pod wodą. To wielki człowiek.
– Bez wątpienia – odpowiedziałem. – Jakże bym chciał, żeby był teraz w domu – mógłbym go poznać.
– No i jesteśmy. Patrz! To właśnie jest jego dom – oznajmił handlarz mięsem dla kotów. – Ten mały domek przy zakręcie drogi, tamten wysoko, jak gdyby siedział na murze powyżej ulicy.
Doszliśmy już teraz poza obrzeża miasteczka. A dom, na który wskazał Matthew, był wręcz maleńki i stał zupełnie na uboczu. Wokół niego roztaczał się wielki ogród i był on położony znacznie wyżej niż droga, więc trzeba było przejść po schodkach do góry, by dostać się do frontowej furtki. Widać było, że w ogrodzie jest mnóstwo dorodnych drzew owocowych, bo ich gałęzie zwisały miejscami ponad murem. Ale sam mur był tak wysoki, iż nie dało się zobaczyć wiele więcej.
Kiedy dotarliśmy pod dom, handlarz mięsem dla kotów ruszył w górę po schodkach, ja zaś posłusznie za nim. Sądziłem, że idzie prosto do ogrodu, ale furtka była zamknięta na klucz. Z domu wybiegł nam na powitanie pies i poczęstował się kilkoma kawałkami mięsa, które Matthew podał mu przez kratę furtki. Zabrał też oferowane torby papierowe z ziarnem i otrębami. Zauważyłem od razu, że zwierzak ten nie zatrzymał się, by zjeść mięso, jak zrobiłby na jego miejscu każdy inny pies, tylko zabrał wszystko do domu i po chwili zniknął nam z oczu. Miał jakąś dziwną obrożę na szyi. Wyglądała, jakby była zrobiona z mosiądzu albo czegoś podobnego. Zaraz potem poszliśmy stamtąd.
– Doktor jeszcze nie wrócił – oznajmił Matthew. – Inaczej bramka nie byłaby zamknięta na klucz.
– A co było w tych papierowych torbach, które dałeś psu?
– Ach, w tych, to był prowiant – odrzekł handlarz mięsem dla kotów. – No wiesz, jedzenie dla zwierzaków. W domu doktora jest ich pełno. Gdy doktor jest w podróży, to daję te rzeczy psu, a on rozdziela je między pozostałych lokatorów domu.
– A co to za dziwna obroża na szyi tego psa?
– To jest obroża ze szczerego złota – wyjaśnił Matthew. – Dostał ją za uratowanie żony pewnego gentlemana. Było to podczas jednej podróży z doktorem… Dawno temu.
– Jak długo doktor ma tego psa?
– Och, mnóstwo czasu. Jip już się mocno zestarzał. Dlatego doktor nie bierze go już więcej na żadne wojaże. Zostawia go, by opiekował się domem. W każdy poniedziałek i czwartek przynoszę jedzenie do furtki i podaję Jipowi przez kraty. On nigdy nikogo nie wpuszcza za furtkę w czasie nieobecności doktora, nawet mnie, choć przecież bardzo dobrze wie, kim jestem. Ale zawsze wiadomo, czy doktor już wrócił, czy nie, ponieważ jeżeli już wrócił, to furtka zawsze jest otwarta.
Tak więc wróciłem do domu mojego ojca i położyłem wiewiórkę spać w starej drewnianej skrzynce wysłanej słomą. I tam ją pielęgnowałem, i opiekowałem się nią najlepiej, jak tylko mnie było stać, do czasu, gdy wróci doktor. Codziennie chodziłem do małego domku z wielkim ogrodem na obrzeżach miasta i chwytałem klamkę, by sprawdzić, czy furtka nie jest otwarta. Czasami przybiegał do mnie pies Jip. Ale chociaż zawsze machał ogonem i zdawał się cieszyć na mój widok, nigdy nie pozwolił mi wejść do ogrodu.