Doktor Żywago - Borys Pasternak - ebook

Doktor Żywago ebook

Borys Pasternak

5,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nagrodzona literackim Noblem jedna z najpiękniejszych historii o miłości i wojnie.

Powieść o nieprzemijającej sile wyrazu, przenikająca do szpiku kości historia indywidualnego i zbiorowego losu na tle wydarzeń zmieniających bieg dziejów, a przy tym jedna z najpiękniejszych w literaturze światowej opowieści o miłości.

Tytułowego bohatera – lekarza, poetę, człowieka o wielkim sercu – porywa fala przetaczająca się przez Rosję: pierwsza wojna światowa, rewolucja lutowa i październikowa, wojna domowa. Jurij Żywago, w pełni świadomy upadku ładu społecznego i moralnego, zachowuje jednak wewnętrzną wolność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 745

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KSIĘGA PIERWSZA

Część pierwsza

Pośpieszny o piątej

1

Szli i szli, śpie­wa­jąc Wieczne odpo­czy­wa­nie, a kiedy mil­kli, zda­wało się, że na­dal śpie­wają odru­chowo nogi, konie, porywy wia­tru.

Prze­chod­nie prze­pusz­czali kon­dukt, liczyli wieńce, żegnali się. Cie­kaw­scy przy­łą­czali się do orszaku, pytali: „Kto umarł?”. Odpo­wia­dano im: „Żywago”. – „Ach tak, rozu­miem”. – „Ale nie on, ona”. – „To wszystko jedno. Niech spo­czywa w pokoju. Bogaty pogrzeb”.

Prze­my­kały bez­pow­rot­nie ostat­nie nie­liczne minuty. „Pań­ska jest zie­mia i napeł­nie­nie jej, okrąg zie­mie, i wszy­scy, któ­rzy miesz­kają na nim”1. Duchowny, robiąc znak krzyża, rzu­cił garść ziemi na Marię Niko­ła­jewnę. Zaśpie­wano Z duszami spra­wie­dli­wych. Zaczął się straszny pośpiech. Trumnę zamknięto, zabito gwoź­dziami, zaczęto opusz­czać do grobu. Zadud­nił deszcz brył, któ­rymi pośpiesz­nie, czte­rema łopa­tami, zasy­py­wano mogiłę. Wkrótce wyrósł na niej pagó­rek ziemi, na któ­rym sta­nął dzie­się­cio­letni chłop­czyk.

Tylko w sta­nie otę­pie­nia i zobo­jęt­nie­nia, jaki ogar­nia żałob­ni­ków pod koniec uro­czy­stego pogrzebu, mogło się komuś wyda­wać, że chło­piec chce wygło­sić mowę nad gro­bem matki.

Pod­niósł głowę i nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem obrzu­cił jesienne pust­ko­wie i kopuły klasz­toru. Jego per­ka­to­nosą buzię wykrzy­wił gry­mas. Szyja się wygięła. Gdyby takim ruchem pod­niósł łeb wil­czek, byłoby jasne, że zaraz zawyje. Chło­piec zasło­nił twarz rękami i załkał. Nad­cią­ga­jąca chmura jęła chło­stać go po rękach i twa­rzy mokrymi biczami zim­nej ulewy. Do grobu zbli­żył się męż­czy­zna w czerni, z zakład­kami na wąskich, obci­słych ręka­wach. Był to brat zmar­łej i wuj pła­czą­cego chłopca, dawny duchowny, na wła­sną prośbę zwol­niony ze świę­ceń, Miko­łaj Niko­ła­je­wicz Wie­die­nia­pin. Pod­szedł do chłopca i wypro­wa­dził go z cmen­ta­rza.

2

Noco­wali w klasz­to­rze, w poko­iku, który zapro­po­no­wano wujowi po sta­rej zna­jo­mo­ści. Była wigi­lia Pokrowy. Naza­jutrz mieli wyje­chać z wujem daleko na połu­dnie, do jed­nego z guber­nial­nych miast Powołża, gdzie ojciec Miko­łaj pra­co­wał w redak­cji miej­sco­wej postę­po­wej gazety. Bilety na pociąg były kupione, rze­czy spa­ko­wane i stały w celi. Z leżą­cego w pobliżu dworca wiatr przy­no­sił płacz­liwe pogwiz­dy­wa­nia manew­ru­ją­cych paro­wo­zów.

Pod wie­czór znacz­nie się ochło­dziło. Dwa umiesz­czone na pozio­mie ziemi okna wycho­dziły na kawa­łek nie­po­zor­nego ogrodu, obsa­dzo­nego krze­wami żół­tej aka­cji, na zamar­z­nięte kałuże drogi i na ten kra­niec cmen­ta­rza, na któ­rym tego dnia pocho­wano Marię Niko­ła­jewnę. Ogród był pusty, jeśli nie liczyć kilku mie­nią­cych się niczym mora grzęd posi­nia­łej z zimna kapu­sty. Kiedy nad­la­ty­wał wiatr, nagie krzewy aka­cji sza­mo­tały się jak sza­lone i kła­dły się na dro­dze.

Nocą zbu­dziło Jurę stu­ka­nie w okno. Ciemna cela była nie­sa­mo­wi­cie oświe­tlona bia­łym drga­ją­cym bla­skiem. Jura w samej koszuli pod­biegł do okna i przy­warł twa­rzą do zim­nej szyby.

Za oknem nie było ani drogi, ani cmen­ta­rza, ani ogrodu. Na dwo­rze sza­lała zamieć, w powie­trzu dymił śnieg. Można by pomy­śleć, że burza spo­strze­gła Jurę, i wie­dząc, jaką budzi grozę, lubuje się wywie­ra­nym na chłopcu wra­że­niem. Świ­stała, wyła i na wszel­kie spo­soby sta­rała się przy­cią­gnąć jego uwagę. Z nieba zwój za zwo­jem spły­wały nie­koń­czące się bele bia­łej mate­rii, spo­wi­ja­jąc zie­mię pogrze­bo­wym cału­nem. Nic na całym świe­cie nie mogło się jej prze­ciw­sta­wić.

Pierw­szą myślą Jury, kiedy zszedł z para­petu, było pra­gnie­nie ubra­nia się i wybie­gnię­cia na dwór, żeby coś zro­bić. To oba­wiał się, że śnieg zasy­pie klasz­torną kapu­stę i nikt jej nie odko­pie, to znów, że w polu zasy­pie mamę, a ona nie będzie miała sił się temu oprzeć i odej­dzie w zie­mię, w głąb, jesz­cze dalej od niego.

Znowu wszystko skoń­czyło się pła­czem. Zbu­dził się wujek, mówił coś o Chry­stu­sie i pocie­szał, a potem zie­wał, pod­cho­dził do okna i stał zamy­ślony. Zaczęli się ubie­rać. Świ­tało.

3

Dopóki żyła matka, Jura nie wie­dział, że ojciec dawno ich porzu­cił, że roz­jeż­dża po roz­ma­itych mia­stach Sybe­rii i zagra­nicy, hula i nurza się w roz­pu­ście, i że dawno prze­pu­tał i roz­rzu­cił na wiatr ich milio­nowy mają­tek. Zawsze mówiono Jurze, że ojciec jest w Peters­burgu czy też na jakimś jar­marku, naj­czę­ściej w Irbi­cie.

