59,90 zł
Nagrodzona literackim Noblem jedna z najpiękniejszych historii o miłości i wojnie.
Powieść o nieprzemijającej sile wyrazu, przenikająca do szpiku kości historia indywidualnego i zbiorowego losu na tle wydarzeń zmieniających bieg dziejów, a przy tym jedna z najpiękniejszych w literaturze światowej opowieści o miłości.
Tytułowego bohatera – lekarza, poetę, człowieka o wielkim sercu – porywa fala przetaczająca się przez Rosję: pierwsza wojna światowa, rewolucja lutowa i październikowa, wojna domowa. Jurij Żywago, w pełni świadomy upadku ładu społecznego i moralnego, zachowuje jednak wewnętrzną wolność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 745
Szli i szli, śpiewając Wieczne odpoczywanie, a kiedy milkli, zdawało się, że nadal śpiewają odruchowo nogi, konie, porywy wiatru.
Przechodnie przepuszczali kondukt, liczyli wieńce, żegnali się. Ciekawscy przyłączali się do orszaku, pytali: „Kto umarł?”. Odpowiadano im: „Żywago”. – „Ach tak, rozumiem”. – „Ale nie on, ona”. – „To wszystko jedno. Niech spoczywa w pokoju. Bogaty pogrzeb”.
Przemykały bezpowrotnie ostatnie nieliczne minuty. „Pańska jest ziemia i napełnienie jej, okrąg ziemie, i wszyscy, którzy mieszkają na nim”1. Duchowny, robiąc znak krzyża, rzucił garść ziemi na Marię Nikołajewnę. Zaśpiewano Z duszami sprawiedliwych. Zaczął się straszny pośpiech. Trumnę zamknięto, zabito gwoździami, zaczęto opuszczać do grobu. Zadudnił deszcz brył, którymi pośpiesznie, czterema łopatami, zasypywano mogiłę. Wkrótce wyrósł na niej pagórek ziemi, na którym stanął dziesięcioletni chłopczyk.
Tylko w stanie otępienia i zobojętnienia, jaki ogarnia żałobników pod koniec uroczystego pogrzebu, mogło się komuś wydawać, że chłopiec chce wygłosić mowę nad grobem matki.
Podniósł głowę i niewidzącym spojrzeniem obrzucił jesienne pustkowie i kopuły klasztoru. Jego perkatonosą buzię wykrzywił grymas. Szyja się wygięła. Gdyby takim ruchem podniósł łeb wilczek, byłoby jasne, że zaraz zawyje. Chłopiec zasłonił twarz rękami i załkał. Nadciągająca chmura jęła chłostać go po rękach i twarzy mokrymi biczami zimnej ulewy. Do grobu zbliżył się mężczyzna w czerni, z zakładkami na wąskich, obcisłych rękawach. Był to brat zmarłej i wuj płaczącego chłopca, dawny duchowny, na własną prośbę zwolniony ze święceń, Mikołaj Nikołajewicz Wiedieniapin. Podszedł do chłopca i wyprowadził go z cmentarza.
Nocowali w klasztorze, w pokoiku, który zaproponowano wujowi po starej znajomości. Była wigilia Pokrowy. Nazajutrz mieli wyjechać z wujem daleko na południe, do jednego z gubernialnych miast Powołża, gdzie ojciec Mikołaj pracował w redakcji miejscowej postępowej gazety. Bilety na pociąg były kupione, rzeczy spakowane i stały w celi. Z leżącego w pobliżu dworca wiatr przynosił płaczliwe pogwizdywania manewrujących parowozów.
Pod wieczór znacznie się ochłodziło. Dwa umieszczone na poziomie ziemi okna wychodziły na kawałek niepozornego ogrodu, obsadzonego krzewami żółtej akacji, na zamarznięte kałuże drogi i na ten kraniec cmentarza, na którym tego dnia pochowano Marię Nikołajewnę. Ogród był pusty, jeśli nie liczyć kilku mieniących się niczym mora grzęd posiniałej z zimna kapusty. Kiedy nadlatywał wiatr, nagie krzewy akacji szamotały się jak szalone i kładły się na drodze.
Nocą zbudziło Jurę stukanie w okno. Ciemna cela była niesamowicie oświetlona białym drgającym blaskiem. Jura w samej koszuli podbiegł do okna i przywarł twarzą do zimnej szyby.
Za oknem nie było ani drogi, ani cmentarza, ani ogrodu. Na dworze szalała zamieć, w powietrzu dymił śnieg. Można by pomyśleć, że burza spostrzegła Jurę, i wiedząc, jaką budzi grozę, lubuje się wywieranym na chłopcu wrażeniem. Świstała, wyła i na wszelkie sposoby starała się przyciągnąć jego uwagę. Z nieba zwój za zwojem spływały niekończące się bele białej materii, spowijając ziemię pogrzebowym całunem. Nic na całym świecie nie mogło się jej przeciwstawić.
Pierwszą myślą Jury, kiedy zszedł z parapetu, było pragnienie ubrania się i wybiegnięcia na dwór, żeby coś zrobić. To obawiał się, że śnieg zasypie klasztorną kapustę i nikt jej nie odkopie, to znów, że w polu zasypie mamę, a ona nie będzie miała sił się temu oprzeć i odejdzie w ziemię, w głąb, jeszcze dalej od niego.
Znowu wszystko skończyło się płaczem. Zbudził się wujek, mówił coś o Chrystusie i pocieszał, a potem ziewał, podchodził do okna i stał zamyślony. Zaczęli się ubierać. Świtało.
Dopóki żyła matka, Jura nie wiedział, że ojciec dawno ich porzucił, że rozjeżdża po rozmaitych miastach Syberii i zagranicy, hula i nurza się w rozpuście, i że dawno przeputał i rozrzucił na wiatr ich milionowy majątek. Zawsze mówiono Jurze, że ojciec jest w Petersburgu czy też na jakimś jarmarku, najczęściej w Irbicie.
