Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Nagle wikłacz uwikłał się w walkę z kolczastymi pnączami i liśćmi z zatrutym śluzem. Horror po horrorze! Esk biegł przed siebie, prosto w objęcia drzewa, a drzewo w tym czasie zajęte było akcją zewnętrzną. Wikłacze, jak większość roślin, nie były zbyt bystre. Kiedy raz wystrzeliły macki do łapania, walczyły o łup bez względu na naturę tego, co usiłowały schwytać.
Ścieżka wiodła prosto do ogromnego drewnianego pyska drzewa, które teraz krzywiło się od wysiłku myślenia. Ponad nim był sęk, na którym osadzone było gigantyczne oko. Wiedział, że zwykłe wikłacze nie miały oczu. To nie była roślina. To był zły sen! Esk przystanął, mając nadzieję, że oko go nie szpieguje.
[opis okładkowy]
X tom cyklu Xanth
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DOLINA
Kopaczy
W serii
XANTH
ukazały się:
Zaklęcie dla CameleonŹródła magiiZamek RoognaPrzesmyk CentauraOgrze, ogrzeNocna mara
Smok na piedestaleOkrutne kłamstwoZakochany golem
PIERS ANTHONY
DOLINA KOPACZY
PrzełożyłaNela Szurek
DOM WYDAWNICZY REBISPOZNAŃ 1994
Tytuł oryginału
Vale of the Vole
Copyright © 1987 by Piers Anthony JacobTranslation copyright © by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1994
Ilustracja na okładceMike Posen
Opracowanie graficzneMaciej Rutkowski
Redaktor seriiZdobysław Parczyński
Wydanie I
ISBN 83-7120-136-2
Dom Wydawniczy REBISul. Marcelińska 18, 60-801 Poznańtel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91
DRUK I OPRAWA
Zakłady Graficzne w Gdańsku fax (058) 32-58-43
Powieść tę dedykuję
siostrzenicom i bratankom,
których wcześniej zaniedbywałem:
Erinowi i KarolinieJenifer i PaulowiLeigh i Dawidowi
SPIS TREŚCI
Metria
Chex
Polney
Tajemnica
Ivy
Centaur
Brama
Świdrowiec
Hipnotykwa
Cheiron
Ogr
Świdrzaki
Sny
Elementy
Potwory
Rój
Nie zawsze łatwo jest być synem ogra i nimfy. Czasami ogr rozwala rzeczy — ot tak, dla zabawy — albo jedną ręką wyciska sok z kamienia i w ogóle robi zamieszanie. Czasami nimfa bywa pusto-głowa albo ciska złym humorem. Dlatego właśnie Esk wynalazł sobie tę przytulną kryjówkę, o której nikt inny nie wiedział. Jeśli tylko w domu robiło się nie do wytrzymania, przychodził tutaj, żeby się zrelaksować i odprężyć. Kochał rodziców, ale tutaj odkrywał zalety samotności.
Zatrzymał się, żeby rzucić okiem wokoło, i uważnie nadsłuchiwał. Nie chciał, żeby jakiekolwiek stworzenie Xanth, oswojone czy dzikie, zobaczyło, jak tu wchodzi, wtedy bowiem to miejsce nie będzie już żadnym sekretem. A wcześniej czy później rodzina dowie się o tym i straci zaciszne schronienie.
Kryjówka znajdowała się w pustym pniu martwego drzewa beczkowca piwnego. Miał szczęście: przebywał w pobliżu w miesiącu Aw-Ghost1, kiedy drzewa beczkowe oddają ducha, jeżeli chcą. Widział odejście tego ducha.
— Aw, Ghost!2 — wykrzyknął z klasyczną ogrową manierą, co zaklęło drzewo do tego stopnia, że mógł przejąć pusty pień bez zbędnego zamieszania. W grubym pniu wyciął drzwi przylegające tak szczelnie, że nie było ich widać z zewnątrz. Porobił też otworki, żeby unoszące się jeszcze opary piwa mogły wywietrzeć. Jego matka, Tandy, nigdy by nie zrozumiała, dlaczego wraca do domu, cuchnąc piwem! Potem wymościł dno pnia sianem i zniósł poduchy z pobliskiego krzewu poduszkowego, a na ścianach wyrzeźbił dekoracyjne ornamenty. Zrobił to perfekcyjnie. Był dumny z siebie. Żałował jedynie, że nie może pochwalić się swoim osiągnięciem z powodu konieczności zachowania sekretu.
Całość prezentowała się doskonale. Wbił paznokcie w szczelinę i pociągnął drzwi, aż się otworzyły. Były to małe drzwi o nieregularnym kształcie, więc ich obrys nie był wyraźny. Pochylił się, żeby wejść, i ostrożnie zamknął je za sobą. Wszedł na podłogę i opadł na gniazdo wymoszczone z poduszek.
— Auć!
Esk podskoczył.
— Kto to powiedział? — zapytał.
— Zabierz ze mnie swojego tłustego muła — dobiegł go głos spod spodu.
Spojrzał w tym kierunku, ale zobaczył jedynie poduszki.
— Moje tłuste co?
— Twojego tłustego osła3! — warknął głos. — Kucyka, konia, bałwana, cokolwiek. Spadaj!
Esk złapał w końcu przebłysk słowa, którego poszukiwał. Szybko rozrzucił poduszki.
— Gdzie jesteś?
Na środku poduszki uformował się zarys ust.
— Tutaj, ty idioto. A o czym myślałeś, gdy na mojej twarzy umieściłeś taką wielką część swojego ciała?
— Cóż, ja...
— Nie szkodzi. Po prostu nie rób tego więcej, bałwanie.
— Ale od poduszek oczekuje się, że...
— Ach tak? Czy kiedykolwiek pytałeś poduszki o zdanie na ten temat?
— Więc, właściwie, nie, ale...
— Tu cię mam, imbecylu! A teraz wynoś się i pozwól mi spać!
Esk wyniósł się. Kiedy skierował się ku domowi, zastanowił się nad tym, jak to się stało, że mógł rozmawiać z poduszką. Znał tylko jedną osobę, która potrafiła rozmawiać z przedmiotami. Był to król Xanth, Dor. Ponieważ powszechnie było wiadomo, że talenty się nie powtarzają, z wyjątkiem przypadku demoniaków, oznaczało to, że Esk nie mógł go posiadać. Poza tym on miał już talent: protestowanie. Jego matka mawiała niekiedy, że protestuje za często, ale nie zaprzeczała, że jest to magia.
Nie był najmądrzejszą osobą, będąc ćwierćogrem, ale nigdy nie zostawiał nie rozwiązanego problemu, będąc półczłowiekiem. I zazwyczaj był w stanie jakoś umiejscowić ten problem, jakkolwiek nie do końca. Nie była to jego magia, lecz magia poduchy. Musiał, nie zdając sobie z tego sprawy, zerwać jakąś szczególną poduszkę, taką, która była ożywiona. Teraz powinien zanieść ją z powrotem do poduszkowego krzaku i wymienić na inną, a jego problem się rozwiąże.
Uspokojony, maszerował dalej w kierunku domu, zapominając o problemie, który sprowadził go do kryjówki. Zbliżając się do domu, poczuł pyszny zapach czerwonego bulionu. Oznaczało to, że jego ojciec, Smash, odrzucił pozory, iż jest w pełni ogrem, i poświęcił się przygotowaniu pożywienia. Smash właściwie był tylko półogrem, ponieważ od tej strony dziadkami Eska byli ogr Crunch i aktorka z demoniaków. Kiedy jednak Smash stawał się ogrowaty, nikt nie potrafił odróżnić go od pełnego ogra. Rozrastał się wtedy horrendalnie, aż spodnie na nim pękały w szwach. Tandy jednak, będąc z gatunku nimf, wołała Smasha jako mężczyznę, jakim zazwyczaj się wydawał.
Esk z własnej woli nie bywał ogrem, ale kiedy za bardzo się wściekał albo był wystarczająco zdesperowany — mógł znaleźć w sobie jego siły. Nigdy nie trwało to długo, ale przecież nie musiało. Jedno uderzenie pięści z siłą ogra potrafiło rozbić w pył twarde klonowo-cukrowe drzewo. Jednocześnie w normalnych warunkach był niezdarny w działaniu, lecz kiedy naprawdę musiał, potrafił być przez chwilę bardzo sprawny. Odziedziczył to po swojej babce demoniaczce. Przez większość czasu przeważało jego ludzkie dziedzictwo, ponieważ po obojgu rodzicach zachował część ludzkiej natury. Był całkiem zwyczajną osobą o szarych oczach i niemożliwie brązowych włosach, ale naprawdę nie miał wyboru. Wydawało się oczywiste, że nie jest mu przeznaczona jakakolwiek sława. Zamartwianie się tym było jednak bez sensu: czekał na niego czerwony bulion!
Dwa dni później znudzony Esk powrócił do swojej kryjówki. Wszedł i posprawdzał poduchy. Wszystkie wyglądały normalnie.
— Która z was jest tą żywą? — dopytywał się, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Wzruszył ramionami. Wziął całą stertę poduszek, zaniósł je do poduszkowego krzewu i bezceremonialnie cisnął obok. Potem zerwał kilka nowych. Musiał jednak zrobić to dokładnie, żeby się nie pobrudziły i nie zestarzały. Zaniósł je do swojego drzewa i wrzucił do środka.
Zawahał się, potem rozłożył się na nich. Wręcz przeciwnie do tego, co powiedziała żywa poduszka, jego pośladki nie były tłuste. Wspominając to, żałował, iż nie sprostował wypowiedzi poduszki w tej kwestii. Zawsze jednak wymyślał mądre odpowiedzi o wiele za późno. To też było częścią jego dziedzictwa: ani ogry, ani nimfy nie są znane z bystrego umysłu.
Zgłodniał, wyciągnął więc szarlotkę, którą zerwał jakiś czas temu. Była to szarlotka czuła, a one zawsze najlepiej smakują, kiedy są odpowiednio przyprawione. Ta przybrana była rozmoczonymi rodzynkami i miała skorupkę przypominającą lukier, podczas gdy całość wydawała się bardzo sypka. Zdecydowanie nadawała się do skonsumowania.
Podniósł ją do ust, a kiedy jego zęby zagłębiły się w niej, szarlotka wybuchnęła mu w twarz. Rodzynki wyskoczyły i trafiły go w oczy, a lukier wbił się w wargi.
— Zabieraj stąd swoje paskudne kocisko! — krzyknęła szarlotka.
— Moje paskudne co? — zapytał wstrząśnięty Esk.
— Twojego paskudnego kocura, kota, starą kocicę, kocurzycę.
— Och, masz na myśli mojego brzydkiego kota? — dopytywał się, pojmując, o co chodzi.
— Twoje brzydkie cokolwiek — zgodziła się szarlotka, formując szerokie usta. — Czy ty wiesz, co usiłowałaś zrobić, ogrowa gębo?
— Ogrowa gębo? — powtórzył Esk, doceniając komplement. Wtedy zrozumiał, że szarlotka prawdopodobnie nie to miała na myśli. — Usiłowałem...
— Och tak, usiłowałeś! Więc nie rób tego więcej!
— Ale...
— Nigdy nie pytałeś szarlotki, czy chce być przeżuta, prawda?
— Ależ to jest czuła szarlotka! To oznacza, że jest do zjedzenia!
— Wydumana historyjka. A teraz zabieraj stąd swoją tępą mordę, żebym mogła odpocząć.
— Posłuchaj, szarlotkowa gębo, to jest moja kryjówka! — powiedział Esk, czując, że zaczyna się w nim gotować. — Wyrzuciłem właśnie pewną nieznośną poduchę i zrobię to samo z tobą! Z pewnością nie jesteś bardzo czuła!
— Spróbuj tylko wyrzucić to ciasto, a pożałujesz, ty fasolo!
To wystarczyło. Esk zaniósł szarlotkę do drzwi, otworzył je i cisnął placek z całej siły do lasu. Potem ułożył się do drzemki na poduszkach.
Dzień był umiarkowanie chłodny. Prawdziwe ogry kochały zimną pogodę, Esk nie. Buszował po kryjówce, aż znalazł podarty, stary koc i nakrył się nim. Koc skręcił się i owinął wokół jego stóp. Potem zacisnął się na nogach Eska i wspinał wyżej, dusząc go coraz bardziej.
— Hej! — wykrzyknął Esk.
— Hej, mów do siebie, ty krowi móżdżku! — powiedział koc, formując usta na swojej powierzchni, ale nie zaprzestał ściskania.
Eskowi zaczęło być niewygodnie. Skoncentrował się i gwałtownym pchnięciem rozwarł nogi. Wróciła mu siła ogra. Koc rozerwał się, a następnie zamglił, uniósł się w górę i zawisł przed Eskiem.
— Słuchaj, gnojowy łbie — powiedziały usta — teraz naprawdę zrobię coś, czego pożałujesz!
Złość ogra uderzyła Eskowi do głowy. Złapał koc obydwoma rękami.
— Jeszcze zobaczymy, utkana gębo!
Mówiąc to, rozdarł go na dwie części. Kawałki znowu się zamgliły. Cały koc rozpływał się. Tym razem uformował się na kształt demonicy.
— Jesteś silniejszy, niż wyglądasz, robaczkowy mózgu. Jak długo potrafisz mi się przeciwstawiać?
— Jaki mózgu? — zapytał Esk, znowu zmieszany.
— Pchli móżdżku, mrówczy móżdżku, pluskwi móżdżku.
— Aa, chodzi obałwana!
— Coś w tym rodzaju. Dlaczego nie odpowiadasz na pytanie? Esk w końcu zrozumiał.
— Poducha i szarlotka — one wszystkie były tobą! Przyjęłaś ich postać!
— Oczywiście, że tak, geniuszu — potwierdziła. — Próbowałam łagodnie pozbyć się ciebie. Ale koniec z panną Nice Gal4. Zamierzam skręcić z ciebie precel i nakarmić nim smoka.
W swojej naturalnej postaci miała ramiona i ręce, które teraz wyciągały się ku niemu.
— Smoki nie jedzą precli — powiedział, pojmując, że wpadł w tarapaty. Demony (albo demonice) były znane z nieludzkiej siły i z tego, że nie miały sumienia. Potrafiły przenikać przez twarde ściany. Gdyby wcześniej zdał sobie sprawę z tego, w co się pakuje, zostawiłby ją w spokoju. Teraz było już za późno.
— Przerobię cię na konfitury — zapowiedziała groźnie. — Może przebaczą mi za stulecie lub dwa.
Zbliżyła się i zacisnęła ręce na szyi Eska. To jednak pobudziło jego siłę. Wbrew powszechnej opinii, ogry naprawdę nie lubiły być skręcane w precle, choć robiły to innym. Esk złapał ją za nadgarstki i oderwał od swojej szyi.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Jestem demonica Metria — odparła, ponownie zamieniając się w mgłę. Ręce znowu zmaterializowały się wokół jego szyi, a jego własne dłonie pozostały puste. — Zdrobniale DeMetria. A kim ty jesteś?
Esk znowu złapał ją za kostki i znowu oderwał od szyi.
— Jestem ogr Esk i nie zamierzam pozwolić, żebyś mnie udusiła.
— To ty tak myślisz, śmiertelniku — powiedziała.
Ponownie rozwiała się we mgle i zaraz potem wróciła do cielesnej postaci. Tym razem w rękach trzymała cienką linkę. Zarzuciła mu ją przez głowę i zacisnęła wokół szyi.
— Nie uda ci się z tego wydostać.
— Nie?! — sapnął ze złością Esk.
Teraz ona wyglądała na przestraszoną.
— Nie! — Poluzowała zaciśniętą linkę.
Esk zacisnął pięść i walnął ją w twarz. Cios był mocny, ale jej głowa po prostu odgięła się do tyłu razem z szyją, jakby była na zawiasach, i wróciła na swoje miejsce, kiedy cofnął rękę. Demonica wyglądała na lekko zdenerwowaną.
— Nie — powtórzył. — Oprotestuję to.
— Cóż, może i nie. Przypuszczam, że zabicie ciebie byłoby nonsensem. Twoje ciało zasmrodziłoby tylko tę okolicę, a nie chce mi się odciągnąć go na tyle daleko, żeby smród nie przeszkadzał. — Linka rozpuściła się w mgiełkę i połączyła z jej ramionami. W oczywisty sposób była częścią jej substancji.
— To ja zamierzam cię stąd wyrzucić! — powiedział Esk. Aspekt jego ogrowej natury wciąż był aktywny.
— Chciałabym zobaczyć, jak będziesz próbował, mundańska gębo.
Mundańska gębo! Jej zniewagi wywierały coraz większy skutek. Podtrzymywały aspekt natury ogra.
— Spróbuję!
Spróbował. Złapał ją i zwalił z nóg. Ciało miała człekopodobne, nagie i zmysłowe, teraz mocno przyciśnięte do jego ciała. Było to nowe doświadczenie.
— Więc? — powiedziała, śmiejąc się. — Nie zdawałam sobie sprawy, że chcesz być przyjazny. Pozwól, że ściągnę z ciebie ubranie.
Puścił ją.
— Właśnie, że się wyniesiesz! — krzyknął niezadowolony.
— Zapomnij o tym, juniorze. Znalazłam to miejsce i ono jest moje.
— Ja je zrobiłem i jest moje! — sprzeciwił się.
Uniosła jedną brew.
— Ty zrobiłeś beczkowca piwnego?
— Nie, nie to, ale ja przerobiłem go, kiedy oddawał swojego ducha. To niemal to samo.
— Cóż, ono mi się podoba, ale ty mi się nie podobasz, więc zamierzam pozbyć się ciebie.
— Nie.
Milczała, przypatrując mu się.
— Ach, to jest twoja magia, prawda? Kiedy mówisz „nie”, powstrzymujesz istotę od zrobienia tego, co zamierzała. Oto dlaczego zmieniłam swój zamiar, wbrew najgłębszemu przekonaniu.
— Tak.
Jego talent nie dorównywał talentowi maga, ale okazywał się pożyteczny, kiedy go potrzebował.
— Będzie więc lepiej, jak nie wypowiem więcej gróźb, bo ty po prostu powiesz im „nie” — ciągnęła dalej. — Ale założę się, że twój talent nie obejmuje wszystkiego. Nie możesz powiedzieć „nie” na całą kategorię rzeczy, które mogłabym spróbować zrobić, żeby cię wyrzucić, ale potrafisz mówić to wobec pojedynczej czynności, której próbuję.
Tak. Pojmowała to z przerażającą szybkością. Widać było, że nie miała ani kropli ogrowej krwi wśród swoich przodków.
— Muszę więc poszukać sposobu, żebyś zechciał odejść — dokończyła. — Nie mogę zaszkodzić ci bezpośrednio, ale ty też nie możesz mi zaszkodzić, więc teraz jesteśmy na równi.
— Dlaczego tu jesteś? — zapytał z żalem w głosie.
— Ponieważ tam, skąd przybywam, robi się zbyt denerwująco — powiedziała. — Tam są ogłuszające buczki, rozumiesz?
— Co takiego?
— To nie ma znaczenia. Większość śmiertelników nie może ich słyszeć. One jednak doprowadzają demony do szaleństwa. Ostatnio jest naprawdę coraz gorzej, mimo że zrobiliśmy tam, w Dolinie Kopaczy, wszystko, by wytępić ogłuszające buczki. Mam tego dosyć, więc przeniosłam się tutaj, gdzie będzie mi wygodnie, gdy urządzę się po swojemu.
— Ależ ty próbujesz zagarnąć miejsce, w którym mi jest wygodnie, bo urządziłem je po swojemu! — zaprotestował.
— Więc wnieś skargę.
— Co?
— To jest mundańskie określenie. Znaczy: „Co zamierzasz z tym zrobić”, cuchnący nosie?
— Nie rozumiem. Czy Skarga to dziewczyna?
Zaśmiała się, aż całe jej ciało zatrzęsło się od chichotu.
— Myślę, że utknęliśmy tutaj razem, juniorze. Możemy to wykorzystać jak najlepiej. Może nawet zdołamy się polubić. Chyba trzeba pójść na ustępstwa. Chodź, a wprowadzę cię w tajniki demonicznego seksu.
Przysunęła się do niego.
— Nie! — krzyknął.
Zatrzymała się.
— Znowu ta twoja magia! Zrozum, tym razem naprawdę nie zamierzałam wyrządzić ci krzywdy. Potrafię być bardzo czuła, jeśli chcę. Pozwól, że ci zademonstruję.
— Nie.
Teraz się jej bał jak nigdy wcześniej i wstydził się tego strachu. Nie dlatego, że mogła użyć pretekstu, by się do niego zbliżyć i znowu spróbować go udusić. A ponieważ się bał, ona rzeczywiście mogła sprawić, że to mu się spodoba. Nie ufał demonstracji.
Oszacowała go spojrzeniem.
— Ile masz lat, Esk?
— Szesnaście.
— A ja sto szesnaście, ale kto by je liczył? Zgodnie z normami śmiertelnymi masz dosyć lat, a ja według norm nieśmiertelnych jestem wystarczająco młoda. Dlaczego nie pozwolisz mi wykupić tej kryjówki od ciebie i zapłacić doświadczeniem? Mogę ci szczegółowo pokazać, o co chodzi, żebyś nigdy nie musiał czuć się niezręcznie wobec śmiertelnej dziewczyny.
Esk mocno ją odepchnął, rzucił się do drzwi i pognał w kierunku domu. Dopiero kiedy znalazł się dość daleko od swojej kryjówki, zadał sobie pytanie — dlaczego? Czy bał się, że ona wprawi go w jeszcze gorsze zakłopotanie, niż mógł przypuszczać? Czy uważał, że to, co mu oferowała, jest takie złe? Ale czy jest złe? Nie był pewien.
Pomyślał, że zapyta o to rodziców. Wtedy jednak będzie musiał im powiedzieć o swojej kryjówce, a tego nie chciał. Podejrzewał również, że oni po prostu nie zrozumieliby. Matka nigdy nie mówiła wiele na ten temat, ale wiedział, że kiedyś demon czynił jej awanse i była tym przerażona. Mógł odgadnąć, jak zareaguje na wiadomość, że demonica zaleca się do jej syna. Mogła nawet rzucić w niego złym humorem, a to boli. Ojciec kochał te złe humory. Przypominały mu klapsy ogra. Jednak klaps ogra mógł przekrzywić rosnące drzewko albo pokryć siecią pęknięć skałę.
Zachował więc milczenie. Może Metria znudzi się jego kryjówką i odejdzie. Demony mimo wszystko znane są ze swojej niestałości.
Kilka dni później znowu zaryzykował pójście do kryjówki. Wszedł ostrożnie do środka. Nie było śladu po demonicy, ale wiedział, że równie dobrze mogła się ukrywać. Czas pokaże, czy naprawdę odeszła.
Usiadł na poduszkach, ale nie rozległ się żaden krzyk. Potrząsnął kocem — żadnego protestu. Znalazł kawałek placka z czerwonymi jagodami i zjadł go bez przeszkód.
Zadziwiające, jak szybko wróciła nuda. Jego przygoda z Metrią miała jedną zaletę: była interesująca nie tylko z jednego powodu. Teraz, kiedy było za późno, zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, odrzucając jej ofertę. Mogła zapewnić mu fenomenalne doświadczenie.
Wykopał swoje kamyczki do gry. Ich kolekcja służyła mu w przeszłości do zabijania nudnych godzin. Były różnokolorowe. Wymyślił sobie grę polegającą na wyciąganiu ich po jednym z torby i układaniu wzorów na podłodze. Każdy kamyk musiał być położony obok kamyka w takim samym kolorze, żeby utworzyć linię lub łuk. Celem było otoczenie jednego koloru innym. Zdarzało się, że wyciągał kilka czerwonych kamieni pod rząd. Czerwone posuwały się naprzód przeciwko białym; wtedy białe mogły zrobić kilka ruchów i uzyskać przewagę. Niebieskie, zielone i popielate także walczyły ze sobą. Czasami kolory sprzymierzały się, działając wspólnie przeciw pozostałym. Ta gra stawała się dość ekscytująca, kiedy ożywiał osobowości kolorów w swoim umyśle. Mogły układać się w dość skomplikowane wzory.
Wyciągnął pierwszy kamyk. Połyskiwał czerwienią. Ustawił go na podłodze i zaczął grę.
— Hej, kretynku, co ty robisz? — zapytał kamień.
Złapał go, wrzucił do torby i mocno zacisnął zamknięcie, próbując nie wypuścić go ze środka. Ale dym przesączył się przez materiał i zawirował przed nim; wkrótce pojawiła się Metria.
— Myślałam, że się poddałeś i zostawiłeś mi kryjówkę — stwierdziła.
— Myślałem, że ty się poddałaś — odparował.
— Demony nigdy się nie poddają, jeżeli tego nie chcą. Słuchaj, ja naprawdę chcę tego miejsca. Nie możemy się dogadać?
— Nie. — Wtedy jednak ta głupia ciekawość zawładnęła nim. — Dlaczego tak bardzo upierasz się przy tym miejscu, zamiast po prostu zamienić się w ptaka i zamieszkać na gałęzi, czy coś w tym rodzaju?
— To miejsce jest odosobnione i wygodne, poza tym inne stworzenia nie wiedzą o nim. My, demony, musimy spędzać większość czasu w materialnej postaci, a najłatwiej to robić podczas snu, zatem dobre prywatne miejsce jest cenne.
— Myślałem, że demony nie muszą spać.
— Nie musimy spać, śmiertelniku, ale możemy spać, kiedy zdecydujemy, i często to robimy. To jest doskonałe miejsce do spania, więc sądzę, że muszę je mieć.
— Tak, ale ja nie sądzę, że pozwolę ci na to.
Odęła wargi.
— Próbowałam zrobić to w miły sposób, Esk. Był to pewien wysiłek. Przypuśćmy, że podaruję ci dwa wielkie doświadczenia...
— Dwa?
— Seks i śmierć.
— Już próbowałaś mnie zabić!
— Mam na myśli co innego. Ty możesz mnie zabić, po tym jak mnie zabawisz.
— Demonów nie można zabić.
Stwierdził jednak, że jest zaintrygowany.
— Nie możemy umrzeć, ale potrafimy nadzwyczaj realistycznie naśladować umieranie. Możesz mnie dusić, a ja zakrztuszę się i poczerwienieję, a oczy wyjdą mi na wierzch i będę broniła się coraz słabiej, aż w końcu obwisnę i przestanę oddychać, a ciało zacznie się oziębiać. Będzie tak, jakbyś udusił żywą kobietę.
— Uff — jęknął Esk z niesmakiem.
— Więc czego ty chcesz? Trzech wielkich doświadczeń? Wymień swoją głupią cenę.
Kusiło go, aby zapytać o trzecie doświadczenie, ale pomyślał, że prawdopodobnie podobałoby mu się niewiele bardziej od drugiego.
— Nie.
— Jestem nawet skłonna dorzucić ci pierwsze za darmo — powiedziała. — Wtedy w pełni będziesz mógł docenić to, co oferuję. Mogę przyjąć każdą postać, jaką sobie życzysz, żeby było interesująco. Czy istnieje jakaś śmiertelna dziewczyna, z którą chciałbyś...
— Nie!
— Nie bądź taki zacofany. — Westchnęła, aż zafalowały jej wspaniałe piersi, i pochyliła się ku niemu.
— Trzy razy powiedziałem: nie — zrzędził Esk. — Dlaczego nie przestaniesz?
— Ponieważ niczego nie robię, tylko cię przekonuję — odparła. — A ty chcesz być przekonywany, prawda Esk?
Bał się, że każda odpowiedź będzie kłamstwem. Wymknął się z kryjówki, wstydząc się sam siebie. Musi pozbyć się demonicy, zanim jej uda się go zdeprawować!
Trzymał się od niej z daleka przez pełne dziesięć dni. Czuł się jednak wytrącony z równowagi, nie mając możliwości korzystania z kryjówki. Zrozumiał, że oddał ją bez walki. Musi tam pójść i dokuczyć jej, aż sobie pójdzie, zamiast pozwalać, by ona jemu to zrobiła.
Wziął się w garść i ruszył do drzewa beczkowca piwnego. Dookoła było cicho, tak samo w środku, ale wiedział, że nie jest to pewne potwierdzenie jej nieobecności. Usiadł na poduszkach, potrząsnął kocem, odgryzł kawałek sera, wyrzucił kolorowe kamienie na podłogę i poszturchiwał wszystko, co wpadło mu w ręce. Czy to możliwe, że tym razem odeszła? Może tylko zaczaiła się gdzieś, czekając, aż się zrelaksuje, zanim pojawi się z jakąś nową propozycją? Jak wielu takim propozycjom potrafi się oprzeć, zanim ulegnie pokusie? Ilu pokusom chciał się opierać?
Ona już go zdeprawowała, choć nawet jeszcze nie spróbowała!
Jeżeli nie ujawni się, wtedy kryjówka jest jego, nawet gdyby tu była. A jeśli już zawsze będzie obserwowała, co on tutaj robi? Czy jest możliwe, żeby w takich warunkach się zrelaksował? Musi mieć pewność, że odeszła definitywnie, a nie jest po prostu gdzieś na zewnątrz i wyrządza komuś szkody.
Usłyszał jakiś słaby odgłos w oddali. Wstrzymał oddech, nasłuchując.
— Esk! Esk!
To był głos jego matki! Szukała go, wołała po imieniu. Jeżeli nie pokaże się szybko, gotowa odkryć jego kryjówkę!
Wygramolił się z drzewa i pobiegł do niej. Nie wprost, ale klucząc, żeby nie zdradzić lokalizacji sekretnego miejsca.
— O co chodzi, mamo? — zawołał, kiedy ustalił, skąd dochodzi głos.
Tandy odwróciła się do niego. Zachowała wiele z figury nimfy, a teraz miała łagodne kształty kobiety. Znowu było to zepsucie spowodowane przez demonicę. Jak mógł pozwolić sobie na zauważenie czegoś takiego u własnej matki?
— Och, Esk — powiedziała matka. — Musisz natychmiast wracać do domu! To straszne!
Sparaliżował go nagły strach.
— Co jest straszne?
— Twój ojciec... Jakiś ogr go pobił, tak myślę, i...
Strach zamienił się w przerażenie.
— Jest ranny?
— Może nie przeżyć godziny! Musisz przynieść mu uzdrawiający eliksir, zanim będzie za późno!
— Wiem, gdzie jest źródło! — krzyknął. — Pójdę i przyniosę!
Wziął od niej małą butelkę i pobiegł przez las, a serce biło mu mocno. Jego ojciec umiera! Dobiegł do źródła, szybko zanurzył butelkę i zaczerpnął uzdrawiającej wody. Niezwłocznie ruszył z powrotem do domu. Wpadł do środka.
— Gdzie on jest?! — krzyknął, dysząc ciężko.
Tandy odwróciła się od stołu, gdzie przygotowywała zbywającą zupę.
— Gdzie jest kto, kochanie? — zapytała łagodnie.
— Ojciec! Ogr Smash! Mam eliksir!
Smash wyłonił się z drugiego pokoju. Był w ludzkiej postaci.
— Wołałeś mnie, synku?
Esk powiódł spojrzeniem od jednego do drugiego rodzica.
— Ty, ty nie jesteś ranny?!
Tandy zmarszczyła brwi.
— Skąd ci przyszło do głowy, że twój ojciec jest ranny, Esk?
— Ale przecież tam w lesie mówiłaś, że...
— Nie wychodziłam z domu przez całe popołudnie, kochanie — powiedziała z dezaprobatą.
Oczywiście, to była prawda. Matka nigdy nie przerywała przyrządzania zbywającej zupy, z wyjątkiem straszliwego zagrożenia, a wydawało się, że nie istnieje nawet najmniejsze niebezpieczeństwo. Jak mógł pomyśleć...
Wtedy zrozumiał. Metria! Potrafiła imitować wszystko i każdego! Udawała jego matkę, a on dał się nabrać.
— Ja... sądzę, że miałem sen — przyznał zawstydzony. — Myślałem, że ojciec jest ranny, więc przyniosłem trochę eliksiru.
— To bardzo miło z twojej strony, kochanie — powiedziała Tandy i znów zajęła się zupą.
— Ale zachowaj eliksir — wtrącił Smash. — Nigdy nie wiadomo, kiedy coś takiego może się przydać.
— Aha, z pewnością — przyznał Esk, szukając czegoś do zatkania buteleczki.
Buteleczka jednak rozwiała się w dym, a eliksir wylał na podłogę. Co za głupiec z niego!
Następnego dnia wrócił do kryjówki.
— Metria! — wrzasnął. — Pokaż się, przeklęta demonico!
Pojawiła się.
— Naprawdę wierzyłam, że zmienisz zdanie — powiedziała. — Nigdy wcześniej nie mówiłeś mi takich komplementów.
— Przez ciebie myślałem, że ojciec jest umierający! — oskarżył ją.
— Oczywiście, Esk. Jeżeli jeden sposób nie skutkuje, próbuję innego. Jak inaczej mogę uzyskać tutaj spokój?
— To znaczy, że zamierzasz dalej tak postępować? Sprawiać, żebym myślał, iż rodzice mają kłopoty?
— Ależ nie, Esk! Jest oczywiste, że to też nie poskutkowało, ponieważ znowu tu jesteś.
Nie wierzył temu.
— Zatem, co?
— Będę musiała rzeczywiście coś zrobić twoim rodzicom, żebyś nie miał czasu na sprawianie mi kłopotów.
Zrozumienie tego zajęło mu tylko chwilę, mimo że w jednej czwartej pochodził od ogra.
— Nie!
— To jest nieodwołalne, Esk. Wiesz, że nie uda ci się niczego wymusić. Dostanę twoich rodziców w ten czy inny sposób, w swoim czasie. Nie możesz obserwować ich obojga jednocześnie.
Skoczył na nią. Zaczęła się dematerializować, potem zestaliła się jeszcze raz. Zamiast zniknąć, wyszła mu na spotkanie, otaczając go ramionami.
— Ale nadal pragnę się z tobą targować o kryjówkę i gotowa jestem nawet podarować ci darmową próbkę, jeżeli...
Siła jego skoku odrzuciła ich do przodu i wylądowali razem na poduszkach. Metria owinęła nogami jego ciało, a rękami objęła go za głowę, przyciągając do pocałunku.
— Naprawdę jestem bardziej niż rozsądna, jak na mój gatunek — wyszeptała przy jego policzku. — Wszystko, czego pragnę, to pozostać sama w mojej kryjówce.
— Mojej kryjówce! — sapnął ze złością.
— Za którą proponuję ci wspaniałą zapłatę — powiedziała. — Większość mężczyzn umiałaby wykorzystać taką szansę, nie mówiąc o ciele. A teraz pozwól, że ściągnę z ciebie to ubranie.
Wyszarpnął się z jej objęć.
— Nie!
Westchnęła.
— Cóż, nikt nie może powiedzieć, że nie próbowałam. Nie mam naprawdę nic przeciwko twoim staruszkom, ponieważ oni nawet nie wiedzą o kryjówce. Ale jeżeli to ma doprowadzić do...
— Nie! Ja... ja zostawię cię w spokoju! A ty zostaw ich w spokoju!
— Jak to miło z twojej strony, Esk — powiedziała. — Stajesz się rozsądny. Będę zadowolona, pozostawiając was wszystkich w spokoju tak długo, jak długo nie będziesz tu przychodził.
Esk wstał, rozejrzał się wokoło i wyszedł. Wiedział, że przegrał, i to go drażniło, ale wydawało się, że nie ma innego sposobu.
Czy mógł jej zaufać i uwierzyć, że zostawi rodziców w spokoju? Im więcej o tym myślał, tym bardziej przestawał w to wierzyć. Demonica może się zorientować, że bardziej lubi dom niż drzewo, i zdecyduje się i tak działać przeciwko jego rodzinie. Demony nie mają sumienia. To stanowiło o ich wielkiej sile i słabości.
Musiał pozbyć się Metrii. Tylko wtedy może być całkowicie pewny, że jego rodzina jest bezpieczna. Ale jak? Za każdym razem, kiedy usiłował ją usunąć, ona próbowała go uwieść. Co gorsze — była bliższa zwycięstwa niż on. Gdzie może znaleźć odpowiedź?
Nagle zrozumiał gdzie. Pójdzie zapytać Dobrego Maga Humfreya! Humfrey wie wszystko, a za roczną służbę u niego uzyska odpowiedź na każde pytanie. Była to wysoka cena, ale warto było ją zapłacić, aby uratować rodzinę przed demonicą.
Podjęcie tej decyzji sprawiło, że Esk poczuł się lepiej. Jutro wyruszy w podróż do zamku Dobrego Maga.
Tandy oczywiście nie chciała zgodzić się, żeby poszedł, a on nie mógł jej powiedzieć, że robi to, aby ochronić ją i Smasha, i ich dom. Musiał wytłumaczyć to w jakiś inny sposób. Powiedział, że nadszedł czas, aby miał swoje Ogrowe Brawo do Wędrówki (chodziło oczywiście o słowo „prawo”, ale ogry nigdy nie były staranne w wymowie) i wykonał jakiś potężny akt zniszczenia, żeby stać się dorosłym. Dlatego chciał pójść do Dobrego Maga po radę. Smash zaaprobował to z entuzjazmem, więc Tandy naprawdę nie mogła się sprzeciwić. W pewnym sensie była to prawda. To był czas, żeby sprawdził sam siebie i rzeczywiście potrzebował rady. Jeżeli zaś chodzi o wielki akt zniszczenia, który planował, to uległ on odwróceniu. Obecnie chciał mu zapobiec, pozbywając się Metrii, zanim wyrządzi komuś krzywdę. Miał nadzieję, że nie naciągnął faktów zbyt mocno.
— Ale Dobry Mag żąda rocznej służby za każdą odpowiedź! — zaprotestowała Tandy. — Wiem, ponieważ odsłużyłam rok, kiedy...
— Ja przybyłem i cię obroniłem — przypomniał jej Smash.
To zakończyło dyskusję. Nie mogła stwierdzić, że Dobry Mag źle się jej przysłużył. Rzeczywiście rozwiązał jej problem, zapewniając towarzysza potrafiącego przeciwstawić się demonowi, który ją prześladował.
A jakiego towarzystwa ja potrzebuję, żeby przeciwstawić się Metrii? — zastanawiał się Esk.
Naprawdę potrzebował zaklęcia, żeby zmusić ją do odejścia i trzymania się z dala, a nie odpowiedzi na pytanie. Poprosi na samym początku o to, żeby mógł wygnać ją natychmiast. Potem odsłuży swój rok, spokojny, że nad jego rodziną nie wisi żadna groźba.
Wędrował teraz na zachód przez gęste zarośla, wystrojony w szarą koszulę i szare spodnie, przy których upierała się jego matka, bo ich kolor podkreślał barwę jego oczu. Tego rodzaju rzeczy są ważne dla matek. Szukał jednej z magicznych dróg, które prowadziły do zamku Dobrego Maga. Były zaczarowane, by chronić wszystkich podróżników, więc wyprawa powinna być dość łatwa. Tutaj, blisko domu, znał wszystkie zakamarki, łatwo mu więc omijać pułapki, ale kiedy znajdzie się na obcym terenie, chce być na takiej magicznej ścieżce. Nawet pomniejsze niedogodności, jak przeklęte rzepy, mogą być złe, jeżeli ktoś nieświadomie wejdzie na ich pole. Główne zagrożenia, takie jak duże smoki — cóż, tych lepiej unikać.
Znalazł jakąś ścieżkę, ale nie ufał jej, ponieważ była zbyt wygodna. Z całą pewnością prowadziła do wikłacza. Jakiś pełnej krwi ogr mógł nią pomaszerować, będąc za głupi, żeby dostrzec różnice. Lecz Esk był tylko w ćwierci ogrem i to zmuszało go do roztropności. Zrezygnował więc z tej ścieżki i w rezultacie popełnił gafę, pakując się na poletko przeklętych rzepów.
— A niech cię licho weźmie! — krzyknął, kiedy jeden przyczepił mu się do nogi.
Rzep się zawahał, potem odpadł. Jego zaklęcie było zbyt łagodne. Fatalnie, że nie miał w sobie ani jednej kropli krwi harpii. Potrafiły one przeklinać tak ohydnie, że nawet roślinność w pobliżu ich brudnych ciał spalała się. Przeklęte rzepy nigdy nie sprawiały kłopotów harpiom.
Ukłuły go następne trzy rzepy.
— Idź, wskocz sobie do jeziora! — krzyknął i jeden odpadł, ale niechętnie. — Twój rodzic to chwast! — Następny dał spokój. — Niech cię smok upiecze! — i trzeci go puścił.
Jego problemem było to, że nigdy nie nauczył się skutecznie przeklinać. Tandy, będąca delikatnym stworzeniem, nie stanowiła w tym względzie odpowiedniego wzoru do naśladowania. Smash nie był zbyt wymowny; kiedy się zdenerwował, stawał się po prostu ogrem i rozwalał to, co sprawiało mu kłopoty. Esk wiedział, że zaniedbano jego edukację w tej dziedzinie, było jednak już za późno, żeby cokolwiek z tym zrobić.
Następne dwa rzepy wczepiły mu się w kostki. Trudno je było dosięgnąć, ponieważ przy schylaniu plecak podjeżdżał mu do góry. Usiadł więc. Niestety, niżej było więcej rzepów i to, co demonica określiła jego mułem, wylądowało na nich.
— ©£$%n0J! — wrzasnął, podskakując do góry. Rzepy odleciały od niego, jak bzyczące świdrzaki, pozostawiając za sobą małe odrzutowe ślady.
Esk patrzył za nimi. Nie zdawał sobie sprawy, że zna tego rodzaju język! Oczywiście, ukłuły go mocno we wstydliwe miejsce, więc zareagował odruchowo.
Jednakże...
Usiłował przywołać w pamięci to, co powiedział, ale nie potrafił. Widocznie zarówno jego siła ogra, jak i działanie na sposób demoniaka pojawiały się tylko w ekstremalnych sytuacjach. Fatalnie.
Podjął dalszą wędrówkę. Wreszcie napotkał obiecującą ścieżkę. Nie prowadziła do wikłacza czy legowiska smoka, więc wyglądała na właściwą. Nie wiedział, jak stwierdzić, czy jest zaczarowana. Założył jednak, że jest zaklęta, ponieważ nie pojawiły się na niej wrogie stworzenia.
Zatrzymał się na lunch. Tandy przygotowała mu jego ulubione kanapki z borówkami i porażający placek. Zęby doznawały przyjemnego wstrząsu, kiedy ugryzienie placka powodowało przepływ prądu. Kanapki były wspaniale zimne, ponieważ borówki zebrano wówczas, kiedy błękitniały z zimna, w miesiącu FeBlueberry5, i zachowały do teraz swój mroźny charakter. Tandy miała szczególny dar do przyrządzania jedzenia. Mówiła, że nauczyła się tego podczas służby u Dobrego Maga.
Być może on też nabędzie pożytecznych umiejętności podczas rocznej służby. Z tego, co ludzie mówią, wynikało, że służba, której wymaga Mag, nie jest ciężka i zazwyczaj bywa dla służącego dobroczynna w skutkach, choć w nieprzewidziany sposób. Potwory, które przychodziły z pytaniami, służyły jako strażnicy, a Tandy służyła kiedyś jako gosposia. Ogr Smash odsłużył ten rok wyprawą, podróżując z Tandy i chroniąc ją przed niebezpieczeństwami. Esk chętnie zgodziłby się na alternatywną służbę w towarzystwie jakiejś młodej kobiety, podobnej pod pewnymi względami do jego matki.
To jednak przypomniało mu Metrię, która ofiarowała mu o wiele za dużo towarzystwa. Nadal się zastanawiał, dlaczego tak zdecydowanie odrzucił jej propozycję. Nie dlatego, że naprawdę cenił swoją kryjówkę, bo przecież mógł sobie przysposobić drugą taką w innym rejonie lasu. Prawdopodobnie stało się tak, ponieważ po prostu nie był gotowy na tego typu doświadczenia, które mu oferowała. Przynajmniej nie z dziewczyną, która była tak cyniczna w tych sprawach. Jakaś prawdziwa dziewczyna, z prawdziwymi uczuciami i wrażliwością, zainteresowana nim — to mogło być nadzwyczaj interesujące. Ale wiekowe, nieludzkie stworzenie uczyniło z tego jedynie element przetargowy — a to było przerażające. Mogła go z łatwością w to wciągnąć, potem zmienić się w harpię albo w coś innego i śmiać się, aż odpadłaby jej demoniczna głowa. Nie ufał jej.
Być może to właśnie był klucz: zaufanie. Demonom nie można było ufać, gdyż nie miały duszy — każdy o tym wiedział. Jedynym właściwym sposobem obchodzenia się z demonem było trzymanie się od niego z daleka, ponieważ nie można było przewidzieć, jakie będzie jego kolejne posunięcie. Metria próbowała go zabić, potem skusić; teraz straszyła jego rodzinę, a to tylko potwierdzało słuszność opinii o demonach. Esk miał nadzieję, że dotrze do zamku Dobrego Maga na tyle szybko, by zdążyć wszystko uporządkować.
Dokończył lunch i ruszył w dalszą drogę. Nie wiedział, jak daleko jest do zamku Maga, ale nie sądził, żeby było bardzo daleko. Oczywiście, słabo orientował się w geografii Xanth. Jego rodzina żyła w sercu Xanth, na południowym wschodzie było Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych, na wschodzie Jezioro Lamentów, a na północy Wielka Rozpadlina. Pozostawał jedynie kierunek zachodni — tam był Dobry Mag, a za nim Zamek Roogna, gdzie mieszkał Król Dor. Król był przyjacielem ogra Smasha, ale dawno się nie widzieli. Krążyły wieści, że Król ma jedno albo dwoje dzieci i oswojonego smoka.
Przed nim rozległ się jakiś hałas. Esk przystanął i nasłuchiwał. Odgłosy przypominały małego smoka, ale nie mógł to być on, ponieważ hałas dobiegał ze ścieżki. Ale kto inny mógł tak łomotać i syczeć? Teraz poczuł dym, a to również oznaczało smoka. Istniały różnorodne odmiany smoków. Przystosowane do życia na lądzie, w wodzie i powietrzu, niektóre ziejące ogniem, inne parowe, a jeszcze inne dymne. Naraz pożałował, że nie jest uzbrojony; dysponował tylko laską.
Stworzenie pokazało się w zasięgu wzroku — i był to smok, mały brązowy smok-palacz z jasnymi łapami i ciemnymi od dymu zębami. Nie była to najgorsza z odmian smoków, ale każda z nich była kłopotliwa, ponieważ wszystkie smoki były brutalne i zazwyczaj głodne. Co ten robił na magicznej ścieżce?
Esk nie miał czasu na rozważania, ponieważ potwór nacierał na niego z otwartą paszczą. Uniósł laskę, ale wobec smoka, choć był raczej małym osobnikiem, wyglądała krucho. Smok jednym chap-nięciem mógł rozłupać kij na dwoje. Esk myślał, żeby dać susa w bok, ale wzdłuż ścieżki rosły przeklęte rzepy.
Smok szedł prosto na niego, ziejąc dymem. Masą dorównywał Eskowi i był wystarczająco duży, by zagrozić kruchemu ciału człowieka. Szczęki miał duże, a zęby jak małe sztylety.
Te szczęki i zęby celowały w niego.
— Nie! — krzyknął Esk.
Pysk smoka przesunął się w bok i szczęki chapnęły powietrze. Zadymione oczy patrzyły ze zdziwieniem. Stwór zastanawiał się, jak mógł chybić tak łatwego celu. Przemieścił się i przygotował do następnego kłapnięcia.
— Nie!
Znowu chybił. Wściekły kłąb dymu wyleciał z paszczy smoka. Skąpany w dymie Esk zaczął kaszleć. Wachlował się rękami, żeby rozwiać dym, ale ten przywarł do jego ubrania. Teraz będzie cuchnął jak palacz!
Smok, powolny w wysnuwaniu wniosków, zrobił trzecią próbę. Otworzył szeroko szczęki.
— Nie! — powtórzył Esk, pakując mu kij w paszczę.
Szczęki pozostały otwarte. Nie mogły się zacisnąć na lasce z powodu magii Eska. Potwór, niezadowolony, cofnął się. Kiedy to zrobił, udało mu się zamknąć paszczę.
Smok zastanawiał się. Podczas gdy myśl o tym, że mógłby jeszcze raz spróbować, zaczęła przenikać przez nieco gęstą substancję jego głowy, Esk znów powiedział „nie”.
Tym razem myśl sama się sprzeciwiła. Mały smok poczuł się niedobrze i ruszył ścieżką przed siebie, rezygnując z tej szczególnej ofiary.
Esk podjął swoją wędrówkę zaniepokojony. Jeżeli ta ścieżka była zaklęta przeciwko drapieżnikom, dlaczego znalazł się na niej smok? Jeżeli nie była zaklęta, to która była tą właściwą? Nie chciał iść niewłaściwą drogą. Na dodatek ta była jedyną, którą znalazł. Jeżeli była zła, to dokąd prowadziła?
Westchnął. Pójdzie nią dalej. Możliwe, że była nie zaklętą odnogą i w końcu zejdzie się z tą zaczarowaną. Jeżeli nie — cóż, wtedy będzie musiał rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu tej właściwej.
Dzień zaczął zanikać, a ścieżka dalej nie łączyła się z inną. Zakręcała wokół wzniesień, okrążała duże drzewa, przecinała strumyki, jakby było to celowe. Z pewnością ciągnęła się zbyt daleko, żeby mogła to być fałszywa ścieżka!
Wtem pojawił się następny mały smok. Naturalnie, rzucił się na Eska.
— Nie — powiedział stanowczo Esk kilka razy.
Smok w końcu zrezygnował i dymiąc ruszył dalej.
Dwa smoki! Jeden mógł być przypadkiem, ale dwa podobnego rodzaju? Zaklęcie definitywnie zawiodło!
Wniosek był jeden: zaklęcie może naprawdę istniało, ale miało w sobie jakieś przerwy, więc niektórym stworzeniom udawało się przez nie wśliznąć, co mogło oznaczać, że mimo wszystko była to ścieżka właściwa.
Kiedy jednak nadciągnął wieczór, Esk zmartwił się. Jeżeli nawet był na właściwej ścieżce, smoki też na niej były. Jak tu położyć się i zasnąć, jeżeli w pobliżu są smoki? Mógł powiedzieć im „nie” tylko wtedy, kiedy czuwał. Jeśli smok chapnie go w nocy, będzie mógł krzyknąć „nie” i powstrzymać go, ale wcześniej zostanie zraniony. Jeżeli stwór ugryzie go wystarczająco mocno, zanim się zbudzi, może umrzeć. Nawet małego smoka nie można ignorować.
Doszedł do wniosku, że nie może sobie pozwolić na sen, dopóki nie będzie pewien, że jest bezpieczny.
Wtem usłyszał przed sobą jakieś poruszenie.
— Odejdź! A kysz! A kysz! Wynoś się!
Głos był kobiecy.
Pobiegł w jego kierunku. Szybko odkrył nie kobietę, a centaura-klacz, bezradnie trzepoczącą skrzydłami i trzymającą w rękach drewnianą pałkę. Zaatakował ją mały smok i z dala trzymała go jedynie ta pałka. Smok oczywiście wiedział, że taka broń nie wystarczy na długo. Wydmuchiwał kłęby dymu, w miarę jak rozpalał się jego wewnętrzny ogień.
Esk chwycił za własny kij.
— Wynoś się stąd! — wrzasnął na smoka.
Zdumione stworzenie okręciło się wokół własnej osi, żeby stanąć przed nim. Dym znikł na chwilę, gdyż smok wstrzymał oddech. Potem zdecydowawszy, że to może być jego rywal, wypuścił dym z groźnym rykiem i skoczył na Eska.
— Nie!
Szczęki kłapnęły w powietrzu, smok, wściekły, wylądował za Eskiem. Zaczął się wycofywać.
— Nie — powtórzył Esk, a smok odszedł, za głupi, żeby zrozumieć, że to nie była jego decyzja.
— Dziękuję ci, podróżniku — powiedziała klacz. — Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby...
— No jasne — przerwał Esk, przypatrując się jej uważnie.
Miała szare oczy, brązową grzywę i szare skrzydła, pasujące do jej oczu. Nosiła mały plecaczek i kołczan z przewieszonym na ukos mocnym łukiem. Z kołczana sterczało kilka strzał. Widać smok podszedł ją tak nagle, że nie zdążyła naciągnąć łuku. Głowę miała nieco wyżej niż Esk, a to dlatego, że ludzka część centaura zaczynała się powyżej końskiej. Jej ramiona za to były węższe od jego ramion.
Dotarło to do niego z opóźnieniem. Skrzydła?
— Nie gap się na mnie, jakbym była cudakiem! — krzyknęła.
— Ja, hm, po prostu nigdy nie widziałem... To jest...
— Mój ojciec jest hipogryfem — wyjaśniła. — Po nim odziedziczyłam skrzydła.
— A tak, oczywiście — powiedział. — Ale dlaczego po prostu nie odfrunęłaś?
Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Esk, zupełnie zbity z tropu, stanął na jednej nodze, a potem na drugiej, nie wiedząc, co zrobić.
Po chwili jej nastrój nieco się poprawił.
— Nie potrafię fruwać! — powiedziała zrozpaczona. — Te skrzydła nie wystarczają do uniesienia się w powietrze.
— Och, przepraszam — rzekł zawstydzony.
— W każdym razie dziękuję ci za uratowanie mnie przed smokiem. Nie spodziewałam się czegoś takiego tutaj. Tę ścieżkę uważa się za bezpieczną.
— Ja też tak sądziłem — przyznał Esk. — To jest trzeci mały smok-palacz, którego na niej widzę.
Odrzuciła do tyłu włosy podobne do włosów kobiety. Głęboki oddech podkreślił jej biust, również przypominający kobiecy, tylko wydatniejszy. Centaury oczywiście nie noszą ubrań. Uważają to za ludzką skłonność do sztuczności.
— Cześć! — powiedziała pogodnie. — Jestem Chex.
— Ja jestem Esk.
— Czy zauważyłeś, że pasujemy do siebie?
— Oczy i włosy — zgodził się. I skrzydła, dodał w myślach; pasowały kolorystycznie do jego ubrania. I w pewnej mierze były podobnej faktury.
— Moim ojcem jest hipogryf Xap, a matką centaurzyca Chem.
— Moim ojcem jest ogr Smash, a matką nimfa Tandy.
— Więc ty też jesteś mieszańcem! — wykrzyknęła uszczęśliwiona.
— W ćwierci ogrem, w ćwierci nimfem, a w połowie człowiekiem — potwierdził. — Ludzka część jest w połowie demoniakiem. Idę zobaczyć się z Dobrym Magiem.
— Tak jak i ja! Co za zbieg okoliczności!
— Więc idziemy tą samą drogą.
— Tylko, że jedno z nas musi podążać w złym kierunku.
— Ja mieszkam na wschód od jego zamku, idę więc na zachód — powiedział Esk.
— A ja mieszkam na zachód od niego, więc idę na wschód.
Stali dalej, zastanawiając się.
— Może był jakiś zakręt i jedno z nas go nie zauważyło? .— odezwał się Esk po chwili.
— Pewnie tak było — zgodziła się Chex. — Podróżowałam bardzo szybko. Mogłam przegalopować obok niego.
— Ja posuwałem się wolno. Nie sądzę, żebym coś przeoczył.
— Zatem chodźmy na zachód — powiedziała. — I patrzmy na boki.
— Dobrze sobie radzisz — zauważył.
Ruszyli na zachód. Esk szedł przy przedniej części jej ciała, było im więc trochę ciasno na ścieżce. Nie widzieli jednak lepszego sposobu.
— Zmęczyła mnie ta samotna podróż — wyznała. — Ten smok... W jaki sposób udało ci się tak łatwo go pozbyć? Ja nie mogłam sobie z nim poradzić.
— Powiedziałem mu tylko „nie”. Mój talent to protestowanie. Efekt nie trwa długo, ale smoki nie są zbyt mądre, więc działa to wystarczająco.
— Szkoda, że nie mam talentu — powiedziała. — Kiedyś nie oczekiwało się po centaurach posiadania magii, ale teraz dopuszcza się ją u młodszych. Moja matka potrafi tworzyć mapy; może sporządzić mapę obojętnie czego. Powiedziała mi, jak dojść do zamku Dobrego Maga. Trudno sobie wyobrazić, że mogła się pomylić.
— Geografia się zmienia — stwierdził. — Wikłacze bez przerwy robią nowe ścieżki, kiedy stare stają się już za bardzo znane. A strumienie zmieniają bieg, kiedy ich łożyska wypełnią się kamieniami. Ta ścieżka musiała się zmienić od czasu, kiedy twoja matka sporządzała mapę.
— Zapewne tak — zgodziła się.
— A ty prawdopodobnie masz talent, tylko jeszcze się nie ujawnił.
— Ty też świetnie dajesz sobie radę — zauważyła z uśmiechem, z którym było jej bardzo do twarzy.
— Myślę, że ja też jestem zmęczony samotną wędrówką.
Śmiali się razem. Esk zrozumiał z ukłuciem żalu, że o wiele łatwiej było mu zwracać się do tej klaczki niż do prawdziwej dziewczyny. Może dlatego, że po związku pomiędzy człowiekiem a centaurem nie oczekiwało się wiele.
Zbliżała się noc.
— Chyba powinniśmy zatrzymać się na kolację i poszukać miejsca do spania — powiedziała Chex. — Myślisz, że pojawią się jeszcze jakieś smoki?
Esk myślał o tym samym. Bolały go nogi.
— Bałem się pozwolić sobie na sen. Teraz możemy czuwać na zmianę.
— Tak! — zgodziła się chętnie.
Przetrząsnęli okolicę, szukając owoców, a potem uzgodnili warty. Chex będzie czuwała, aż stanie się śpiąca, wtedy go zbudzi. Zapewniała, że nie zaśnie. Niektóre centaury sypiały na stojąco, ale pod nią nogi się uginały, i wtedy się budziła.
Esk poszedł w krzaki za naturalną potrzebą. Chex uważała tę skromność za zabawną. Zebrał trochę liści i położył się przy ścieżce. Chociaż był zmęczony, nie chciało mu się jeszcze spać.
— Czy idziesz do Dobrego Maga dowiedzieć się, jaki jest twój talent? — zapytał.
Zamachnęła się ogonem, jakby odganiała muchę.
— Nie. Obawiam się, że będę musiała odsłużyć rok za wiedzę, której nie posiadam. Mój problem jest bardziej, hm... wstydliwy.
— Nie chciałem, żebyś wyjawiała swoją tajemnicę.
— W porządku. Mogę ci to powiedzieć. Nie jesteś centaurem.
— Nie jestem centaurem — zgodził się.
— Chcę się nauczyć fruwać.
— Oczywiście! Powinienem był odgadnąć. Wiesz, twoje skrzydła nie wyglądają na tak duże, jak u dużych ptaków — powiedział. — Nie jestem pewien, czy one uniosą cię w powietrzu, nawet jeżeli będą pracowały doskonale. To znaczy, uważam, że mogą unieść mniejsze stworzenie, ale nie centaura.
— To oczywiste — potwierdziła dość chłodno. — Ćwiczyłam machanie nimi przez całe miesiące, rozwijając mięśnie klatki piersiowej, i jak widzisz wypełniły się, ale nadal nie mogę unieść się w powietrze.
Esk był zbyt zażenowany, żeby powiedzieć, iż wziął jej muskuły za piersi, i to raczej dobrze rozwinięte. Centaury tylko czasami nosiły uprząż albo ochronę przed gorącem czy zimnem i nigdy nie ukrywały swoich seksualnych atrybutów. Piersi żeńskich centaurów były, według ludzkich standardów, imponujące. Być może dlatego, że musiały dostarczać odpowiednie ilości mleka dla potomstwa, którego masa kilkakrotnie przekraczała wagę ludzkich niemowląt. Chex nie wyglądała na starszą, niż była, ale jej piersi można było uważać za bardziej rozwinięte niż u jakiejkolwiek ludzkiej kobiety. Oczywiście, dał się zwieść pozorom.
— Chciałem powiedzieć — odezwał się jakoś nieśmiało — że możliwe jest, iż twoim talentem jest latanie i że twoje muskuły i skrzydła stanowią jedynie jego małą część, a jego główną częścią jest magia.
— Jeżeli tak jest, to dlaczego nie potrafię fruwać?
— Dlatego, że machasz skrzydłami, zamiast wykorzystywać swoją magię. Zatem to nie może działać.
— Ale jak mam uruchomić tę magię? — zapytała naiwnie. — Pomyślałam o tym i próbowałam wypracować wolę latania, ale nic się nie wydarzyło.
— Nie wiem. Myślę, że masz rację: musisz zapytać Dobrego Maga. Może będzie mógł podać ci jakieś zaklęcie, które zadziała.
— Mam taką nadzieję — powiedziała. — A dlaczego ty chcesz się z nim zobaczyć?
— Muszę wiedzieć, w jaki sposób pozbyć się demonicy, która zagraża mojej rodzinie.
Opowiedział jej o wszystkim, z wyjątkiem miłosnych propozycji Metrii. Ta sprawa była zbyt wstydliwa.
— Jestem zdumiona, że nie usiłowała kusić cię seksualnie — powiedziała Chex. — Ludzcy mężczyźni są znani ze słabej odporności na tego typu prowokacje, a demony nie mają skrupułów.
Poczuł, że czerwieni się w ciemności.
— No właśnie...
— Aa, prawda! Wy, ludzie, jesteście wrażliwi na tym punkcie, nieprawdaż? Jakie to niezwykłe!
— Niezwykłe — zgodził się.
Potem, nie chcąc dłużej dyskutować nad tą kwestią, zamknął oczy. W chwilę później już spał.
Zbudziła go w głębokiej ciemności.
— Esk! Esk! — szeptała ponaglająco.
Upłynęło parę sekund, zanim zorientował się, gdzie jest.
— O tak, moja kolej na wartę.
— Nie. Myślę, że zbliża się smok.
W jednej chwili rozbudził się całkowicie.
— Gdzie?
— Przed nami. Czuję dym. Po moim poprzednim doświadczeniu jestem bardziej wrażliwa na takie sygnały.
Teraz Esk poczuł go również.
— Oczywiście, to smok! Szkoda, że nie mogę go zobaczyć. Wtedy wiedziałbym, kiedy powiedzieć mu „nie”.
— Użyj swojego kija — zasugerowała. — Ja też użyję swego.
— Ale nie mogę uderzyć smoka, jeżeli go nie widzę!
— Miałam na myśli użycie kijów do wymacania smoka. Trzymaj go przed sobą, a potem...
— Masz rację.
Podniósł kij i wycelował w kierunku, skąd dochodziła woń dymu.
Nasłuchiwali. Rozdrażniony smok zbliżał się. Czy Esk dobrze wycelował swój kij? Wydawało się, że potwór jest bardzo blisko. Woń dymu była mocna. Jeżeli czekał za długo i zostanie pożarty, zanim...
— Nie! — krzyknął.
Sapanie ustało.
— Jest jeszcze dość daleko — zamruczała z dezaprobatą Chex. — Czy twój protest działa na odległość?
— Nie — powiedział Esk zmartwiony.
Smok prawdopodobnie zatrzymał się na dźwięk jego głosu. Teraz wiedział dokładnie, gdzie jest. Ryczał i gotował się do skoku.
— NIE! — krzyknął ponownie Esk. — NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE!
Smok wycofał się. Słyszeli drapanie pazurów na ścieżce.
— Jedno z tych „nie” musiało trafić — powiedziała Chex.
— Mhm — zgodził się zmieszany. Wiedział, że wpadł w panikę i niemal zrobił z siebie głupca. Znowu.
— Cieszę się, że jesteś tutaj — wyznała. — Nie potrafiłabym go przegonić w nocy, a może również i za dnia. Musiałabym uciekać, a sama ciemność kryje w sobie różne niebezpieczeństwa.
— Teraz ja będę czuwać — powiedział, woląc zmienić temat.
— Jak sobie życzysz.
Usłyszał lekki łomot, kiedy układał się na ścieżce. Zastanawiał się, w jakiej pozycji śpią centaury. Czy leżą płasko na ziemi, czy pozostają w pozycji pionowej? Ale nie ośmielił się zapytać.
Okazało się, że Chex trzymała straż przez większą część nocy. Teraz niebo zaczynało się rozjaśniać i zbliżał się świt. Kiedy nadszedł, żadne przypuszczenie Eska nie potwierdziło się. Ludzki tułów Chex nie był ani wyprostowany, ani nie leżał płasko. Był w połowie odchylony do tyłu ku końskiej części ciała, ponad złożonymi skrzydłami. Centaurzyca ramionami oplotła tułów poniżej piersi. Brązowe włosy zmieszały się całkowicie z jej grzywą. Miała rację, pomyślał. Odcień jej włosów odpowiadał dokładnie jego własnym, jakby byli rodzeństwem. Czy mogło istnieć rodzeństwo z różnych gatunków? Może nie bezpośrednie, ale jeżeli urodzili się w tym samym czasie, kiedy dla rodzących się zamawiano brązowe włosy i szare oczy... Cóż, magia wszystko mogła. W każdym razie Chex była bardzo ładna.
Promień słońca przedarł się przez szczelinę w listowiu i dotknął jej twarzy. Chex zbudziła się i zamrugała.
— O, to już rano! — krzyknęła.
Uniosła najpierw górną część, a potem resztę ciała.
— Pozwól, że oddam mocz, i możemy ruszać.
Stanęła po drugiej stronie ścieżki, rozszerzyła tylne nogi i zrobiła to. Esk był wstrząśnięty. Wiedział, że takie rzeczy nie są ważne dla centaurów i że powinien po prostu przyjąć jej zachowanie bez reakcji. Czuł jednak, że za chwilę z zażenowania obleje się czerwienią. Wtem zaświtała mu pewna myśl.
— Ja też — powiedział i szybko udał się za gęsty krzak, gdzie mógł się załatwić.
Miał nadzieję, że Chex pomyśli, iż to z powodu jego zdumiewającej ludzkiej skromności. To była prawda, ale głównym powodem była chęć ukrycia zaczerwienionej twarzy.
— Naprawdę powinieneś zrobić coś z tą twoją słabością — uczyniła niewinną uwagę, kiedy zrywała placek z pobliskiego drzewa.
Jej piersi znajdowały się teraz na wysokości oczu Eska.
Nie odpowiedział, gdyż nie był całkiem pewien, którą jego słabość miała na myśli. Podejrzewał jednak, że miała rację. Postanowił spełniać fizjologiczne czynności w zasięgu jej wzroku, bez czerwienienia się. Mimo wszystko, każda kultura miała własne normy, a teraz nie był wśród ludzi. Z całą pewnością nigdy nie chciał, by przyłapano go gapiącego się na coś, czego nie powinien zauważyć.
Wręczyła mu placek i sięgnęła po następny.
— Dziękuję ci — powiedział, wbijając wzrok w placek.
Nawet nie zauważył, jaki on był, po prostu odgryzł kawałek i przeżuł.
Powędrowali dalej i po godzinie doszli do skrzyżowania.
— To jest to! — krzyknęła uszczęśliwiona Chex. Wcale nie wydawała się skonsternowana wobec tego dowodu poprzedniego przeoczenia. — Ścieżka, której nie zauważyłam!
— Ale tutaj są dwie — wskazał Esk. — Którą powinniśmy wybrać: tę biegnącą na północ czy tę na południe?
— To zależy od tego, czy ścieżka, którą idziemy, biegnie na północ czy południe od zamku Dobrego Maga.
— Wiem, że Rozpadlina jest na północy, ale nie orientuję się, jak daleko stąd — powiedział Esk. — Być może, jeżeli wiedzie tam północna ścieżka...
— Wtedy południowa prowadzi do zamku — dokończyła.
— Więc spróbujmy południowej. Jeżeli okaże się niewłaściwa, cóż, wtedy po prostu pójdziemy na północ. To nie może być daleko.
Skierowali się na południe. Drzewa były tu większe. Rzucały na całą ścieżkę ponury cień. Potem stały się niższe, przepuszczając słoneczne, gorące promienie.
— Mam nadzieję, że wkrótce znajdziemy wodę — powiedziała Chex. — Pocę się.
Esk nie zdawał sobie dotychczas sprawy z tego, że wszystkie kobiety się pocą. Brązowa sierść Chex aż błyszczała.
— Może powachlujesz się skrzydłami? — zasugerował.
— Nigdy na to nie wpadłam — przyznała się. — I tak muszę je ćwiczyć. — Rozłożyła skrzydła i poruszyła nimi, wytwarzając powiew, który odczuł na własnej skórze. — Tak. O wiele lepiej. Dziękuję ci.
Droga rozszerzała się teraz i doszli do małego jeziora. Ścieżka prowadziła przez nie po powierzchni wody.
Wymienili spojrzenia.
— Czy droga może prowadzić po wodzie? — zapytała Chex.
— Jeżeli to jest zaklęta ścieżka... — odparł z powątpiewaniem Esk.
— Zobaczymy.
Zrobiła krok do przodu. Przednie kopyta przeszły przez widzialną ścieżkę i z pluskiem zatonęły w wodzie.
W jeziorze natychmiast coś się poruszyło. Na wodzie pojawił się ślad czegoś ogromnego i ciemnego, co z dużą szybkością zbliżało się do centaurzycy. Żadna część nie wystawała ponad powierzchnię, a zarys ciała zaciemniony był załamaniem światła w wodzie. Ale to „coś” wydawało się niesłychanie pewne siebie.
Chex szybko się wycofała.
— Myślę, że powinniśmy obejść jezioro. Jeżeli było zaczarowane i pozwalało przejść podróżnym po wodzie, to magia zniknęła.
— Dobrze myślisz — zgodził się Esk.
Szli brzegiem, ale trzciny rosnące przy krawędzi wygięły się i pochyliły ku nim, ukazując wilgotne powierzchnie, które przypominały nieco zęby. Esk roztrącił parę z nich kijem, a one cofnęły się, wydając słaby, niemiły dla ucha syk. Inne przechyliły się jeszcze bliżej.
— Esk, myślę że lepiej będzie, jeśli wyniesiemy się stąd dość szybko — powiedziała Chex. — Podłoże wygląda tutaj na twarde. Myślę, że mogę cię unieść. Chyba że uważasz, iż nie wypada, byś mnie dosiadał. Wtedy będę mogła galopować...
— Następna dobra myśl — przyznał szybko.
Podał jej swój kij, a ona wyciągnęła prawą rękę do tyłu i pomogła mu wdrapać się na swój grzbiet.
— Chwyć się dobrze moich włosów — poradziła.
Chwycił jej włosy obydwiema rękami. Pobiegła szybko, przechodząc ze stępa w kłus, aż do galopu. Wczepił się w nią niemal rozpaczliwie. Woda rozbryzgiwała się pod jej kopytami.
Gdzieś w połowie drogi wokół jeziora Chex odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć. Esk podziwiał gibkość jej tułowia. Potrafiła tak się obrócić, że widział profil jej sylwetki.
— Czy mógłbyś wziąć swój kij? — zapytała.
Nagle zobaczył, co wywołało jej niepokój. Kilka średniej wielkości ptaków leciało w ich kierunku. Szyje miały przekrzywione, dzioby zagięte i wyglądały na głodne.
— Jeżeli będziesz biegła wolno, spróbuję odparować ich ciosy — powiedział, odrywając palce od jej włosów i biorąc kij.
Zwolniła kroku, używając własnego kija do roztrącania trzcin. On balansował na jej grzbiecie i patrzył z ukosa na ptaki. Sądził, że potrafi je powstrzymać, jeśli zejdą w dół pojedynczo.
Pięć z nich złożyło skrzydła i zanurkowało w jego kierunku. Ich dzioby wyglądały na bardzo mocne i ostre.
— Nie! — krzyknął, kiedy się zbliżyły.
Było już niemal za późno, żeby zmieniły kurs. Dwa z nich runęły do wody jak kamienie. Pozostałe dwa wykonały pętlę nad jego głową, desperacko starając się unieść wyżej. Piąty skręcił w powietrzu, wykorzystując skrzydła jako hamulce. Zdołał skorygować kurs w ostatniej chwili przed uderzeniem w plecy Chex.
Ślad czegoś płynącego w głębokiej wodzie znowu się do nich zbliżył. Esk wetknął kij pod pachę i chwycił ponownie za grzywę Chex.
— Szybciej! — krzyknął.
Chex pobiegła, machając skrzydłami dla zwiększenia szybkości. Obiegli jezioro dookoła bez dalszych przygód i wrócili na ścieżkę.
Esk ześlizgnął się z klaczy.
— Myślę, że tworzymy zgrany zespół — powiedział. — Ty potrafisz biegać, a ja zatrzymywać.
— Ładnie to ująłeś — stwierdziła. — Byłam przerażona!
— Jesteś klaczą. To naturalne, że przeraża cię przemoc.
— A ciebie nie?
— Nie. Nie tego oczekuje się po mnie. — Uśmiechnął się. — Tylko nie pytaj, jak jest naprawdę.
— Żadnych pytań — zgodziła się.
Im lepiej ją poznawał, tym bardziej ją lubił. Mimo różnic kulturowych wydawała się dość dobrze rozumieć fundamentalne zasady.
Znowu szli zwykłym krokiem. Wkrótce doszli do góry. Ścieżka przechodziła przez nią, tworząc wokół siebie ciemny tunel.
Zatrzymali się.
— Wygląda na bezpieczny — powiedział Esk. — Ale po smokach i jeziorze stałem się nieufny.
— Przypuśćmy, że wejdziemy do środka i okaże się, że tunel nie jest bezpieczny...
— Nie wchodźmy więc.
— Podoba mi się twoje rozumowanie.
— Ale jak go okrążymy? Widzę wikłacze na zboczach.
— I mnóstwo ptaków gnieżdżących się tam — powiedziała. — Wiesz co, jestem całkowicie pewna, że na mapie, którą pokazała mi moja samka, nie było takiej góry ani tunelu.
— Twoja co? — zapytał zbulwersowany jej językiem.
— Moja samka. Moja... ty nazywasz ją matką.
— Nigdy nie przezwałbym mojej matki samką!
Roześmiała się.
— Podejrzewam, że dzieli nas bariera nazewnictwa. Miałam na myśli to, że na mapie matki nie było tej szczególnej osobliwości geograficznej, więc to musi być zła ścieżka.
— O tak. Nie powinniśmy próbować przechodzić przez tę samkę — tę matkę górę.
Popatrzyła na niego jakoś dziwnie. Widocznie bariera nadal działała. Ale zgadzali się. Zawrócą i wypróbują północne odgałęzienie. Nie zachwycała go perspektywa drogi powrotnej wokół jeziora.
Jezioro nie zaskoczyło ich niczym — tym razem byli przygotowani. Okrążyli je bez przeszkód. Zatrzymali się, by zjeść coś i napić się. Chex miała filiżankę, którą wyciągnęła z plecaka. Zanurzyła ją u brzegu jeziora i ostrożnie się napiła. Potem ruszyli wolniejszym krokiem na północ. We właściwym czasie dotarli do skrzyżowania i tym razem wybrali północne odgałęzienie.
Pojawił się następny mały smok.
— Mam tego powyżej uszu! — krzyknął Esk.
Natarł na stwora, wywijając kijem. Poczuł, że jego ogrowa siła manifestuje się spontanicznie. Zdzielił smoka po głowie, potem wepchnął mu kij pod brzuch, podniósł go na nim w górę i cisnął w las. Smok nie był w ogóle ranny, ale był tak zdumiony, że czmychnął, gdzie pieprz rośnie.
Chex była niebotycznie zdumiona.
— Ten smok ważył tyle co ty! — wykrzyknęła. — Na dodatek cisnąłeś nim jak zabawką!
— Mówiłem ci, że w jednej czwartej jestem ogrem — powiedział, rozluźniając się. — Często coś powoduje wyzwolenie się tej siły i wtedy robię coś ogryjskiego.
— Widocznie tak — zgodziła się. — Nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek miałam słabość do ogrów, ale muszę wyznać, że oglądanie spadającego w las smoka sprawiło mi przyjemność.
— Byłoby o wiele przyjemniej, gdybym potrafił przywoływać tę moc — powiedział. — To jednak dzieje się bez udziału mojej woli, tak jak kichanie, i nie trwa długo. Mój ojciec ma więcej z ogra niż ja, a mój dziadek Crunch...
— Cieszę się, że taki jesteś — rzuciła szybko. — Mimo wszystko intelekt ogra jest odwrotnie proporcjonalny do jego siły.
— A jego siła jest wprost proporcjonalna do jego brzydoty — dodał.
— I do jego upodobania do przemocy — stwierdziła.
— Tak, oczywiście. Dobry ogr może sprawić, że średniej wielkości smok pokaże ogon, kiedy ogr tylko się uśmiechnie.
— Dobry ogr może zrobić to samo ze mną!
— A dobra ogrzyca może spowodować, że mleko skwaśnieje, kiedy na nie spojrzy.
— I zamienić je w twardy ser, kiedy dmuchnie na nie — zakończyła. — Dosyć o ograch. Zobaczymy, czy uda nam się dojść do zamku Dobrego Maga, nim zapadnie noc.
Podjęli wędrówkę. Droga wiła się, co mogło sugerować, że dochodzą do Rozpadliny.
— Nie wygląda to obiecująco — wymruczała Chex.
Esk nie skomentował tego, bo myślał tak samo. Był to już czwarty kierunek, który zbadali, w jedną i drugą stronę; więcej dróg nie było. Ta musiała być właściwa.
Usłyszeli przed sobą jakiś hałas.
— Tylko nie następny smok! — wykrzyknęła zniecierpliwiona Chex. — Te małe potwory stanowczo za bardzo się mnożą!
— Ale to nie ryczy — zauważył Esk.
— Prawda. I nie chodzi jak człowiek czy centaur.
Zatrzymali się, oczekując, aż to coś pojawi się w polu widzenia. W chwilę potem zrobiło to, zadziwiając ich obydwoje.
Był to stwór przewyższający masą ciała Eska, ale mniejszy od Chex. Jego szare ciało miało kształt cytryny z małym pyszczkiem z przodu i maleńkimi stopami.
— Ależ to jest olbrzymi kret — powiedział Esk.
Chex aż opadła szczęka.
— Myślałam, że wyginęły! — zawołała.
— Och nie, pod ziemią jest wiele kretów — zapewnił ją Esk. — Widziałem je.
— To nie jest kret! — powiedziała zniecierpliwiona. — To jest polnik-kopacz.
— Co takiego?
Stwór dostrzegł ich już. Uniósł głowę, ukazując maleńkie brązowe oczka ukryte pod futrem.
— Chę? — zapytał.
— Skąd jesteś? — zagadnęła go Chex.
Nie wyglądała na przestraszoną, więc Esk osądził, że stworzenie jest nieszkodliwe.
— Chę! Jakih hentaur — powiedział kopacz-polnik.
— Centaur — poprawiła go Chex. — Jestem centaurzyca Chex. A ty kim jesteś?
Przyjrzał się jej z bliska.
— Jestem polnik Polney. Prohę dajcie mi phejhć.
— Nie wiesz, że uważają cię za wymarły gatunek? — zapytała.
— Polniki nie wymarły — odciął się oburzony stwór.
— On ma kłopoty z wymawianiem „s” — powiedział Esk po zastanowieniu.
Pyszczek odwrócił się w jego stronę.
— A pan kim jeht?
— Jestem Esk.
— Czehć, Ehk. Prohę daj mi phejhć.
— Nie próbujemy ci w tym przeszkodzić — powiedziała Chex. — Chcieliśmy tylko dowiedzieć się czegoś o tobie.
— Mam ważny intereh do Dobrego Maga. Prohę mnie phepuhcić.
— My też szukamy Dobrego Maga! — wykrzyknął Esk. — Myśleliśmy, że mieszka przy końcu tej ścieżki.
— Nie tej hciehżki — zapewnił go stwór. — Tylko Rohpadlina.
— Zatem nigdzie nie ma zamku Dobrego Maga! — wycedziła Chex wytrącona z równowagi. — Sprawdziliśmy wszystkie pozostałe ścieżki!
Polnik-kopacz przyjrzał się im uważnie.
— Brązowy i czarny — zauważył. — Dobre kolory.
— Racja. Wszyscy do siebie pasujemy! — stwierdziła Chex. — Tylko że ty masz brązowe oczy, a nie futro.
— To jeht moje mahkujące futro.
Chex zastanowiła się i przetłumaczyła sobie:
— To jest twoje maskujące futro.
— Włahnie to powiedziałem, Chekh.
Polnik się skłębił i stał się brązowy. Najbardziej zadziwiające było to, że jego oczy zmieniły się na szare. Teraz cała trójka była dopasowana kolorystycznie.
— Polney, sądzę, że powinniśmy porozmawiać — oznajmiła Chex. — Myślę, że wszyscy wpadliśmy w tarapaty, ponieważ nie potrafimy odszukać Dobrego Maga.
— Ale ja muhę odhukać Maga — odezwał się polnik-kopacz z nutką desperacji w głosie. — To jeht bardzo ważne!
— Dla nas również to jest ważne — potwierdziła Chex. — Myślę, że odszukamy go szybciej, jeżeli porównamy spostrzeżenia i potraktujemy to jako wspólną sprawę.
Polney zastanowił się.
— Whpólną hprawę — zgodził się.
Potem znowu się skłębił, powracając do maskującego futra.
— Posłuchaj, Esk nadszedł ze wschodu w poszukiwaniu Dobrego Maga — powiedziała Chex. — Ja wyruszyłam na poszukiwania z zachodu. Obydwoje podążaliśmy ścieżką na południe, ale tam go nie było. Więc teraz spróbowaliśmy ścieżki na północ.
— A ja phychodzę z północy — dokończył polnik. — Tam go nie ma.
— Wygląda więc na to, że mamy problemy — podsumowała. — Wszyscy musimy zobaczyć się z Dobrym Magiem, ale żadne z nas nie potrafi go znaleźć. Czy masz jakiś pomysł?
— Co znaleźlihcie na południu?
— Jakąś górę z tunelem. Nie było tego na mapie, którą pokazała mi moja samka.
— Twoja co? — zapytał polnik.
— Nieważne! Jestem pewna, że mapa była dokładna.
— Ale ukhtałtowanie terenu hię zmienia.
— Tak. Jednak...
— Muhimy ihć tą hcieżką do końca — zdecydował polnik. — Tam muhi być ten zamek.
Chex westchnęła.
— Sądzę, że masz rację, ale naprawdę nie pociąga nas perspektywa przejścia przez ten tunel. Były sygnały świadczące o tym, że czary ścieżki zostały osłabione i nie jest już całkiem bezpieczna dla podróżników. Jeżeli tunel ma się zawalić...
— Nory kopaczy nigdy hię nie zawalają — powiedział polnik z pewnością w głosie.
— To prawda. Wy byliście gatunkiem ryjącym w ziemi — przyznała. — Musisz się znać na tunelach.
— Wiem o nich whyhtko — potwierdził polnik. — Jehli tunel jeht niebehpieczny, to po prohtu wykopię nowy.
Chex spojrzała na Eska.
— Zgadzasz się? Czy jeszcze raz spróbujemy ścieżki na południe?
— Myhlę, że tak będzie dla nah lepiej — odpowiedział, naśladując polnika.
Obrzuciła go wspaniałym ciemnym spojrzeniem, a on zrozumiał, że to nie było zbyt zabawne. Jego usiłowania, aby być dowcipnym, i silenie się na oryginalne myśli były żałosne.
Znowu wędrowali na południe. Chex szła na czele, za nią polnik, potem Esk. Dzień się już kończył i zdali sobie sprawę, że noc zapadnie, nim dojdą do tunelu. Wcale im się to nie podobało. Zatrzymywali się przy bocznych ścieżkach i zjadali owoce. Były one dla Polneya nowością, ponieważ nie był stworzeniem wspinającym się lub dosięgającym. Ale smakowały mu. Potem wywęszył trochę jadalnych korzonków, które z kolei były nowością dla Eska i Chex. Polewali je syropem z orzeszków wodnych, narwanych przez Chex.
Podczas jedzenia rozmawiali. Esk i Chex opowiedzieli o swoich problemach i prośbach do Dobrego Maga, a Polney opowiadał o swoich. Wyjaśnił, że cywilizowane polniki nie wyginęły. One jedynie przeniosły się kilka stuleci temu na bardziej zielone pastwiska. Ogromna rodzina kopaczy obejmowała stworzenia ryjące, począwszy od małych, złośliwych larw świdrzaków, do wielkich, sympatycznych świdrowców, poprzez wiele różnorodnych zwijków. Ponieważ cywilizowane kopacze-polniki unikały publiczności, większość stworzeń ledwie o nich słyszała. Zwijki zaś uważano za dominujących przedstawicieli całej tej rodziny. Obszar Xanth pomiędzy Zamkiem Roogna a Rozpadliną stawał się coraz bardziej zaludniony. W rezultacie polniki musiały przenieść się na bezludne obszary na wschodzie. Osiedliły się w meandrach, przy brzegu przyjaznej rzeki Pocahij-Mniee.
— Tak, widziałam ją na mapie mamy — powiedziała Chex. — Rzeka Pocahij-Mniee łączy jezioro Pocałuj-Mniee z Jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych. Jest to prawie nie zbadany rejon Xanth. Szczegóły jego geografii są mało znane.
— Włahnie to nam hię w nim podoba — dodał Polney. — Od htuleci ryjemy tam z miłym poczuciem odohobnienia. Ale teraz...
— Czy coś się stało? — zapytał Esk z rosnącym zainteresowaniem. Geografia nie była jego ulubionym przedmiotem, ale wszelkie wydarzenia robiły na nim duże wrażenie.
— Katahtrofa — powiedział Polney. — To jeht horror, któremu chcę zapobiec. Po to tu phyhedłem. Wybrano włahnie mnie z powodu mojej znakomitej znajomohci dziwnego języka htworzeń na powierzchni.
— Tak, władasz nim bardzo dobrze — przyznała szybko Chex, chcąc uprzedzić jakąś mniej rozsądną uwagę Eska.
— Zauważyłem jednak, że macie kłopoty z wymawianiem „ehh” — powiedział polnik.
— Trudnoś... — zaczął Esk, ale przerwało mu trzaśnięcie ogonem Chex prosto w jego usta.
Uderzenie nie było za mocne, ale sprawiło, że poczuł się dziwnie lekkomyślny. Czasami rozumiała go za dobrze.
— Wszyscy musimy starać się najlepiej, jak możemy — łagodnie przemówiła Chex. — Nawet ci z nas, którzy mają kłopoty z „s”. Co to za katastrofa, której chcesz zapobiec?
— Całkowite znihczenie Doliny Kopaczy — powiedział z przejęciem.
— Doliny Kopaczy?! — powtórzyła Chex. — Cóż za wspaniale dobrana nazwa!
— Ale te głupie demony zdewahtowały ją — dodał polnik Polney ze smutkiem.
Esk uniósł głowę.
— Czuję dym — zakomunikował.
Z całą pewnością następny mały smok nadchodził ścieżką z zachodu. Wyśledził ich i wypuścił kłąb dymu.
— Uciekajcie na ścieżkę południową! — krzyknął Esk.
Chex i Polney rzucili się w tym kierunku, pozostawiając wschodnio-zachodnią ścieżkę pustą.
Esk ustawił się tuż przy skrzyżowaniu i czekał. Kiedy smok rzucił się na niego, mruknął „nie”.
Smok próbował się zatrzymać, ale Esk ponownie powiedział „nie”. Nogi smoka nadal biegły i poniosły go ku skrzyżowaniu. W chwilę potem zniknął im z oczu.
— Bardzo ładnie — powiedziała Chex. — Najpierw powstrzymałeś atak, potem odwrót. Musi dalej biec i straci ślad tego, za czym gonił.
Zrozumiała jego wysiłek lepiej od niego samego.
— To jeht htrahliwa magia — potwierdził Polney. — Żałuję, że ja nie mam takiego talentu.
— Czy polniki nie mają magii? — zapytał Esk.
— Niczego hczególnego. Po prohtu umiemy kopać.
— Właśnie miałeś nam powiedzieć, co się wydarzyło w Dolinie Kopaczy — powiedziała Chex.
— A, tak, całą tę hmutną hihtorię.
Polney zaczął opowiadać o tym, jak głupie demony, które wcześniej dzieliły z nimi Dolinę, postanowiły niepostrzeżenie zniszczyć przyjazną rzekę Pocahij-Mniee. Zapewne nie spodobały się im jej meandry, więc przywołały monstrualną magię i wyprostowały rzekę.
— Nie ma już zakrętów? — zapytała zaszokowana Chex.
Sama, oczywiście, była stworzeniem o estetycznie wygiętych kształtach.
— Czy to ma znaczenie? — zapytał Esk obojętny na sprawy dotyczące estetyki.
On był stworzeniem o nieregularnie zarysowanej sylwetce, uwypuklonej tu i ówdzie.
— Oczywiście, że to ma znaczenie! — wykrzyknęła Chex, a jej oczy niemal płonęły. — Czy przypuszczasz, że prosta rzeka może być przyjazna?
— I dla lądu teh jeht niephyjazna — dodał Polney.
Wyjaśnił, że rzeka płynie teraz prostym kanałem i nie zatrzymuje się, by pomóc rybom odizolowanym w dawnych zakolach. Wiele lubiących wodę roślin uschło z tego powodu, żyzna dolina stawała się doliną jałową. Wilgotna gleba, w której ryły kopacze, przemieniała się teraz w wysuszony piach i kurz. A ich tunele ulegały erozji. Raj przekształcał się w zniszczoną ziemię. Rzeka nazywała się teraz Zabij-Mniee.
— Czy nie możecie wykopać nowych zakrętów dla rzeki do całowania? — zapytała Chex. — Czy nie potraficie przywrócić jej pierwotnego kształtu?