Droga Honoru - Tur Henryk - ebook

Droga Honoru ebook

Tur Henryk

4,4

Opis

Jest rok 1125 po Bitwie Świata i znów źle się dzieje w Marah. Złoty Wiek, który zrodziło tamto powoli już zapominane zwycięstwo, przemija. Pozornie nierozerwalny sojusz, stworzony przez zagrożenie, skruszał i dzisiaj jest już tylko niepewnym pokojem, targanym przez regularne spory handlowe czy religijne. Pobity wróg zabliźnił zadane mu rany i podnosi głowę...

Ale też stara prawda głosi, że trudne czasy tworzą herosów, a tam, gdzie jedni widzą przeszkody, inni dostrzegają perspektywy. To wymarzony czas dla spragnionych sławy czy bogactwa, wszelkiej maści obieżyświatów i awanturników!

– Złoto... – wycharczał i pędem wbiegł do środka, nim ktokolwiek zdążył się choćby odezwać. A gdy już się to stało, Segerson ruszył za nim z szybkością błyskawicy, a Ruggi zderzył się w przejściu z Dwinbarem.

Oto cztery potoczyste, buzujące akcją opowieści z cudownie bogatego świata, zrodzonego w nieposkromionej wyobraźni Henryka Tura. Klasyczne fantasy oparte o żelazne reguły gatunku. Awanturniczy szlak, który wiedzie przez opustoszałe, upiorne, podziemne miasta, złowrogie leśne ostępy, stada przerażających bestii i hordy podstępnych wrogów. Ku nagrodzie albo ku zagładzie. Nie ma gwarancji szczęśliwego zakończenia, a każdy oddech może być tym ostatnim.

– Skąd ta pewność, że wśród najeźdźców nie było magów?

– A wiesz, nie jest głupie to, co mówisz – Brek zgodził się po chwili namysłu. – Magowie to dziwne kreatury i sukinsyny najczęściej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 738

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2024 by Henryk Tur

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Bartosz Szumowski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-68102-13-0

ISBN MOBI: 978-83-68102-14-7

Ewie, mojej muzie

(…) a choć tego, jak świat się począł, nie wiemy, wiadomym jest jednak, że przez siły wyższe porządek został ustalony, zaś odkrywamy go niczym kolejne karty księgi życia. Są stronice już nam znane, ale i wiele takich, które dopiero na odkrycie czekają i zapewne wiedzę nam dotychczas znaną poszerzą.

W czasie obecnym pewnym jest, że bogowie dali żyć na Jold wielu rasom ludzkim, acz choć większość sobie podobna, są i takie, które różnią się od nas tak jak Słońce od Księżyca, a noc od dnia. Sam przynależę do rasy thalów, toteż ją przyjmę za miarę do innych. Wywodzimy się z zachodniej części świata, zwanej Kalv, gdzie przed wiekami nasi praprzodkowie byli niewolnikami koldarów. Minęły od tego czasu wieki, podczas których thalowie wędrowali, chętnie widziani w wielu krainach, gdyż – nie chwaląc się, lecz prawdę rzekłszy – ciała nasze i umysły wszechstronne, dzięki czemu zajęcia znaleźć nietrudno.

Rodowitymi mieszkańcami wschodniej części świata, którą zwiemy Marah, są tirianie – rasa wywodząca się z Tiriv, puszcz porastających całe południe. Łatwo odróżnić ich od nas – o głowę wyżsi, a skóra ich jaśniejsza. Jako lud lasów są powiązani z naturą, przejawiają także wielkie talenty w tej tajemnej dziedzinie wiedzy, którą zwiemy magią. Uchodzą za najstarszą i najmędrszą z ras. Choć żyją niewiele dłużej od thalów, nie widać po nich upływu czasu tak prędce jako u innych.

Tirianie rozsiani są po całym świecie, mile widziani wśród innych, jednakże jeden z ich narodów to utrapienie dla wszystkich. Ungudczycy to wyznawcy krwawego proroka, mieszkający na jałowych ziemiach daleko na północy. Od stuleci marzą o podboju Jold i zmienieniu go w ołtarz ofiarny dla Księżyca, którego w mowie swej zwą Ungudem. Dziesięć wieków temu, w wielkiej wojnie, która nazwana została Bitwą Świata, zostali rozgromieni kosztem wielu ofiar. Są skłóceni z wszystkimi, w tym innymi tirianami. (…)

Goranie to nacja, która zwie się Ludem Ziemi. Ojczyzną ich góry Orrigi, leżące w centrum Marah. Czym różnią się od thalów i tirian? Masywnością. Są nie tylko o głowę wyżsi od tych drugich, lecz mają także krzepkie ciała, zaś skóra ich jest o ton ciemniejsza od thalskiej i ziemista. Rasa ta ma potężną siłę w dłoniach, nie może zatem dziwić, że w dawnych wiekach podbijali Marah, zakładając na równinach, wzgórzach i w górach miasta i sioła z kamienia. Choć w nauce i rzemiosłach ustępują wszystkim, potrafią jednak korzystać z wiedzy i wynalazków innych, czasem nawet ulepszając to, co poznają.

Czwartą z ras, które żyją w harmonii z innymi na Marah, są gladi. To ludzie gór, których ojczyzną są ich wielkie pasma na wschodzie, ciągnące się od najdalszej północy po najdalsze zbadane południe. Niżsi o głowę od thalów, krępi w budowie, urodzeni górnicy i rzemieślnicy, niezgorsi kupcy. Przez wieki utworzyli wiele narodów, a część z nich żyje po dziś dzień, jak rolnicy z Halvi, Gis­landirzy z krain lodów czy górnicy z Hedden, którym Jold zawdzięcza odkrycie szkła. To spośród nich wywodzi się nacja koldarów – ponoć dawni panowie thalów nadal mają swe królestwo w Kalv.

Niestety, poza tymi czterema rasami, które pragną pokoju, istnieją także vaxari. Są wzrostu gladich, lecz przypominają bardziej zwierzęta niż którąkolwiek z wymienionych. Ich ciała porasta krótka, ciemna szczecina, czoło zdobią rogi, zaś zęby przypominają kły. Choć dla cywilizowanych ras wygląd ich daleki od kanonów piękna, stoją na wysokim poziomie rozwoju, doskonale znając się na rzemiosłach nieznanych w innych rejonach Marah. Ich ojczyzną góry, a miasta sytuują pod wulkanami, rozkoszując się ciepłą magmą i kując skały. Niewiele o nich wiadomo, gdyż zazdrośnie strzegą swych siedzib, dosiadając wielkich ptaków hora, co pozwala widzieć im z wysokości każdego wędrowca. Nie są też chętni do kontaktów z innymi, choć przed wiekami byli sojusznikami ungudczyków w ich wojnie przeciwko światu. Nękają krainy w poszukiwaniu niewolników, kto zaś wpadnie w ich ręce – nigdy nie powraca. (…)

Mamy także niecywilizowane rasy dzikie, jakie nękają od czasu do czasu krainy Marah, nadchodząc od strony gór. Balarowie to ludzie o skórze ciemnej jak węgiel, wzrostu gladich. Zamieszkują podziemia, dzieląc się na niezliczone plemiona. Walczą ze wszystkimi, gdyż nienawidzą innych, choć w historii bywały wydarzenia, w których współdziałali z ungudczykami, vaxarimi, a częs­to z horgami.

Hordzy zaś to dzicy ludzie. Wzrostu tirian, o skórze pokrytej ciemną szczeciną, w czym podobni są do vaxarich. Nie są oni tak prymitywni jak balarowie – być może za kilka stuleci utworzą cywilizowaną społeczność, lecz na razie są zagrożeniem objawiającym się niszczycielskimi hordami. Choć wyszli z gór Madagaru, rozpierzchli się po świecie, zaś wędrówki ich znaczyły szlaki bitew, spalonych siół i przelanej krwi. Wiadomym jest, że doszli aż do zachodu, co jednak dalej z nimi się stało – nie wiadomo. (…)

Do wyliczenia mego mogę dodać jeszcze rasy na poły zwierzęce, jak fomo, fomori czy fomoraigów, którzy zamieszkują południowe krainy pod opieką tirian. (…)

wyjątki z księgi Marla Anhire

„O podziale natury, wszechrzeczy i nauk wszelakich”

Droga honoru

Od tysiącleci potężny łańcuch górski oddziela złowieszcze krainy Fagorfadu od reszty kontynentu Marah.

Fagorfad leży po wschodniej stronie gór, sięga daleko na południe, zaś na północy jego granicą jest Lodowy Ocean. Ten obszar był niegdyś wielką puszczą, gdzie dom swój miały setki gatunków niewidzianych nigdzie indziej zwierząt, lecz pewnego dnia dosięgła go straszliwa katastrofa. Potężny meteor spadł na tętniące życiem lasy, poruszając ziemię, wzbijając w niebo wielkie chmury pyłów, zabijając tysiące zwierząt i zmieniając Fagorfad w spalone straszliwymi pożarami pustkowia.

Kilka lat wcześniej w puszczy Tiriv na południu Marah, skąd wywodzi się jedno z plemion tirian, jeden z nich, imieniem Illiaval, począł głosić swe nauki. Wskazywał w nich Unguda – Księżyc – jako pana świata, domagającego się zabijania tych, którzy nie chcą uznać jego władztwa.

Nauki Illiavala, choć szalone, znalazły posłuch u wielu z tiriańskiego ludu. Tanowie – władcy osad w Tiriv – bojąc się wojny domowej, wygnali szalonego proroka i jego stronników w najdalej na południe wysunięty obszar gór, zwany Irv. Wygnani odeszli, wypowiadając całemu światu wojnę. Kilkanaście lat budowali w Irv swe twierdze, a gdy runął meteor, uznali go za znak od Unguda, który w ten sposób wskazał im ziemię, gdzie mieli osiąść.

Wmaszerowali więc do Fagorfadu i zajęli go, rozpleniając się po nim przez dziesięciolecia. Stolicą ustanowiono miasto zbudowane z odłamków meteoru – Avivi. Od czasu od czasu bandy ungudczyków przechodziły przez góry do krain Marah, siejąc śmierć i zniszczenie w imię Unguda.

Znaleźli sobie do tego sojuszników – rasę vaxari z wulkanicznego regionu gór zwanego Hoda, który sąsiaduje od zachodu po części z Tiriv, po części z wielką równiną Harrag, zaś od północy z obszarem gór nazwanym Azag.

Vaxari – Plemię Ognia – pomińmy, gdyż w tej historii nie będzie o nim mowy. Skupmy się na Azag, gdzie starożytna jak i vaxari rasa, zwąca samą siebie gladi, czyli ludzie gór, żyje w licznych, wydrążonych w górach miastach, nazywanych ankorami. Naród to nieliczny, lecz zdolny i dzielny, a jego bogactwem są wydobywane z trzewi świata minerały, wymieniane potem na żywność i inne towary w miastach oraz osadach krain Marah. Ceni się tam gladich za świetną znajomość tajników kowalstwa i inżynierii, za bitność i hardość oraz za to (a może nawet głównie za to?), że strzegą górskich szlaków pomiędzy Fagorfadem a Marah, stając na drodze krwawym czcicielom Unguda i balarom, rasie wywodzącej się z obszaru gór położonych na północ od Azag, a zwanego Madagarem, gdzie rozgrywa się akcja poniższej opowieści.