Potem zaś oka­zało się, że zawsze cho­ro­wita matka ma suchoty. Zaczęła jeź­dzić na kura­cje na połu­dnie Fran­cji i do pół­noc­nych Włoch, dokąd Jura dwa razy jej towa­rzy­szył. W takim zamę­cie i pośród cią­głych zaga­dek minęło dzie­ciń­stwo Jury, czę­sto pod opieką wciąż się zmie­nia­ją­cych obcych ludzi. Przy­wykł do tych zmian i w tej sytu­acji wiecz­nego cha­osu nie dzi­wiła go nie­obec­ność ojca.

Pamię­tał z naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa, że wów­czas nazwi­skiem, które nosił, nazy­wano całe mnó­stwo naj­róż­niej­szych rze­czy. Była manu­fak­tura Żywagi, bank Żywagi, kamie­nice Żywagi, spo­sób wią­za­nia kra­wata i prze­pi­na­nia go szpilką à la Żywago, nawet jakiś okrą­gły pla­cek, rodzaj rumo­wej baby, nosił nazwę Żywago; był taki czas, kiedy mogłeś krzyk­nąć moskiew­skiemu doroż­ka­rzowi: „Do Żywagi!”, zupeł­nie tak, jak „gdzie dia­beł mówi dobra­noc”, i woź­nica uno­sił cię w saniach za siódmą górę i rzekę. Ze wszyst­kich stron ota­czał cię cichy park. Na obwi­słych gałę­ziach świer­ków, osy­pu­jąc z nich szron, sia­dały wrony. Wokół roz­le­gało się ich kra­ka­nie, dono­śne jak trzask łamią­cego się sęka. Z nowych budyn­ków za prze­sieką wybie­gały na drogę rasowe psy. Zapa­lały się tam świa­tła. Zapa­dał wie­czór.

Nagle wszystko to roz­sy­pało się w gruzy. Żywa­go­wie zubo­żeli.

4

Latem 1903 roku taran­ta­sem zaprzę­żo­nym w parę koni Jura i wuj jechali przez pola do Duplanki, majątku fabry­kanta jedwa­biu i wiel­kiego mece­nasa sztuki Koło­gri­wowa, do peda­goga i popu­la­ry­za­tora poży­tecz­nych gałęzi wie­dzy, Iwana Iwa­no­wi­cza Wosko­boj­ni­kowa.

Było Matki Boskiej Kazań­skiej, śro­dek żniw. Z powodu pory obia­do­wej, a może z uwagi na święto, w polu ani żywej duszy. Słońce paliło nie­do­żęte łany jak nie­do­go­lone aresz­tanc­kie karki. Nad polami krą­żyło ptac­two. Psze­nica, pochy­la­jąc kłosy, prę­żyła się na bacz­ność w bez­wietrz­nym powie­trzu albo, usta­wiona w men­dle, ster­czała z dala od drogi, i kiedy się na nią długo patrzyło, przy­bie­rała wygląd poru­sza­ją­cych się syl­we­tek, jak gdyby skra­jem wid­no­kręgu cho­dzili geo­me­trzy i coś zapi­sy­wali.

– A te – pytał Miko­łaj Niko­ła­je­wicz Pawła, robot­nika i dozorcę z wydaw­nic­twa, który sie­dział na koźle bokiem, zgar­biony i z nogą na nogę, chcąc pod­kre­ślić, że nie jest zawo­do­wym woź­nicą i powozi tylko przy­pad­kiem – a te są czyje, dzie­dzica czy chłop­skie?

– Te dzie­dzica – odpo­wia­dał Paweł i zapa­lał papie­rosa – a zno­wuż te – po dłu­giej pau­zie, w cza­sie któ­rej zacią­gał się głę­boko, wska­zy­wał koń­cem bata w drugą stronę – te ich­nie. No co, pospa­ły­ście się? – pokrzy­ki­wał co chwila na konie, na któ­rych zady i ogony zer­kał z ukosa niby maszy­ni­sta na mano­me­try.

Ale konie cią­gnęły jak wszyst­kie konie na świe­cie, to jest dysz­lowy biegł z gor­li­wo­ścią wła­ściwą jego pro­stej natu­rze, przy­przężna zaś robiła na nie­wta­jem­ni­czo­nych wra­że­nie paten­to­wa­nego lenia, co to tylko by się wygi­nał jak łabędź, plą­sa­jąc w takt brzę­cze­nia dzwo­necz­ków, które sam roz­huś­tał swymi pod­sko­kami.

Miko­łaj Niko­ła­je­wicz wiózł Wosko­boj­ni­ko­wowi korektę jego książki o pro­ble­mach agrar­nych, którą wydaw­nic­two pole­ciło jesz­cze raz przej­rzeć z uwagi na wzmo­żoną ostat­nio cen­zurę.

– Burzy się naród w powie­cie – mówił Miko­łaj Niko­ła­je­wicz. – W gmi­nie pań­kow­skiej zarżnęli kupca, mar­szał­kowi ziem­skiemu spa­lili stad­ninę. Co o tym myślisz? Co się mówi u was na wsi?

Oka­zało się jed­nak, że Paweł widzi te sprawy w jesz­cze ciem­niej­szych bar­wach niż sam cen­zor, który powścią­gał agrarne namięt­no­ści Wosko­boj­ni­kowa.

– Co się mówi! Roz­pu­ścili naród. Swa­wola, powia­dają. Czyż to z naszym ludem tak można? Daj chło­pom swo­bodę, to się wszy­scy wymor­dują, jak Bóg na nie­bie. Pospa­ły­ście się czy co?

Była to druga podróż wuja i sio­strzeńca do Duplanki. Jura myślał, że pamięta drogę, i za każ­dym razem, gdy pola roz­bie­gały się wszerz, objęte z tyłu i z przodu cien­kim szlacz­kiem lasu, zda­wało mu się, że roz­po­znaje miej­sce, w któ­rym droga powinna skrę­cić w prawo, a za zakrę­tem ukaże się i po chwili znik­nie dzie­się­cio­wior­stowa pano­rama majątku Koło­gri­wowa z poły­sku­jącą w oddali rzeką i prze­ci­na­ją­cymi ją torami kolei. Za każ­dym razem jed­nak się mylił. Koń­czyły się jedne pola i zaczy­nały następne. Znowu i znowu ota­czały je lasy. Te cią­głe zmiany roz­le­głego kra­jo­brazu budziły wznio­słe myśli. Miało się ochotę marzyć i roz­my­ślać o przy­szło­ści.

Żadna z ksią­żek, które roz­sła­wiły póź­niej Miko­łaja Niko­ła­je­wi­cza, nie była jesz­cze napi­sana. Ale kon­cep­cje miał spre­cy­zo­wane. Nie wie­dział tylko, jak bli­ski jest jego czas.

Już nie­długo pośród przed­sta­wi­cieli ówcze­snej lite­ra­tury, pro­fe­so­rów uni­wer­sy­tetu i filo­zo­fów rewo­lu­cji miał się poja­wić czło­wiek, który myślał na temat wszyst­kich nur­tu­ją­cych ich spraw i który, oprócz ter­mi­no­lo­gii, nie miał z nimi nic wspól­nego. Wszy­scy oni bez wyjątku trwali przy jakimś jed­nym dogma­cie i zado­wa­lali się sło­wami i pozo­rami, a ojciec Miko­łaj był duchow­nym, który miał za sobą idee Toł­stoja i rewo­lu­cję, i kro­czył wciąż dalej. Pra­gnął myśli uskrzy­dlo­nej i rze­czo­wej, która dążąc naprzód, toro­wa­łaby praw­dzi­wie wyraźną drogę, coś zmie­niała na lep­sze, i byłaby dostrze­galna nawet dla dziecka czy nie­uka jak świa­tło bły­ska­wicy bądź odgłos prze­ta­cza­ją­cego się gromu. Pra­gnął nowego.

Jura dobrze się czuł z wujem. Wuj bar­dzo przy­po­mi­nał mamę. Tak jak ona był czło­wie­kiem swo­bod­nej myśli, pozba­wio­nym uprze­dzeń wobec rze­czy i spraw nie­zwy­czaj­nych. Posia­dał, tak jak i ona, owo szla­chec­kie poczu­cie rów­no­ści ze wszyst­kim, co żyje. Tak jak ona rozu­miał wszystko od razu i potra­fił wyra­żać myśli w tej for­mie, w jakiej przy­cho­dzą do głowy w pierw­szej chwili, kiedy są jesz­cze żywe i nie utra­ciły sensu.

Jura był rad, że wuj zabrał go do Duplanki. Piękno i malow­ni­czość tego miej­sca także przy­po­mi­nały chłopcu mamę, która lubiła przy­rodę i czę­sto zabie­rała go ze sobą na spa­cery. Prócz tego cie­szył się, że znów zoba­czy Nikę Dudo­rowa, miesz­ka­ją­cego u Wosko­boj­ni­kowa gim­na­zja­li­stę, który na pewno Jurę lek­ce­wa­żył, gdyż był o dwa lata star­szy, a przy powi­ta­niu sil­nie szar­pał rękę w dół i tak nisko pochy­lał głowę, że włosy spa­dały mu na czoło, do połowy zasła­nia­jąc twarz.

5

– „Żywot­nym ele­men­tem pro­blemu pau­pe­ry­za­cji…” – czy­tał Miko­łaj Niko­ła­je­wicz z popra­wio­nego maszy­no­pisu.

– Myślę, że lepiej będzie „istotą” – mówił Iwan Iwa­no­wicz i nano­sił na korektę odpo­wied­nią poprawkę.

Pra­co­wali w pół­mroku oszklo­nej werandy. Oko roz­róż­niało ponie­wie­ra­jące się w nie­ła­dzie konewki i narzę­dzia ogrod­ni­cze. Na opar­ciu poła­ma­nego krze­sła wisiał płaszcz prze­ciw­desz­czowy. W kącie stały gumiaki z przy­schnię­tym bło­tem i zwi­sa­ją­cymi do pod­łogi cho­le­wami.

– „Tym­cza­sem sta­ty­styka zgo­nów i naro­dzin wska­zuje…” – dyk­to­wał Miko­łaj Niko­ła­je­wicz.

– Trzeba wsta­wić „w oma­wia­nym roku” – mówił Iwan Iwa­no­wicz i zapi­sy­wał.

Na weran­dzie był lekki prze­ciąg. Arku­sze bro­szury przy­ci­śnięto kawał­kami gra­nitu, żeby nie sfru­nęły.

Kiedy skoń­czyli, Miko­łaj Niko­ła­je­wicz zaczął się zbie­rać do domu.

– Burza nad­ciąga. Trzeba jechać.

– Mowy nie ma. Nie pusz­czę pana. Zaraz będzie her­bata.

– Przed wie­czo­rem muszę koniecz­nie być w mie­ście.

– Nie pomogą żadne wymówki. Nie chcę o tym sły­szeć.

Z ogródka zala­ty­wało dym­kiem z samo­wara, który tłu­mił zapach tyto­niu i helio­tropu. Prze­no­szono tam z ofi­cyny kaj­mak, jagody i serowe ciastka. Nagle oka­zało się, że Paweł poszedł się kąpać i zabrał nad rzekę konie. Miko­łaj Niko­ła­je­wicz musiał się pogo­dzić z losem.

– Chodźmy na urwi­sko, posie­dzimy na ławeczce, zanim nakryją do her­baty – zapro­po­no­wał Iwan Iwa­no­wicz.

Iwan Iwa­no­wicz na pra­wach przy­jaźni zaj­mo­wał u boga­cza Koło­gri­wowa dwa pokoje w ofi­cy­nie rządcy. Domek ów z przy­ty­ka­ją­cym doń ogród­kiem leżał w tyl­nej, zapusz­czo­nej czę­ści parku ze starą, pół­ko­li­stą aleją wjaz­dową. Aleję gęsto zara­stała trawa. Nie było tu teraz ruchu, wożono tylko zie­mię i gruz do wąwozu, który słu­żył za wysy­pi­sko. Koło­gri­wow, czło­wiek o postę­po­wych poglą­dach, sym­pa­tyk rewo­lu­cji, obec­nie wraz z żoną prze­by­wał za gra­nicą. W majątku miesz­kały tylko jego córki Nadia i Lipa z guwer­nantką i nie­wielką liczbą służby.

Sadek rządcy był odgro­dzony od całego parku, jego sta­wów, łączek i dworu żywo­pło­tem z czar­nej kaliny. Iwan Iwa­no­wicz i Miko­łaj Niko­ła­je­wicz obcho­dzili te zaro­śla od zewnątrz; w miarę ich posu­wa­nia się naprzód w rów­nych odstę­pach czasu aż kipiało w kali­nach. Trze­pot skrzy­deł napeł­niał zaro­śla jed­no­staj­nym szu­mem, jak gdyby przed idą­cymi wzdłuż żywo­płotu pły­nęła rurami woda.

Szli obok oran­że­rii, miesz­ka­nia ogrod­nika i kamien­nych ruin o nie­zna­nym pocho­dze­niu. Roz­ma­wiali o nowych mło­dych siłach w nauce i lite­ra­tu­rze.

– Tra­fiają się ludzie uta­len­to­wani – mówił Miko­łaj Niko­ła­je­wicz. – Ale obec­nie bar­dzo się roz­po­wszech­niły różne kółka i sto­wa­rzy­sze­nia. Wszel­kie stadne formy to azyl dla bez­ta­lenci, bez względu na to, czy są zwo­len­ni­kami Sołow­jowa, Kanta czy Marksa. Prawdy szu­kają tylko samot­nicy i zry­wają ze wszyst­kimi, któ­rzy kochają ją nie­do­sta­tecz­nie. Czy ist­nieje na świe­cie coś, co zasłu­gi­wa­łoby na wier­ność? Takich rze­czy jest bar­dzo mało. Ja uwa­żam, że trzeba być wier­nym nie­śmier­tel­no­ści, tej dru­giej, sil­niej­szej for­mie życia. Trzeba zacho­wać wier­ność wobec nie­śmier­tel­no­ści, trzeba być wier­nym Chry­stu­sowi! Ach, krzywi się pan, mój bie­daku. Znowu pan nic nie rozu­mie.

– M-taak – mru­czał Iwan Iwa­no­wicz, cienki jak węgorz blon­dyn ze zło­śliwą bródką, która upo­dab­niała go do Ame­ry­ka­nina z cza­sów Lin­colna (co chwila chwy­tał ją gar­ścią i wty­kał koniec do ust). – Oczy­wi­ście nic nie mówię. Wie pan prze­cież, że patrzę na te sprawy zupeł­nie ina­czej. À pro­pos. Niech pan opo­wie, jak pana zwol­nili od świę­ceń. Już dawno chcia­łem o to zapy­tać. Pew­nie pana potę­pili? Obło­żyli klą­twą, co?

– Dla­czego pan zmie­nia temat? A zresztą dobrze. Klą­twą? Nie, teraz się tego nie robi. Były nie­przy­jem­no­ści, do dziś są następ­stwa. Na przy­kład przez dłuż­szy czas nie mogę wstą­pić na służbę pań­stwową. Nie wpusz­czają mnie do sto­licy. Ale to wszystko głup­stwa. Wróćmy do naszej roz­mowy. Powie­dzia­łem, że trzeba być wier­nym Chry­stu­sowi. Zaraz to wyja­śnię. Pan nie rozu­mie, że można być ate­istą, można nie wie­dzieć, czy Bóg ist­nieje, a jeżeli tak, to po co, a jed­no­cze­śnie wie­dzieć, że czło­wiek jest osa­dzony nie w przy­ro­dzie, lecz w histo­rii, i że w dzi­siej­szym rozu­mieniu histo­ria została stwo­rzona przez Chry­stusa, że wła­śnie Ewan­ge­lia jest jej począt­kiem. A cóż to jest histo­ria? To wyty­cze­nie trwa­ją­cych przez wieki prac, poświę­co­nych roz­wią­za­niu zagadki śmierci i poko­na­niu jej w przy­szło­ści. Po to odkrywa się mate­ma­tyczne nie­skoń­czo­no­ści i fale elek­tro­ma­gne­tyczne, po to pisze się sym­fo­nie. Nie spo­sób iść naprzód w tym kie­runku bez pew­nego wzlotu duszy. Odkry­ciom tym nie­zbędne jest wypo­sa­że­nie duchowe. Prze­słanki do tego zawarte są w Ewan­ge­lii. Oto one: po pierw­sze, miłość bliź­niego, ten naj­wyż­szy rodzaj żywej ener­gii, prze­peł­nia­ją­cej serce czło­wieka i doma­ga­ją­cej się uję­cia i roz­prze­strze­nia­nia, następ­nie zaś to główne ele­menty współ­cze­snego czło­wieka, bez któ­rych jest on nie do pomy­śle­nia, a mia­no­wi­cie idea wol­no­ści oso­bi­stej i idea życia jako ofiary. Pro­szę wziąć pod uwagę, że na­dal wciąż jest to abso­lutna nowość. Histo­ria w tym rozu­mieniu w sta­ro­żyt­no­ści nie ist­niała. Tam były tylko ohydne san­gwi­niczne wybu­chy okrut­nych, poora­nych ospą Kali­gu­lów, któ­rzy nie mieli poję­cia, jak nie­do­łężny jest każdy cie­mięzca. Tam była cheł­pliwa mar­twa wiecz­ność brą­zo­wych pomni­ków i mar­mu­ro­wych kolumn. Stu­le­cia i poko­le­nia dopiero po Chry­stu­sie ode­tchnęły swo­bod­nie. Dopiero po Chry­stu­sie zaczęto żyć dla potom­no­ści i teraz czło­wiek nie umiera na ulicy pod pło­tem, ale u sie­bie w histo­rii, w toku prac poświę­co­nych prze­zwy­cię­że­niu śmierci, umiera sam oddany tej spra­wie. Uf, aż się spo­ci­łem! I wszystko jak groch o ścianę!

– To meta­fi­zyka, ojczulku. Leka­rze mi tego zabro­nili, mój żołą­dek tego nie trawi.

– No i Bóg z panem. Zostawmy to. Szczę­ściarz z pana! Wygląd – że tylko pozaz­dro­ścić! A żyje toto i nic nie czuje.

Na rzekę aż oczy bolały patrzeć. Błysz­czała w słońcu, wygi­na­jąc się wklę­sło i wypu­kle niby arkusz bla­chy. Nagle pomarsz­czyła się w drobne fale. Z prze­ciw­le­głego brzegu ruszył ciężki prom z końmi, furami, babami i chło­pami.

– Pomy­śleć, że dopiero piąta – powie­dział Iwan Iwa­no­wicz. – Widzi pan, pośpieszny z Syzra­nia. Przy­cho­dzi tu o pią­tej z minu­tami.

W oddali toczył się po rów­ni­nie z pra­wej strony w lewą czy­ściutki żółto-gra­na­towy pociąg, mocno zmniej­szony odle­gło­ścią. Nagle spo­strze­gli, że się zatrzy­mał. Nad loko­mo­tywą wzbiły się białe obłoczki pary. Po chwili dały się sły­szeć alar­mu­jące gwizdy.

– Dziwne – powie­dział Wosko­boj­ni­kow. – Stało się chyba coś nie­do­brego. Nie ma powodu, żeby się zatrzy­my­wał na tych bagnach. Coś się stało. No, chodźmy na her­batę.

6

Niki nie było ani w ogro­dzie, ani w domu. Jura domy­ślał się, że Nika chowa się przed gośćmi, bo się z nimi nudzi, i on, Jura, nie jest dla niego towa­rzy­stwem. Wuj z Iwa­nem Iwa­no­wi­czem poszli pra­co­wać na werandę, a pozo­sta­wiony sam sobie chło­piec włó­czył się bez celu wokół domu.

Było tu prze­ślicz­nie! Co chwila roz­le­gał się czy­sty, trzy­nu­towy poświst wilgi, a po nim nastę­po­wała krótka prze­rwa, jak gdyby ptak wycze­ki­wał, aż wil­gotny, fujar­czany dźwięk prze­poi całą oko­licę. Gęsty, zabłą­kany w powie­trzu zapach kwia­tów wisiał ciężko nad klom­bami, przy­tło­czony upa­łem. Jakże to przy­po­mi­nało Anti­bes i Bor­di­gherę! Jura roz­glą­dał się wciąż na prawo i na lewo. Nad polan­kami uno­siło się niby halu­cy­na­cja słu­chowa widmo głosu mamy, Jura sły­szał go w melo­dyj­nych tre­lach pta­ków i w brzęku psz­czół. Wzdry­gał się co chwila, zda­wało mu się, że matka nawo­łuje go i dokądś wzywa.

Dotarł na skraj urwi­ska i zaczął scho­dzić w dół. Z rzad­kiego, czy­stego lasu pokry­wa­ją­cego skraj parowu zszedł w rosnącą na dnie olszynę.

Pano­wał tu wil­gotny pół­mrok, gniły powa­lone drzewa, było mało kwia­tów, a węź­la­ste łodygi skrzypu przy­po­mi­nały buławy i pasto­rały z egip­skim orna­men­tem, jaki Jura oglą­dał w swym ilu­stro­wa­nym Piśmie Świę­tym.

Zro­biło mu się bar­dzo smutno, zbie­rało się na płacz. Upadł na kolana i zalał się łzami.

– Aniele Boży, stróżu mój! – modlił się. – Utwierdź mnie na słusz­nej dro­dze i powiedz mamusi, że mi tutaj dobrze, żeby się nie mar­twiła. Panie Boże, jeżeli jest życie poza­gro­bowe, przyjm mamu­się do raju, gdzie obli­cza świę­tych i bło­go­sła­wio­nych jaśnieją jako gwiazdy. Mamu­sia była taka dobra, nie­moż­liwe, żeby grze­szyła, zmi­łuj się nad nią, Boże, zrób, żeby nie cier­piała mąk. Mamu­siu! – w roz­dzie­ra­ją­cej duszę tęsk­no­cie przy­zy­wał ją z nieba jak nowo obja­wioną świętą; wresz­cie nie wytrzy­mał. Upadł na zie­mię i stra­cił przy­tom­ność.

Nie­zbyt długo leżał zemdlony. Kiedy się ock­nął, usły­szał, że wuj woła go z góry. Ode­zwał się i zaczął wsta­wać. Nagle przy­po­mniał sobie, że nie pomo­dlił się za swego zagi­nio­nego bez wie­ści ojca, jak uczyła go Maria Niko­ła­jewna.

Po omdle­niu było mu jed­nak tak błogo, że nie chciał się roz­sta­wać z owym uczu­ciem lek­ko­ści, bał się je utra­cić. Pomy­ślał więc, że nic się strasz­nego nie sta­nie, jeżeli pomo­dli się za ojca innym razem.

„Poczeka. Wytrzyma” – pomy­ślał pół­świa­do­mie. Zupeł­nie nie pamię­tał ojca.

7

W pociągu, w prze­dziale dru­giej klasy, wraz ze swym ojcem, praw­ni­kiem z Oren­burga, jechał Misza Gor­don, jede­na­sto­letni chło­piec o zamy­ślo­nej buzi i wiel­kich czar­nych oczach. Ojciec prze­no­sił się do urzędu w Moskwie, syn do moskiew­skiego gim­na­zjum. Matka i sio­stry dawno już były na miej­scu, zajęte urzą­dza­niem miesz­ka­nia.

Syn i ojciec jechali pocią­giem trzeci dzień.

Za oknami, w obło­kach gorą­cego pyłu, wybie­lona słoń­cem jak wap­nem, mknęła Rosja: pola i stepy, mia­sta i wsie. Dro­gami wlo­kły się konne tabory. Ciężko zjeż­dżały z traktu na prze­jaz­dach i patrząc z pędzą­cego wście­kle pociągu, miało się wra­że­nie, że wozy stoją bez ruchu, a konie prze­bie­rają nogami w miej­scu.

Na więk­szych sta­cjach pasa­że­ro­wie zry­wali się jak opa­rzeni i pędem lecieli do bufetu, a zacho­dzące słońce zza drzew sta­cyj­nego skweru oświe­tlało ich nogi i świe­ciło pod koła wago­nów.

Dzia­ła­nie jed­nostki jest na całym świe­cie trzeźwo wykal­ku­lo­wane, dzia­ła­nie masowe – nie­świa­dome, pijane nie­jako wspól­nym, jed­no­czą­cym je nur­tem życia. Ludzie pra­cują, krzą­tają się, wpra­wiani w ruch mecha­ni­zmem wła­snych trosk. Mecha­ni­zmy nie dzia­ła­łyby jed­nak, gdyby nie kie­ro­wał nimi czyn­nik naj­waż­niej­szy – uczu­cie cał­ko­wi­tej bez­tro­ski.

Bez­tro­ska owa wypły­wała z poczu­cia wspól­noty ludz­kich ist­nień, z prze­ko­na­nia o ich jako­ścio­wej wymia­nie, z rado­snej myśli o tym, że wszystko, co się dzieje, doko­nuje się nie tylko na ziemi, w któ­rej grze­bie się zmar­łych, ale także w miej­scu, które jedni nazy­wają Kró­le­stwem Bożym, dru­dzy histo­rią, a trzeci jesz­cze jakoś ina­czej.

Misza Gor­don był gorz­kim i smut­nym wyjąt­kiem od tej reguły. Wszyst­kimi jego poczy­na­niami rzą­dziło jedy­nie uczu­cie zafra­so­wa­nia, któ­rego nie łago­dziła i nie uszla­chet­niała bez­tro­ska. Dobrze znał tę swoją dzie­dziczną cechę i z podejrz­liwą nie­uf­no­ścią doszu­ki­wał się w sobie jej oznak. Mar­twił się nią, ta cecha go upo­ka­rzała.

Od naj­młod­szych lat, jak tylko się­gał pamię­cią, nie prze­sta­wał się dzi­wić, dla­czego, mając takie same jak inni ręce i nogi, mówiąc tym samym języ­kiem, jest się innym niż wszy­scy, a w dodatku kimś, kto mało komu się podoba, kimś nie­lu­bia­nym. Nie mógł zro­zu­mieć sytu­acji, w któ­rej, jeżeli jest się gor­szym niż inni, nie można doło­żyć sta­rań, by się popra­wić i być lep­szym. Co to zna­czy być Żydem? Czemu coś takiego ist­nieje? Jakie zadość­uczy­nie­nie czy uspra­wie­dli­wie­nie otrzyma się za tę bez­kr­wawą walkę, nie­przy­no­szącą nic prócz cier­pień?

Kiedy pytał o to ojca, ten mówił, że Misza wycho­dzi ze złych zało­żeń i że tak rozu­mo­wać nie wolno, ale nie pro­po­no­wał w zamian nic, co by miało głęb­szy sens i skło­niło chłopca do pogo­dze­nia się z losem.

Robiąc wyją­tek tylko dla ojca i matki, Misza stop­niowo nabrał pogardy dla doro­słych, któ­rzy sami nawa­rzyli piwa i nie potra­fią go wypić. Był prze­ko­nany, że gdy doro­śnie, wszystko to naprawi.

Choćby i teraz: nikt by się nie odwa­żył powie­dzieć, że jego ojciec postą­pił źle, rzu­ca­jąc się w pogoń za waria­tem, który wybiegł na plat­formę, i że nie trzeba było zatrzy­my­wać pociągu, kiedy sza­le­niec z całej siły ode­pchnął Gri­go­rija Osi­po­wi­cza i otwo­rzyw­szy drzwi wagonu, rzu­cił się w peł­nym biegu w dół, głową na nasyp, jak pły­wak ska­czący z tram­po­liny do basenu.

Ponie­waż jed­nak za rączkę hamulca pocią­gnął nie kto inny, tylko Gri­go­rij Osi­po­wicz, wyni­kło z tego, że pociąg stoi tak nie­sły­cha­nie długo wła­śnie przez niego.

Nikt nie wie­dział dokład­nie, jaka jest przy­czyna postoju. Jedni twier­dzili, że gwał­towne hamo­wa­nie spo­wo­do­wało uszko­dze­nie hamul­ców powietrz­nych, inni, że pociąg stoi na stro­mym stoku i loko­mo­tywa bez roz­pędu nie może wje­chać pod górę. Jesz­cze inni roz­pusz­czali pogło­ski, że samo­bójca jest jakąś wybitną oso­bi­sto­ścią, toteż podró­żu­jący wraz z nim jego opie­kun prawny zażą­dał, by z naj­bliż­szej sta­cji, Koło­gri­wowki, wezwano świad­ków w celu spo­rzą­dze­nia pro­to­kołu. Dla­tego wła­śnie pomoc­nik maszy­ni­sty wła­ził na słup tele­gra­ficzny. Dre­zyna z pew­no­ścią jest już w dro­dze.

W wago­nie zala­ty­wało ubi­ka­cją, który to odór sta­rano się zli­kwi­do­wać za pomocą wody toa­le­to­wej, i pach­niało lekko nad­psu­tymi pie­czo­nymi kurami, zawi­nię­tymi w brudny, zatłusz­czony papier. Siwie­jące damy z Peters­burga, dzięki mie­sza­ni­nie paro­wo­zo­wych sadz i tłu­stych kosme­ty­ków zamie­nione w ogni­ste Cyganki, znów się pudro­wały, ocie­rały chu­s­tecz­kami dło­nie i roz­ma­wiały pier­sio­wymi, skrzy­pią­cymi gło­sami. Kiedy prze­cho­dziły cia­snym kory­ta­rzem obok prze­działu Gor­do­nów, otu­la­jąc narzut­kami kan­cia­ste ramiona i kry­gu­jąc się kokie­te­ryj­nie, Miszy zda­wało się, że syczą, lub, sądząc z ich zaci­śnię­tych ust, powinny syczeć: „Ach, kto by to pomy­ślał, co za wraż­li­wość. Jacy to jeste­śmy nie­zwy­kli! Jacy kul­tu­ralni! Nie mogli­śmy tego znieść!”.

Zwłoki samo­bójcy leżały na tra­wie pod nasy­pem. Strużka zakrze­płej krwi ostrym czar­nym zyg­za­kiem prze­ci­nała czoło i oko zmar­łego, jakby na zawsze wykre­śla­jąc tego czło­wieka z grona żywych. Krew wyda­wała się nie krwią, która zeń wypły­nęła, lecz jakimś obcym dodat­kiem, kawał­kiem pla­stra czy bry­zgiem przy­schnię­tego błota, a może mokrym brzo­zo­wym list­kiem.

Ota­cza­jąca zwłoki grupka cie­kaw­skich i współ­czu­ją­cych wciąż się zmie­niała. Z pochmurną, pozba­wioną wyrazu twa­rzą stał nad samo­bójcą jego przy­ja­ciel i sąsiad z prze­działu, zażywny, wynio­sły adwo­kat, rasowa bestia w mokrej od potu koszuli. Omdle­wał z upału i wachlo­wał się mięk­kim kape­lu­szem. Na wszyst­kie pyta­nia wzru­szał ramio­nami i nie oglą­da­jąc się, cedził opry­skli­wie przez zęby: „To alko­ho­lik. Czyż to tak trudno zro­zu­mieć? Typowy rezul­tat bia­łej gorączki”.

Dwa razy zbli­żała się do zwłok chuda kobieta w weł­nia­nej sukni i koron­ko­wej chu­stce. Była to wdowa, matka obu maszy­ni­stów, nazwi­skiem Tiwie­rzina, która wraz z dwiema syno­wymi jechała trze­cią klasą za bez­płat­nym służ­bo­wym bile­tem. Krok w krok za nią postę­po­wały w mil­cze­niu dwie nie­śmiałe, oku­tane chu­s­tami kobiety, niby dwie mniszki za prze­ory­szą. Grupa ta budziła sza­cu­nek. Roz­stę­po­wano się przed nią.

Mąż Tiwie­rziny spa­lił się żyw­cem pod­czas kata­strofy kole­jo­wej. Kobieta zatrzy­my­wała się o kilka kro­ków od trupa, tak by widzieć go poprzez tłum, i wzdy­cha­jąc, prze­pro­wa­dzała jak gdyby porów­na­nie. „Co komu sądzone – zda­wała się mówić. – Jeden ginie z woli boskiej, a ten ot, jaki powód sobie zna­lazł – bogate życie i utrata rozumu”.

Wszy­scy pasa­że­ro­wie tkwili nad cia­łem i wra­cali do wago­nów tylko z obawy, żeby im cze­goś nie ukra­dziono. Kiedy zeska­ki­wali na tory, by roz­pro­sto­wać kości, zerwać kwiat czy prze­biec kilka kro­ków, wszy­scy mieli wra­że­nie, iż miej­sce to poja­wiło się tylko dzięki temu, że sta­nął tu pociąg, i że gdyby nie ta tra­ge­dia, to ani błot­ni­stej łąki z kępami trawy, ani sze­ro­kiej rzeki, ani ład­nego domu i cer­kwi na prze­ciw­le­głym brzegu nie byłoby wcale na świe­cie.

Nawet słońce, które rów­nież zda­wało się nale­żeć tylko do tego miej­sca, z wie­czorną nie­śmia­ło­ścią oświe­tlało grupę na torach, zbli­ża­jąc się do niej tak lękli­wie, jak pode­szłaby do torów, by przyj­rzeć się ludziom, krowa z pasą­cego się w pobliżu stada.

Misza był wstrzą­śnięty wypad­kiem i w pierw­szej chwili roz­pła­kał się z żalu i stra­chu. W cza­sie dłu­giej podróży zmarły kilka razy wstę­po­wał do ich prze­działu i godzi­nami roz­ma­wiał z ojcem Miszy. Mówił, że w atmos­fe­rze ich moral­nej czy­sto­ści, spo­koju i zro­zu­mie­nia lżej mu na duszy, i wypy­ty­wał Gri­go­rija Osi­po­wi­cza o roz­ma­ite kruczki prawne i matac­twa doty­czące weksli i daro­wizn, ban­kructw i fał­szerstw.

– Ach tak? – dzi­wił się, słu­cha­jąc wyja­śnień Gor­dona. – Zna pan jakieś łagod­niej­sze prze­pisy. Mój adwo­kat jest zupeł­nie innego zda­nia. Widzi te sprawy w ciem­niej­szych bar­wach.

Za każ­dym razem, gdy ów ner­wowy czło­wiek się uspo­ka­jał, przy­cho­dził po niego z pierw­szej klasy jego adwo­kat i sąsiad z prze­działu i cią­gnął go do wagonu restau­ra­cyj­nego na szam­pana. Ów zażywny, bez­czelny, gładko ogo­lony i wyele­gan­to­wany mece­nas stał teraz nad zwło­kami spo­kojny i obo­jętny. Przed­tem trudno było pozbyć się wra­że­nia, że owo cią­głe pode­ner­wo­wa­nie klienta jest mu w jakiś spo­sób na rękę.

Ojciec mówił, że ten klient to znany bogacz, poczci­wiec i war­to­głów, już pra­wie nie­po­czy­talny. Nie krę­pu­jąc się obec­no­ścią chłopca, czło­wiek ów opo­wia­dał o swoim synu, rówie­śniku Miszy, o nie­boszczce żonie, potem o dru­giej rodzi­nie, którą też porzu­cił. Nagle coś sobie przy­po­mi­nał, bladł z prze­ra­że­nia i zaczy­nał się jąkać i plą­tać.

Miszy oka­zy­wał nie­po­jętą ser­decz­ność, praw­do­po­dob­nie prze­zna­czoną dla kogoś innego. Co chwila czymś go obda­ro­wy­wał, w któ­rym to celu uda­wał się na sta­cjach węzło­wych do pocze­kalni pierw­szej klasy, gdzie były kio­ski z książ­kami, grami i miej­sco­wymi pamiąt­kami.

Pił bez prze­rwy i skar­żył się, że nie śpi już trzeci mie­siąc, a kiedy choćby na moment trzeź­wieje, cierpi męki, jakich nor­malny czło­wiek nie może sobie nawet wyobra­zić.

Na chwilę przed śmier­cią wbiegł do ich prze­działu, chwy­cił Gri­go­rija Osi­po­wi­cza za rękę, chciał coś powie­dzieć, ale nie mógł, po czym wybiegł na plat­formę i wysko­czył z pociągu.

Misza oglą­dał nie­wielką kolek­cję ural­skich mine­ra­łów w drew­nia­nej szka­tułce – ostatni poda­ru­nek zmar­łego. Nagle zro­biło się poru­sze­nie. Po dru­gim torze do pociągu pod­je­chała dre­zyna. Zesko­czył z niej śled­czy w czapce z bącz­kiem, lekarz i dwaj poli­cjanci. Zabrzmiały zimne, rze­czowe głosy. Zada­wano pyta­nia, coś zapi­sy­wano. Kon­duk­to­rzy i poli­cjanci nie­zręcz­nie wle­kli ciało w górę nasypu, co chwila zsu­wa­jąc się po pia­sku. Zawyła jakaś baba. Pasa­że­rów popro­szono o wej­ście do wago­nów. Roz­legł się gwiz­dek. Pociąg ruszył.

8

„Znowu ten kle­cha!” – gniew­nie pomy­ślał Nika i zakrę­cił się po pokoju. Głosy gości zbli­żały się. Odwrót był odcięty. W sypialni stały dwa łóżka, Wosko­boj­ni­kowa i Niki. Nie­wiele myśląc, Nika wlazł pod jedno.

Sły­szał, jak go szu­kają i wołają w innych poko­jach, dzi­wiąc się jego znik­nię­ciu. Potem weszli do sypialni.

– Cóż, trudno – powie­dział Wie­die­nia­pin. – Idź, Jura, pospa­ce­ruj, może kolega znaj­dzie się póź­niej i wtedy się poba­wi­cie.

Pano­wie przez jakiś czas roz­ma­wiali o zamiesz­kach stu­denc­kich w Peters­burgu i Moskwie, prze­trzy­mu­jąc Nikę ze dwa­dzie­ścia minut w jego głu­piej i poni­ża­ją­cej kry­jówce. Wresz­cie wyszli na werandę. Nika cichutko otwo­rzył okno, wysko­czył i znik­nął w parku.

Był dziś jakiś nie­swój, nie mógł też zasnąć poprzed­niej nocy. Miał czter­na­sty rok i znu­dziło mu się być dziec­kiem. Nie spał całą noc i o świ­cie wyszedł z ofi­cyny. Wscho­dziło słońce i zie­mię w parku pokry­wały dłu­gie, mokre od rosy, pokrętne cie­nie drzew. Cie­nie nie były czarne, lecz ciem­no­szare jak prze­mok­nięty woj­łok. Zda­wało się, że odu­rza­jący aro­mat poranka pły­nie wła­śnie od tego kła­dą­cego się na ziemi wil­got­nego cie­nia z podłuż­nymi prze­świ­tami, smu­kłymi niby dziew­częce palce.

Nagle sre­brzy­sta strużka rtęci, taka sama jak kro­ple rosy w tra­wie, prze­pły­nęła o kilka kro­ków od Niki. Pły­nęła, pły­nęła i nie wsią­kała w zie­mię. Potem gwał­tow­nie szarp­nęła się w bok i zni­kła. Była to żmija mie­dzianka. Nika wzdry­gnął się.

Był dziw­nym chłop­cem. Roz­ma­wiał gło­śno sam ze sobą, gdy był pod­nie­cony. Naśla­do­wał matkę z jej upodo­ba­niem do wznio­słych spraw i para­dok­sów. „Jak dobrze jest na świe­cie! – pomy­ślał. – Ale czemu to zawsze tak boli? Oczy­wi­ście, Bóg ist­nieje. Ale jeżeli ist­nieje, to On jest mną. Więc każę jej – pomy­ślał, spo­glą­da­jąc na osikę, dygo­cącą od góry do dołu (jej mokre migo­tliwe liście wyglą­dały jak powy­ci­nane z bla­chy) – więc jej roz­każę – i w sza­leń­czym poczu­ciu wła­snej mocy nie szep­nął, ale całym swym jeste­stwem, całym cia­łem i krwią zapra­gnął i pomy­ślał: «Nie ruszaj się»” – i drzewo natych­miast posłusz­nie zasty­gło bez ruchu. Nika roze­śmiał się rado­śnie i co sił w nogach popę­dził nad rzekę do kąpieli.

Jego ojciec, ter­ro­ry­sta Die­mien­tij Dudo­row, był na kator­dze, na którą z naj­wyż­szej łaski zamie­niono mu karę śmierci przez powie­sze­nie. Jego matka, z domu gru­ziń­ska księż­niczka Eri­stowa, była roz­ka­pry­szoną, młodą jesz­cze pięk­no­ścią, wiecz­nie czymś zafa­scy­no­waną – bun­tami, bun­tow­ni­kami, skraj­nymi teo­riami, zna­ko­mi­tymi arty­stami, nie­szczę­śli­wymi pechow­cami.

Ubó­stwiała Nikę; jego imię Inno­kien­tij zdrab­niała na różne spo­soby, wymy­śla­jąc masę idio­tycz­nych spiesz­czeń w rodzaju Inoczka lub Noszeńka, i woziła go do Tyflisu, by się nim pochwa­lić przed rodziną. W Tyfli­sie zdu­miało go naj­bar­dziej roz­ło­ży­ste drzewo na dzie­dzińcu domu, w któ­rym się zatrzy­mali. Był to jakiś nie­fo­remny tro­pi­kalny olbrzym. Swymi liśćmi, podob­nymi do sło­nio­wych uszu, osła­niał dzie­dzi­niec przed pie­ką­cym połu­dnio­wym słoń­cem. Nika nie potra­fił się pogo­dzić z myślą, że to drzewo jest rośliną, a nie zwie­rzę­ciem.

Groźne nazwi­sko ojca było dla chłopca nie­bez­pieczne, toteż Iwan Iwa­no­wicz za zgodą Niny Gałak­tio­nowny zamie­rzał się zwró­cić do monar­chy z prośbą o nada­nie Nice nazwi­ska matki.

Kiedy Nika leżał pod łóż­kiem, zasta­na­wia­jąc się nad bie­giem spraw na tym świe­cie, myślał mię­dzy innymi także o tym. Kimże jest ten cały Wosko­boj­ni­kow, żeby się tak dalece wtrą­cać? Już on mu pokaże!

Albo ta Nadia! Czy jeżeli ma pięt­na­ście lat, to zna­czy, że może zadzie­rać nosa i roz­ma­wiać z nim jak z dziec­kiem? Już on jej pokaże! „Nie­na­wi­dzę jej – powtó­rzył w myślach kilka razy. – Zabiję ją! Wezmę do łódki i uto­pię”.

Mama też dobra. Wyjeż­dża­jąc, oczy­wi­ście oszu­kała i jego, i Wosko­boj­ni­kowa. Nie jest na żad­nym Kau­ka­zie, po pro­stu na naj­bliż­szej sta­cji węzło­wej skrę­ciła na pół­noc i teraz naj­spo­koj­niej w świe­cie strzela razem ze stu­den­tami do poli­cji w Peters­burgu. A on musi gnić za życia w tej głu­piej dziu­rze. Ale prze­chy­trzy ich wszyst­kich. Utopi Nadię, rzuci gim­na­zjum i uciek­nie do ojca na Sybe­rię robić powsta­nie.

Przy brzegu stawu rosły gęsto lilie wodne. Łódka roz­ci­nała tę gęstwinę z suchym sze­le­stem. W roze­rwa­nych zaro­ślach woda wzbie­rała jak sok arbuza w trój­kąt­nym roz­cię­ciu.

Chło­piec i dziew­czynka zaczęli rwać lilie. Oboje chwy­cili tę samą łodygę, mocną i giętką niby guma. Łodyga przy­cią­gnęła ich ku sobie. Zde­rzyli się gło­wami. Łódka ruszyła do brzegu jak szarp­nięta bosa­kiem. Łodygi plą­tały się i skrę­cały, białe kwiaty o środ­kach poma­rań­czo­wych jak żółtko z krwią zni­kały pod powierzch­nią i wynu­rzały się, ocie­ka­jąc wodą.

Nadia i Nika wciąż je zry­wali, coraz bar­dziej prze­chy­la­jąc łódkę i nie­mal leżąc obok sie­bie na bur­cie.

– Dość już mam nauki – ode­zwał się Nika. – Czas roz­po­cząć praw­dziwe życie, zara­biać, ruszyć w świat.

– A ja wła­śnie chcia­łam cię popro­sić, żebyś mi wytłu­ma­czył rów­na­nia kwa­dra­towe. Jestem taka słaba z alge­bry, że o mało nie dosta­łam poprawki.

Nika wyczuł w tych sło­wach jakąś zło­śli­wość. No jasne, ona go oblewa zimną wodą, przy­po­mina mu, jaki jest jesz­cze mały. Rów­na­nia kwa­dra­towe! A oni prze­cież jesz­cze nawet nie pową­chali alge­bry.

Nie oka­zu­jąc, jak bar­dzo jest dotknięty, zapy­tał z uda­waną obo­jęt­no­ścią, zda­jąc sobie jed­no­cze­śnie sprawę, jak to głu­pio brzmi:

– Za kogo wyj­dziesz za mąż, jak doro­śniesz?

– O, to jesz­cze tyle czasu. Pew­nie za nikogo. Na razie o tym nie myśla­łam.

– Tylko nie wyobra­żaj sobie, że mnie to obcho­dzi.

– No to czemu pytasz?

– Głu­pia jesteś.

Zaczęli się kłó­cić. Nika przy­po­mniał sobie swój poranny wybuch nie­na­wi­ści do kobiet. Zagro­ził Nadii, że jeśli nie prze­sta­nie mu doku­czać, to ją utopi.

– Tylko spró­buj – powie­działa Nadia.

Nika chwy­cił ją wpół, zaczęli się sza­mo­tać. Nagle stra­cili rów­no­wagę i wpa­dli do wody.

Oboje umieli pły­wać, ale lilie wodne oplą­ty­wały im ręce i nogi, a do dna nie mogli się­gnąć.

Wresz­cie, grzę­znąc w mule, wyleźli na brzeg. Woda stru­mie­niami lała im się z butów i kie­szeni. Szcze­gól­nie zmę­czony był Nika.

Gdyby wyda­rzyło się to jesz­cze cał­kiem nie­dawno, na przy­kład ostat­niej wio­sny, to w podob­nej sytu­acji, sie­dząc mokrzu­teńcy po takiej przy­go­dzie, na pewno by krzy­czeli, kłó­cili się lub chi­cho­tali.

Teraz zaś mil­czeli i oddy­chali z tru­dem, przy­bici bez­myśl­no­ścią przy­gody. Nadia pogrą­żyła się w gniew­nym obu­rze­niu, a Nikę bolało całe ciało, jak gdyby poprze­trą­cano mu kijem ręce i nogi i poła­mano żebra.

Wresz­cie Nadia cicho, tonem doro­słej osoby wyce­dziła: „Wariat!”, i on także po doro­słemu odpo­wie­dział: „Prze­pra­szam cię”.

Ruszyli pod górę w stronę domu, zosta­wia­jąc za sobą mokry ślad jak dwie beczki z wodą. Droga bie­gła pyli­stym zbo­czem, peł­nym żmij, nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym rano Nika zoba­czył mie­dziankę.

Nika przy­po­mniał sobie cza­ro­dziej­ski maje­stat nocy, świt i swoją poranną wszech­moc, kiedy siłą woli pano­wał nad przy­rodą. „Co jej teraz roz­ka­zać?” – pomy­ślał. Czego pra­gnąłby naj­bar­dziej? Zda­wało mu się, że naj­bar­dziej by chciał jesz­cze raz wpaść do stawu razem z Nadią, i wiele by dał za to, by wie­dzieć, czy to kie­dyś nastąpi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ps 23,1. Cytaty z Pisma Świę­tego w prze­kła­dzie Jakuba Wujka (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Dok­tor Żiwago

Copy­ri­ght © Gian­gia­como Fel­tri­nelli Edi­tore, 1957

First publi­shed as Il Dot­tor Živago in Novem­ber 1957 by Gian­gia­como Fel­tri­nelli Edi­tore, Milan, Italy

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2016, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Trans­la­tion copy­ri­ght © Ewa Rojew­ska-Ole­jar­czuk, 2016

Redak­tor tego wyda­nia: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Wydawca doło­żył wszel­kich moż­li­wych sta­rań w celu odna­le­zie­nia wszyst­kich wła­ści­cieli praw autor­skich do prze­kła­dów wier­szy.

W wypadku jakich­kol­wiek uwag czy nie­do­pa­trzeń pro­simy o kon­takt z wydaw­nic­twem.

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dok­tor Żywago, wyd. VII, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-918-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer