Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Chrześcijanie najczęściej dobrze znają dziesięć przykazań, lecz zazwyczaj nie znają ośmiu błogosławieństw. Stąd po dziś dzień pokutuje wśród nich przekonanie, że błogosławieństwa są przeznaczone dla »wybranych«, dla chrześcijańskiej elity, dla ewangelicznych radykałów, a »zwykłym« ludziom wystarczy przestrzeganie przykazań. Pogląd to absurdalny, fałszywy i niebezpieczny” – przekonuje autor Wstępu, ojciec Maciej Zięba. Pan Jezus wspina się na górę, by Jego głos mógł dotrzeć do wszystkich.
Książka Dominikanie o ośmiu błogosławieństwach to zbiór różnorodnych komentarzy braci kaznodziejów, których łączy wspólnota życia i modlitwy.
Autorzy: Maciej Zięba OP, Przemysław Ciesielski OP, Dominik Jarczewski OP, Jarosław Głodek OP, Wojciech Jędrzejewski OP, Paweł Krupa OP, Jacek Salij OP, Krzysztof Popławski OP
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 65
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maciej Zięba OP
DO WSZYSTKICH!
Powtarzając osiem razy „błogosławieni”, Chrystus mówi do każdego z nas: „kocham”.
Szczęście oraz radość
„Błogosławieni, którzy...”, a więc zarazem „szczęśliwi, którzy...”. „Błogosławieni – szczęśliwi...” – z taką frazą, bo przecież makarioi znaczy zarówno „błogosławieni”, jak „szczęśliwi”, zwraca się do nas Pan Jezus, ogłaszając osiem błogosławieństw. I jeśli czasem Kazanie na górze nazywane bywa streszczeniem Ewangelii, to osiem błogosławieństw stanowi streszczenie Kazania na górze.
Jakże to inna tonacja od „nie będziesz...!” oraz „będziesz...!” – zapisanych kilkanaście wieków wcześniej na dwóch kamiennych tablicach.
Oczywiście, absurdem jest przeciwstawianie sobie Starego i Nowego Zakonu. Ten, który nie przyszedł znieść Prawa, ale je wypełnić (por. Mt 5,17), wielekroć mówił o tym otwarcie i całkowicie jednoznacznie. Nowe Prawo winno wypełnić Stare tchnieniem Ducha Świętego – nadać Staremu Przymierzu rozmach i dynamikę, uaktywnić twórcze możliwości tkwiące w każdym z nas i ukazać bezkresną perspektywę chrześcijańskiej miłości.
Inaczej mówiąc, Dekalog to pewien „program minimum”. Jest niezbędny, ale sam z siebie nie wystarcza do stworzenia żywej więzi pomiędzy człowiekiem a Chrystusem, dokładniej – pomiędzy mną a Chrystusem. To, że w niedzielę chadzam do kościoła, że nie zabijam i nie cudzołożę, z pewnością nie jest jeszcze tytułem do chluby. Niestety, można formalnie wypełniać wszystkie dziesięć przykazań, lecz mimo tego pozostawać łajdakiem niewrażliwym na różne przejawy ludzkiej krzywdy, być bezdusznym rygorystą i egoistą. Optyka ośmiu błogosławieństw eliminuje taką ewentualność. Aby ją odkryć, potrzebna jest nie roztropność i mądrość tego świata, ale prostota (por. Mt 11,25), nie biegła znajomość przepisów i ich zachowywanie, ale asystencja Ducha Świętego, który daje cardiognosis – wiedzę serca.
Dopiero wtedy możemy odkryć, że szczęśliwi są ci ubodzy, których źródłem bogactwa jest Bóg; szczęśliwi są tacy smutni, którzy bolejąc nad złem obecnym w świecie i nad własną grzesznością, potrafią złączyć ją z krzyżem Chrystusa; szczęśliwi są cisi, bo nie wierząc w potęgę pieniędzy, rozgłosu czy pozycji społecznej, uwierzyli w moc Bożej miłości; że szczęśliwi są łaknący i pragnący sprawiedliwości, bo wyzwolili się z pęt konformizmu i oportunizmu; szczęśliwi są miłosierni, bo mogą sprawdzić we własnym życiu, iż „więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu” (Dz 20,35); szczęśliwi są ludzie czystego serca, bo nauczyli się kochać bezinteresownie, a także ludzie czyniący pokój, bo dzięki nim mniej jest na świecie rozłamów, agresji, pogardy; że szczęśliwi są nawet cierpiący dla sprawiedliwości oraz Imienia Jezus, bo jest On wtedy przy nich szczególnie blisko, dodaje im sił i uczy, co mają mówić (por. Mt 10,19; Mk 13,11; Łk 12,11). A nawet więcej! Po tym podsumowującym błogosławieństwie, mówiącym o prześladowaniach, Jezus dodaje znamienne sformułowanie: „cieszcie się i radujcie” (chairete kai agalliasthe). Ten drugi wyraz zaleca wręcz promieniowanie radością, manifestowanie jej wokół siebie, uzewnętrznianie swojej radości. Co ważne i ciekawe, ten sam zwrot pojawia się w Piśmie Świętym jeszcze raz przy końcu Apokalipsy św. Jana, kiedy te słowa znajdują swoje wypełnienie przy końcu czasu. Wtedy to bowiem błogosławieni zostają zaproszeni na ucztę Baranka, do królowania z Chrystusem (por. Ap 19,7). Warto też chwilę zatrzymać się przy pierwszym słowie chaire, gdyż w ewangeliach pojawia się ono rzadko, ale zawsze mając ogromne znaczenie. To właśnie słowo chaire usłyszy Maryja jako pierwsze z ust archanioła Gabriela w scenie Zwiastowania (por. Łk 1,28), to samo słowo dziewięć miesięcy później usłyszą od anioła pastuszkowie w chwili Bożego Narodzenia („zwiastuję wam radość wielką” Łk 2,10). Potem pojawia się ono dopiero w mowie pożegnalnej Chrystusa, w Jego obietnicy, że po czasie męki nastanie dla Apostołów czas radości (por. J 16,20–22). Wreszcie, już na końcu, Ewangelia Janowa opisuje wypełnienie tej obietnicy, gdy w dniu Zmartwychwstania Pan Jezus ukazuje się uczniom. „Uradowali się uczniowie, ujrzawszy Pana” (J 20,20).
Błogosławieństwa są orędziem Bożej miłości. A przecież kochający zawsze pragnie szczęścia tego, kogo kocha. Dlatego w tych krótkich ośmiu frazach Bóg ukazuje człowiekowi perspektywę szczęścia i radości, które dla niego przygotowuje i które człowiek może realnie osiągnąć. Powtarzając osiem razy „błogosławieni”, Chrystus mówi do każdego z nas: „kocham”. Używa, co prawda, paradoksów, bo nieoczywista to droga do szczęścia, na której bywa się ubogim i płaczącym czy też smutnym i prześladowanym, ale w gruncie rzeczy nie ma w tym nic niezwykłego. Komunikacja Boga z ludźmi skazana jest przecież – spoglądając z naszej strony – na paradoksy. Są one naturalnym skutkiem przecinania się Nieskończonego z tym, co skończone, objawiania się tego, co Święte, w naszym grzesznym świecie.
Chrystus powtarza nam „kocham”, mówiąc – „pragnę, byś doszedł do szczęścia”. Chrześcijaństwo zatem jest drogą ku szczęściu człowieka. To po prostu konsekwencja Bożej miłości. Gdy pobożna niewiasta Proba zapytała św. Augustyna: „O co powinnam się modlić?”, ten odpowiedział jej: ora beatam vitam (módl się o życie szczęśliwe). Jak bowiem pisał Augustyn w Przeciw manichejczykom: „Wszyscy z pewnością chcemy wieść życie szczęśliwe. Każdy przedstawiciel rodzaju ludzkiego zgodziłby się z tym stwierdzeniem nawet nie do końca sformułowanym”.
Chrześcijaństwo to droga do szczęścia. A pełnia szczęścia domaga się, by było to szczęście ponadczasowe, już nieutracalne. I do tego celu prowadzi nas Chrystus. „Wszystko bowiem, co przynosi radość, tam się znajdzie w obfitości – podkreśla św. Tomasz z Akwinu w Collationes super Credo in Deum – jeśli pożąda się szczęścia, tam się znajdzie najwyższe i doskonałe szczęście”.
Trudna nawigacja
Nie jest to próba dostosowania nauczania Chrystusa do naszych czasów odrzucających cierpienie, a gloryfikujących sukces, przyjemność i samorealizację. To nie jest podmienianie „Ewangelii Krzyża” na „Ewangelię Sukcesu”. To jest centralna prawda Dobrej Nowiny. I nie jest to optymizm, a ewangeliczny realizm. Prawdę tę jednak trzeba opatrzyć dwoma ważkimi komentarzami.
Primo, cały świat jest po grzechu pierworodnym. To znaczy, że owa droga do szczęścia nie jest łatwa. Częściej niż przyjemności i radości możemy na niej doznawać cierpień i poniżeń, odczuwać swe ogołocenie oraz poranienie. Znaczy to również, że my także jesteśmy słabi oraz grzeszni, że my również potrafimy zadawać ból i cierpienie i że właśnie dlatego w czasie naszej wędrówki bardzo potrzebujemy pokarmu ze stołu Słowa i stołu Chleba, które zastawia nam Duch Chrystusa we wspólnocie Kościoła.
Secundo, wiodące ku szczęściu Nowe Prawo, ogłoszone przez Jezusa Chrystusa, nie jest zewnętrzną normą, lecz prawem wewnętrznym. Jest prawem wolności (por. Jk 1,25; 2,12). To również konsekwencja miłości, która nigdy nie unicestwia wolności. Bóg daje nam ją, abyśmy jako ludzie wolni mogli odpowiedzieć na Jego miłość. Dlatego Nowe Prawo to nie zbiór przepisów, ale raczej zespół latarni morskich umożliwiających nawigację, by dotrzeć do celu, albo też zestaw reflektorów oświetlających szlak, których snopy światła kończą się gdzieś w nieskończoności. Inaczej mówiąc, tak jak nawigacja jest swego rodzaju sztuką, tak jest nią też żeglowanie wedle Ducha wiejącego, kędy chce (por. J 3,8), czyli życie wedle Nowego Prawa, proklamowanego przez Jezusa Chrystusa. Każdy żeglarz wie dobrze – kontynuujmy jeszcze przez chwilę tę metaforę – jak ważne są rzetelne i dokładne mapy oraz podręczniki nawigacji. Stąd od pierwszych wieków aż po średniowiecze mnożyły się komentarze do ośmiu błogosławieństw. Pisali je w kolejnych stuleciach najwięksi, wielcy i bardzo przeciętni autorzy pobożnych ksiąg i podręczników teologii, po prostu tworzyli je wszyscy.
Katolickie minimum
Powolne, trwające przez stulecia przesunięcie akcentów zaczęło się jednak już we wczesnym średniowieczu. Przyjmowanie chrztu przez całe narody, prowadzona w pośpiechu katechizacja, niski poziom wykształcenia ludności sprawiły, że większy nacisk zaczęto kłaść w duszpasterstwie na przestrzeganie zasad moralności niż na uczenie pełni orędzia Ewangelii. Znacznie więcej zatem mówiono o grzechu niż o prawdach wiary. W podręcznikach dla kaznodziejów, traktujących zazwyczaj o siedmiu grzechach głównych, rozważania o centrum chrześcijańskiego życia, o Eucharystii, umieszczano w rozdziale o lenistwie (bo przecież należy chodzić na niedzielną mszę świętą), a na przykład rozważania o największej Bożej Tajemnicy, o Trójcy Świętej, w rozdziale o zazdrości (bo Trójca jest wzorem bezinteresowności). Ta tendencja umocni się jeszcze po pęknięciu zachodniego chrześcijaństwa, w okresie po reformacji. Nowe prądy w teologii nie posiadają ani średniowiecznego optymizmu, ani tak typowego dla wieków średnich wielkiego zaufania do rozumu. W duszpasterstwie akcent przesuwa się jeszcze mocniej w kierunku przestrzegania zakazów i nakazów Kościoła, aby owczarnia nie uległa zgubnym zawirowaniom epoki. Wtedy właśnie pojawia się problem „katolickiego minimum”. Do kiedy jeszcze jestem katolikiem? Co koniecznie muszę czynić, by nadal pozostawać w Kościele? Na przykład: jak często muszę pełnić uczynki miłości? I szkoła karmelitów z Salamanki dowodzi, że owo minimum wynosi jeden raz w roku, natomiast św. Alfons Liguori optuje za rozwiązaniem bardziej rygorystycznym – uczynek miłości winno się dokonywać minimum raz w miesiącu. Podobny dylemat ma wybitny teolog Franciszek Suarez. Analizując znaczenie modlitwy w życiu chrześcijanina, podkreśla, że jest ona niezbędna ad rectudinem vitae (dla prowadzenia uczciwego życia), co wiedzie go do wniosku, że trzeba ją odprawiać przynajmniej raz w roku, a może nawet – choć to już spore obciążenie – raz w miesiącu.
Slalomowe chrześcijaństwo
Te przykłady dobrze ilustrują, jak trudną operacją jest zamienienie języka miłości na język powinności. Ale ten język powinności – z jego logiką poszukiwania niezbędnego minimum – osadził się w naszych duszach bardzo głęboko. Dlatego każdy z duszpasterzy często spotyka się z pytaniami: jaka winna być częstotliwość przystępowania do sakramentów, by nie popełnić ciężkiego grzechu? Od którego momentu i do kiedy muszę przebywać w kościele na mszy świętej, by można uznać, że nie złamałem trzeciego przykazania?
Gdyby chrześcijanie pierwszych wieków usłyszeli odpowiedź, która obowiązywała przez stulecia, aż do Vaticanum Secundum, że można się spóźnić do Ofiarowania, z pewnością byliby załamani. Zresztą oni, którzy wstawali około drugiej w nocy, by o brzasku odprawić niedzielną Eucharystię, ażeby po niej około szóstej rozpocząć dzień ciężkiej dwunastogodzinnej pracy, byliby załamani już samym postawieniem pytania o minimum konieczne do „zaliczenia” mszy świętej.
„Musisz spełnić katolickie minimum, aby osiągnąć życie wieczne” – oto zadanie, jakie przed przeciętnym zjadaczem chleba przez ostatnie stulecia stawiali rekolekcjoniści i autorzy książeczek do nabożeństwa, kaznodzieje oraz spowiednicy.