Niegdyś właśnie w Madagarze gladi mieli dziesiątki swych siedzib. Kwitły podziemne miasta i niezliczone kopalnie, a ludzie gór rośli w siłę i bogactwo. Od wschodu Madagar graniczy z dwiema wielkimi krainami: Królestwem Grag-a-mud oraz Federacją Umadaru, zaś od północy z ostatnim, najdalej wysuniętym w tym kierunku obszarem łańcucha górskiego, zwanym Dabug, gdzie niegdyś żyły tylko dzikie zwierzęta. Do czasu upadku meteoru madagarczycy mieli kilkanaście swych faktorii w ostępach Fagorfadu, lecz gdy zagłada sięgnęła tamtej krainy, wszystkie one zostały zniszczone. Ankory w Madagarze odczuły wstrząs bardzo boleśnie – dziesiątki z nich zapadły się pod ziemię, wielu gladich poniosło śmierć w rozlicznych zawałach i kamiennych lawinach, gdy kolosalne masy zwaliły im się na głowy.

Jakby tego było mało, niczym spod ziemi wychynęły dwie nieznane wcześniej rasy – balarowie i hordzy. Poczęły atakować zniszczone miasta i kopalnie w Madagarze, wiele z nich pustosząc i powodując, że liczne opuszczono. Najeźdźców były całe tabuny, zaś gladich coraz mniej…

Tak oto wspaniałe niegdyś Królestwo Madagaru skurczyło się do paru twierdz w centralnej i wschodniej jego części, zaś fale ciemnoskórych balarów przetoczyły się po górach i rozlały szeroko na Marah, rozpraszając po licznych krainach. Uderzyły też na wschód, lecz tam akurat Fagorfad znajdował się u szczytu swej potęgi i nie dość, że rozbił wszystkie najazdy, to jeszcze wziął w niewolę tysiące jeńców, zyskując tym samym wielką siłę roboczą.

Madagar z wolna pustoszał. Kopalnie i podziemne miasta okrył całun śmiertelnej ciszy, wiele z nich popad­ło w zapomnienie. Utracono wiele zasypanych archiwów, w których każde miasto gromadziło swą spisaną historię.

Tymczasem na Marah wybuchła wielka wojna…

Potężne armie ungudczyków, mające za sojuszników vaxari, ujeżdżających wielkie ptaki hora, przedarły się przez północny Azag ku lasowi Surga w Królestwie Grag-a-mudu, a stamtąd skierowały na północ i południe, ku żyznej i bogatej dolinie Halvi. Po niemal dwóch wiekach krwawej wojny doszło do decydującego starcia. Naprzeciw siebie stanęli: z jednej strony czczący Unguda tirianie, ich sprzymierzeńcy i niewolnicy, zaś z drugiej – siły wszystkich ludzkich plemion z Marah.

Tę potężną bitwę nazwano Bitwą Świata i od jej czasu liczony jest na Jold wspólny kalendarz. Ungudczycy zostali rozgromieni, a z ich licznych armii zostały jedynie żałosne niedobitki, które zbiegły przez Azag ku swej jałowej ojczyźnie. Podobnie i sromotną porażkę ponieśli vaxari, których niewielu powróciło do siedzib w Hoda.

Następne dekady zajęło odbudowywanie spalonych i zniszczonych w wojnach miast, osad i twierdz. Narody odradzały się powoli, powstawały także nowe cywilizacje. Zjednoczone wspólną walką i pamiętające o niej ludy żyły w przyjaźni i pokoju, który największy rozkwit osiągnął pomiędzy czwartym a siódmym stuleciem po Bitwie Świata. Okres ten nazwano Złotym Wiekiem. Rozwinął się handel, osadnictwo i nauka. Ungudczycy i vaxari niezwykle rzadko pojawiali się na ziemiach Marah, a ponieważ zamieszkiwane przez nich krainy nie były dobrymi miejscami do kolonizacji, zaczynano o nich zapominać.

Obie te rasy zaszyły się w swych siedliskach, planując zemścić okrutnie za poniesione porażki, eksperymentując w poszukiwaniu nowych broni i od czasu do czasu prowadząc wyprawy w celu pozyskania niewolników do robót.

Osiem wieków po Bitwie Świata niepokoje znów zawitały do krain Marah. Tym razem były to wojny domowe, spowodowane wieloma wewnętrznymi konfliktami religijnymi i handlowymi. Zmieniały się granice, a miasta i państwa traciły lub zyskiwały na znaczeniu. Pod koniec tego trwającego trzysta lat okresu odrodzona populacja vaxari poczęła dawać się coraz śmielej we znaki mieszkańcom Harag i Azag, zaś ungudczycy znów pojawiali w Madagarze, szczególnie w jego północnej części, której szlaki służyły im do wypadów na Grag-a-mud i Umadar.

Nowe zagrożenie położyło kres wojnom domowym. Pomiędzy narodami Marah zapanował kruchy pokój. Coraz częstsze pojawianie się dawnych wrogów całego świata sprawiło, że znów trzeba było stanąć ramię w ramię przeciwko nim.

Jest rok 1125 po Bitwie Świata…

Do zajazdu Ostatnia Przystań, położonego daleko na północny wschód od Zogri-a-mudu, zmierzało równym krokiem trzech mężczyzn. Choć nazwa tego miejsca pasowałaby raczej do portowej tawerny, była jak najbardziej na miejscu, gdyż szynk ten stanowił ostatnią przystań spokoju przed nieznanym, jakie kryło się w posępnych górach Madagaru. Tutaj kończyła się ostatnia bita droga w tej części kraju.

Królestwo Grag-a-mud tego lata nurzało się tylko w ciepłych promieniach słońca. Nawet w lasach czuło się mniejsze napięcie niż jeszcze tej wiosny, kiedy to podczas roztopów zza drzew w każdym momencie mógł wypaść dyszący żądzą krwi balar, szalony ungudzki fanatyk, a nawet przybyły z górskich krain bezmózgi olbrzym. Wydawało się, że mroczne siły zapadły na czas lata w letarg, czekając na kolejną okazję, aby znów siać strach, śmierć i zniszczenie.

Podczas kilkudniowej wędrówki trzej mężczyźni nie napotkali żadnych potworów i Hansag zaczynał już żałować, że wynajął pomagierów na całą drogę, miast tutaj rozejrzeć się za odpowiednimi osobami, które ochraniałyby go po wejściu w góry. Jednak nie był jas­no­widzem ani wieszczkiem, którzy ostatnio tak rozplenili się w całym Grag-a-mudzie, nie mógł więc wiedzieć, że podróż do Ostatniej Przystani przebiegnie aż tak spokojnie. Z drugiej strony lepiej było dać te cztery sztuki złota za dzień i mieć spokój, niż cały czas oglądać się przez ramię i spać z duszą na ramieniu czy obnażonym mieczem w ręku.

Hansag Toglish miał dwadzieścia sześć lat i był szlachcicem, a zarazem studentem z Tugar-a-mudu. Nie przypominał mola książkowego, gdyż dbał tak samo o rozwój ciała jak i ducha. Mierzył sobie dobre metr osiemdziesiąt wzrostu, z czego – jak mawiali złoś­liwi – większość przypadała na nogi. Miał też na tyle krzepy, by nie czuć zbytnio ciężaru przytroczonego do pasa miecza ani wyładowanego po brzegi plecaka z nietypowym jak na górską wyprawę ekwipunkiem. W jego skład wchodziły między innymi dwa czyste kajety na notatki oraz puszka z atramentem, do której przyczepił kilka gęsich piór. Mimo panujących upałów wziął w podróż grubą, skórzaną kurtkę. Słyszał, że balarowie wręcz uwielbiają strzelać do podróżnych ze swych małych łuków, wolał więc czuć na sobie jakiś odpowiednik zbroi, choć pocił się przez to niemiłosiernie i co jakiś czas przeciągał ręką po zlepionych potem krótkich, jasnych włosach.

Hansag szedł w środku. Przed sobą widział plecy Torgasa Klemmendunga, jednego z dwóch opłaconych najemników. Torgas nosił lekką kolczugę i dwuręczny miecz przytroczony na plecach, ponadto do lewej ręki przypasaną miał małą tarczę z ostrym kolcem pośrodku. Był milczkiem w wieku nieokreślonym – równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i czterdzieści lat. Szramy na twarzy świadczyły o raczej wojowniczym sposobie życia. Nie chwalił się jednak swymi wyczynami, nie uciekał też na widok strażników przy brodach i na rozstajach, więc Hansag szybko nabrał przekonania, że najemnik raczej nie należy do tych, co to zbyt lekko układają sobie los. Cały jego ekwipunek mieścił się w małej torbie, przerzuconej na skos przez plecy tak, by mógł do niej w każdej chwili sięgnąć lewą ręką. Z tego, co zaobserwował Hansag, miał w niej na pewno hubkę, krzesiwo oraz kilka małych flaszeczek. Reszty można było się jedynie domyślać.

Pochód zamykał Egir, o rok młodszy od Hansaga najemnik, którego ruda grzywa widywała grzebień okazyjnie – dwa lub trzy razy do roku. Ze zmierzwioną, ryżą brodą wyglądałby jak ponure bóstwo, gdyby nie wiecznie błądzący po jego twarzy wesoły uśmiech, dość nietypowy jak na tę profesję. Stanowił istną zbrojownię drużyny – prócz miecza i czterech noży za pasem niósł przytroczoną do pleców kuszę wraz z zapasem kilkunastu bełtów, mały toporek, ponadto dzierżył w ręku włócznię, podpierając się nią w drodze jak kosturem. Jego ciało chroniła kolczuga z długimi rękawami, na którą niedbale narzucił rozpinany kaftan z wełny, czym wykazywał godny podziwu hart ducha, gdyż w południe upały były iście mordercze.

W przeciwieństwie do Torgasa był skory do pogaduszek i w ciągu czterech dni na szlaku wytworzyło się między nim a Hansagiem coś w rodzaju przyjaźni. Może to za wielkie słowo, ale przynajmniej Hansag miał pewność, że nie zabiją go podczas najbliższego postoju, jak to czasem się zdarzało, gdy ktoś najął niewłaś­ciwych najemników.

Hansag zapłacił im po czterdzieści sztuk złota: za pięć dni drogi oraz zaliczka za pięć dni w górach. Do tego miały dojść opłaty za drogę powrotną plus premie za ewentualną walkę. Reszta winna zostać wypłacona już po powrocie do Zogri-a-mudu, gdzie pieniądze spoczywały pod opieką chytrego kupca, łysego typka o szczurzej twarzy, który czuł respekt tylko przed ojcem Hansaga, baronem władającym sześcioma wsiami. Za przechowywanie ich dostał zapewne co nieco dla siebie, więc wszyscy byli z takiego układu zadowoleni.

* * *

Ostatnia Przystań, co nikomu nie wydawało się dziwne, stanowiła małą fortecę. Zabudowania otoczone były liczącą sobie dobre cztery metry wysokości palisadą. Nad bramą znajdował się osłonięty pomost, na którym stał wsparty o długi łuk strażnik. Przez otwarte wrota widzieli brukowany dziedziniec ze studnią pośrodku, ludzi, kury, kaczki, psy i inny inwentarz domowy, a odgłosy codziennej krzątaniny docierały do ich uszu już od dłuższego czasu. Odczekali, aż dwaj pasterze przeprowadzą pobekujące stado owiec przez bramę, i weszli na teren zajazdu.

Najwidoczniej nie różnili się niczym od większości podróżników wędrujących w tych stronach, gdyż strażnik nawet nie kazał im się zatrzymać. Spojrzał tylko z góry bez większego zainteresowania i uniósł rękę w geście powitalnym, na który odpowiedzieli w ten sam sposób. Po przejściu przez bramę Hansag zaklął siarczyście, gdyż zagapił się na atrakcyjną kobietę przed stajnią i wdepnął w świeże końskie łajno. Egir parsknął szyderczo, ale Hansag puścił to mimo uszu. Skierował swe kroki od razu do budynku gospody, z którego już w połowie dziedzińca poczuli zapach piwa i pieczystego.

Torgas rozejrzał się jeszcze przed wejściem, ale ani wielki kowal reperujący koło furmanki, ani kilka osób żwawo dyskutujących przed stajnią o cenach koni nie stanowiło dlań żadnego zagrożenia. Na podwórcu było wprawdzie jeszcze dwóch zbrojnych, którzy siedząc na cembrowinie studni, gasili pragnienie wodą wprost z wiadra, ale, podobnie jak ich towarzysz przy wejściu, zignorowali przybyszów. Hansagowi przeszło przez myśl, że to miejsce może stać się kiedyś zalążkiem prawdziwego miasta.

Weszli do jasnej i przestronnej sali, gdzie spośród dziewięciu dużych stołów tylko trzy były zajęte – jeden przez chłopów, spożywających w pośpiechu drewnianymi kopyściami zupę z misek, drugi przez ogryzającego dymiące kości tłustego kupca, trzeci zaś przez czterech opancerzonych gladich i, pykającego nieco na uboczu fajeczkę, piątego, o rumianej, wesołej twarzy. W cynowych kuflach, stojących na ławie tuż obok rogatych hełmów, pieniło się piwo.

Hansag i jego towarzysze rozsiedli się przy stole koło drzwi. Egir hałaśliwie zdjął z siebie – a właściwie zrzucił – całe uzbrojenie. Jakby dla odmiany teraz Torgas zagapił się na piękną, jasnowłosą posługaczkę, która podchodziła do nich z charakterystycznym, zarezerwowanym dla gości półuśmiechem, i walnął kolanem o ławę.

Zamówili piwo, po zupie z chlebem i porcji pieczystego. Czekając na posiłek, przyjrzeli się zbrojnym. Hansag i towarzysze wywodzili się z thalów – ludzi równin, mieszkańców kamiennych miast, jednej spośród licznych ludzkich ras. Gladi, pochodzący z podziemnych ankorów Azag, byli nieco niżsi od nich, za to lepiej zbudowani i bardziej wytrzymali. Mieli też nieco ciemniejszy odcień skóry.

Zaiste byli mocno opancerzeni. Dokładniej rzecz ujmując – wszyscy nosili podwójnie plecione kolczugi, kute ochraniacze i ciężkie hełmy. Ich imiona Hansag i towarzysze poznali nieco później, nie wiedzieli więc, że charyzmatycznie wyglądający brązowowłosy, brodaty wojownik to Mordin Brek, który większość swego życia spędził na północnym pograniczu Goddagadu i tuż po wejściu thalów fachowo ocenił, kto nadaje się do noszenia miecza, a kto (w tym przypadku Hansag) do dojenia kóz. Drugi, całkowicie pozbawiony włosów na głowie, lecz nadrabiający ten brak zaplecioną w cztery warkocze wielką, kasztanową brodą, zwał się Ketil Segerson. Ongiś był kapitanem siggidarskich najemników, który życie zawdzięczał szybkiemu refleksowi i ciężkiemu toporowi. Trzeci gladi wyróżniał się wysokim jak na przedstawiciela swej rasy wzrostem, a nadto sporych rozmiarów bicepsami. Brodę miał krótką i jas­ną, zaś jego oczy były wciąż roześmiane, co u ludzi gór (uchodzących w świecie za ponurych) było prawdziwą rzadkością. Zwał się Dwinbar Hungar.

Czwartym był Hagar Olglin, noszący kolczugę tak jak i jego towarzysze, ale niebędący z pewnością wojownikiem. Świadczyć o tym mogły spoczywające na jego wydatnym nosie oprawione w złoto binokle. Patrzyły zza nich mądre oczy, aktualnie zatopione w lekturze podniszczonej, grubej na dłoń księgi.

„Czyżby kolega student?” – pomyślał Hansag, obserwując go uważnie.

Najmłodszy z siedzących w kompanii gladich, wyglądający ledwo na paręnaście wiosen i jako jedyny w zwykłym ubraniu podróżnym, wyciągnąwszy wygodnie nogi, pykał z zadowoleniem fajeczkę. Jego rumiana twarz nie nosiła śladów zarostu, zaś piwne oczy wciąż błądziły to tu, to tam, po całej gospodzie. Snujący się od niego wonny aromat palonego ziela docierał do stołu thalów. Egir, także miłośnik fajki, pociągnął nosem kilka razy.

– „Poranne słońce”? – zagadnął.

Zapytany z uśmiechem pokiwał potakująco głową.

– Najlepsze – stwierdził krótko, puszczając kółko z dymu.

– Rzecz gustu – odparował Egir. – Wolę swój.

Młodzieniec popatrzył na niego z większym zainteresowaniem. Egir wyjął z torby skórzany kapciuch z tytoniem i rzucił go gladiemu. Tamten rozsupłał rzemień, rozchylił krawędzie i powąchał tytoń z wielką uwagą.

– Taki sobie – powiedział, nim oddał woreczek.

Egir wzruszył ramionami i zabrał się za przyniesioną właśnie parującą zupę. Przez chwilę Hansag i jego ludzie nie interesowali się niczym innym. Ale tuż po skończonym posiłku rudy najemnik znów zagadał kolegę po fajce – tym razem w sprawie zakupu tytoniu gdzieś w najbliższej okolicy. Pozostali gladi dyskuto­wali ze sobą zawzięcie w jednym z mało znanych dialektów karidzkich. Olglin odłożył księgę i tłumaczył coś pozostałym, żywo gestykulując.

– Wyprawa w góry? – zapytał Egir młodego miłoś­nika tytoniu, dowiedziawszy się, że całkiem dobry może kupić u właściciela zajazdu. Ten przytaknął.

– Można tak powiedzieć. A wy?

– Też – wtrącił się do rozmowy milczący dotąd Hansag. – W pewnym sensie.

Na te słowa ludzie gór przerwali dyskusję i spojrzeli na thalów z nieskrywanym zaciekawieniem.

– A czegóż wy tam możecie szukać? – spytał tubalnym głosem jasnobrody.

– Zaraz wrócę. – Torgas wstał od stołu i odszedł w stronę kontuaru, odnosząc przy okazji opróżnione misy. Minął obojętnie kupca, który po uporaniu się z kośćmi pochłaniał właśnie placek jabłkowy, suto popijając winem.

– Badamy dla Akademii stare wyrobiska, aby ustalić historię tych obszarów – odpowiedział po chwili namysłu Hansag, a później wstał i podszedł do stołu gladich. – Czy znacie może, panowie, jakieś opuszczone kopalnie bądź ruiny w tej okolicy?

Wszystkie oczy spojrzały na niego z zaciekawieniem.

– Może i znamy – odparł łysy i zaraz dodał podejrzliwie: – A bo co?

– Jeśli idziemy w tym samym kierunku, proponowałbym połączyć siły. – Hansag uśmiechnął się niewinnie. – Wszak możecie nam oszczędzić tym sposobem całych dni błądzenia. A my odwdzięczyć się możemy za to szczodrze.

Wojownicy przez chwilę rozmawiali w niezrozumiałym dla thalów języku. Potem skinęli głowami i odwrócili się do przybysza.

– Czemu nie? – Mówiąc to, Brek podrapał się za uchem. – Thal nie pasuje do gór, więc pomoc wam się przyda.

– Ale najpierw musimy ustalić, co i jak. – Łysy skinął głową i natychmiast uniósł kufel do ust.

– Hagar Olglin – przedstawił się ten w binoklach, wstając i przyjętym na świecie od niedawna zwyczajem podając Hansagowi rękę. – Ci zaś mężni woje to Mordin Brek, Ketil Segerson i Dwinbar Hungar. A to nasz kucharz – Wskazał na młodego, który znów się uśmiechnął. – Ruggi Forrifit.

– Zwany też Marchewką – dodał przedstawiony.

Hansag przedstawił Egira i Torgasa. Właściwie tylko Egira, gdyż Torgas, niedbale oparty o bar, dyskutował żywo z powabną posługaczką.

Olglin i Brek przesunęli się na ławie i dwaj thalowie dosiedli się do nich.

– Jeśli możecie – poprosił Hansag – to zdradźcie nam, przyjaciele, czegoż to szukacie w tej części Grag­-a-mudu.

– Właściwie to nie w Grag-a-mudzie, ale dokładnie tu, w zachodniej części Madagaru. Szukamy starej twierdzy naszych przodków. – Hagar poprawił zsuwające się binokle. – Chcemy spisać jej prawdziwą historię i zachować ją dla przyszłych pokoleń.

– To tu była jakaś gladzka twierdza? – zdziwił się Egir, rodowity zogri-a-mudczyk.

– Była, choć dawno temu. – Olglin łyknął piwa. – Pięćset czy też sześćset lat wstecz. Dzisiaj nawet jej nazwa została już zapomniana. Nasi uczeni kłócą się wciąż, czy nie było to legendarne wśród naszej rasy miasto Vori Dar, którego mieszkańcy uciekli ponoć przed wiekami za Wielką Wodę i słuch o nich przepadł.

– A dlaczego ją opuszczono? – zapytał Hansag.

– Opuszczono i już. – Brek wzruszył ramionami.

– Powodów mogło być wiele – dodał Olglin. – Wyeksploatowane złoża, najazdy balarów albo, co bardziej prawdopodobne, vaxarich. Mogła się też zdarzyć jakaś katastrofa… Właśnie po to tam ruszamy, aby ustalić, co i jak.

Hansag się ucieszył. Wyruszył w te strony, gdyż chciał zbadać możliwości założenia w przygranicznych pasmach Madagaru kopalni. Misję tę powierzył mu ojciec, który mógł to wprawdzie zlecić komuś bardziej w temacie obeznanemu, ale nie ufał miejscowym uczonym. Co więcej, był pewien, że spora ich część jest opłacana przez jego wrogów. Miał wiele dowodów na to, że ktoś donosi konkurentom o jego planach i posunięciach. Dlatego postanowił działać skrycie i miast doświadczonych górników wysłał z misją swojego syna – było nie było studenta Akademii.

„Zamiast włóczyć się po górach bez ładu i składu – ucieszył się w myślach Hansag – dotrę prosto do wymarzonego celu”.

Złoża rud żelaza w zaginionym mieście gladich mog­ły być wyeksploatowane, to fakt. Gdyby jednak nie były, to cała kopalnia będzie gotowa do przejęcia i niemal natychmiastowego rozpoczęcia wydobycia. Mogło też tak być, że gladi wyeksploatowali pokłady rud żelaza, lecz nie kopali węgla, a dziś ten minerał był w cenie na terenie całego Marah. W ostateczności brodaci wojownicy mogą wskazać parę innych, równie ciekawych lokalizacji w okolicy. Tak czy inaczej – sojusz z nimi był dla Hansaga ze wszech miar korzystny.

Ten rejon Madagaru był już od wieków ziemią niczyją. Każdy mógł zająć takie opuszczone miejsce jak dawna twierdza. Każdy mógł nabyć do niego prawa. Sam cesarz wspierał podobne przedsięwzięcia. Im więcej osad i szlaków pośród dzikich terenów, tym więcej przeszkód dla hord Księżycowego Plemienia i balarów, wlewających się co rusz do Grag-a-mudu z przeklętych lasów Fagorfadu.

Ustalono, że powędrują razem aż do napotkania przedwiecznego miasta. Lecz Olglin postawił twardy warunek:

– Do samego miasta nie dojdziecie ani do niego pierwsi nie wejdziecie!

– Czemuż to? – zdziwił się Hansag.

– Dla nas takie wymarłe miasto to miejsce święte – mruknął Segerson. – Do dziś istniejących rzadko kiedy wpuszczani są goście, cóż dopiero mówić o starożytnych.

– Tak, to prawda. – Brek poważnie kiwnął głową.

– No to jak? – zdziwił się Egir. – Idziemy razem parę dni, a potem co? „Do widzenia, mamy was gdzieś”?

– Coś w tym rodzaju. – Brek uśmiechnął się złośliwie.

– Może nie aż tak – zaoponował Olglin. – Jeśli szukacie kopalń, macie wolną rękę. A będziecie ­mogli wejść do naszego miasta tylko wtedy, jeśli spełnicie choćby jedną z paru zasad. Tak mówią nasze prawa, które wieki temu ustanowiła Królowa Gór, nasza Pramatka Aslana.

– A cóż to za zasady? – zainteresował się Hansag.

– Obcy, czyli w tym przypadku każdy z was – wyjaśnił Hagar – może zostać do miasta zaproszony, jeśli znacząco pomoże któremuś z gladich. Może być to wspólna walka ramię w ramię, może być to przekazanie jakiegoś cennego daru dla miasta… W tym przypadku to oczywiście niemożliwe. Może być to również wizyta w celu zawarcia sojuszu…

– Rozumiem – mruknął Toglish. – A nie moglibyście nas po prostu zaprosić?

– No nie, jeszcze czego! – oburzył się Segerson. – To nie zamtuz, że każdy se może wejść i wyjść, kiedy mu się żywnie podoba.

– Spokojnie – odezwał się Egir. – Przecież jeszcze nawet nie wiecie, czy traficie tam, gdzie trzeba, a już stawiacie takie warunki!

– Ty, to my chcemy iść z wami czy wy z nami? – odparł mu na to Dwinbar.

– No my z wami – przyznał niechętnie Egir.

– Więc musicie zgodzić się na to, co mówi Hagar, no! – Hungar łyknął spory haust piwa.

– Dobra jest. – Hansag kiwnął głową, a później pomyślał: „Aleście durne, knypki. Możemy przecież tam wrócić, jak pójdziecie w jasną cholerę, a jak jeszcze kiedyś tam się pojawicie, to będziecie mieli przykrą niespodziankę”.

Jakby w odpowiedzi na jego myśli Olglin dodał:

– Oczywiście nie doprowadzimy was do samego miasta. Odłączymy się w jego okolicach, wskazując wam dalszą drogę w rejony, gdzie mogą być jakieś stare sztolnie.

– Cóż – Toglish westchnął ciężko. – Jak tak, to tak. Bez was jesteśmy jak dzieci we mgle, z wami: jak dzieci we mgle z laską.

Towarzystwo zarechotało. A gdy Segerson dorzucił jeszcze, że swojej laski (bynajmniej nie dębowej) do trzymania nie da, atmosfera przy wspólnym stole rozluźniła się nieco. Hansag dogadał jeszcze z Ruggim szczegóły dotyczące prowiantu. Młodzieniec wziął od niego pięć sztuk złota, za co miał dokupić zapasów na szlak i prowadzić wspólną kuchnię (a właściwie kociołek).

Umówili się na wymarsz o świcie. Hagar Olglin mówił, że według jego ustaleń od celu wyprawy dzieli ich tylko kilka dni drogi. Na rozmowie zeszło im do wieczora. Popijali piwo, siedząc przy jednym stole, oglądając swój sprzęt i broń, rozprawiając o bitwach na dalekiej, śnieżnej północy i tych, w których thalowie mieli swój znaczący udział. Hansag oczywiście nie zdradził nikomu prawdziwego celu swej wyprawy. Mimo twardych warunków sojuszu w sprawach wędrówki gladi okazali się wspaniałymi kompanami do kufla, piwo lało się w ich gardła szerokimi strumieniami, a sprośne dowcipy wywoływały ogólne wybuchy śmiechu.

Jak się okazało, mieli w jukach trzech mułów wszystko, co tylko potrzebne w górach i pod nimi. Zaś dwa juki należące do Ruggiego zawierały to, czego ktoś nauczony gotowania może podczas długiej wędrówki potrzebować – bochny chleba, suszone, pokrojone w plastry mięso, sery w gomółkach, kilka garnców marmolady, oliwę w pęcherzach, pachnące przyprawy, bukłaki z winem, mosiężny kociołek, a także kupione w gospodzie świeże owoce i warzywa.

Wyprawa zapowiadała się bardzo przyjemnie.

* * *

Gdy kolejnego dnia słońce stało wysoko na niebie, byli już dobrych kilka kilometrów na wschód od Ostatniej Przystani. Dwinbar, Brek i Segerson szli przodem, każdy prowadząc obarczonego jukami muła. Olglin wędrował przy Segersonie, zaś Ruggi, Hansag i Egir trzymali się za nimi. Ziewający wciąż Torgas stanowił straż tylną drużyny. Odnalazł się nad ranem. Nie mówił, gdzie spędził noc. Jednak resztki siana we włosach i ślady paznokci na szyi pozwalały domyślić się tego i owego.

Hansag skrzywił się i zmrużył oczy. Od świtania bolała głowa. Wlał w siebie poprzedniego wieczora chyba całą beczkę miejscowego mocnego piwa i do wynajętego na noc pokoju odniósł go znajdujący się w tylko trochę lepszym stanie Egir. Po rzuceniu Toglisha na łóżko sam padł u jego stóp i stwierdził nagle, że wszystko ma w zadku, zwłaszcza szukanie swojego miejsca do spania. Gdy Hansag obudził się przed pierwszym pianiem, najemnik wciąż leżał koło łóżka i chrapał straszliwie. Hansaga obudziło właśnie to chrapanie. Ocucenie Egira zajęło mu następne pół godziny, przez co o mało nie spóźnili się na zbiórkę opodal stajni.

Po gladich nikt by nie poznał, jak tęgo wczoraj pili. Szli okuci w swoje żelaza, zdecydowanym, marszowym krokiem, chrzęszcząc niczym dobrze naoliwione mechanizmy. Te tereny były jeszcze w miarę bezpieczne, nie trzeba było uważnie rozglądać się na boki ani maszerować w ciszy, więc rozmawiali głośno, od czasu do czasu śpiewając coś w karadirze, języku używanym przez ludzi gór z Azag i Madagaru. A gdy kac został zaleczony, Egir na postoju popisał się swoimi umiejętnościami wokalnymi.

– Hej, a znacie przyśpiewkę „O jurnym ogrodniku”?

– Jak dobre, to dawaj – zachęcił go Segerson.

– Byle pieprzne! – dorzucił Brek.

– Dobra – zgodził się Egir, a potem ryknął wspaniałym basem:

Lubię kwiaty i donice

A najbardziej wielkie cyce

Cała grupa – z wyjątkiem tradycyjnie już ponurego Torgasa – wybuchnęła śmiechem.

– Ech – westchnął Segerson. – To mi przypomina, jak Mordin szedł się oświadczać.

– Daj spokój. – Brek machnął lekceważąco ręką. – Też mi opowieść.

– Jeśli ciekawa, to chętnie posłuchamy. – Hansag uśmiechnął się uprzejmie.

– Byle pieprzna! – dodał złośliwie Torgas.

– Czy ja wiem, czy pieprzna? – zadał pytanie retoryczne Ketil. – No więc pewnego dnia Mordin postanowił się ożenić. Baba miała już dwóch mężów, ale postanowił wkręcić się na trzeciego. U was tego nie ma, to nie wiecie, że o tym, czy oświadczyny zostaną przyjęte, decyduje żona i wszyscy jej mężowie…

– Ty, to ilu u was baba może mieć mężów? – zdziwił się Egir.

– No, zacna Sterna z Imradaru miała ośmiu – odpowiedział Brek. – Jej nazwiska nie wymienię, bo nigdy nie mogłem zapamiętać. Wiecie, składało się z dziewięciu członów…

– Albo członków – dorzucił Olglin i zarechotali.

– Nie przerywajcie, do cholery, bo nigdy nie skończę – ofuknął ich Segerson. – Więc… E… Co to ja mówiłem? No, widzicie, przerywacie i tak to jest…

– Miała dwóch mężów – podpowiedział Dwinbar.

– A, tak. – Ketil skinął głową. – No i Mordin się napił dla kurażu. Ja z nim. Bo my od dawna dwa druhy, wiecie. Wizyta w wiadomym celu była zapowiedziana, idziemy więc korytarzem ku komnatom pani… nazwisko przemilczę… Ciut świat dookoła się kiwa, ale nic to. Pukamy, wchodzimy, pani stoi, mężowie po jej bokach, wszyscy ustrojeni jak na święto jakieś, a tu Mordin nag­le stanął, westchnął, płaczem wybuchnął i na kolana pada. Baba na to: „Cóż się wam stało, Mordinie?”. Mężowie po sobie patrzą i nie wiedzą, co się dzieje, więc na wszelki wypadek milczą. A Mordin na kolanach do niej, łeb między dynie wsadza i na cały głos: „Pani! Tu chcę umrzeć!!!”.

Nawet po twarzy Torgasa przemknął cień uśmiechu, zaś Egir tak rechotał, że dostał czkawki.

* * *

Drugiego dnia brodaci wojownicy rozglądali się bacznie we wszystkie strony, gotowi w każdej chwili do odparcia ataku z zasadzki. Umilkły śmiechy i śpiewy, gdyż wkraczali już na naprawdę dzikie tereny. Jednak drugiego dnia podróży nic się nie wydarzyło. Pod wieczór Olg­lin zakomunikował, że najpewniej już jutro dotrą do pierwszych widocznych w oddali górskich masywów.

– Uff – sapnął Hansag, któremu marsz po wzgórzach dawał się mocno we znaki. – Kawał drogi za nami!

– Kawał drogi? – Dwinbar obejrzał się na niego obruszony. – Ten spacerek? Myślałem, że thalowie są bardziej wytrzymali.

Brek prychnął pogardliwie.

– Thalowie są niezbyt dobrzy do wędrówek. I wielu innych rzeczy też.

– Lepszy się odezwał, niech mnie – odparował natychmiast Torgas.

– A lepszy. – Brek dumnie wypiął pierś. – Ani ja, ani Ketil do młodzików się nie zaliczamy, a nie marudzimy.

– Tak jest – poparł go Segerson. – Spójrzcie na Dwinbara. Ledwo dwadzieścia pięć lat skończył, a już przewędrował pół świata.

– Nie róbcie z siebie takich starych pryków – zaoponował Hansag, próbując załagodzić sprawę.

– To ile właściwie macie lat? – dopytał go bezceremonialnie Egir.

– No cóż… – Brek poprawił pas. – Ja mam sześćdziesiąt i cztery, Ketil zaś dopiero co obchodził pięćdziesiąte szóste urodziny. I to był pamiętny wieczór… – Dodał coś w karadirze i zarechotali głośno.

– No, przyjaciele – zwrócił się do nich Hansag. – Też bylibyśmy radzi się pośmiać.

– Wybaczcie, panie Toglish. – Segersonowi uśmiech nie schodził z twarzy. – Jeśli ojczystym jest karadir, ale pół życia mówi się po siggidarsku, a pół w ohrgirze, to można od czasu do czasu przejść z jednego w drugi i nawet nie zauważyć różnicy.

– Mówiłem – Brek zwrócił się do ludzi – że to był pamiętny wieczór, gdyż ten właśnie młodzieniec… – wskazał Dwinbara – spił się jak bela i zarzygał pół tawerny. Obsługa na pewno będzie go wspominać po wsze czasy. – Roześmiał się w głos, a za nim pozostali.

– Ta tawerna Sarenka się nazywała – dodał Segerson. – Ale od tej pory pewnie mówią na nią Zarzygana Sarenka.

– Mieszkaliście w Siggidarze? – dopytywał się Egir.

Segerson i Brek potwierdzili.

– Dokładnie w Gislidarze, Wiecznym Mieście – rozwinął odpowiedź Segerson, ale i tak żadnemu z ludzi naz­wa ta nie powiedziała nic poza tym, że musiało być to gdzieś daleko wśród bezkresnych pustkowi Siggidaru.

– Widzieliście potwory? – zapytał znów najemnik.

– A ty co tak rozpytujesz? – oburzył się Brek, ale Segerson w odpowiedzi pokiwał głową i rzekł bez cienia radości w głosie:

– Niejeden raz… – Wrócił pamięcią wiele lat wstecz. Pokryta śniegiem równina, gorąca krew, parująca z ostrzy toporów i mieczy, kilkanaście ciał ohydnych stworów leżących wokoło. Obok stoi Mordin, jeszcze jako młodzik, z długimi, rozwianymi włosami, towarzysze dobijają charczące pomioty, wiecznie zachmurzony nieboskłon…

– To było wtedy, jak szliśmy na potwora z Murdir, nie? – przerwał mu wspomnienia towarzysz.

– Nie, pomyliło ci się coś – zaprzeczył Segerson. – Byliśmy wtedy parę stajań od Arhar, tuż przed bitwą to było.

– Arhar? Nie, to ty się mylisz! – zaprotestował Brek. – Ja pamiętam doskonale…

– A może wy pamiętacie lepiej? – Hansag miał dość ich sprzeczki i zwrócił się do Dwinbara i Olglina.

– Ja nigdy nie byłem w Siggidarze. – Olglin rozłożył bezradnie ręce. – Jestem rodem z Gereddaru.

– Ja też. – Dwinbar pokręcił głową.

– To co robicie razem, wy, weterani z Siggidaru, razem z wojownikami z Azag? – zdziwił się Egir.

– Ja całe życie spędziłem w Azag i Madagarze – odparł Dwinbar. – Nie tu, bardziej na południe. W wielu naszych miastach. W tej części Madagaru jestem piąty raz w życiu. A tutaj po raz pierwszy.

– Ano tak – mruknął Segerson. – Spotkaliśmy się w Grag-a-mudzie i już. Takie zrządzenie losu.

– Ta… Ruszyliśmy odwiedzić ziomków, co to na thalską modłę w miastach zamieszkali. W Grag-a-mudzie brata mam, Ketil szwagra i siostrę. Trzeba było, to przez góry do przystani w Nagor-darze poszliśmy, a potem statkiem po Huni, do samego Grag-a-mudu – rozwinął odpowiedź Brek.

– A będąc w mieście – ciągnął Segerson – zeszliśmy się w knajpie. Jak jej tam było? – zwrócił się do Dwinbara.

– Królewska – poinformował go usłużnie Dwinbar.

– Ta… – Brek sapnął i otarł pot z czoła. – Olglin akurat gadał z jakimś inżynierem, nie thalskim, pewnie, że nie! Thalski to dla mnie tylko praktykancik… Potem zgadał się z nami, wyjaśnił, o co mu biega, i wyruszyliśmy!

– A Dwinbar? – zapytał Hansag.

– Miałem akurat coś do załatwienia w stolicy – odparł jasnowłosy gladi.

– I tak sobie razem idziemy, jego była mać – podsumował Segerson.

* * *

Pod koniec następnego dnia stanęli u podnóża właś­ciwych gór. Gladi udzielali skąpych informacji, z ich kompanii tylko Ruggi był tego dnia chętny do pogawędek. Hansag zdążył się dowiedzieć, że pochodzi on z doliny Halvi, jest czwartym synem Karla Forrifita, właściciela dwóch zajazdów. Marzył o założeniu własnego interesu, ale jako czwarty w kolejce nie miał wielkich szans na odziedziczenie spadku po rodzicielu. Dlatego przystał do grupy Olglina. Miał nadzieję, że znajdą skarby w opuszczonej warowni.

Co prawda sam Olglin na te słowa odwrócił się i popukał znacząco palcem w czoło, co miało świadczyć, że wszystko, co było do zrabowania, zostało już dawno zrabowane, ale Ruggi tylko mruknął pod nosem: „A ja swoje wiem” i dalej opowiadał, jak to będzie wyglądał jego zajazd.

– Nazwę go Syty Olbrzym – roześmiał się – bo nawet olbrzym wyjdzie ode mnie najedzony po szyję.

– O ile schrupie przed wyjściem paru karczmarzy – przygadał mu Egir i zarechotał zaraźliwie, nawet Brek wyszczerzył zęby. Ogólnej wesołości nie podzielał jedynie jak zwykle ponury i – sądząc po minie – zatopiony w niezbyt wesołych myślach Torgas.

– Chcesz w bogactwie wrócić, to miej baczenie na wszystko – mruknął złowieszczo Segerson, obracając się do Ruggiego. – W tych stronach rozwijał się kiedyś kult Wielkiego Nienasyconego…

– Kogo? – zdumiał się Ruggi.

– Wielkiego Nienasyconego – powtórzył z poważną miną Segerson. – Był to wielki demon, pożerający Halvińczyków i…

Egir ryknął śmiechem, za nim reszta. Ruggi zmieszał się nieco, niezbyt pewny do końca, czy to żarty, czy nie. W końcu odparł, wzruszając ramionami:

– I tak nazwy nie zmienię.

– Miałem kiedyś pod sobą takiego Leifa, co to wciąż mówił, że dożyje późnej starości i będzie dzieciakom przy ognisku opowiadał o swoich bohaterskich czynach – odezwał się niespodziewanie Segerson i zamilkł.

– I co? – zaciekawił się Ruggi.

– Jego głowę zjadł olbrzym, a resztę… hmm… coś dziwnego. Nie chcielibyście tego widzieć – dodał szybko.

– Co to ma do rzeczy? – obruszył się Ruggi.

– To, że życie nauczyło mnie, aby nie robić planów na przyszłość dalszą niż kolejny poranek. Nikt nie może być pewien swego dnia ani godziny.

– Dobrze gada – odezwał się nagle Torgas, ale nie rozwinął myśli.

Czy spowodowało to wejście w cień majestatycznych gór, czy też zachodzące powoli za nimi słońce, poczuli się nagle słabi i zmęczeni wobec świata i potęg, które przerastały ich pojęcie.

* * *

Tak jak poprzedniego wieczora zdecydowali się rozbić obóz pod grupką wysokich sosen. Ruggi poczuł się znów w swoim żywiole i, krojąc pasy mięsa, poganiał rozpalającego ogień Egira. Dwinbar oporządzał muły, zaś pozostali gladi rozsiedli się wokół ognia. Olglin wyjął księgę z juku i przeglądał ją z uwagą. Hansag przysunął się do niego.

– To wszystkie wzmianki o Vori Dar, jakie zdobyłem w bibliotekach – powiedział gladi, widząc pytające spojrzenie, i pokazał Hansagowi kilka stron zapisanych karadirem. Nic to Toglishowi nie mówiło, ale przejrzał z uwagą rysunki przedstawiające siatki tuneli, hal i schodów.

– Niezbyt duże to miasto – stwierdził.

– W porównaniu z najbardziej znanymi, tak. Oczywiście, o ile istniało – westchnął Olglin.

Dwinbar wzruszył ramionami.

– Legendy nie biorą się z niczego. Plany też – dodał.

– Skończcie już gadać – Ruggi zamieszał wielką warząchwią w kociołku – i dawać miski. Zupka Ruggiego gotowa.

* * *

Hansaga obudziło w środku nocy delikatne szarpnięcie. Wciąż zamroczony, otworzył powoli oczy i ujrzał nad sobą Torgasa. Najemnik przyłożył palec do ust. Toglish rozejrzał się ze zdziwieniem – wszyscy ­spali wokół żarzącego się wciąż słabo ogniska. Nie było widać żadnych zmian, a stojący na warcie Torgas miał obudzić ich tylko wtedy, gdyby coś się działo.

Najemnik pochylił się i szepnął mu do ucha:

– Musimy pogadać.

Hansag kiwnął głową i wstał, zsuwając z siebie koc. Starając się zachowywać jak najciszej, przeszli w stronę zwierząt.

– O co chodzi? – szepnął do Torgasa, gdy znaleźli się między mułami.

– Nie podobają mi się ci gladi – odparł najemnik także szeptem i wskazał głową na śpiących.

– Czemuż to? – zdziwił się Toglish.

– Wczoraj wieczorem, kiedy zasnąłeś, słyszałem, jak coś tam ze sobą gadali. Nie wyglądało to na zwykłą pogawędkę, ale raczej na kłótnię. Ten Olglin pokazywał palcami w naszą stronę, a ten cały Dwinbar także.

– Może nie wiedzą, gdzie iść, a nie chcą się przyznać?

– Nie, na pewno nie. – Torgas przełknął ślinę. – Zapamiętaj, co ci powiem. Oni nie mówią nam całej prawdy.

– Myślisz?

– Wiem – lakonicznie stwierdził Torgas. – Moim zdaniem w tej fortecy jest coś ukryte. Pomyśl: ktoś organizuje wyprawę do dawno zapomnianej twierdzy, mając tylko strzępki informacji? Niby nie wiedzą, co się tam działo, ale…

Brek chrapnął i obrócił się na bok. Zamarli i dopiero gdy zaczął równomiernie sapać przez nos, odezwał się Hansag:

– Powiedz o tym Egirowi. Tylko dyskretnie. Tak, żeby się nie zorientowali.

„Dobry syn szlachcica” – pomyślał Torgas i kiwnął głową. Gdy Hansag zapadł znów w sen, posiedział przy ogniu jeszcze parę godzin i zbudził następnego w kolejce wart Segersona.

* * *

– Tam. – Olglin popatrzył ze skarpy na majaczącą w oddali kotlinę pomiędzy dwoma wysokimi szczytami.

– Co najmniej dwa dni drogi, i to pod warunkiem, że pogoda dopisze – ocenił fachowo sytuację Brek i otarł pot z czoła. – A może i więcej.

Cała grupka patrzyła na wskazane miejsce. Do kotliny wiódł kamienisty, stromy szlak, po którym szybko mog­łyby poruszać się jedynie górskie kozice. Usiane głazami osypisko zajmowało większą część stoku, na którym stali. Gdzieniegdzie tylko widać było samotne, pojedyncze drzewka. Nadchodziło południe i upał stawał się nieznośny. Gladi pozdejmowali hełmy, Torgas rozebrał się nawet do pasa, ukazując wszystkim potężne mięś­nie i kolekcję kilkunastu szram. Ruggi wachlował się nieustannie wielką, kraciastą chustą. Tylko muły obojętnie skubały wyrastające spod kamieni źdźbła trawy.

– Tak… – Dwinbar mlasnął. – Przynajmniej o wodę nie musimy się martwić. Przy twierdzach musiały być studnie…

– Mogły wyschnąć – zauważył przytomnie Ruggi. – Albo zostały zatrute i zasypane.

– Dobrze gadasz – poparł go Torgas.

– Mamy wystarczająco dużo wody w sakwach – uciął dyskusję Olglin. – Będzie dobrze.

Ale nie było. Wypadek zdarzył się kilka minut później, jakby na przekór temu stwierdzeniu.

Brek potknął się na luźnym kamieniu i choć rozpaczliwie próbował utrzymać równowagę, wywrócił się wprost na swojego muła. Jako że miało to miejsce na wąskim szlaku pośrodku urwiska, zwierzę, rżąc przeraźliwie, spadło, zabijając się na sterczących kilkanaście metrów niżej głazach. Jeden z juków został przebity i woda zrosiła pobliskie kamienie. Zobaczywszy to, gladi zaklął szpetnie. Potem zszedł po linie na dno jaru i zebrał to, co jeszcze nadawało się do użytku.

– Niedobrze – szepnął Torgas. – Zapach świeżej krwi przyciągnie dzikie zwierzęta. Muł jest jeden… Nie zaspokoi ich głodu, a my daleko nie odejdziemy.

Dwinbar usłyszał słowa najemnika i natychmiast zareagował:

– Nie kracz! Ogień je odstraszy i będzie po kłopocie. Poza tym od czego jest warta?

Torgas nie odpowiedział.

* * *

Wieczorem stało się mniej więcej to, co przewidział Torgas.

Krew przyciągnęła jednak coś większego i groźniejszego niż dzikie zwierzęta.

Zamykający pochód Egir wspominał po drodze, że parę razy widział kątem oka dziwne, skrzydlate cienie. Niby mu nie wierzyli, ale na wszelki wypadek starali się jak najmniej hałasować. Obwiązali nawet mułom pyski, aby nie wydawały żadnych dźwięków. Gdy najemnik po raz kolejny zameldował o swoich spostrzeżeniach, zapadł dręczący niepokój. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie, cóż to mogą być za istoty. I nikt poza Egirem nie zobaczył ich, mimo, że co chwila zadzierali głowy do góry, lustrując wszystkie szczyty w zasięgu wzroku. Ruggi modlił się w duchu, aby nie były to górskie demony, o których czytała mu w dzieciństwie piastunka, a które teraz nagle mu się przypomniały.

Kilka godzin później, gdy słońce zaszło za wierzchołkami, rozbili obóz. Egir od dłuższego czasu nie widział już złowróżbnych cieni, inni też ich nie dostrzegli, zdecydowali się więc na odpoczynek.

– Pewnie widziałeś duże orły. – Brek wzruszył lekceważąco ramionami, zajadając kolejny ząbek pieczonego czosnku i spoglądając na gotującego kolację Ruggiego.

– Potrafię odróżnić orła od… tego czegoś – odparł hardo Egir. Po chwili jednak podrapał się w głowę. – A może jednak? Sam już nie wiem…

* * *

Obudził ich ryk wywijającego ciężkim toporem Segersona.

Gladi i najemnicy zerwali się błyskawicznie, Hansag i Ruggi wstali nieco później. Segerson krwawił od rany na łysej głowie. Jego hełm leżał na ziemi, jednak wokół nie było nikogo widać. Nad obozowiskiem unosił się tylko wstrętny zapach łajna.

– Co się dzieje, u licha? – spytał Egir, trzymając przy policzku naciągniętą kuszę, którą zawsze kładł przy posłaniu w gotowości bojowej.

– Hora. – Rozgorączkowany Segerson splunął. – Cwane ścierwo. Zaczekała, aż zdejmę hełm, bo musiałem się podrapać po łysinie, i wtedy spadła na mnie z nieba. Uchyliłem się cudem, jedno mrugnięcie i nie miałbym oczu… – Dodał w tym miejscu kilka przekleństw, umiejętnie mieszając wszystkie znane sobie języki.

– Co tu tak śmierdzi? – zainteresował się przestraszony nagłą pobudką Ruggi.

– Odchody. – Olglin rozglądał się po niebie. – Naznaczyła teren, przy okazji dając znać innym osobnikom ze stada o dobrej okazji do zakosztowania świeżego mięsa. Zbierajmy się stąd! Hory samotniczki to wielka rzadkość. A i vaxari mogą za nimi przyjść.

Zostawili płonące ognisko dla zmylenia pogoni i odeszli pod osłoną nocy w głąb gór. Po kilku chwilach marszu w gęstniejącym mroku, rozświetlanym tylko światłem gwiazd, Brek dał znak do postoju.

W tym samym momencie usłyszeli świst i coś dużego momentalnie spadło z nieba, porywając jeden z juków. Hansag zobaczył wielką skrzydlatą sylwetkę na tle jasnych gwiazd. W szponach trzymała zdobycz. Egir wykazał się refleksem i strzelił niemal od razu, ale bełt przeciął powietrze, nie wyrządzając jej szkody. Bestia tylko głośno zaskrzeczała, jakby szydząc z niego.

– Patrzeć w niebo! – zakomenderował Segerson, choć wszyscy i tak już to robili. Nawet Ruggi począł gotować się do obrony. Wyjął procę i podniósł z ziemi kilka ostrych kamieni.

– Żywcem go nie wezmą… – mruknął pod nosem rozbawiony mimo powagi sytuacji Egir.

Skrzeczenie nadlatujących hor było coraz głośniejsze. Wielkie ptaszyska, których dosiadać potrafili tylko vaxarscy wojownicy, już leciały w ich stronę. Spanikowany Egir gorączkowo próbował napiąć kuszę w całkowitych ciemnościach, klnąc przy tym co niemiara, kiedy bełt wyślizgiwał mu się ze spoconych rąk. Hansag, Torgas i gladi od dłuższej chwili stali w szyku obronnym z bronią w rękach.

Znad miejsca, gdzie niedawno obozowali, szybowało w całkowitej ciszy sześć potężnych, krukopodobnych ptaszysk.

Torgas uporał się wreszcie z kuszą i wystrzelił. Choć uczynił to bez celowania, nie chybił. Bełt pomknął wprost w ciemność ku jednej z majaczących w górze sylwetek, a przeraźliwe piski i głuche uderzenie, jakby worek mąki spadł na ziemię, powiedziały pozostałym, że ubyło jednego napastnika. Najemnik natychmiast odrzucił kuszę, chwycił tarczę i wyjął miecz z pochwy.

Hansag przełknął głośno ślinę. Zaniepokojone zwierzęta zaczęły nerwowo wierzgać, wydając przy tym głośne ryki. Egir chwilę później wystrzelił ze swej kuszy w pikującą wprost na niego horę, lecz nie trafił, ledwie musnął jej skrzydło. W tym momencie potwory runęły na nich, próbując wydrapać oczy wielkimi jak miecze szponami.

Torgas osłonił się tarczą i atakująca go hora przebiła no­gę na kolcu. Z przejmującym skrzekiem usiłowała wzbić się w górę, ale on nie czekał. Ciął na ślepo, odrąbując uwięzioną kończynę pod kolanem. Ciepła krew obryz­gała mu twarz, oślepiając na moment.

Hansag przyklęknął i wywijał desperacko mieczem na wysokości swej głowy – raz tylko trafił, ale nie ranił potwora mocno, co najwyżej go zadrasnął. Gladi, mający największe doświadczenie w boju, stanęli do siebie plecami i rąbali na lewo i prawo. Ruggi schował się za wielkim głazem i stamtąd ciskał kamykami, choć nie robiło to na horach większego wrażenia.

W końcu ptaszyska, zobaczywszy, że niewiele wskórają przeciw sprawnie walczącej drużynie, wzbiły się w górę, zostawiając ciała dwóch dogorywających towarzyszek. Torgas na wszelki wypadek dobił obie.

– Ruggi! – krzyknął. – Dawaj pochodnię!

Cztery majaczące na tle gwiazd stwory wciąż zataczały nad nimi kręgi. Po chwili odleciały. Czy to dlatego, że Ruggi wyskoczył zza głazu z płonącą żagwią w dłoni, czy też bały się wracać po nieudanym ataku – tego nikt z wędrowców nie wiedział. Jak po chwili oszacowali, jedyną istotną szkodą, poza straconym jukiem i rozciętą łysiną, była zapaskudzona zbroja Dwinbara.

– To ma rozum? – spytał z obrzydzeniem Egir Olglina, wskazując mieczem na martwe ciała wielkich, czarnych ptaków.

– Wedle wiedzy, jaką posiadamy, raczej niewielki – poinformował go mentorskim tonem Olglin i włożył na nos schowane na czas walki binokle, aby uważniej przyjrzeć się ciałom. – Instynkt raczej… Ale hora wyszkolona przez vaxarskich, tfu, trenerów, zmienia się w podniebną machinę do zabijania.

Przez chwilę obserwowali w milczeniu truchła. Hory wyglądały niczym wrony wielkości małych koni. Nic dziwnego, że vaxari korzystali z nich jak z podniebnych wierzchowców. Potężne szpony zamarły na zawsze, rozczapierzone, a ostre dzioby, długie jak ręka thala, pozostały rozchylone.

– Zbierajmy się lepiej – ponaglił wszystkich Segerson i wskazał na pobliskie wzniesienie. – Tam jest mała jaskinia, przeczekamy do świtu.

– Obyśmy nie trafili z deszczu pod rynnę – mruknął Torgas, ocierając rękawem krew ptaszyska ze swej twarzy.

– Czy zawsze musisz marudzić, człowieku? – Dwinbar tym razem nie zdzierżył. Torgas wzruszył w odpowiedzi ramionami.

– Jazda, zanim się opamiętają i wrócą! – Gladi pociągnął swego muła i ruszył biegiem po kamienistym zboczu. W jego ślady rychło poszli pozostali, potykając się co chwilę i złorzecząc Ruggiemu, który nijak nie mógł wszystkim oświetlić szlaku.

Hory tylko na to czekały. Pojawiły się jakby znikąd i zaczęły spuszczać na głowy biegnących małe głazy. Na szczęście dla ludzi ich celność pozostawiała wiele do życzenia. Tylko jeden z kamieni lekko drasnął ramię Breka, ale i tak solidny pancerz uchronił go od obrażeń.

Po kilku chwilach dobiegli do małej pieczary i zniknęli wśród skał. Hory z żałosnym skrzekiem krążyły jeszcze jakiś czas, lecz w końcu uznały swoją porażkę i wzniosły się ku rozgwieżdżonemu niebu.

To nie była nawet jaskinia, zaledwie wgłębienie w skałach. W świetle jedynej pochodni widać było, że nie ma żadnych korytarzy czy odgałęzień, więc stanęli w wejściu, wypatrując złowrogich cieni na niebie.

– Z daleka przyleciały, cholery – sapnął Segerson. – Zwykle nie ma ich w tych górach.

– Pewnie aż z Fagorfadu – powiedział Olglin. – Księżycowe Plemię kupuje je od vaxarich i szkoli do polowań.

– Zasrane wariaty… – skomentował Brek.

Torgas i Egir, korzystając z postoju, ponapinali kusze. Hansag wystawił głowę z jaskini i zobaczył w blasku dogasającego ogniska, że potwory rozszarpują ciała swoich poległych towarzyszek. Wskazał je najemnikom, ale nim strzelcy zajęli pozycję, wielkie ptaki odleciały. Każdy z nich zabrał ze sobą potężny ochłap krwawiącego mięsa.

– Szkoda marnować bełtów. – Torgas położył dłoń na ramieniu nadal celującego Egira. Ten spojrzał na niego, skinął potakująco głową i niechętnie opuścił kuszę.

Zanim na nowo ułożyli się do snu, tym razem pod opiekuńczym stropem pieczary przy radośnie trzaskającym ogniu, Segerson naklął się jeszcze, gdy Olglin przemywał mu ranę samogonem. Po skończonej operacji porwał z jego rąk na wpół opróżniony bukłak.

– Dla ciała i ducha – powiedział, nim pociągnął tęgi łyk.

– Niedobrze – mruknął w zamyśleniu Brek. – Te hory nie wzięły się znikąd. Mogą tu gdzieś siedzieć ungudczycy albo i sami vaxari.

– Ja myślę – odezwał się Dwinbar – że to jakieś niedobitki, pozostające w tych stronach od ostatniego najazdu. Gdyby horda przeszła na tę stronę, nasi zastąpiliby jej drogę już w Madagarze, a i Azag ostatnimi czasy też silnie strzeżony.

– A ja mówię, że niewystarczająco silnie – zaprotestował Torgas.

– Słuchaj no. – Dwinbar spojrzał na najemnika ze złością. – Kiedy na ludzi mówiono „thal”, co znaczyło w staroohrgirze „gównojad”, my budowaliśmy już swe ankory. Znamy te góry doskonale i nic w nich nie dzieje się bez naszej wiedzy.

– Moi panowie! – Hansag wzniósł dłoń w pojednawczym geście. – Znam dobrze historię i przyznaję, że thalowie byli kiedyś rasą niewolników, ale wiem równie dobrze, że gladzkie plemię też nie uniknęło niewoli vaxari.

Dwinbar chciał coś na to powiedzieć, lecz uprzedził go Olglin:

– Może i tak było, Hansagu, ale na długo przed tym, nim nasz klan narodził się pod opieką bogini Aslany i jej mężów, Gislandira i Siggiego, byliśmy już wolni. A cóż z tego, że nasi praprzodkowie byli niewolnikami? Wyrżnęliśmy vaxarich i taki był koniec niewoli. Potem objęliśmy te góry we władanie.

– Tak… – Brek wyciągnął się wygodnie na ziemi. – Ponoć vaxari jeszcze mają swoje twierdze, te, jak im tam…

– Ixurry – dopowiedział Olglin.

– …tak, mają jeszcze kilka ixurrów, ale są raczej na wymarciu. Od lat ich nie widziano w tych stronach, a jakby co, to my im kiedyś pomożemy wymrzeć do reszty – zarechotał.

Kolejną wartę objął Egir i tak, już bez przeszkód, doczekali letniego świtu.

* * *

Hory nie pojawiły się więcej. Za to stanęli w obliczu innego zagrożenia – w zrabowanych jukach mieli znaczną część zapasu wody. Ta część Madagaru należała do najsuchszych rejonów pogórza, a nieznośne, panujące od miesięcy upały wysuszyły większość znanych źródełek i strumieni.

Cisza, przerywana tylko z rzadka śpiewem ptaków, zalegała nad całą okolicą. Olglin co jakiś czas sprawdzał zapiski w notatniku i gdy odnalazł kolejną wskazówkę, mruczał pod nosem z zadowoleniem. Prowadził wyprawę według opisanych w kronikach punktów orientacyjnych, którymi najczęściej były dziwnie wyglądające skały. Po obiedzie, na który Ruggi przygotował wydobyte z przepastnych juków dziwnie pachnące mięsiwo, Olglin wyraźnie się rozluźnił.

– Wszystko jest w najlepszym porządku – stwierdził i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jak tak dalej pójdzie, to już jutro będziemy na miejscu.

– Jesteś pewien? – spytał nieufnie Torgas.

– Ten znowu… – warknął Dwinbar.

– A znowu – przytaknął Torgas. – Bo te wasze „punkty orientacyjne” mogły już dawno temu zniknąć.

– Nie mogły – zaprzeczył Olglin. – Skały nie zmieniają się tak szybko. Widzisz tamten szczyt? – Wskazał na wschód, gdzie majaczył wierzchołek wielkiej góry. Torgas przytaknął. – Ta góra w naszym języku nosi nazwę Grimaz, co znaczy Miejsce Jałowe. Za nią powinna być Sucha Dolina, a u jej wylotu Vori Dar. Oczywiście o ile istnieje…

Ruggi i Egir zapalili fajki. Kucharz znów zaczął snuć plany na przyszłość. Egir dał się wciągnąć do rozmowy i ustalili nawet, że jeśli bogowie pozwolą, będzie ochroniarzem w zajeździe. Brek obruszył się, słysząc te słowa.

– Lepiej ruszylibyście dupska i rozejrzeli się za wodą, zamiast gardłować po próżnicy. To, co mamy w bukłakach, starczy nam ledwie na kilka dni, a jeśli Vori jest tak duże, jak podejrzewamy, to możemy po nim błądzić i kilka tygodni.

– Może być tak duże? – zdziwił się Egir.

– Przesadzasz, Mordin – wtrącił Olglin.

– Niektóre przejścia i tunele mogą być zasypane, a odgruzowywanie zajmie sporo czasu – poparł Breka Dwinbar.

– Myślicie, że natrafimy na ślady katastrofy? – spytał go Hansag.

– Nie inaczej – przytaknęli jednocześnie Segerson, Olg­lin oraz Dwinbar. Hansag zaskoczony był tak szybką, jednomyślną odpowiedzią. Czyżby Torgas miał rację?

Ruggi, zajęty własnymi rozmyślaniami, przymknął oczy i zaczął przysypiać. Pozostali zajęli się bronią, ostrzyli topory, czyścili brzeszczoty mieczy, oliwili mechanizmy kusz. Hansag rysował w kajecie mapkę, prowadzącą do tego miejsca. Pochłonięty tym zajęciem nie zauważył nawet, kiedy zniknął Dwinbar.

* * *

Po dość długim postoju ruszyli w dół zbocza. Na pytania o Dwinbara gladi odpowiadali, że poszedł „przepatrzyć szlak”. Hansag miał zamiar oburzyć się, że nie było to z nimi uzgodnione, ale Torgas nakazał mu ges­tem milczenie. Spojrzał przy tym na swego pracodawcę wymownie: „A nie mówiłem?”.

Gdy zaczęło się ściemniać, a Dwinbar wciąż nie wracał, nawet Brek zaczął się niepokoić i nerwowo skubać brodę. Gladi milczeli, thalowie też, tylko Ruggi wciąż narzekał na ostre kamienie, na których bez przerwy się potykał. Brek, do tej pory cierpliwie znoszący te jęki, w niewybrednych słowach kazał mu się zamknąć. I wtedy Hansag przypomniał sobie o jego nadziejach na znalezienie skarbów i reakcję Olglina. Czyżby Dwinbar ruszył przodem wypatrzyć co lepsze kąski, aby nie dostały się w ich ręce? Ciekawe…

Z tych rozmyślań wyrwało go zatrzymanie się gladich. Przed nimi zamajaczyła postać Dwinbara. Wyglądał na zmęczonego i był bardzo zakurzony. Wymienił kilka zdań w karadirze z Segersonem i Olglinem. Potem przeszli na ohrgir.

– Byłem za Suchą Doliną… – Wskazał ręką na Grimaz, wznoszący się na tle granatowego nieba.

– I tak szybko wróciłeś? – wtrącił szyderczo Torgas.

– Dokładnie. – Dwinbar wykrzywił się gniewnie. – Byłem kiedyś gońcem i potrafię ruszać się szybciej w zbroi niż ty z gołą rzycią.

– Nie za wysoki jesteś jak na przemierzającego tunele gońca? – drążył temat Torgas.

– Zajmij się swoimi sprawami, człowieku. – Brek położył dłoń na głowni topora. To samo uczynił Segerson.

– Panowie, spokojnie, spokojnie. – Olglin wszedł między nich. – A tobie, Torgasie, nie wpadło do głowy, że gońcy są też potrzebni pomiędzy ankorami?

Najemnik wzruszył ramionami.

– Mów dalej – poprosił Dwinbara Hansag, zanim Torgas zdążył odpowiedzieć.

– Ktoś był wczoraj w Suchej Dolinie. Są tam ślady ogniska i odciski wielu butów i stóp.

– Balarowie? – warknął Torgas.

– Nie tylko. Cała zbieranina. Po większości balarskie pomioty, ale i kilku większych… Chyba też jacyś thalowie – dodał po chwili namysłu.

– Thalowie? – zdziwił się Egir.

– Po waszych pobratymcach wszystkiego można się spodziewać. – Brek wyszczerzył zęby na Torgasa. Najemnik tym razem nie zareagował.

– Niedobrze – skomentował wieści Ruggi.

– Niedobrze – potwierdził Hansag.

Brek zaśmiał się szyderczo.

– Wy, rasy niższe… – Spojrzał na Ruggiego i Hansaga. – Ledwie dostrzeżecie paru balarów i już „niedobrze”. Na sam widok potworów, którym rozwalałem łby, tobyś chyba w portki narobił. Narżnąłem balarów tylu, że nie zliczę. A nie zliczę, bo do tylu nikt nie umie zliczyć.

– Znalazła mi się… wyższa rasa… – Torgas splunął.

Brek zamierzał odpowiedzieć, ale Segerson ryknął nagle:

– Dość kłótni!

I zamilkli. Stali tak przez chwilę, thalowie naprzeciw gladich, po czym Olglin bez słowa ruszył, a za nim reszta.

– Co ci odbiło? – spytał Torgasa Egir, gdy szli na końcu pochodu.

– Oni coś knują. – Torgas zniżył głos. – Jestem pewien. Nie wierzysz chyba, że taki pokurcz dotarł tak daleko w tak krótkim czasie?

– Jest dość wysoki, sam to mówiłeś – odparł Egir pojednawczo i dodał po chwili namysłu: – Jak na swoją rasę, oczywiście.

* * *

Kolejna kłótnia wybuchła tuż po kolacji. Poszło o to, kto ma pełnić wartę. Zgłosili się naraz Torgas i Dwinbar.

– Cóż to? – zadrwił Torgas. – Skonany, ale dzielny do samego końca?

Dwinbar zerwał się na nogi i sięgnął po broń, ale opanował wzburzenie. Usiadł z dostojną godnością.

– Dzielny i wcale nie zmęczony. Mogę znieść wiele…

– Dla przykładu ciężkie dzieciństwo – Torgas natychmiast wszedł mu w zdanie.

Dwinbar zerwał się znów i nim najemnik zareagował, zdzielił go pięścią między oczy. Na to poderwali się wszyscy. Po chwili rozdzielono tarzających się przeciwników.

– Pięknie, pięknie! – skomentował utarczkę Olg­lin. – Przy was żadne potwory nie są potrzebne, sami się pozabijacie.

Dwinbar zasiadł przy ogniu, ocierając krew z wargi. Hansag zabrał Torgasa kawałek dalej. Najemnik tarł pięścią podbite oko.

– Słuchaj no – zaczął Hansag. – Płacę ci za ochronę, a nie za wszczynanie bójek, rozumiemy się? Co się dziś z tobą dzieje, człowieku?!

Torgas milczał dłuższy moment.

– Już dobrze. Chodźmy spać. Niech sobie biorą warty, ja mam to gdzieś… – Ruszył w stronę ogniska, ale przystanął i obejrzał się na Hansaga. – Nawet jeśli to oznacza, że nas zarąbią we śnie.

Hansag westchnął ciężko, jednak gdzieś w głębi duszy przyznał Torgasowi trochę racji.

* * *

Hansaga z błogich snów o polowaniu na grubego zwierza w lasach Grag-a-mudu wyrwało nagłe szarpnięcie za ramię, a otrzeźwiły zupełnie hałasy. Segerson szarpał właśnie leżącego obok Ruggiego, próbując go dobudzić, a Brek zadeptywał w pośpiechu ognisko. Muły parskały spłoszone odgłosami, które odbijały się echem od skalnych ścian i docierały wraz z nocnym wiatrem do ich prowizorycznego obozowiska. Egir i Torgas stali z mieczami w dłoniach i węszyli niczym psy szukające tropu. Dwinbar naciągał szybko kolczugę.

Zdezorientowany Hansag już miał pytać, co się dzieje, ale coraz wyraźniejsze odgłosy mówiły same za siebie. Gdzieś w okolicy doszło do zbrojnego starcia, w którym na pewno brało udział wiele istot i – sądząc po krzykach rannych i zabijanych – większość z nich nie należała do ludzkiej rasy… Trudno było w tym harmidrze wychwycić choć jedno zrozumiałe słowo.

Stojąc u wylotu groty, w cieniu majestatycznego Grimaza, widzieli całą dolinę, oświetloną tej nocy księżycem i mrowiem gwiazd. Nagle daleko między skałami coś rozbłysło i moment później rozległ się ogłuszający huk, od którego po okolicznych zboczach zeszły lawiny kamieni. Ledwie jego echo umilkło, a z dołu dobiegły dzikie wrzaski ranionych.

– Są o milę stąd – wyszeptał Olglin.

– Co robimy? – spytał Egir.

– Czekamy – nakazał Segerson. – Żadne normalne istoty nie włóczą się hordami po… – Jego słowa zagłuszył kolejny wybuch. – …więc niech się wyrżną, a my z rana sprawdzimy spokojnie, co i jak.

– A jeśli tu przyjdą? – nie dawał za wygraną Egir.

Segerson w odpowiedzi wymownie potrząsnął toporem. Ruggi wciąż uspokajał spłoszone hukiem zwierzęta. Ledwie mu się to udało, błysnęło po raz trzeci, ale już słabiej, i odgłosy bitwy zaczęły cichnąć. Po kilku minutach zapadła względna cisza.

– No i koniec – ucieszył się Ruggi. Wyjął jabłko z sakwy, przełamał na pół i podał część owocu najbardziej niespokojnemu mułowi. Drugą zaczął zajadać z apetytem, chrupiąc głośno.

– Raczej tak, chociaż nie zapominajmy, że po bitwie musieli ocaleć zwycięzcy. – Torgas wciąż wpatrywał się w mrok.

– Wreszcie mądrze gadasz – poparł go Segerson – choć jak zwykle ponuro.

– Walczących było koło trzech dziesiątek. – Brek wsparł się na toporze. – Sądząc rzecz jasna po odgłosach i czasie trwania bitwy.

– Nie za mało jak na taki rwetes? – zapytał Hansag. Brek potrząsnął przecząco głową.

– Po każdej ze stron. Widzisz, chłopcze, brałem udział w tylu jatkach, że rzadko się mylę co do takich rzeczy.

– Cicho… – Dwinbar uniósł nagle rękę.

Zamilkli, lecz przez długi czas poza wyciem wiatru nic nie było słychać. Potem z wolna dotarły do nich odgłosy marszu wielu stóp… Egir i Torgas wznieśli kusze, celując w mrok, zaś reszta stanęła przy wejściu z bronią w pogotowiu. Ruggi na wszelki wypadek skrył się za mułem.

Odgłosy były coraz bliżej. Niestety, mrok nocy, nawet tak jasnej, nie pozwalał na rozstrzygnięcie, kim są nadchodzący. Hansag przysiągłby, że usłyszał szczęk miecza, a po chwili gniewne warknięcie. Serce zaczęło mu bić szybciej – najgorszy wróg to taki, którego nie widać. Nie wiadomo, czego się spodziewać. Nagle niewidzialne istoty skręciły i ruszyły w dół zbocza, jakby chciały wycofać się na pole niedawnej bitwy.

Dwinbar bez słowa wyskoczył przed grupę, przebiegł parę kroków i schował się za głazem. Po chwili przebiegł do następnego. Widzieli jego sylwetkę jeszcze przez chwilę, póki nie zniknął w cieniu rzucanym przez drzewa.

– Szalony… – przerwał długie milczenie Egir.

– Wie, co robi – zaprotestował Segerson.

– Będziemy tu na niego czekać? – spytał Breka Hansag.

Gladi skinął potakująco głową.

– Jeśli nie wróci do świtu, wyruszymy na pole bitwy.

Zajęli poprzednie miejsca przy zadeptanym ogniu, ale nie zamierzali go ponownie rozpalać. Nikt też – z wyjątkiem Ruggiego – nie odważył się spać. Hansag zastanawiał się, ile Dwinbar może znieść. Poprzedniego dnia wyprawił się aż na skraj doliny i wrócił. Wieczorem chciał objąć wartę, ale na rozkaz Breka położył się na spoczynek. Teraz bez namysłu ruszył przed siebie w pełną zagadkowych niebezpieczeństw ciemność, gdzie jeden źle postawiony krok mógł skończyć się śmiercią. Westchnął i wpatrzył się w mrowie gwiazd widocznych przez wylot groty.

Wielu wróżbitów, patrząc na nie, potrafiłoby powiedzieć, co przydarzy się za chwilę, za dzień, za rok cały… Ponoć najbardziej biegli w tej sztuce są tirianie – ich wróżbici zwą się siliani. Podobno jeden z nich przepowiedział jego matce, że zrodzi syna. Sprawdziło się. Niestety, Hansag wiedzy astrologicznej nie posiadał. Ale w gwiazdy lubił patrzeć już jako małe dziecko.

Wspomniał, jak wymykał się nocą z dworu ojca do sadu, kładł na wilgotnej od rosy trawie z rękoma pod głową i marzył, aby kiedyś pożeglować ku niebu… Uśmiechnął się do swych dziecięcych myśli. Świat się nieustannie zmienia, tego uczyli na uniwersytecie. To, co wczoraj było niemożliwe, jutro będzie normą, ale on chyba tego nie doczeka. Ale może jego dzieci? Ojciec czynił starania, aby wyswatać go z baronówną Irminą Harsher; była ona średniej urody panną, lecz za to jej ojciec dawał w posagu trzy wsie. Tak, przyszłość rysowała się bardzo jasno, a jeśli wyszłyby plany z kopalnią, to pewien procent udziałów przypadnie z pewnością i jemu. Byle tylko uważać na siebie. Za wszelką cenę.

Uśmiechnął się do własnych myśli…

* * *

Tuż przed świtem, kiedy Hansaga zaczynał po­woli morzyć sen, powrócił Dwinbar. Pojawił się tak niespodziewanie, że stojący na warcie Olglin zerwał się z krzykiem, gdy ów wyłonił się zza skał. A za Olglinem uczynili to wszyscy inni, nawet zaspany Ruggi.

– Czegoś się dowiedział? – pytali jeden przez drugiego, ledwie zmęczony gladi zasiadł w kręgu.

– Gratuluję – zwiadowca zwrócił się najpierw do Breka. – Ciał jest pięć dziesiątek, większość to balarowie i ungudczycy… – Mówiąc to, splunął. – Oprócz tego jeden olbrzym…

– Olbrzym? – Ruggi wybałuszył oczy ze zdumienia.

Dwinbar przytaknął i dodał z uśmieszkiem:

– Ma na sobie znaki Wielkiego Nienasyconego.

Gladi ryknęli śmiechem, zaś Ruggi wymamrotał tylko zdawkowe „e tam” i machnął ręką.

Dwinbar odchrząknął.

– Dobra, poważnie mówiąc, widziałem poległych balarów, olbrzyma, kilku ungudczyków i horgów. Większość ciał wygląda niczym spalone żywcem. Jakby od uderzenia pioruna.

– Widzieliście te błyski – wtrącił Torgas. – To pewnie od nich…

– No, popatrz – Dwinbar udał zdziwienie – nigdy bym o tym nie pomyślał. Widziałem dwa głębokie doły, więc cokolwiek tam uderzyło, miało wielką moc. I łupnęło po dwakroć w to samo miejsce.

– Może aby dobić tych, którzy przeżyli? – podsunął Hansag.

– Nie, na pewno nie – zaprzeczył Dwinbar. – Martwi wciąż dzierżą broń w rękach. Walczono tam, i to zaciekle. Kilka trupów jest ostro pociętych, a połowa leży bez głów.

– Myślisz, że dwie hordy maruderów wysłanych przez Księżycowe Plemię spotkały się na szlaku i nie potrafiły ustalić, kto ma ustąpić z drogi? – zapytał Brek.

– Kto ich tam wie? – mruknął Dwinbar. – Ungudczycy szkolą swych niewolników na bezmyślne bestie. Nie uczą myślenia. Wysyłają z konkretnym zadaniem, a jeśli pojawia się jakaś komplikacja, zaczynają głupieć.

– Mają straszną broń – dodał trwożliwie Ruggi. – Pewnie jakiś nowy wynalazek vaxarich.

– To nie broń – zaprzeczył Brek. – To jakaś magia.

– W każdym razie nie widzę potrzeby, aby tam iść – Dwinbar zwrócił się do Egira i Hansaga. – Broń mamy swoją, zaś na łupy nie ma co liczyć. Ruggi, nie gap się głupio; nawet jeśli coś znajdziesz, i tak będzie skażone złą magią ungudczyków.

– A może po prostu nie chcesz, żebyśmy to my sprawdzili to miejsce? – wybuchnął Torgas.

– A idź, proszę bardzo, i chwost ci w rzyć na drogę. – Dwinbar wskazał kotlinę.

Torgas burknął coś pod nosem i na tym dyskusja się zakończyła.

* * *

Sucha Dolina w pełni zasługiwała na swą nazwę. W miejscu tym dawno temu musiał zdarzyć się jakiś wypadek, który spowodował, że uschły wszystkie rośliny. Nawet potężne drzewa zmieniły się w pogorzelisko, z którego łagodne wiatry wciąż osypywały czarny popiół. Podobnie wyglądać musiało centrum Fagorfadu, krainy po drugiej, odległej stronie tych gór, gdzie wieki temu z nieba spadł otoczony ognistą koroną meteoryt, rozpoczynając nowy rozdział w dziejach świata, który jego mieszkańcy nazwali Jold.