Potem zaś okazało się, że zawsze chorowita matka ma suchoty. Zaczęła jeździć na kuracje na południe Francji i do północnych Włoch, dokąd Jura dwa razy jej towarzyszył. W takim zamęcie i pośród ciągłych zagadek minęło dzieciństwo Jury, często pod opieką wciąż się zmieniających obcych ludzi. Przywykł do tych zmian i w tej sytuacji wiecznego chaosu nie dziwiła go nieobecność ojca.
Pamiętał z najwcześniejszego dzieciństwa, że wówczas nazwiskiem, które nosił, nazywano całe mnóstwo najróżniejszych rzeczy. Była manufaktura Żywagi, bank Żywagi, kamienice Żywagi, sposób wiązania krawata i przepinania go szpilką à la Żywago, nawet jakiś okrągły placek, rodzaj rumowej baby, nosił nazwę Żywago; był taki czas, kiedy mogłeś krzyknąć moskiewskiemu dorożkarzowi: „Do Żywagi!”, zupełnie tak, jak „gdzie diabeł mówi dobranoc”, i woźnica unosił cię w saniach za siódmą górę i rzekę. Ze wszystkich stron otaczał cię cichy park. Na obwisłych gałęziach świerków, osypując z nich szron, siadały wrony. Wokół rozlegało się ich krakanie, donośne jak trzask łamiącego się sęka. Z nowych budynków za przesieką wybiegały na drogę rasowe psy. Zapalały się tam światła. Zapadał wieczór.
Nagle wszystko to rozsypało się w gruzy. Żywagowie zubożeli.
Latem 1903 roku tarantasem zaprzężonym w parę koni Jura i wuj jechali przez pola do Duplanki, majątku fabrykanta jedwabiu i wielkiego mecenasa sztuki Kołogriwowa, do pedagoga i popularyzatora pożytecznych gałęzi wiedzy, Iwana Iwanowicza Woskobojnikowa.
Było Matki Boskiej Kazańskiej, środek żniw. Z powodu pory obiadowej, a może z uwagi na święto, w polu ani żywej duszy. Słońce paliło niedożęte łany jak niedogolone aresztanckie karki. Nad polami krążyło ptactwo. Pszenica, pochylając kłosy, prężyła się na baczność w bezwietrznym powietrzu albo, ustawiona w mendle, sterczała z dala od drogi, i kiedy się na nią długo patrzyło, przybierała wygląd poruszających się sylwetek, jak gdyby skrajem widnokręgu chodzili geometrzy i coś zapisywali.
– A te – pytał Mikołaj Nikołajewicz Pawła, robotnika i dozorcę z wydawnictwa, który siedział na koźle bokiem, zgarbiony i z nogą na nogę, chcąc podkreślić, że nie jest zawodowym woźnicą i powozi tylko przypadkiem – a te są czyje, dziedzica czy chłopskie?
– Te dziedzica – odpowiadał Paweł i zapalał papierosa – a znowuż te – po długiej pauzie, w czasie której zaciągał się głęboko, wskazywał końcem bata w drugą stronę – te ichnie. No co, pospałyście się? – pokrzykiwał co chwila na konie, na których zady i ogony zerkał z ukosa niby maszynista na manometry.
Ale konie ciągnęły jak wszystkie konie na świecie, to jest dyszlowy biegł z gorliwością właściwą jego prostej naturze, przyprzężna zaś robiła na niewtajemniczonych wrażenie patentowanego lenia, co to tylko by się wyginał jak łabędź, pląsając w takt brzęczenia dzwoneczków, które sam rozhuśtał swymi podskokami.
Mikołaj Nikołajewicz wiózł Woskobojnikowowi korektę jego książki o problemach agrarnych, którą wydawnictwo poleciło jeszcze raz przejrzeć z uwagi na wzmożoną ostatnio cenzurę.
– Burzy się naród w powiecie – mówił Mikołaj Nikołajewicz. – W gminie pańkowskiej zarżnęli kupca, marszałkowi ziemskiemu spalili stadninę. Co o tym myślisz? Co się mówi u was na wsi?
Okazało się jednak, że Paweł widzi te sprawy w jeszcze ciemniejszych barwach niż sam cenzor, który powściągał agrarne namiętności Woskobojnikowa.
– Co się mówi! Rozpuścili naród. Swawola, powiadają. Czyż to z naszym ludem tak można? Daj chłopom swobodę, to się wszyscy wymordują, jak Bóg na niebie. Pospałyście się czy co?
Była to druga podróż wuja i siostrzeńca do Duplanki. Jura myślał, że pamięta drogę, i za każdym razem, gdy pola rozbiegały się wszerz, objęte z tyłu i z przodu cienkim szlaczkiem lasu, zdawało mu się, że rozpoznaje miejsce, w którym droga powinna skręcić w prawo, a za zakrętem ukaże się i po chwili zniknie dziesięciowiorstowa panorama majątku Kołogriwowa z połyskującą w oddali rzeką i przecinającymi ją torami kolei. Za każdym razem jednak się mylił. Kończyły się jedne pola i zaczynały następne. Znowu i znowu otaczały je lasy. Te ciągłe zmiany rozległego krajobrazu budziły wzniosłe myśli. Miało się ochotę marzyć i rozmyślać o przyszłości.
Żadna z książek, które rozsławiły później Mikołaja Nikołajewicza, nie była jeszcze napisana. Ale koncepcje miał sprecyzowane. Nie wiedział tylko, jak bliski jest jego czas.
Już niedługo pośród przedstawicieli ówczesnej literatury, profesorów uniwersytetu i filozofów rewolucji miał się pojawić człowiek, który myślał na temat wszystkich nurtujących ich spraw i który, oprócz terminologii, nie miał z nimi nic wspólnego. Wszyscy oni bez wyjątku trwali przy jakimś jednym dogmacie i zadowalali się słowami i pozorami, a ojciec Mikołaj był duchownym, który miał za sobą idee Tołstoja i rewolucję, i kroczył wciąż dalej. Pragnął myśli uskrzydlonej i rzeczowej, która dążąc naprzód, torowałaby prawdziwie wyraźną drogę, coś zmieniała na lepsze, i byłaby dostrzegalna nawet dla dziecka czy nieuka jak światło błyskawicy bądź odgłos przetaczającego się gromu. Pragnął nowego.
Jura dobrze się czuł z wujem. Wuj bardzo przypominał mamę. Tak jak ona był człowiekiem swobodnej myśli, pozbawionym uprzedzeń wobec rzeczy i spraw niezwyczajnych. Posiadał, tak jak i ona, owo szlacheckie poczucie równości ze wszystkim, co żyje. Tak jak ona rozumiał wszystko od razu i potrafił wyrażać myśli w tej formie, w jakiej przychodzą do głowy w pierwszej chwili, kiedy są jeszcze żywe i nie utraciły sensu.
Jura był rad, że wuj zabrał go do Duplanki. Piękno i malowniczość tego miejsca także przypominały chłopcu mamę, która lubiła przyrodę i często zabierała go ze sobą na spacery. Prócz tego cieszył się, że znów zobaczy Nikę Dudorowa, mieszkającego u Woskobojnikowa gimnazjalistę, który na pewno Jurę lekceważył, gdyż był o dwa lata starszy, a przy powitaniu silnie szarpał rękę w dół i tak nisko pochylał głowę, że włosy spadały mu na czoło, do połowy zasłaniając twarz.
– „Żywotnym elementem problemu pauperyzacji…” – czytał Mikołaj Nikołajewicz z poprawionego maszynopisu.
– Myślę, że lepiej będzie „istotą” – mówił Iwan Iwanowicz i nanosił na korektę odpowiednią poprawkę.
Pracowali w półmroku oszklonej werandy. Oko rozróżniało poniewierające się w nieładzie konewki i narzędzia ogrodnicze. Na oparciu połamanego krzesła wisiał płaszcz przeciwdeszczowy. W kącie stały gumiaki z przyschniętym błotem i zwisającymi do podłogi cholewami.
– „Tymczasem statystyka zgonów i narodzin wskazuje…” – dyktował Mikołaj Nikołajewicz.
– Trzeba wstawić „w omawianym roku” – mówił Iwan Iwanowicz i zapisywał.
Na werandzie był lekki przeciąg. Arkusze broszury przyciśnięto kawałkami granitu, żeby nie sfrunęły.
Kiedy skończyli, Mikołaj Nikołajewicz zaczął się zbierać do domu.
– Burza nadciąga. Trzeba jechać.
– Mowy nie ma. Nie puszczę pana. Zaraz będzie herbata.
– Przed wieczorem muszę koniecznie być w mieście.
– Nie pomogą żadne wymówki. Nie chcę o tym słyszeć.
Z ogródka zalatywało dymkiem z samowara, który tłumił zapach tytoniu i heliotropu. Przenoszono tam z oficyny kajmak, jagody i serowe ciastka. Nagle okazało się, że Paweł poszedł się kąpać i zabrał nad rzekę konie. Mikołaj Nikołajewicz musiał się pogodzić z losem.
– Chodźmy na urwisko, posiedzimy na ławeczce, zanim nakryją do herbaty – zaproponował Iwan Iwanowicz.
Iwan Iwanowicz na prawach przyjaźni zajmował u bogacza Kołogriwowa dwa pokoje w oficynie rządcy. Domek ów z przytykającym doń ogródkiem leżał w tylnej, zapuszczonej części parku ze starą, półkolistą aleją wjazdową. Aleję gęsto zarastała trawa. Nie było tu teraz ruchu, wożono tylko ziemię i gruz do wąwozu, który służył za wysypisko. Kołogriwow, człowiek o postępowych poglądach, sympatyk rewolucji, obecnie wraz z żoną przebywał za granicą. W majątku mieszkały tylko jego córki Nadia i Lipa z guwernantką i niewielką liczbą służby.
Sadek rządcy był odgrodzony od całego parku, jego stawów, łączek i dworu żywopłotem z czarnej kaliny. Iwan Iwanowicz i Mikołaj Nikołajewicz obchodzili te zarośla od zewnątrz; w miarę ich posuwania się naprzód w równych odstępach czasu aż kipiało w kalinach. Trzepot skrzydeł napełniał zarośla jednostajnym szumem, jak gdyby przed idącymi wzdłuż żywopłotu płynęła rurami woda.
Szli obok oranżerii, mieszkania ogrodnika i kamiennych ruin o nieznanym pochodzeniu. Rozmawiali o nowych młodych siłach w nauce i literaturze.
– Trafiają się ludzie utalentowani – mówił Mikołaj Nikołajewicz. – Ale obecnie bardzo się rozpowszechniły różne kółka i stowarzyszenia. Wszelkie stadne formy to azyl dla beztalenci, bez względu na to, czy są zwolennikami Sołowjowa, Kanta czy Marksa. Prawdy szukają tylko samotnicy i zrywają ze wszystkimi, którzy kochają ją niedostatecznie. Czy istnieje na świecie coś, co zasługiwałoby na wierność? Takich rzeczy jest bardzo mało. Ja uważam, że trzeba być wiernym nieśmiertelności, tej drugiej, silniejszej formie życia. Trzeba zachować wierność wobec nieśmiertelności, trzeba być wiernym Chrystusowi! Ach, krzywi się pan, mój biedaku. Znowu pan nic nie rozumie.
– M-taak – mruczał Iwan Iwanowicz, cienki jak węgorz blondyn ze złośliwą bródką, która upodabniała go do Amerykanina z czasów Lincolna (co chwila chwytał ją garścią i wtykał koniec do ust). – Oczywiście nic nie mówię. Wie pan przecież, że patrzę na te sprawy zupełnie inaczej. À propos. Niech pan opowie, jak pana zwolnili od święceń. Już dawno chciałem o to zapytać. Pewnie pana potępili? Obłożyli klątwą, co?
– Dlaczego pan zmienia temat? A zresztą dobrze. Klątwą? Nie, teraz się tego nie robi. Były nieprzyjemności, do dziś są następstwa. Na przykład przez dłuższy czas nie mogę wstąpić na służbę państwową. Nie wpuszczają mnie do stolicy. Ale to wszystko głupstwa. Wróćmy do naszej rozmowy. Powiedziałem, że trzeba być wiernym Chrystusowi. Zaraz to wyjaśnię. Pan nie rozumie, że można być ateistą, można nie wiedzieć, czy Bóg istnieje, a jeżeli tak, to po co, a jednocześnie wiedzieć, że człowiek jest osadzony nie w przyrodzie, lecz w historii, i że w dzisiejszym rozumieniu historia została stworzona przez Chrystusa, że właśnie Ewangelia jest jej początkiem. A cóż to jest historia? To wytyczenie trwających przez wieki prac, poświęconych rozwiązaniu zagadki śmierci i pokonaniu jej w przyszłości. Po to odkrywa się matematyczne nieskończoności i fale elektromagnetyczne, po to pisze się symfonie. Nie sposób iść naprzód w tym kierunku bez pewnego wzlotu duszy. Odkryciom tym niezbędne jest wyposażenie duchowe. Przesłanki do tego zawarte są w Ewangelii. Oto one: po pierwsze, miłość bliźniego, ten najwyższy rodzaj żywej energii, przepełniającej serce człowieka i domagającej się ujęcia i rozprzestrzeniania, następnie zaś to główne elementy współczesnego człowieka, bez których jest on nie do pomyślenia, a mianowicie idea wolności osobistej i idea życia jako ofiary. Proszę wziąć pod uwagę, że nadal wciąż jest to absolutna nowość. Historia w tym rozumieniu w starożytności nie istniała. Tam były tylko ohydne sangwiniczne wybuchy okrutnych, pooranych ospą Kaligulów, którzy nie mieli pojęcia, jak niedołężny jest każdy ciemięzca. Tam była chełpliwa martwa wieczność brązowych pomników i marmurowych kolumn. Stulecia i pokolenia dopiero po Chrystusie odetchnęły swobodnie. Dopiero po Chrystusie zaczęto żyć dla potomności i teraz człowiek nie umiera na ulicy pod płotem, ale u siebie w historii, w toku prac poświęconych przezwyciężeniu śmierci, umiera sam oddany tej sprawie. Uf, aż się spociłem! I wszystko jak groch o ścianę!
– To metafizyka, ojczulku. Lekarze mi tego zabronili, mój żołądek tego nie trawi.
– No i Bóg z panem. Zostawmy to. Szczęściarz z pana! Wygląd – że tylko pozazdrościć! A żyje toto i nic nie czuje.
Na rzekę aż oczy bolały patrzeć. Błyszczała w słońcu, wyginając się wklęsło i wypukle niby arkusz blachy. Nagle pomarszczyła się w drobne fale. Z przeciwległego brzegu ruszył ciężki prom z końmi, furami, babami i chłopami.
– Pomyśleć, że dopiero piąta – powiedział Iwan Iwanowicz. – Widzi pan, pośpieszny z Syzrania. Przychodzi tu o piątej z minutami.
W oddali toczył się po równinie z prawej strony w lewą czyściutki żółto-granatowy pociąg, mocno zmniejszony odległością. Nagle spostrzegli, że się zatrzymał. Nad lokomotywą wzbiły się białe obłoczki pary. Po chwili dały się słyszeć alarmujące gwizdy.
– Dziwne – powiedział Woskobojnikow. – Stało się chyba coś niedobrego. Nie ma powodu, żeby się zatrzymywał na tych bagnach. Coś się stało. No, chodźmy na herbatę.
Niki nie było ani w ogrodzie, ani w domu. Jura domyślał się, że Nika chowa się przed gośćmi, bo się z nimi nudzi, i on, Jura, nie jest dla niego towarzystwem. Wuj z Iwanem Iwanowiczem poszli pracować na werandę, a pozostawiony sam sobie chłopiec włóczył się bez celu wokół domu.
Było tu prześlicznie! Co chwila rozlegał się czysty, trzynutowy poświst wilgi, a po nim następowała krótka przerwa, jak gdyby ptak wyczekiwał, aż wilgotny, fujarczany dźwięk przepoi całą okolicę. Gęsty, zabłąkany w powietrzu zapach kwiatów wisiał ciężko nad klombami, przytłoczony upałem. Jakże to przypominało Antibes i Bordigherę! Jura rozglądał się wciąż na prawo i na lewo. Nad polankami unosiło się niby halucynacja słuchowa widmo głosu mamy, Jura słyszał go w melodyjnych trelach ptaków i w brzęku pszczół. Wzdrygał się co chwila, zdawało mu się, że matka nawołuje go i dokądś wzywa.
Dotarł na skraj urwiska i zaczął schodzić w dół. Z rzadkiego, czystego lasu pokrywającego skraj parowu zszedł w rosnącą na dnie olszynę.
Panował tu wilgotny półmrok, gniły powalone drzewa, było mało kwiatów, a węźlaste łodygi skrzypu przypominały buławy i pastorały z egipskim ornamentem, jaki Jura oglądał w swym ilustrowanym Piśmie Świętym.
Zrobiło mu się bardzo smutno, zbierało się na płacz. Upadł na kolana i zalał się łzami.
– Aniele Boży, stróżu mój! – modlił się. – Utwierdź mnie na słusznej drodze i powiedz mamusi, że mi tutaj dobrze, żeby się nie martwiła. Panie Boże, jeżeli jest życie pozagrobowe, przyjm mamusię do raju, gdzie oblicza świętych i błogosławionych jaśnieją jako gwiazdy. Mamusia była taka dobra, niemożliwe, żeby grzeszyła, zmiłuj się nad nią, Boże, zrób, żeby nie cierpiała mąk. Mamusiu! – w rozdzierającej duszę tęsknocie przyzywał ją z nieba jak nowo objawioną świętą; wreszcie nie wytrzymał. Upadł na ziemię i stracił przytomność.
Niezbyt długo leżał zemdlony. Kiedy się ocknął, usłyszał, że wuj woła go z góry. Odezwał się i zaczął wstawać. Nagle przypomniał sobie, że nie pomodlił się za swego zaginionego bez wieści ojca, jak uczyła go Maria Nikołajewna.
Po omdleniu było mu jednak tak błogo, że nie chciał się rozstawać z owym uczuciem lekkości, bał się je utracić. Pomyślał więc, że nic się strasznego nie stanie, jeżeli pomodli się za ojca innym razem.
„Poczeka. Wytrzyma” – pomyślał półświadomie. Zupełnie nie pamiętał ojca.
W pociągu, w przedziale drugiej klasy, wraz ze swym ojcem, prawnikiem z Orenburga, jechał Misza Gordon, jedenastoletni chłopiec o zamyślonej buzi i wielkich czarnych oczach. Ojciec przenosił się do urzędu w Moskwie, syn do moskiewskiego gimnazjum. Matka i siostry dawno już były na miejscu, zajęte urządzaniem mieszkania.
Syn i ojciec jechali pociągiem trzeci dzień.
Za oknami, w obłokach gorącego pyłu, wybielona słońcem jak wapnem, mknęła Rosja: pola i stepy, miasta i wsie. Drogami wlokły się konne tabory. Ciężko zjeżdżały z traktu na przejazdach i patrząc z pędzącego wściekle pociągu, miało się wrażenie, że wozy stoją bez ruchu, a konie przebierają nogami w miejscu.
Na większych stacjach pasażerowie zrywali się jak oparzeni i pędem lecieli do bufetu, a zachodzące słońce zza drzew stacyjnego skweru oświetlało ich nogi i świeciło pod koła wagonów.
Działanie jednostki jest na całym świecie trzeźwo wykalkulowane, działanie masowe – nieświadome, pijane niejako wspólnym, jednoczącym je nurtem życia. Ludzie pracują, krzątają się, wprawiani w ruch mechanizmem własnych trosk. Mechanizmy nie działałyby jednak, gdyby nie kierował nimi czynnik najważniejszy – uczucie całkowitej beztroski.
Beztroska owa wypływała z poczucia wspólnoty ludzkich istnień, z przekonania o ich jakościowej wymianie, z radosnej myśli o tym, że wszystko, co się dzieje, dokonuje się nie tylko na ziemi, w której grzebie się zmarłych, ale także w miejscu, które jedni nazywają Królestwem Bożym, drudzy historią, a trzeci jeszcze jakoś inaczej.
Misza Gordon był gorzkim i smutnym wyjątkiem od tej reguły. Wszystkimi jego poczynaniami rządziło jedynie uczucie zafrasowania, którego nie łagodziła i nie uszlachetniała beztroska. Dobrze znał tę swoją dziedziczną cechę i z podejrzliwą nieufnością doszukiwał się w sobie jej oznak. Martwił się nią, ta cecha go upokarzała.
Od najmłodszych lat, jak tylko sięgał pamięcią, nie przestawał się dziwić, dlaczego, mając takie same jak inni ręce i nogi, mówiąc tym samym językiem, jest się innym niż wszyscy, a w dodatku kimś, kto mało komu się podoba, kimś nielubianym. Nie mógł zrozumieć sytuacji, w której, jeżeli jest się gorszym niż inni, nie można dołożyć starań, by się poprawić i być lepszym. Co to znaczy być Żydem? Czemu coś takiego istnieje? Jakie zadośćuczynienie czy usprawiedliwienie otrzyma się za tę bezkrwawą walkę, nieprzynoszącą nic prócz cierpień?
Kiedy pytał o to ojca, ten mówił, że Misza wychodzi ze złych założeń i że tak rozumować nie wolno, ale nie proponował w zamian nic, co by miało głębszy sens i skłoniło chłopca do pogodzenia się z losem.
Robiąc wyjątek tylko dla ojca i matki, Misza stopniowo nabrał pogardy dla dorosłych, którzy sami nawarzyli piwa i nie potrafią go wypić. Był przekonany, że gdy dorośnie, wszystko to naprawi.
Choćby i teraz: nikt by się nie odważył powiedzieć, że jego ojciec postąpił źle, rzucając się w pogoń za wariatem, który wybiegł na platformę, i że nie trzeba było zatrzymywać pociągu, kiedy szaleniec z całej siły odepchnął Grigorija Osipowicza i otworzywszy drzwi wagonu, rzucił się w pełnym biegu w dół, głową na nasyp, jak pływak skaczący z trampoliny do basenu.
Ponieważ jednak za rączkę hamulca pociągnął nie kto inny, tylko Grigorij Osipowicz, wynikło z tego, że pociąg stoi tak niesłychanie długo właśnie przez niego.
Nikt nie wiedział dokładnie, jaka jest przyczyna postoju. Jedni twierdzili, że gwałtowne hamowanie spowodowało uszkodzenie hamulców powietrznych, inni, że pociąg stoi na stromym stoku i lokomotywa bez rozpędu nie może wjechać pod górę. Jeszcze inni rozpuszczali pogłoski, że samobójca jest jakąś wybitną osobistością, toteż podróżujący wraz z nim jego opiekun prawny zażądał, by z najbliższej stacji, Kołogriwowki, wezwano świadków w celu sporządzenia protokołu. Dlatego właśnie pomocnik maszynisty właził na słup telegraficzny. Drezyna z pewnością jest już w drodze.
W wagonie zalatywało ubikacją, który to odór starano się zlikwidować za pomocą wody toaletowej, i pachniało lekko nadpsutymi pieczonymi kurami, zawiniętymi w brudny, zatłuszczony papier. Siwiejące damy z Petersburga, dzięki mieszaninie parowozowych sadz i tłustych kosmetyków zamienione w ogniste Cyganki, znów się pudrowały, ocierały chusteczkami dłonie i rozmawiały piersiowymi, skrzypiącymi głosami. Kiedy przechodziły ciasnym korytarzem obok przedziału Gordonów, otulając narzutkami kanciaste ramiona i krygując się kokieteryjnie, Miszy zdawało się, że syczą, lub, sądząc z ich zaciśniętych ust, powinny syczeć: „Ach, kto by to pomyślał, co za wrażliwość. Jacy to jesteśmy niezwykli! Jacy kulturalni! Nie mogliśmy tego znieść!”.
Zwłoki samobójcy leżały na trawie pod nasypem. Strużka zakrzepłej krwi ostrym czarnym zygzakiem przecinała czoło i oko zmarłego, jakby na zawsze wykreślając tego człowieka z grona żywych. Krew wydawała się nie krwią, która zeń wypłynęła, lecz jakimś obcym dodatkiem, kawałkiem plastra czy bryzgiem przyschniętego błota, a może mokrym brzozowym listkiem.
Otaczająca zwłoki grupka ciekawskich i współczujących wciąż się zmieniała. Z pochmurną, pozbawioną wyrazu twarzą stał nad samobójcą jego przyjaciel i sąsiad z przedziału, zażywny, wyniosły adwokat, rasowa bestia w mokrej od potu koszuli. Omdlewał z upału i wachlował się miękkim kapeluszem. Na wszystkie pytania wzruszał ramionami i nie oglądając się, cedził opryskliwie przez zęby: „To alkoholik. Czyż to tak trudno zrozumieć? Typowy rezultat białej gorączki”.
Dwa razy zbliżała się do zwłok chuda kobieta w wełnianej sukni i koronkowej chustce. Była to wdowa, matka obu maszynistów, nazwiskiem Tiwierzina, która wraz z dwiema synowymi jechała trzecią klasą za bezpłatnym służbowym biletem. Krok w krok za nią postępowały w milczeniu dwie nieśmiałe, okutane chustami kobiety, niby dwie mniszki za przeoryszą. Grupa ta budziła szacunek. Rozstępowano się przed nią.
Mąż Tiwierziny spalił się żywcem podczas katastrofy kolejowej. Kobieta zatrzymywała się o kilka kroków od trupa, tak by widzieć go poprzez tłum, i wzdychając, przeprowadzała jak gdyby porównanie. „Co komu sądzone – zdawała się mówić. – Jeden ginie z woli boskiej, a ten ot, jaki powód sobie znalazł – bogate życie i utrata rozumu”.
Wszyscy pasażerowie tkwili nad ciałem i wracali do wagonów tylko z obawy, żeby im czegoś nie ukradziono. Kiedy zeskakiwali na tory, by rozprostować kości, zerwać kwiat czy przebiec kilka kroków, wszyscy mieli wrażenie, iż miejsce to pojawiło się tylko dzięki temu, że stanął tu pociąg, i że gdyby nie ta tragedia, to ani błotnistej łąki z kępami trawy, ani szerokiej rzeki, ani ładnego domu i cerkwi na przeciwległym brzegu nie byłoby wcale na świecie.
Nawet słońce, które również zdawało się należeć tylko do tego miejsca, z wieczorną nieśmiałością oświetlało grupę na torach, zbliżając się do niej tak lękliwie, jak podeszłaby do torów, by przyjrzeć się ludziom, krowa z pasącego się w pobliżu stada.
Misza był wstrząśnięty wypadkiem i w pierwszej chwili rozpłakał się z żalu i strachu. W czasie długiej podróży zmarły kilka razy wstępował do ich przedziału i godzinami rozmawiał z ojcem Miszy. Mówił, że w atmosferze ich moralnej czystości, spokoju i zrozumienia lżej mu na duszy, i wypytywał Grigorija Osipowicza o rozmaite kruczki prawne i matactwa dotyczące weksli i darowizn, bankructw i fałszerstw.
– Ach tak? – dziwił się, słuchając wyjaśnień Gordona. – Zna pan jakieś łagodniejsze przepisy. Mój adwokat jest zupełnie innego zdania. Widzi te sprawy w ciemniejszych barwach.
Za każdym razem, gdy ów nerwowy człowiek się uspokajał, przychodził po niego z pierwszej klasy jego adwokat i sąsiad z przedziału i ciągnął go do wagonu restauracyjnego na szampana. Ów zażywny, bezczelny, gładko ogolony i wyelegantowany mecenas stał teraz nad zwłokami spokojny i obojętny. Przedtem trudno było pozbyć się wrażenia, że owo ciągłe podenerwowanie klienta jest mu w jakiś sposób na rękę.
Ojciec mówił, że ten klient to znany bogacz, poczciwiec i wartogłów, już prawie niepoczytalny. Nie krępując się obecnością chłopca, człowiek ów opowiadał o swoim synu, rówieśniku Miszy, o nieboszczce żonie, potem o drugiej rodzinie, którą też porzucił. Nagle coś sobie przypominał, bladł z przerażenia i zaczynał się jąkać i plątać.
Miszy okazywał niepojętą serdeczność, prawdopodobnie przeznaczoną dla kogoś innego. Co chwila czymś go obdarowywał, w którym to celu udawał się na stacjach węzłowych do poczekalni pierwszej klasy, gdzie były kioski z książkami, grami i miejscowymi pamiątkami.
Pił bez przerwy i skarżył się, że nie śpi już trzeci miesiąc, a kiedy choćby na moment trzeźwieje, cierpi męki, jakich normalny człowiek nie może sobie nawet wyobrazić.
Na chwilę przed śmiercią wbiegł do ich przedziału, chwycił Grigorija Osipowicza za rękę, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł, po czym wybiegł na platformę i wyskoczył z pociągu.
Misza oglądał niewielką kolekcję uralskich minerałów w drewnianej szkatułce – ostatni podarunek zmarłego. Nagle zrobiło się poruszenie. Po drugim torze do pociągu podjechała drezyna. Zeskoczył z niej śledczy w czapce z bączkiem, lekarz i dwaj policjanci. Zabrzmiały zimne, rzeczowe głosy. Zadawano pytania, coś zapisywano. Konduktorzy i policjanci niezręcznie wlekli ciało w górę nasypu, co chwila zsuwając się po piasku. Zawyła jakaś baba. Pasażerów poproszono o wejście do wagonów. Rozległ się gwizdek. Pociąg ruszył.
„Znowu ten klecha!” – gniewnie pomyślał Nika i zakręcił się po pokoju. Głosy gości zbliżały się. Odwrót był odcięty. W sypialni stały dwa łóżka, Woskobojnikowa i Niki. Niewiele myśląc, Nika wlazł pod jedno.
Słyszał, jak go szukają i wołają w innych pokojach, dziwiąc się jego zniknięciu. Potem weszli do sypialni.
– Cóż, trudno – powiedział Wiedieniapin. – Idź, Jura, pospaceruj, może kolega znajdzie się później i wtedy się pobawicie.
Panowie przez jakiś czas rozmawiali o zamieszkach studenckich w Petersburgu i Moskwie, przetrzymując Nikę ze dwadzieścia minut w jego głupiej i poniżającej kryjówce. Wreszcie wyszli na werandę. Nika cichutko otworzył okno, wyskoczył i zniknął w parku.
Był dziś jakiś nieswój, nie mógł też zasnąć poprzedniej nocy. Miał czternasty rok i znudziło mu się być dzieckiem. Nie spał całą noc i o świcie wyszedł z oficyny. Wschodziło słońce i ziemię w parku pokrywały długie, mokre od rosy, pokrętne cienie drzew. Cienie nie były czarne, lecz ciemnoszare jak przemoknięty wojłok. Zdawało się, że odurzający aromat poranka płynie właśnie od tego kładącego się na ziemi wilgotnego cienia z podłużnymi prześwitami, smukłymi niby dziewczęce palce.
Nagle srebrzysta strużka rtęci, taka sama jak krople rosy w trawie, przepłynęła o kilka kroków od Niki. Płynęła, płynęła i nie wsiąkała w ziemię. Potem gwałtownie szarpnęła się w bok i znikła. Była to żmija miedzianka. Nika wzdrygnął się.
Był dziwnym chłopcem. Rozmawiał głośno sam ze sobą, gdy był podniecony. Naśladował matkę z jej upodobaniem do wzniosłych spraw i paradoksów. „Jak dobrze jest na świecie! – pomyślał. – Ale czemu to zawsze tak boli? Oczywiście, Bóg istnieje. Ale jeżeli istnieje, to On jest mną. Więc każę jej – pomyślał, spoglądając na osikę, dygocącą od góry do dołu (jej mokre migotliwe liście wyglądały jak powycinane z blachy) – więc jej rozkażę – i w szaleńczym poczuciu własnej mocy nie szepnął, ale całym swym jestestwem, całym ciałem i krwią zapragnął i pomyślał: «Nie ruszaj się»” – i drzewo natychmiast posłusznie zastygło bez ruchu. Nika roześmiał się radośnie i co sił w nogach popędził nad rzekę do kąpieli.
Jego ojciec, terrorysta Diemientij Dudorow, był na katordze, na którą z najwyższej łaski zamieniono mu karę śmierci przez powieszenie. Jego matka, z domu gruzińska księżniczka Eristowa, była rozkapryszoną, młodą jeszcze pięknością, wiecznie czymś zafascynowaną – buntami, buntownikami, skrajnymi teoriami, znakomitymi artystami, nieszczęśliwymi pechowcami.
Ubóstwiała Nikę; jego imię Innokientij zdrabniała na różne sposoby, wymyślając masę idiotycznych spieszczeń w rodzaju Inoczka lub Noszeńka, i woziła go do Tyflisu, by się nim pochwalić przed rodziną. W Tyflisie zdumiało go najbardziej rozłożyste drzewo na dziedzińcu domu, w którym się zatrzymali. Był to jakiś nieforemny tropikalny olbrzym. Swymi liśćmi, podobnymi do słoniowych uszu, osłaniał dziedziniec przed piekącym południowym słońcem. Nika nie potrafił się pogodzić z myślą, że to drzewo jest rośliną, a nie zwierzęciem.
Groźne nazwisko ojca było dla chłopca niebezpieczne, toteż Iwan Iwanowicz za zgodą Niny Gałaktionowny zamierzał się zwrócić do monarchy z prośbą o nadanie Nice nazwiska matki.
Kiedy Nika leżał pod łóżkiem, zastanawiając się nad biegiem spraw na tym świecie, myślał między innymi także o tym. Kimże jest ten cały Woskobojnikow, żeby się tak dalece wtrącać? Już on mu pokaże!
Albo ta Nadia! Czy jeżeli ma piętnaście lat, to znaczy, że może zadzierać nosa i rozmawiać z nim jak z dzieckiem? Już on jej pokaże! „Nienawidzę jej – powtórzył w myślach kilka razy. – Zabiję ją! Wezmę do łódki i utopię”.
Mama też dobra. Wyjeżdżając, oczywiście oszukała i jego, i Woskobojnikowa. Nie jest na żadnym Kaukazie, po prostu na najbliższej stacji węzłowej skręciła na północ i teraz najspokojniej w świecie strzela razem ze studentami do policji w Petersburgu. A on musi gnić za życia w tej głupiej dziurze. Ale przechytrzy ich wszystkich. Utopi Nadię, rzuci gimnazjum i ucieknie do ojca na Syberię robić powstanie.
Przy brzegu stawu rosły gęsto lilie wodne. Łódka rozcinała tę gęstwinę z suchym szelestem. W rozerwanych zaroślach woda wzbierała jak sok arbuza w trójkątnym rozcięciu.
Chłopiec i dziewczynka zaczęli rwać lilie. Oboje chwycili tę samą łodygę, mocną i giętką niby guma. Łodyga przyciągnęła ich ku sobie. Zderzyli się głowami. Łódka ruszyła do brzegu jak szarpnięta bosakiem. Łodygi plątały się i skręcały, białe kwiaty o środkach pomarańczowych jak żółtko z krwią znikały pod powierzchnią i wynurzały się, ociekając wodą.
Nadia i Nika wciąż je zrywali, coraz bardziej przechylając łódkę i niemal leżąc obok siebie na burcie.
– Dość już mam nauki – odezwał się Nika. – Czas rozpocząć prawdziwe życie, zarabiać, ruszyć w świat.
– A ja właśnie chciałam cię poprosić, żebyś mi wytłumaczył równania kwadratowe. Jestem taka słaba z algebry, że o mało nie dostałam poprawki.
Nika wyczuł w tych słowach jakąś złośliwość. No jasne, ona go oblewa zimną wodą, przypomina mu, jaki jest jeszcze mały. Równania kwadratowe! A oni przecież jeszcze nawet nie powąchali algebry.
Nie okazując, jak bardzo jest dotknięty, zapytał z udawaną obojętnością, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak to głupio brzmi:
– Za kogo wyjdziesz za mąż, jak dorośniesz?
– O, to jeszcze tyle czasu. Pewnie za nikogo. Na razie o tym nie myślałam.
– Tylko nie wyobrażaj sobie, że mnie to obchodzi.
– No to czemu pytasz?
– Głupia jesteś.
Zaczęli się kłócić. Nika przypomniał sobie swój poranny wybuch nienawiści do kobiet. Zagroził Nadii, że jeśli nie przestanie mu dokuczać, to ją utopi.
– Tylko spróbuj – powiedziała Nadia.
Nika chwycił ją wpół, zaczęli się szamotać. Nagle stracili równowagę i wpadli do wody.
Oboje umieli pływać, ale lilie wodne oplątywały im ręce i nogi, a do dna nie mogli sięgnąć.
Wreszcie, grzęznąc w mule, wyleźli na brzeg. Woda strumieniami lała im się z butów i kieszeni. Szczególnie zmęczony był Nika.
Gdyby wydarzyło się to jeszcze całkiem niedawno, na przykład ostatniej wiosny, to w podobnej sytuacji, siedząc mokrzuteńcy po takiej przygodzie, na pewno by krzyczeli, kłócili się lub chichotali.
Teraz zaś milczeli i oddychali z trudem, przybici bezmyślnością przygody. Nadia pogrążyła się w gniewnym oburzeniu, a Nikę bolało całe ciało, jak gdyby poprzetrącano mu kijem ręce i nogi i połamano żebra.
Wreszcie Nadia cicho, tonem dorosłej osoby wycedziła: „Wariat!”, i on także po dorosłemu odpowiedział: „Przepraszam cię”.
Ruszyli pod górę w stronę domu, zostawiając za sobą mokry ślad jak dwie beczki z wodą. Droga biegła pylistym zboczem, pełnym żmij, nieopodal miejsca, w którym rano Nika zobaczył miedziankę.
Nika przypomniał sobie czarodziejski majestat nocy, świt i swoją poranną wszechmoc, kiedy siłą woli panował nad przyrodą. „Co jej teraz rozkazać?” – pomyślał. Czego pragnąłby najbardziej? Zdawało mu się, że najbardziej by chciał jeszcze raz wpaść do stawu razem z Nadią, i wiele by dał za to, by wiedzieć, czy to kiedyś nastąpi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ps 23,1. Cytaty z Pisma Świętego w przekładzie Jakuba Wujka (wszystkie przypisy tłumaczki). [wróć]
Tytuł oryginału: Doktor Żiwago
Copyright © Giangiacomo Feltrinelli Editore, 1957
First published as Il Dottor Živago in November 1957 by Giangiacomo Feltrinelli Editore, Milan, Italy
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Translation copyright © Ewa Rojewska-Olejarczuk, 2016
Redaktor tego wydania: Katarzyna Raźniewska
Wydawca dołożył wszelkich możliwych starań w celu odnalezienia wszystkich właścicieli praw autorskich do przekładów wierszy.
W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Doktor Żywago, wyd. VII, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-918-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer