Duch króla Leopolda - Adam Hochschild - ebook + książka

Duch króla Leopolda ebook

Adam Hochschild

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prawdziwa historia, która stała się kanwą „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Wstrząsająca relacja z piekła, w którym zginęło blisko osiem milionów ludzi. Opowieść o ludobójstwie, jakiego w swej kolonii w Kongu dopuścił się król Belgów Leopold II, człowiek, którego niespecjalnie obchodziła jego ojczyzna. Poszukiwał kolonii, w obawie, że inne europejskie potęgi zgarną wszystko dla siebie. Znalazł Kongo i zaprowadził tam rządy niewyobrażalnego terroru. Niezwykły reportaż historyczny o ludzkiej chciwości i okrucieństwie i o tym jak jeden człowiek - Edmund Dene Morel – postanowił przeciwstawić się złu, wszczynając ogólnoświatową kampanię przeciwko zbrodniczej działalności despoty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 590

Oceny
4,5 (67 ocen)
42
22
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Nigdy nie zajmowałem się bliżej tematyką belgijskich poczynań w Kongu. Owszem, czytałem "Jądro ciemności" (ale jak to było we zwyczaju, interpretowało się tę książkę raczej psychologiczno-metaforycznie, a nie jako zapis wydarzeń, w których autor uczestniczył), słyszałem coś tam o okrutnym traktowaniu mieszkańców przez belgijskich administratorów, nigdy jednak nie zagłębiłem się bardziej w historię Konga pod panowaniem "króla Belgów". Po przeczytaniu "Ducha króla Leopolda" zmuszony zostałem do - kolejnej zresztą - smutnej konstatacji, że w ostatecznym rozrachunku liczy się pieniądz i brutalna siła. Humanitaryzm, prawa człowieka, wolność, samostanowienie, to wszytko chyba jedynie piękne hasła. Pewnie, że nikt mnie teraz nie wybatoży za napisanie takiej czy innej opinii na jakiś temat. Jeśli będę wystarczająco upierdliwy, to co najwyżej zafundują mi sprawę w sądzie i odpowiednio dotkliwą karę finansową. Fakt, coś się zmieniło, ale nie oznacza to, że smycz przestała istnieć. Można pow...
50
AStrach

Dobrze spędzony czas

PMS - power, money and sex, w każdych czasach od zawsze.
10
Detain

Dobrze spędzony czas

Świetna pozycja. Za wysoką wartością badawczą idą wyjątkowo dobrze napisane opowieści i sylwetki najróżniejszych osób związanych z tematem. Przy masie faktów/liczb/postaci, które zostały opisane ani przez chwilę nie czuć przytłoczenia bądź znużenia.
10
prbiernacki
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Detaliczny reportaż o ludzkim okrucieństwie wobec innych ludzi. Na pewno, książka byłaby ciekawsza, gdyby pominąć sporo nudnych fragmentów, ale patrząc na bibliografię, nie trudno odnieść wrażenie, że Hochschild chciał napisać o wszystkim, co znalazł w trakcie researchu.
00
illym17

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy powinien przeczytać tę książkę, żeby ludobójstwo, jakiego dopuścił się Leopold (i rządy kilku innych państw europejskich) nigdy nie zostały zapomniane
00

Popularność




AdamHochschild

Duch króla Leopolda

Opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce Fragment

Z angielskiego przełożył Piotr Tarczyński

MAPA

WSTĘP

OPOWIEŚĆ TA ma swój początek w zamierzchłej przeszłości, ale jej echa docierają do nas po dziś dzień. Dla mnie jednak momentem kluczowym, rzucającym światło na długie poprzedzające go i następujące po nim dziesięciolecia, jest chwila, w której pewien młody człowiek doświadczył moralnego objawienia1.

Jest rok 1897 lub 1898. Spróbujcie go sobie wyobrazić, żwawo zstępującego z parowca kursującego przez kanał La Manche, silnego, krzepkiego, dwudziestokilkuletniego mężczyznę z zakręconym wąsem. Jest pewny siebie i wygadany, choć jego angielszczyźnie brakuje ogłady rodem z Eton czy z Oksfordu. Jest dobrze ubrany, ale jego odzież nie pochodzi z Bond Street. Mając na utrzymaniu schorowaną matkę, żonę oraz powiększającą się rodzinę, nie jest typem człowieka, który łatwo ulega jakiejś idealistycznej sprawie. Jego poglądy są całkowicie zwyczajne. Wygląda – bo nim jest w każdym calu – jak rozsądny, szanowany człowiek interesów.

Edmund Dene Morel jest zaufanym pracownikiem kompanii żeglugowej z Liverpoolu. Jej filia ma monopol na cały transport towarów z i do Wolnego Państwa Konga, bo taką wówczas nosi nazwę to ogromne terytorium w Afryce Środkowej, największa na świecie kolonia należąca tylko do jednego człowieka. Tym człowiekiem jest król Belgów, Leopold II, podziwiany w całej Europie monarcha-filantrop. Do swojej nowej kolonii zaprosił misjonarzy. Mówi się, że jego żołnierze pokonali handlarzy niewolników, gnębiących lokalną ludność. Od wielu lat europejskie gazety wychwalają go za inwestowanie swojej prywatnej fortuny na rzecz poprawy losu Afrykanów.

Ponieważ Morel mówi płynnie po francusku, kompania wysyła go co kilka tygodni do Belgii, by dopilnował załadunku i rozładunku statków kursujących między Belgią a Kongiem. Choć urzędnicy, z którymi przyszło mu pracować już od lat, nadzorujący handel na tej trasie, nie widzą niczego niepokojącego, Morel od razu zaczyna dostrzegać, że coś jest nie w porządku. W Antwerpii widzi statki swojej kompanii, których luki wypełnione są po brzegi cennym ładunkiem kauczuku i kości słoniowej. Kiedy jednak odcumowują, by powrócić do Konga – na nabrzeżu gra wówczas orkiestra wojskowa, a ożywieni młodzi ludzie w mundurach opierają się o burtę – wiozą z powrotem przede wszystkim oficerów armii, broń i amunicję. Nie może być tu mowy o żadnym handlu. W zamian za kauczuk i kość słoniową nie wysyła się z powrotem prawie nic, jeśli w ogóle cokolwiek. Skoro w zamian za owe bogactwa nie wraca do Afryki niemal nic, Morel zdaje sobie sprawę, że mogą one pochodzić tylko i wyłącznie z pracy niewolniczej.

Stanąwszy twarzą w twarz ze złem, Morel nie odwraca wzroku. Wręcz przeciwnie, to, co widzi, ukształtuje nie tylko jego przyszłe życie, ale także niezwykły, pierwszy w XX wieku ponadnarodowy ruch w obronie praw człowieka. Rzadko kiedy jednemu człowiekowi – nawet tak zdeterminowanemu, elokwentnemu, obdarzonemu wybitnym talentem organizacyjnym i niemal nadludzką energią – udaje się prawie samodzielnie sprawić, by jeden temat na ponad dekadę zagościł na pierwszych stronach gazet. Zaledwie kilka lat po tym, jak pierwszy raz stanął w dokach Antwerpii, Edmund Morel będzie przyjmowany w Białym Domu, gdzie będzie się starał przekonać prezydenta Theodore’a Roosevelta, że Stany Zjednoczone mają szczególny obowiązek zrobić coś w sprawie Konga. Będzie organizować delegacje do brytyjskiego Foreign Office i zachęcać każdego, by przyłączył się do jego sprawy – od Bookera T. Washingtona przez Anatole’a France’a po arcybiskupa Canterbury. Zorganizuje ponad dwieście masowych protestów w całych Stanach Zjednoczonych przeciwko niewolniczej pracy w Kongu. W Anglii będzie ich jeszcze więcej – w szczycie krucjaty ponad trzysta – i będą przyciągać nawet po pięć tysięcy ludzi2. Jeden z listów protestacyjnych w sprawie Konga do londyńskiego „Timesa” podpisze jedenastu parów, dziewiętnastu biskupów, siedemdziesięciu sześciu parlamentarzystów, siedmiu przewodniczących izb handlu, trzynastu wydawców głównych gazet i każdy lord mayor w kraju3. Pogadanki o okropnościach dziejących się w Kongu króla Leopolda będą organizowane nawet w Australii, a we Włoszech dwóch mężczyzn stoczy z ich powodu pojedynek. Brytyjski sekretarz spraw zagranicznych, sir Edward Grey, człowiek daleki od skłonności do przesadzania, stwierdzi, że „w ciągu co najmniej trzydziestu lat żadna zagraniczna kwestia nie poruszyła kraju tak bardzo i tak gwałtownie”4.

Oto historia tego ruchu – historia okrutnej zbrodni, w proteście przeciw której powstał, długiego okresu odkryć i podboju, który go poprzedzał, a także tego, jak świat zapomniał o jednym z największych masowych mordów w historii współczesnej.

* * *

Nie wiedziałem niemal niczego o historii Konga, dopóki parę lat temu nie natrafiłem na pewien przypis w książce, którą wówczas czytałem. Gdy natykamy się na coś, co robi na nas wyjątkowe wrażenie, często pamiętamy, gdzie byliśmy, gdy to się stało. W moim przypadku była wtedy późna noc, a ja, zdrętwiały i zmęczony, siedziałem na tylnym fotelu samolotu lecącego przez Atlantyk ze wschodu na zachód.

Przypis dotyczył pewnego cytatu z tekstu Marka Twaina, powstałego – jak głosiła notka – gdy pisarz zaangażował się w ogólnoświatowy ruch przeciwko niewolnictwu w Kongu, które pochłonęło od pięciu do ośmiu milionów istnień ludzkich. Ogólnoświatowy ruch? Pięć do ośmiu milionów istnień ludzkich? Byłem zdumiony.

Statystyki na temat masowych mordów są często bardzo niedokładne. Jeśli jednak choćby połowa tej liczby była prawdziwa, to Kongo byłoby jednym z największych pól śmierci w najnowszej historii. Dlaczego te śmierci nie są uwzględniane w zwyczajowej wyliczance okropności naszego wieku? I dlaczego nigdy o nich nie słyszałem? Na temat praw człowieka pisałem przecież od lat, a w ciągu moich kilku wypraw do Afryki byłem raz nawet w samym Kongu.

Było to w 1961 roku. W pewnym mieszkaniu w Leopoldville wysłuchałem wówczas jakiegoś faceta z CIA, który za dużo wypił i z satysfakcją opisywał, jak i gdzie kilka miesięcy wcześniej zamordowano Patrice’a Lumumbę, pierwszego premiera tego świeżo niepodległego kraju. Człowiek ten założył, że każdy Amerykanin – choćby tylko przebywający w Kongu z wizytą student, jak ja – będzie podzielał jego ulgę z powodu śmierci człowieka, którego rząd Stanów Zjednoczonych uważał za niebezpiecznego, lewicowego wichrzyciela. Ta rozmowa wciąż rozbrzmiewała w mojej głowie, kiedy dzień lub dwa dni później wczesnym rankiem opuszczałem Kongo, przepływając promem rzekę o tej samej nazwie, a wschodzące słońce oświetlało ciemne, gładkie fale uderzające o kadłub łodzi.

Wiele lat później, gdy natknąłem się na ten przypis, uświadomiłem sobie własną niewiedzę na temat wczesnej historii Konga. Zdałem sobie sprawę, że – tak jak miliony ludzi – czytałem przecież coś na ten temat – Jądro ciemności Josepha Conrada. Analizując je w college’u, skupiałem się jednak na tropach Freudowskich – mitycznych podtekstach, spojrzeniu do wnętrza postaci – traktując tę książkę jako beletrystykę, a nie literaturę faktu.

Zacząłem czytać o tym więcej. Im bardziej się w to zagłębiałem, tym wyraźniej zdawałem sobie sprawę, że przed stu laty Kongo rzeczywiście doświadczyło zbrodni, której skala jest porównywalna z Holokaustem. Zarazem, niespodziewanie dla samego siebie, spostrzegłem, że zafascynowali mnie niezwykli bohaterowie tej opowieści. Choć Edmund Dene Morel zapoczątkował ten ruch, nie był on jednak pierwszym człowiekiem, który dostrzegł, czym naprawdę jest Kongo króla Leopolda, i próbował zwrócić na to uwagę świata. Przed nim był George Washington Williams, czarnoskóry amerykański dziennikarz i historyk, który – jako pierwszy – przeprowadzał wywiady z Afrykanami na temat ich doświadczeń z białymi zdobywcami. Inny czarnoskóry Amerykanin, William Sheppard, opisał pewne wydarzenie, którego był świadkiem w kongijskim lesie deszczowym, a które, jako symbol brutalności kolonializmu, wywarło niezatarte piętno na świadomości świata. Byli też inni bohaterowie, z których najodważniejszy zakończył życie na londyńskiej szubienicy. W połowie opowieści pojawia się młody kapitan, Joseph Conrad, który spodziewał się poznać egzotyczną Afrykę z marzeń swojego dzieciństwa, ale zamiast niej znajduje „najnikczemniejszą walkę o łup, jaka kiedykolwiek splugawiła sumienie ludzkości i historię odkryć geograficznych”5. Nad nimi wszystkimi majaczy król Leopold II, człowiek chciwy i przebiegły, pełen obłudy i wdzięku, przypominający szekspirowskich złoczyńców.

Śledząc przeplatające się losy tych ludzi, zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy na temat okrucieństw w Kongu i poruszenia, które wywołały. Był to pierwszy wielki międzynarodowy skandal epoki telegrafu i fotografii. Połączenie rzezi na przemysłową skalę, wyższych sfer, seksu, potęgi, jaką daje sława, rywalizacji wpływów i kampanii medialnych, rozgrywające się w kilku krajach po obu stronach Atlantyku, wydaje się być uderzająco podobne do dzisiejszych skandali. Co więcej, w odróżnieniu od innych wielkich drapieżców historii, Czyngis-Chana czy hiszpańskich konkwistadorów, król Leopold II nigdy nie przelał nawet kropli krwi. Jego stopa nigdy nie stanęła w Kongu. Jest w tym również coś bardzo nowoczesnego – niczym w przypadku pilota bombowca, który lecąc wysoko, ponad chmurami, nigdy nie słyszy krzyków ofiar, nie widzi zniszczonych domów i zmasakrowanych ciał.

Choć Europa dawno już zapomniała o kongijskich ofiarach Leopolda, odnalazłem ogromną ilość materiałów, pozwalających zrekonstruować ich los: wspomnienia z Konga odkrywców, kapitanów parowców, wojskowych; dokumentacje misji handlowych; sprawozdania z państwowych dochodzeń; oraz zjawisko właściwe czasom wiktoriańskim, jakim były pozostawione przez dżentelmenów (a czasami i damy) zapiski z podróży. Epoka wiktoriańska była złotym wiekiem listów i pamiętników. Nierzadko ma się wrażenie, że każdy, kto odwiedzał Kongo, prowadził obszerny dziennik z podróży i każdego wieczora, siedząc na brzegu rzeki, pisał listy do domu.

Problemem jest to, że prawie cały ten potok słów jest dziełem Europejczyków lub Amerykanów. Gdy Europejczycy przybyli do Konga po raz pierwszy, nie znano tam pisma, co w oczywisty sposób wypaczyło sposób utrwalania historii. Dysponujemy dziesiątkami wspomnień białych urzędników kolonialnych, wiemy, jak zmieniało się stanowisko kluczowych ludzi w brytyjskim Foreign Office, czasem nawet co do dnia. Nie mamy jednak ani pełnych wspomnień, ani mówionej historii choćby jednego Kongijczyka z okresu największego terroru. Zamiast afrykańskich głosów słyszymy głównie ciszę.

Mimo to, gdy zacząłem przekopywać się przez te materiały, zobaczyłem, jak wiele ujawniają. Ludzie, którzy zajęli Kongo, nierzadko chełpili się popełnionymi zbrodniami, przechwalając się nimi w książkach i artykułach prasowych. Niektórzy prowadzili zaskakująco szczere dzienniki, odsłaniające znacznie więcej, niż sami by chcieli, podobnie jak czynią to obszerne i szczegółowe podręczniki dla urzędników kolonialnych. Co więcej, kilku oficerów prywatnej armii okupującej Kongo dopadło poczucie winy z powodu krwi, którą mieli na rękach. Ich świadectwa oraz dokumenty, które przemycili, dodawały energii ruchowi protestacyjnemu. Ale nawet po stronie brutalnie ujarzmionych Afrykanów cisza nie jest całkowita. Wciąż możemy dostrzec ich działania i usłyszeć głosy – nawet jeśli tylko przefiltrowane przez zapiski ich prześladowców.

Największy rozlew krwi w Kongu miał miejsce w latach 1890–1910, ale jego przyczyn należy szukać znacznie wcześniej, gdy Europejczycy i Afrykanie spotkali się po raz pierwszy. By odnaleźć źródła naszej opowieści, musimy cofnąć się o ponad pięćset lat, do momentu, w którym pewien kapitan zobaczył, że ocean zmienia kolor, a pewien król otrzymał wiadomość o dziwnej zjawie, która wyłoniła się spod ziemi.

PROLOG „HANDLARZE PORYWAJĄ NASZYCH LUDZI”

KIEDY EUROPEJCZYCY zaczęli wyobrażać sobie Afrykę leżącą za Saharą, kontynent ten jawił się im niczym baśniowa kraina, pełna straszliwych i nadprzyrodzonych zjawisk6. Ranulf Higden, angielski benedyktyn, który około 1350 roku opisał ówczesny świat, twierdził, że Afrykę zamieszkują jednoocy ludzie, przykrywający głowę nogami. Pewien XV-wieczny geograf twierdził z kolei, że mieszkańcy tego kontynentu mają tylko jedną nogę, trzy twarze i głowy lwów. W 1459 roku włoski mnich Fra Mauro ogłosił, że w Afryce żyje Ruk – ptak tak ogromny, że jest w stanie unieść w powietrze słonia.

W średniowieczu niemal nikt w Europie nie miał sposobności, by dowiedzieć się, czy w Afryce rzeczywiście mieszkają gigantyczne ptaki, jednoocy ludzie albo w ogóle cokolwiek. Afrykańskie wybrzeża Morza Śródziemnego zamieszkiwali wrodzy Maurowie i niewielu Europejczyków miało odwagę tam się zapuścić, a co dopiero wyruszyć na południe, przez Saharę. Opłynięcie Afryki wzdłuż jej zachodniego wybrzeża też było niemożliwe – wszyscy wszak wiedzieli, że mijając Wyspy Kanaryjskie, wypływa się na Mare Tenebroso, Morze Ciemności.

W świadomości ludzi średniowiecza – pisał Peter Forbath – był to region najbardziej przerażający (…) gdzie niebiosa spuszczały na ziemię deszcze ognia i gorącej wody (…), gdzie na marynarza czekały wyspy ogrów i skały pełne węży, gdzie wielka głowa szatana wynurzała się z bezdennych głębin, żeby pochwycić żeglarza, gdzie na znak bożej zemsty za zuchwalstwo podglądania zakazanych tajemnic poczerniałyby mu twarz i ciało. Jeśli nawet przeżyłby te straszliwe niebezpieczeństwa, dotarłby do Morza Zapomnienia, gdzie przepadłby raz na zawsze w mule i oparach, na krańcach świata7.

Dopiero wiek XV przyniósł początek epoki żeglugi oceanicznej, gdy Europejczycy – szczególnie Portugalczycy – zaczęli regularne wyprawy na południe. W latach 40. XV wieku szkutnicy z Lizbony skonstruowali karawelę, niewielki okręt, doskonale nadający się do żeglowania pod wiatr. Choć rzadko przekraczały trzydzieści metrów, te wytrzymałe statki były w stanie nieść odkrywców daleko, wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki, na południe, gdzie mogły znajdować się przyprawy, złoto i szlachetne kamienie. Odkrywców pociągały jednak nie tylko bogactwa. Wiedzieli, że gdzieś w Afryce znajduje się źródło Nilu – ta tajemnica fascynowała Europejczyków od czasów starożytnych. Przyciągał ich również jeden z najtrwalszych mitów średniowiecza, legenda o Księdzu Janie, chrześcijańskim monarsze, który w sercu Afryki miał rządzić rozległym imperium. Ze swojego pałacu, wzniesionego z przezroczystego kryształu i drogocennych kamieni, władał czterdziestoma dwoma pomniejszymi królami, jak również centaurami i olbrzymami. Przy jego wielkim stole, wyrzeźbionym z jednolitej bryły szmaragdu, mogły zasiąść tysiące, a każdy podróżnik był przy nim mile widzianym gościem. Ksiądz Jan bez wątpienia chętnie podzieliłby się swoimi bogactwami z innymi chrześcijanami, a także wskazałby im dalszą drogę do baśniowych skarbów Indii.

Kolejne portugalskie wyprawy docierały coraz dalej. W 1482 roku najambitniejszej z nich podjął się doświadczony kapitan imieniem Diogo Cão. Płynąc wzdłuż wybrzeża, zorientował się, że Gwiazda Polarna zniknęła z firmamentu. Jego karawela przekroczyła równik, a on dotarł tak daleko na południe jak żaden Europejczyk przed nim.

Pewnego dnia Cã o natknął się na coś zdumiewającego. Morze wokół jego statku nabrało odcienia ciemnożółtawego łupku, a o pobliskie plaże rozbijały się brązowożółte fale. Płynąc w stronę szerokiej na wiele mil zatoki, jego karawela musiała walczyć z prądem o prędkości ośmiu–dziewięciu węzłów. Co więcej, woda okazała się być słodka, a nie słona. Cão natknął się na ujście ogromnej, mulistej rzeki, większej niż jakakolwiek inna widziana przez Europejczyków. Wrażenie, jakie jej ogrom zrobił na nim i jego ludziach, oddaje tekst z epoki:

Na odległości dwudziestu lig* [rzeka] utrzymuje swój nurt, nie mieszając się z morzem, którego słone bałwany otaczają ją z każdej strony; jak gdyby ta szlachetna rzeka trwała w walnej bitwie z oceanem, jako jedyna odmawiając mu tej daniny, którą wszystkie inne rzeki świata płacą bez oporu8.

Dzisiejsi oceanografowie odnaleźli więcej dowodów siły owej wielkiej rzeki w tej „walnej bitwie z oceanem”: kanion wyrzeźbiony przez nią w dnie morza, długi na sto sześćdziesiąt kilometrów, a miejscami głęboki na ponad kilometr.

Cão zszedł na brzeg przy ujściu rzeki i wzniósł kolumnę z wapienia, zwieńczoną żelaznym krzyżem, z wyrytym na niej herbem królewskim i słowami:

W 6681 roku świata oraz 1482 od narodzin Naszego Pana Jezusa Chrystusa najszlachetniejszy, najwspanialszy i najpotężniejszy książę, król Portugalii Jan II, nakazał, by ten ląd został odkryty, a niniejsza kolumna wzniesiona przez Dioga Cão, szlachcica Jego dworu9.

Przez następne pięćset lat rzeka, u której ujścia wylądowali, znana będzie Europejczykom jako Kongo. Wpadała do morza w północnych krańcach kwitnącego afrykańskiego królestwa, federacji zrzeszającej od dwóch do trzech milionów ludzi. Już wtedy geografowie pisali zwykle nazwę rzeki przez „c” (Congo), a późniejszą europejską kolonię na jej brzegach oraz ludzi żyjących przy jej ujściu przez „k” (Kongo).

Królestwo Konga miało z grubsza kształt kwadratu o boku niemal pięciuset kilometrów, a ziemie, które obejmowało, leżą dziś w kilku krajach. Stolicą było Mbanza Kongo – mbanza oznacza „dwór” – miasto wzniesione na sporym wzgórzu, w odległości około dziesięciu dni marszu w głąb lądu, leżące dziś po angolańskiej stronie granicy Konga i Angoli10. W 1491 roku, dziewięć lat i kilka wypraw później, ekspedycja portugalskich księży i wysłanników przebyła ową dziesięciodniową trasę i osiadła w Mbanza Kongo w charakterze stałych przedstawicieli swojego kraju na dworze kongijskiego króla. Ich przybycie wyznacza początek stałych kontaktów między Europejczykami a czarnymi Afrykanami.

Królestwo Konga powstało co najmniej sto lat przed przybyciem Portugalczyków. Władca, noszący tytuł ManiKongo, był wybierany przez zgromadzenie przywódców klanów11. Tak jak jego europejscy odpowiednicy, zasiadał na tronie – w tym przypadku zrobionym z drewna inkrustowanego kością słoniową. Insygniami królewskiej władzy były: bat z ogona zebry, pas, z którego zwisały skóry i głowy młodych zwierząt, a także mała czapeczka.

Siedząc pod ogromnym figowcem na wielkim placu, król wydawał wyroki, przyjmował hołdy i dokonywał przeglądów swoich wojsk. Zbliżyć się do niego można było jedynie na czworakach. Pod karą śmierci zabronione było przyglądanie się, gdy król jadł lub pił. Zanim przystąpił do posiłku, służący uderzał o siebie dwoma kawałkami żelaza, dając sygnał obecnym, by padli twarzą do ziemi.

Siedząc na swym tronie, ManiKongo ciepło przywitał Portugalczyków. Jego entuzjazm w mniejszym stopniu łączył się jednak ze Zbawicielem, o którym opowiedzieli mu niespodziewani przybysze, niż z magiczną bronią miotającą pioruny, którą mu obiecali – dzięki niej mógłby spacyfikować zbuntowane prowincje. Portugalczycy byli gotowi wyświadczyć mu tę przysługę.

Przybysze wybudowali kościoły, a przy nich szkoły. Przerażała ich, podobnie jak wielu późniejszych białych kaznodziejów, poligamia – obwiniali o nią przyprawy obecne w afrykańskiej diecie. Mimo pogardy dla kongijskich zwyczajów Portugalczycy musieli niechętnie uznać królestwo za zaawansowane i rozwinięte państwo – najważniejsze na zachodnim wybrzeżu Afryki Środkowej12. ManiKongo mianował zarządców każdej z sześciu prowincji, a administracja państwowa spoczywała w rękach rozbudowanej służby cywilnej, w skład której wchodziło i takie stanowisko jak mani vangu vangu, czyli sędzia pierwszej instancji w sprawach o cudzołóstwo. Choć nie znali koła ani pisma, Kongijczycy potrafili wykuwać biżuterię z miedzi i broń z żelaza, a także wytwarzać tkaniny z włókien liści rafii. Ponieważ według legendy Kongo założył król-kowal, obróbka żelaza była zajęciem arystokracji. Ludzie uprawiali jam, banany oraz inne owoce i warzywa, hodowali także świnie, bydło i kozy. Odległości mierzyli dniami marszu, a czas za pomocą kalendarza księżycowego. Tydzień miał cztery dni, z których pierwszy był świętem. Król zbierał podatki i, jak wielu władców, kontrolował walutę: muszle ślimaków morskich, zbierane pod królewskim nadzorem na plażach przybrzeżnych wysp.

Jak w niemal całej Afryce, również w tym królestwie istniało niewolnictwo. Jego forma różniła się w zależności od regionu, zmieniała się też w czasie, ale zazwyczaj niewolnikami zostawali jeńcy wojenni. Czasami w niewolę popadali przestępcy, dłużnicy lub ludzie sprzedani w charakterze posagu przez swoje rodziny. Jak każdy system, w którym jedni ludzie są panami życia i śmierci innych, afrykańskie niewolnictwo bywało okrutne. W pewnych okolicznościach, takich jak zawarcie porozumienia między wodzami, niektóre ludy Kotliny Konga składały niewolników w ofierze. Powolna śmierć takiego niewolnika, jego pogruchotane kości symbolizowały los tego, kto złamie porozumienie. Niewolnicy bywali także poświęcani, aby móc towarzyszyć zmarłemu wodzowi w zaświatach.

Innymi słowy, afrykańskie niewolnictwo było pod wieloma względami elastyczniejsze i łagodniejsze niż to, które Europejczycy mieli wkrótce ustanowić w Nowym Świecie. W ciągu jednego czy dwóch pokoleń niewolnicy mogli zapracować na swoją wolność, a czasem nawet ją otrzymać. Ludzie wolni i niewolni mogli także niekiedy zawierać między sobą małżeństwa. To, że handel ludźmi w ogóle istniał, okazało się jednak zgubne dla Afryki. Gdy bowiem pojawili się Europejczycy, gotowi zapełnić ładownie statków niezliczonymi niewolnikami, afrykańscy wodzowie byli gotowi dostarczać im towar.

Wkrótce przybyli handlarze niewolników, początkowo w niewielkiej liczbie, ale z powodu wydarzeń po drugiej stronie Atlantyku szybko pojawiło się ich całe mnóstwo. W 1500 roku, zaledwie dziewięć lat po tym, jak pierwsi Europejczycy dotarli do Mbanza Kongo, zepchnięta z kursu portugalska ekspedycja dotarła do Brazylii. W ciągu kilkudziesięciu lat zachodnia półkula stała się ogromnym, lukratywnym, niemal niezaspokojonym rynkiem zbytu na afrykańskich niewolników. Miliony były zmuszane do pracy – część w brazylijskich kopalniach i na plantacjach kawy, część na Karaibach, gdzie na żyznej, urodzajnej ziemi europejskie mocarstwa zaczęły uprawiać trzcinę cukrową.

Portugalczycy rychło zapomnieli o poszukiwaniach Księdza Jana w Królestwie Konga – opanowała ich gorączka niewolnictwa. Mężczyźni wysyłani z Lizbony, by być w Mbanza Kongo budowniczymi czy nauczycielami, mogli zarobić znacznie więcej, wiodąc na wybrzeże konwój zakutych w kajdany Afrykanów, by tam sprzedać ich kapitanom niewolniczych okrętów.

Żądza zysku opanowała nawet niektórych księży, którzy porzucali stan duchowny, brali czarne kobiety jako konkubiny, sami mieli niewolników, a swoich uczniów i wiernych sprzedawali w niewolę. W jednym tylko pozostawali wierni swojej wierze – po nadejściu reformacji starali się nie dopuścić do tego, by ich „własność” przejęli protestanci. Nie byłoby właściwe – powiedział jeden z nich – by „ludzie, którzy otrzymali chrzest w Kościele katolickim, sprzedawani byli ludziom wrogim ich wierze”13.

Wioska na południowym brzegu ujścia Konga, w pobliżu kamiennej kolumny wzniesionej przez Dioga Cão, stała się portem niewolniczym, skąd w latach 30. XVI wieku rokrocznie ponad pięć tysięcy niewolników było wysyłanych przez Atlantyk. Pod koniec wieku z całego Królestwa Konga eksportowano już pięć tysięcy niewolników rocznie14. Handlarze prowadzili drobiazgowe rejestry swoich zdobyczy. Jeden z zachowanych spisów z tego regionu wylicza „pogłowie 68” niewolników, podając ich imiona, fizyczne ułomności, wartość. Rejestr zaczyna się od mężczyzn, wartych najwięcej, a kończy się wpisem „dziecko, imię nieznane, umiera i nie może mówić; dziewczynka z Cantunbe, bez wartości, ponieważ umiera”15.

Wielu niewolników wysłanych z ujścia rzeki do obu Ameryk pochodziło z samego Królestwa Konga. Inni byli łupem afrykańskich łowców, działających nawet kilkaset kilometrów w głąb lądu i skupujących niewolników od lokalnych wodzów i kacyków. Zmuszani do marszu na wybrzeże, z szyjami unieruchomionymi za pomocą drewnianych jarzm, rzadko dostawali dość jedzenia, a do tego – ponieważ karawany wędrowały przeważnie w porze suchej – zazwyczaj musieli pić stojącą wodę. Wkrótce szlaki wiodące do niewolniczych portów usiane były bielącymi się kośćmi.

Gdy niewolnicy zostali należycie ochrzczeni i przebrani w jutowe łachmany, zakuwano ich razem w ładowniach statków i najczęściej wysyłano do Brazylii – najbliższego regionu Nowego Świata. Wzrost zapotrzebowania w koloniach brytyjskich od wieku XVII skłonił wielu handlarzy do dalszych podróży – do Ameryki Północnej. Średnio jeden na czterech niewolników, importowanych do pracy na plantacjach bawełny i tytoniu na amerykańskim Południu, rozpoczynał swoją podróż przez Atlantyk w Afryce Równikowej, w tym także w Królestwie Konga16. To właśnie z języka kikongo, którym posługiwano się w rejonie ujścia rzeki, wywodzi się dialekt gullah, którym do dziś mówią Afroamerykanie, zamieszkujący wyspy u brzegu Karoliny Południowej i Georgii.

* * *

Gdy transatlantycki handel niewolnikami zaczął dziesiątkować Kongo, państwem władał ManiKongo imieniem Nzinga Mbemba Alfons. Objął tron w 1506 roku i panował przez niemal czterdzieści lat jako Alfons I. Jego życie przypadło na okres wielkich zmian. Kiedy się rodził, nikt w królestwie nie wiedział nawet, że istnieją Europejczycy. Kiedy umierał, istnieniu jego państwa zagrażał rozpętany przez nich szał handlu niewolnikami. Alfons, tragiczna postać, zdawał sobie z tego sprawę i został zapamiętany. Trzysta lat później pewien misjonarz powiedział, że „kongijscy tubylcy znają imiona trzech królów – obecnego, jego poprzednika oraz Alfonsa”17.

Gdy Portugalczycy przybyli do Mbanza Kongo, Nzinga Mbemba miał trzydzieści kilka lat i był lokalnym wodzem. Imię Alfons obrał na chrzcie. Przyjął portugalskich doradców i przez dziesięć lat pobierał nauki u księży przebywających w stolicy. Jeden z nich napisał portugalskiemu królowi, że Alfons „lepiej niż my zna proroków, Ewangelię Naszego Pana Jezusa Chrystusa, żywoty świętych i wszystko, co łączy się z naszą matką, Kościołem. Jeśli Wasza Wysokość spotka go, będzie zdumiony. Mówi tak dobrze i z taką pewnością, że zdaje mi się, iż to Duch Święty przemawia przez jego usta. Panie Mój, nie robi on nic poza nauką, wiele razy zdarzało mu się zasypiać nad książką i nieraz zapomina o jedzeniu i piciu, gdyż mówi o naszym Zbawicielu”18. Trudno powiedzieć, na ile ten świetlany portret wynikał z chęci księdza, by zrobić wrażenie na portugalskim monarsze, a na ile ze starań Alfonsa, by zaimponować uczącym go księżom.

Używając języka późniejszej epoki, król Alfons I pragnął modernizować swój kraj. Chciał posiąść zdobycze europejskiej nauki, wojskowości i rzemiosła, aby wzmocnić swoje państwo, zagrożone przez białych ludzi. Zauważywszy na przykład portugalski apetyt na miedź, sprzedawał ją Europejczykom w zamian za produkty, przy pomocy których mógłby podporządkować sobie odległe prowincje. Alfons, człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, starał się dokonać czegoś równie trudnego wtedy i dziś – modernizować wybiórczo19. Był nastawiony entuzjastycznie do Kościoła, pisma, europejskiej medycyny, ciesielstwa, budownictwa i pozostałych umiejętności, których można było nauczyć się od europejskich rzemieślników. Kiedy jednak zaprzyjaźniony z nim król wysłał z Lizbony posła, mającego zachęcić do przyjęcia portugalskiego systemu prawnego oraz ceremoniału dworskiego, Alfons nie wyraził zainteresowania. Z całych sił starał się także trzymać z daleka poszukiwaczy złota i srebra, obawiając się o los swojego państwa, w razie gdyby Europejczycy odnaleźli cenne kruszce.

Ponieważ wszystko bez wyjątku, co przez następne kilkaset lat wiedziano o tej części Afryki, pochodziło z opisów białych najeźdźców, król Alfons I dostarcza nam coś rzadkiego i cennego: głosu Afrykanina. W istocie jest to w ogóle jeden z niewielu środkowoafrykańskich głosów słyszanych przed wiekiem XX. Władając płynnie portugalskim, podyktował serię niezwykłych listów do dwóch kolejnych królów Portugalii. Były to pierwsze znane teksty autorstwa czarnego Afrykanina spisane w języku europejskim20. Zachowało się ich kilkanaście, podpisanych i ozdobionych zamaszystymi podwójnymi podkreśleniami. Utrzymane w oficjalnym tonie, jak to listy między monarchami, zazwyczaj zaczynają się od słów „Najznamienitszy i najpotężniejszy książę i mój bracie królu…”. Widzimy jednak, że pisze to nie tylko monarcha, ale też człowiek przerażony widokiem swoich ludzi wywożonych w wielkiej liczbie statkami handlarzy niewolników.

Alfons nie był abolicjonistą. Jak większość ówczesnych i późniejszych afrykańskich władców sam posiadał niewolników. Co najmniej raz osobiście – wraz z lamparcimi skórami, papugami i miedzianymi obręczami na nogi – wysłał kilku w darze swojemu „bratu”, królowi w Lizbonie. Ta tradycyjna wymiana podarunków między władcami była jednak dla Alfonsa czymś zupełnie innym niż zakuwanie w kajdany tysięcy jego niegdyś wolnych poddanych i wysyłanie ich za morze. Oto jak w 1526 roku pisał do portugalskiego króla Jana III:

Każdego dnia handlarze porywają naszych ludzi – dzieci tej ziemi, synów naszych szlachciców i wasali, a nawet członków naszej własnej rodziny. (…) Owo zepsucie i deprawacja są tak powszechne, że nasza ziemia jest całkowicie wyludniona. (…) W królestwie tym potrzebujemy jedynie księży i nauczycieli – nie trzeba nam żadnych towarów, z wyjątkiem wina i mąki niezbędnych do Mszy świętej. (…) Jest naszym życzeniem, aby to królestwo nie było miejscem handlu i transportu niewolników21.

Później, tego samego roku:

Wielu naszych poddanych zachłannie pożąda portugalskich towarów, które Wasi poddani sprowadzili do naszego państwa. Aby zaspokoić te nieumiarkowane apetyty, porywają wielu naszych wolnych, czarnych poddanych (…). Sprzedają ich (…) zabrawszy więźniów pod osłoną nocy [na wybrzeże]. (…) Gdy tylko więźniowie wpadają w ręce białych ludzi, są znakowani rozpalonym żelazem22.

Raz po raz Alfons opowiada o powiązanych ze sobą zjawiskach, jakimi były handel niewolnikami oraz kusząca parada tkanin, narzędzi, biżuterii i innych cacek, dzięki którym portugalscy kupcy kupowali ludzki ładunek:

Owe dobra tak bardzo przyciągają prostych i ciemnych ludzi, że zaczynają w nie wierzyć i zapominają o Bogu (…). Mój Panie, ogromna chciwość popycha naszych poddanych, także chrześcijan, do chwytania członków własnych rodzin, a i naszej także, i sprzedawania ich w niewolę23.

Prosząc portugalskiego monarchę o przysyłanie nauczycieli, medyków i lekarzy zamiast kupców, Alfons przyznaje, że zalew materialnych dóbr zagraża jego władzy. Jego ludzie „mogą uzyskiwać teraz, w znacznie większych ilościach niż my sami, rzeczy, za pomocą których kiedyś ich uszczęśliwialiśmy i czyniliśmy sobie posłusznymi”24. Lamenty Alfonsa okazały się prorocze – nie był to ostatni raz, gdy w jakimś miejscu na świecie niepohamowane pragnienie europejskich towarów podkopywało tradycyjne sposoby życia.

Portugalscy królowie nie okazali żadnego współczucia. Król Jan III odpowiedział:

Piszesz, że nie chcesz w swoim państwie handlu niewolnikami, gdyż wyludnia on twój kraj. (…) Jednak Portugalczycy, przeciwnie, opowiadają mi, jak ogromne jest Kongo i tak gęsto zaludnione, iż wydaje się, że żaden niewolnik nigdy go nie opuścił25.

Alfons błagał innego władcę jak chrześcijanin chrześcijanina, podzielając przy tym przesądy epoki. O jednym z księży-handlarzy niewolników napisał tak:

W tym królestwie wiara jest krucha jak szkło z powodu złych przykładów, jakie dają ludzie mający tutaj uczyć, a którzy z powodu ziemskich pokus i pragnienia bogactw odwracają się od prawdy. Tak jak Żydzi ukrzyżowali Syna Bożego z powodu chciwości, mój bracie, tak dziś jest on krzyżowany ponownie26.

Kilkakrotnie swoje prośby o zakończenie handlu niewolnikami Alfons wysyłał bezpośrednio papieżowi do Rzymu, ale na próżno, gdyż za każdym razem, gdy jego wysłannicy schodzili na ląd, byli od razu zatrzymywani przez Portugalczyków.

W 1539 roku rozpacz Alfonsa sięgnęła dna, gdy dowiedział się, że dziesięciu jego bratanków, wnuków i innych krewnych, wysłanych do Portugalii w celu pobrania nauk religijnych, zaginęło po drodze. „Nie wiemy, czy są żywi, czy martwi – pisał zdesperowany – nie wiemy, jak mogli umrzeć i co mamy o nich powiedzieć ich ojcom i matkom”27. Możemy wyobrazić sobie przerażenie króla, który nawet własnej rodzinie nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa. W czasie długiej podróży do Europy portugalscy handlarze i kapitanowie okrętów nierzadko zbaczali z obranej trasy – wspomniani młodzieńcy wylądowali jako niewolnicy w Brazylii.

Nienawistny stosunek króla do handlu niewolnikami oraz wyczulenie na próby pomniejszania jego władzy sprawiły, że wielu portugalskich kupców zamieszkujących stolicę odnosiło się do Alfonsa wrogo. W 1540 roku, gdy brał udział w wielkanocnej mszy, ośmiu z nich podjęło próbę zamachu na jego życie. Kula przeszła przez połę szaty króla, zginął jeden z towarzyszących mu arystokratów, a dwóch innych zostało rannych.

Po śmierci Alfonsa władza w Kongu stopniowo przechodziła w ręce lokalnych kacyków i wioskowych wodzów, którzy uniezależnili się od Mbanza Kongo i sami bogacili się, sprzedając niewolników. Z nastaniem XVI wieku w handel ten włączyły się również inne kraje europejskie. Angielskie, francuskie i holenderskie statki błąkały się wzdłuż wybrzeży Afryki w poszukiwaniu ludzkiego towaru. W 1665 roku Portugalczycy pokonali w bitwie pod Mbila armię osłabionego Konga, a ManiKongo został ścięty. Walki wewnętrzne jeszcze bardziej wyczerpały królestwo, a jego ziemie zostały zajęte przez Europejczyków do końca XIX wieku.

* * *

Z wyjątkiem listów Alfonsa jedyne świadectwa tamtych czasów pochodzą wyłącznie od białych. Jak widzieli Europejczyków – poczynając od Dioga Cão i jego trzech okrętów z wyblakłymi czerwonymi krzyżami na żaglach – ludzie zamieszkujący ujście rzeki? Aby spojrzeć ich oczyma, musimy odwołać się do mitów i legend, które przetrwały stulecia aż po dziś dzień. Po pierwsze, Afrykanie mieli białych żeglarzy nie za ludzi, ale za vumbi, duchy przodków28. Kongijczycy wierzyli bowiem, że po wejściu do Krainy Zmarłych skóra człowieka bieleje niczym kreda. Było oczywiste, że właśnie stamtąd musieli przybyć owi groźni vumbi. Ludzie na brzegu najpierw zobaczyli wierzchołki masztów, następnie nadbudówki, wreszcie kadłub. Nie ulegało wątpliwości, że okręt musiał przywieźć ludzi z ich siedzib pod powierzchnią ziemi. Makunzo Kioko, XX-wieczny opowiadacz z ludu Pende, tak relacjonował przybycie Portugalczyków:

Nasi ojcowie żyli wygodnie. (…) Mieli bydło i zboża, mieli bagna solne i drzewa bananowe.

Nagle zobaczyli ogromną łódź wynurzającą się z wielkiego oceanu. Łódź miała białe skrzydła, błyszczące niczym noże.

Biali ludzie wyszli z wody i przemówili słowami, których nikt nie rozumiał.

Nasi przodkowie przerazili się. To vumbi, powiedzieli, duchy przybyłe z zaświatów.

Gradem strzał odepchnęli ich w stronę oceanu.

Jednak vumbi pluli ogniem o dźwięku gromu. Wielu ludzi zostało zabitych. Nasi przodkowie uciekli.

Wodzowie i mędrcy orzekli, że owi vumbi są poprzednimi właścicielami tej ziemi.

Aż do dziś, biali nie przynieśli nam nic, poza wojnami i nieszczęściem29.

Jako że załadowani na statki jeńcy nigdy już nie wracali, handel niewolnikami wydawał się tylko potwierdzać, że Europejczycy przybyli z Krainy Umarłych. Tak jak Europejczyków długo prześladowała wizja afrykańskiego kanibalizmu, tak i Afrykanie sądzili, że Europejczycy postępują identycznie. Uważali, że z ludzkich ciał biali robią solone mięso, z mózgów ser, a z krwi – czerwone wino. Kości Afrykanów mieli palić i przerabiać na proch strzelniczy. Wszystko to miało odbywać się w wielkich, dymiących, miedzianych kotłach, które widzieli na pokładach okrętów30. Śmiertelne żniwo na obładowanych statkach niewolniczych było tym większe, że więźniowie odmawiali przyjmowania jedzenia, wierząc, że są karmieni tymi, którzy zmarli przed nimi.

Z upływem lat powstały kolejne mity, tłumaczące pochodzenie tajemniczych przedmiotów, które obcy przywieźli ze sobą z Krainy Zmarłych. Pewien XIX-wieczny misjonarz odnotował, co wedle Afrykanów działo się, gdy kapitan schodził pod pokład statku, by przynieść dobra na wymianę, na przykład tkaniny. Afrykanie wierzyli, że towary nie pochodziły ze statku, ale z dziury wiodącej w głębiny oceanu. Morskie duszki tkały materiały w „podmorskiej manufakturze, a gdy kapitan ich potrzebował, schodził do groty i bił w dzwon”. Duszki wręczały mu tkaninę, a kapitan „wrzucał im, w charakterze zapłaty, kilka ciał czarnych ludzi, kupionych od tych niegodziwych handlarzy, którzy chwytają swoich pobratymców i sprzedają ich białym ludziom”31. Mit nie odbiegał tak bardzo od rzeczywistości. Czymże innym było bowiem niewolnictwo na amerykańskim Południu, jeśli nie systemem zamiany pracy czarnych ciał w tkaninę za pomocą plantacji bawełny?

* * *

Ponieważ afrykańscy pośrednicy sprowadzali pojmanych niewolników bezpośrednio na statki, portugalscy handlarze rzadko zapuszczali się w głąb lądu. Przez niemal cztery stulecia – od chwili gdy Diogo Cão przybył do ujścia rzeki Kongo – Europejczycy nie wiedzieli, gdzie zaczyna ona swój bieg. Kongo wlewa do oceanu prawie czterdzieści tysięcy metrów sześciennych wody na sekundę, ustępując pod tym względem jedynie Amazonce. Oprócz jej ogromnego rozmiaru i nieznanego źródła rzeka Kongo stanowiła jeszcze jedną zagadkę. Żeglarze zauważyli, że w porównaniu z innymi tropikalnymi rzekami stan jej wód zmieniał się nieznacznie. Rzeki takie jak Amazonka czy Ganges mają naprzemiennie okresy bardzo wysokiego i bardzo niskiego stanu, w zależności od suchej lub deszczowej pory roku. Dlaczego Kongo się od nich różniła?

Powodem, dla którego przez stulecia nie znaleziono odpowiedzi na to pytanie, była niemożność popłynięcia w głąb rzeki. Ktokolwiek tego próbował, natykał się na przełom, najeżony niemożliwymi do przebycia kataraktami.

Większa część dorzecza Konga leży, jak już dziś wiemy, na położonym w głębi lądu płaskowyżu. Na odcinku zaledwie trzystu kilometrów rzeka schodzi z jego zachodniego brzegu, wzniesionego na ponad trzysta metrów, do poziomu morza. Pokonując to niespokojne zejście, wciska się w wąskie kaniony, kipią fale wysokie na ponad dziesięć metrów, gdy przetacza się przez trzydzieści dwie katarakty. Różnica poziomów oraz masy wody są tak wielkie, że ów odcinek trzystu pięćdziesięciu kilometrów ma potencjał hydroenergetyczny równy wszystkim rzekom i jeziorom Stanów Zjednoczonych razem wziętym.

Dla każdego żeglarza dość odważnego, by zejść ze swojego statku i iść pieszo, trasa lądowa wiedzie pod górę przez nieprzyjazną, skalistą ziemię, która straszy zdradzieckimi klifami, wąwozami, a także malarią i innymi chorobami, na które Europejczycy nie byli odporni. Z największym wysiłkiem udało się pewnym kapucyńskim misjonarzom dotrzeć aż do szczytu wielkich katarakt. Portugalska ekspedycja, która próbowała powtórzyć ich wyczyn, nigdy nie powróciła. Aż do początków XIX wieku Europejczycy nic nie wiedzieli o interiorze Afryki Środkowej i źródłach rzeki.

W 1816 roku brytyjska wyprawa, dowodzona przez kapitana marynarki królewskiej Jamesa K. Tuckeya, wyruszyła na poszukiwanie źródeł Konga. Na dwóch statkach znajdowała się przedziwna zbieranina ludzi: żołnierze królewskiej piechoty morskiej, cieśle, kowale, chirurg, ogrodnik królewskich ogrodów botanicznych w Kew, botanik i anatom. Ten ostatni miał za zadanie, między innymi, dokładnie zbadać hipopotama i „zachować w spirytusie, jeśli to możliwe, w trzech sztukach, organ słuchu tego zwierzęcia”32. W dzienniku pokładowym figuruje również niejaki pan Cranch – zbieracz okazów historii naturalnej. Inny członek wyprawy został wpisany po prostu jako ochotnik i obserwator.

Gdy dotarli do ujścia Konga, Tuckey naliczył osiem statków niewolniczych pod rozmaitymi banderami, zakotwiczonych i oczekujących na towar. Podpłynął swoimi statkami w głąb rzeki tak daleko, jak tylko zdołał, a następnie wyruszył, by okrążyć lądem grzmiące katarakty. On i jego wyczerpani ludzie szybko jednak podupadli na duchu z powodu nieustannego „wspinania się po niemal pionowych zboczach i wielkich blokach kwarcu”33. W ten właśnie sposób swoją nazwę zdobyły Góry Kryształowe. Rzeka była pełna spienionych katarakt i gigantycznych wirów. Na pewnym wyjątkowo spokojnym odcinku Tuckey wyraził opinię, dość prowincjonalną, że „widok był piękny i w niczym nie ustępował brzegom Tamizy”34. Anglicy zaczęli jeden po drugim zapadać na nieznaną chorobę, najprawdopodobniej żółtą febrę, toteż po mniej więcej dwustu pięćdziesięciu kilometrach wędrówki Tuckey zrezygnował. Jego grupa zawróciła, a on sam umarł wkrótce na pokładzie swojego statku. Zanim ekspedycja powróciła do Anglii, zmarło dwudziestu jeden z pięćdziesięciu czterech ludzi, którzy na nią wyruszyli. Nie poznano ani źródeł Konga, ani tajemnicy stałego stanu jej wód. Afryka pozostała dla Europejczyków źródłem surowców – ludzkich ciał i kości słoniowej. Tak czy inaczej, postrzegali kontynent jako niezapełnione, puste miejsce na mapie, które tylko czekało, by zostać zbadane. Miano, którym je określano – Czarny Kontynent – mówi więcej o obserwatorze niż o oglądanym obiekcie.

* Ponad stu kilometrów (przyp. tłum.).

I WKRACZAJĄC W OGIEŃ

1 „NIE USTANĘ W POSZUKIWANIACH”

DWUDZIESTEGO ÓSMEGO stycznia 1841 roku, ćwierć wieku przed nieudaną ekspedycją Tuckeya, w małym, handlowym walijskim miasteczku Denbigh urodził się człowiek, który dokonał tego, co próbował zrobić Tuckey. Do ksiąg kościoła św. Hilarego został wpisany jako „John Rowlands, bękart”, które to określenie prześladowało chłopca do końca życia, w czasie którego obsesyjnie próbował zmazać z siebie tę hańbę35. Mały John był pierwszym z pięciorga nieślubnych dzieci pokojówki Betsy Parry. Jego ojcem mógł być albo John Rowlands, lokalny pijak, który zmarł na delirium tremens, James Vaughan Horne, prominentny, żonaty prawnik, albo jakiś londyński przyjaciel Betsy Parry z czasów, gdy tam pracowała.

Po porodzie okryta hańbą Betsy Parry opuściła Denbigh, zostawiając dziecko pod opieką dwóch wujów i dziadka, człowieka, który uważał, że niegrzecznym chłopcom potrzeba „solidnego lania”36. Gdy John miał pięć lat, dziadek zmarł, a wujowie natychmiast pozbyli się niechcianego siostrzeńca, oddając go pewnej mieszkającej nieopodal rodzinie, płacąc jej pół korony tygodniowo za opiekę nad chłopcem. Gdy zażądano więcej, wujowie odmówili i przybrana rodzina oznajmiła pewnego dnia małemu Johnowi, że ich syn, Dick, zabierze go w odwiedziny do „ciotki Mary”, mieszkającej w innej wiosce.

Droga była żmudna i wydawała się nie mieć końca (…) W końcu Dick zdjął mnie z ramion i postawił przed wielkim, kamiennym budynkiem. Minął wysoką, kutą bramę i zadzwonił do drzwi. W oddali, z głębi budynku, usłyszałem jego hałaśliwy dźwięk. Pojawił się obcy człowiek o ponurej twarzy, który – mimo moich protestów – chwycił mnie za dłoń i wciągnął do środka. Dick próbował ukoić mój lęk, zapewniając mnie bez zająknienia, że zaraz przyprowadzi ciotkę Mary. Gdy drzwi zamknęły się za nim z donośnym szczękiem, po raz pierwszy poczułem to okropne uczucie bycia zupełnie opuszczonym37.

Tak oto sześcioletni John Rowlands został podopiecznym Domu Pracy w St. Asaph.

Doniesienia na temat życia w St. Asaph skrywa zasłona wiktoriańskich eufemizmów, ale miejscowa gazeta pomstowała, że dyrektor jest alkoholikiem, który „niegodnie poczyna” sobie z przebywającymi tam kobietami. Komisja śledcza, która odwiedziła dom pracy w 1847 roku, mniej więcej w tym samym czasie, w którym mieszkał tam John Rowlands, raportowała, że dorosłym mężczyznom „żaden występek nie jest obcy”, a dzieci sypiają dwójkami na jednym łóżku, starsi z młodszymi, co skutkuje tym, że „czynią i rozumieją rzeczy, których nie powinny”38. John Rowlands do końca życia będzie odczuwał lęk przed jakąkolwiek formą seksualnej bliskości.

Czego by jednak nie doświadczył w dormitoriach, w szkolnej klasie szło Johnowi znakomicie. Za swoje osiągnięcia został nagrodzony Biblią przez miejscowego biskupa. Fascynowała go geografia. Miał niezwykły talent – wystarczyło mu tylko kilka minut obserwacji, by doskonale skopiować cudzy charakter pisma. Jego własne pismo było uderzająco wdzięczne – młodzieńczy podpis był stylowy, pochylony do przodu, a zamaszyste trzonki i ogonki liter sięgały poza linie, jak gdyby charakterem pisma chciał wykreślić swoją hańbę i napisać historię swojego życia nie jako ubogą, ale elegancką księgę.

Gdy John miał dwanaście lat, jego nauczyciel podszedł do niego „pewnego wieczora w godzinach wieczerzy, gdy zebrali się wszyscy podopieczni” i wskazując na wysoką kobietę o owalnej twarzy i ciemnych, spiętych w kok włosach, spytał mnie, czy ją rozpoznaję.

«Nie, proszę pana» – odparłem.

«Jakże to, nie znasz własnej matki?».

Z rozpaloną twarzą zwróciłem w jej stronę nieśmiałe spojrzenie i dostrzegłem, że patrzy na mnie chłodno, wzrokiem krytycznym i badawczym. Sądziłem, że odczuję falę czułości, ale wyraz jej twarzy był tak lodowaty, że moje serce zamknęło się z trzaskiem”39.

Jeszcze większym wstrząsem było to, że matka przywiozła ze sobą do St. Asaph dwoje nowych nieślubnych dzieci, chłopca i dziewczynkę. Kilka tygodni później wyjechała z domu pracy. Dla Johna było to ostatnie ogniwo długiego łańcucha porzuceń.

W wieku piętnastu lat John opuścił St. Asaph i pomieszkiwał u kolejnych krewnych, którzy to wszyscy nieszczególnie mieli ochotę opiekować się ubogim kuzynem. Mając lat siedemnaście, zamieszkał u wuja w Liverpoolu i podjął pracę jako dostawca u rzeźnika, obawiając się, że po raz kolejny zostanie wyrzucony z domu. Pewnego dnia dostarczał mięso na amerykański statek handlowy, zacumowany w dokach, noszący nazwę „Windermere”. Kapitan zauważył niskiego, ale krzepkiego młodzieńca i spytał go: „Czy chciałbyś pływać na tym statku?”40.

W lutym 1859 roku, po siedmiu tygodniach rejsu, „Windermere” zawinął do portu w Nowym Orleanie, gdzie świeżo upieczony marynarz zszedł na ląd. Na długo zapamiętał fascynującą paradę zapachów: smoły, wody morskiej, zielonej kawy, rumu, melasy. Przemierzając ulice w poszukiwaniu pracy, na werandzie pewnego składu zauważył mężczyznę w średnim wieku, mającego na głowie cylinder – jak się miało okazać, pośrednika handlu bawełną – i spytał go: „Czy potrzebuje pan chłopca, sir?”41.

Kupiec, na którym zrobiła wrażenie jedyna rzecz, jaka mogła pełnić funkcję referencji – Biblia otrzymana w nagrodę od biskupa – przyjął do pracy młodego Walijczyka. John Rowlands, rozpoczynający życie w Nowym Świecie, zdecydował się wkrótce przyjąć nową tożsamość. Proces ten był stopniowy. W 1860 roku w spisie mieszkańców Nowego Orleanu figuruje jako „J. Rolling”. Kobieta, która znała go wówczas, zapamiętała go pod imieniem Johna Rollinsa: „Miał umysł ostry jak brzytwa, ale był skłonny do przechwałek, gadaniny i snucia opowieści”42. W ciągu kilku lat zaczął jednak używać imienia i nazwiska kupca, który go zatrudnił. Eksperymentował z drugim imieniem, stosując: Morley, Morelake i Moreland, dopóki nie zdecydował się na Morton. Tym sposobem chłopiec, który wkroczył w progi Domu Pracy w St. Asaph jako John Rowlands, przemienił się w mężczyznę, który wkrótce będzie znany światu jako Henry Morton Stanley.

Stanley podarował sobie nie tylko nowe imię, ale przez resztę życia starał dać sobie także nową biografię. Człowiek, który miał zostać najsłynniejszym odkrywcą swoich czasów, znanym z celnych obserwacji na temat afrykańskiej ziemi i tamtejszej przyrody, był również światowej klasy krętaczem, kiedy chodziło o wczesne lata jego życia. W swojej autobiografii na przykład w dramatyczny sposób opowiada o tym, jak opuścił walijski dom pracy. Po tym, jak zorganizował bunt przeciwko okrutnemu opiekunowi starszej klasy, Jamesowi Francisowi, miał przeskoczyć mur ogrodu i uciec. „«Nigdy więcej» – krzyknąłem, zdumiony moją własną odwagą. Z trudem wydałem z siebie te słowa, zanim znalazłem się w powietrzu, uniesiony za kołnierz kurtki i, pozbawiony siły, rzucony na ławkę. Wówczas zapalczywy brutal zaczął okładać mnie po brzuchu, aż przewróciłem się do tyłu, nie mogąc złapać tchu. Znowu zostałem podniesiony i rzucony na ławkę z siłą, która niemal złamała mi kręgosłup”43. Stanley był wówczas żywotnym, zdrowym piętnastolatkiem, a Francis, były górnik, który stracił w wypadku rękę, nie byłby dla niego żadnym przeciwnikiem. Co więcej, pozostali uczniowie nie przypominali sobie żadnego buntu, a już na pewno takiego, któremu przewodziłby Stanley. Zapamiętali Francisa jako człowieka łagodnego, a Stanleya jako pupila nauczycieli, często nagradzanego i chwalonego, który pod nieobecność Francisa był stawiany na czele klasy. Akta domu pracy wskazują, że Stanley nie zbiegł, ale opuścił dom, żeby zamieszkać u wuja i pójść do szkoły.

Równie wymyślne są wspomnienia Stanleya z Nowego Orleanu. Mieszkał, jak twierdził, w domu kupca-dobroczyńcy Henry’ego Stanleya i jego delikatnej, świątobliwej żony. Gdy epidemia żółtej febry dotknęła miasto, żona zachorowała i zmarła w łożu osłoniętym białym muślinem, ale w momencie śmierci „otwarła swe łagodne oczy i, jak gdyby z oddali, przemówiła tymi słowami: «Bądź dobrym chłopcem. Niech cię Bóg błogosławi!»”44.

Wkrótce zbolały wdowiec miał przycisnąć do piersi swojego młodego lokatora i pracownika, obwieszczając mu: „w przyszłości to ty będziesz nosił moje imię”45. Później, jak twierdził Stanley, nastąpiły dwa idylliczne lata podróżowania w interesach z człowiekiem, którego sam nazywał ojcem. Pływali w górę i w dół Mississipi, spacerując po pokładzie, czytając sobie na głos i rozmawiając o Biblii. Niestety, w 1861 roku szczodry, przybrany ojciec Stanleya podążył za swoją ukochaną żoną na tamten świat. „Po raz pierwszy w życiu poczułem, jak przenikliwy ból przebija duszę, gdy ktoś, kogo kochaliśmy, składając lodowate dłonie, zasypia snem wieczystym. Patrzyłem na jego ciało i dręczyło mnie pytanie: czy moje zachowanie było tak doskonałe, jak chciałem, żeby było? Czy w czymkolwiek zawiodłem? Czy szanowałem go tak, jak na to zasługiwał?”46.

Przejmująca historia – z wyjątkiem tego, że akta wskazują, że oboje Stanleyowie zmarli dopiero w 1878 roku, siedemnaście lat później. Rzeczywiście adoptowali dzieci – dwie dziewczynki. Według rejestrów miejskich oraz spisu mieszkańców młody Stanley nie mieszkał w domu, ale w kolejnych szkołach z internatem, a Stanley-kupiec strasznie pokłócił się ze swoim młodym pracownikiem i zerwał z nim znajomość, zakazując, by w jego obecności choćby wymawiano imię młodzieńca.

Opis młodzieńczych lat Stanleya z pewnością zawdzięcza wiele tworzącemu w tym samym okresie Karolowi Dickensowi, który tak samo lubował się w scenach rozgrywających się przy łożu umierającego, świątobliwych kobietach i bogatych dobroczyńcach. Koloryzowanie wynikało również z poczucia Stanleya, że jego prawdziwe życie okrywała tak wielka hańba, iż – aby móc zaprezentować się światu – musiał wymyślić siebie na nowo. Nie tylko zmyślał wydarzenia w swojej autobiografii, ale też zapisywał w dzienniku katastrofy morskie i inne dramatyczne przygody, które nigdy nie miały miejsca. Czasem opis jakiegoś wydarzenia z podróży po Afryce jest zupełnie inny w dziennikach, inny w listach, inny w artykule wysłanym do gazety, a jeszcze inny w książce, którą zawsze spisywał po powrocie z wyprawy. Psychohistorycy mieli później prawdziwą ucztę.

Jedno z opisywanych (lub wymyślonych) przez Stanleya wydarzeń, które najwięcej odsłania, miało miejsce w Nowym Orleanie, gdzie dzielił hotelowe łóżko z Dickiem Heatonem, młodzieńcem, który przybył z Liverpoolu jako majtek. „Był tak skromny, że nie chciał rozdziać się przy świetle świecy, a (…) gdy zległ na łóżku, położył się na jego brzegu, by uniknąć ze mną kontaktu. Gdy obudziłem się rano, spostrzegłem, że się nie rozebrał”. Pewnego dnia Stanley obudził się i patrząc na śpiącego u jego boku Dicka Heatona, „zdumiony dostrzegł to, co brał za dwa guzy na jego piersi (…). Usiadłem (…) i krzyknąłem (…) «Wiem! Wiem! Dick, jesteś dziewczyną!»”. Dick, który przyznał się do bycia Alice, zniknął jeszcze tego samego wieczora. „Nigdy więcej już jej nie widziałem ani o niej nie słyszałem, ale mam nadzieję, że los był jej łaskawy, tak jak wtedy, gdy mądrze rozdzielił dwie młode i proste istoty, które zbytek uczuć mógł przywieść do szaleństwa”47.

Jak Dickensowska scena przy łożu śmierci, tak i ta niesie w sobie echo legendy – o dziewczynie, która przebiera się za chłopca, by móc zaciągnąć się do wojska albo na statek. Prawdziwy czy nie, przekaz emocjonalny tego wydarzenia jest taki sam: strach Stanleya przed zbliżeniem się do kobiety.

Gdy zaczęła się wojna secesyjna, Stanley dołączył do armii Konfederacji i w kwietniu 1862 roku Regiment Ochotników z Arkansas, w którym służył, wziął udział w bitwie pod Shiloh, w stanie Tennessee. Drugiego dnia walki Stanley został otoczony przez kilku żołnierzy Unii i znalazł się w zatłoczonym, nękanym przez tyfus obozie jenieckim na obrzeżach Chicago. Wkrótce odkrył, że jedyną metodą ucieczki z tego nędznego miejsca było zgłoszenie się na ochotnika do wojsk Unii, co szybko uczynił. Zapadł jednak na dyzenterię i został zwolniony z powodów zdrowotnych. Przepłynąwszy – jako marynarz – tam i z powrotem przez Atlantyk, zaciągnął się do marynarki wojennej Unii. Ładny charakter pisma zapewnił mu posadę kancelisty na fregacie „Minnesota”. Kiedy okręt ten ostrzelał konfederacki port w Karolinie Północnej, Stanley stał się jednym z niewielu ludzi, którzy w tej wojnie walczyli po obu stronach frontu.

„Minnesota” powróciła do portu w początkach 1865 roku i niezmordowany Stanley zdezerterował. Jego podróże nabierają tempa. Jak gdyby nie miał cierpliwości do zorganizowanych instytucji, jak miejsce pracy, statek handlowy czy armia. Udaje się najpierw do St. Louis, gdzie zatrudnia się w miejscowej gazecie jako korespondent-wolny strzelec i nadsyła barwne depesze z dalekiego Zachodu: z Denver, Salt Lake City, San Francisco. Krytykuje „rozwiązłość i hulaszczość” oraz „wir grzechu” tamtejszych miast48.

Po awanturniczej wyprawie do Turcji Stanley powrócił na amerykański Zachód, a jego kariera dziennikarska nabrała tempa. Przez większość 1867 roku pisał o wojnach z Indianami, wysyłając depesze nie tylko do St. Louis, ale też do gazet na Wschodnim Wybrzeżu. Nie miało znaczenia, że długi, beznadziejny opór Indian z południowych równin przeciwko zabierającym im ziemię najeźdźcom dobiegał końca; że drużyna, której towarzyszył Stanley, nie widziała wiele walki; że przez większość roku trwały negocjacje pokojowe. Wydawcy Stanleya chcieli relacji z dramatycznych bitew i to właśnie im dawał: „Wojny indiańskie wreszcie się należycie rozpoczęły (…) Indianie, zgodnie z obietnicami i swoimi krwiożerczymi instynktami, z dziką nienawiścią do białej rasy, z tym, czego nauczyli ich przodkowie, wkroczyli na wojenną ścieżkę”49.

Reportaże zwróciły uwagę Jamesa Gordona Bennetta Jr., ekstrawaganckiego, przebojowego wydawcy „New York Herald”. Zatrudnił Stanleya, by zdał relację z małej, egzotycznej wojenki: brytyjskiej ekspedycji karnej przeciwko cesarzowi Abisynii. Zainteresowanie nią mogło zwiększyć sprzedaż gazety. W drodze na wojnę, w Suezie, Stanley przekupił głównego telegrafistę. Gdy depesze korespondentów spływały z frontu, to właśnie Stanleya miała być wysyłana jako pierwsza. Przezorność opłaciła się i to właśnie jego entuzjastyczny opis tego, jak Brytyjczycy wygrali jedyną ważną bitwę tej wojny, świat przeczytał jako pierwszy. Depesze jego zirytowanych rywali, a także oficjalne raporty amii brytyjskiej, musiały pokonywać część drogi do Europy statkiem. W czerwcu 1868 roku, siedząc w jakimś kairskim hotelu, Stanley delektował się swoim sensacyjnym materiałem i tym, że został mianowany stałym zagranicznym korespondentem „New York Herald”. Miał wówczas dwadzieścia siedem lat.

* * *

Gdy przeniósł się do Londynu, doszły go pierwsze pogłoski o tym, co będzie kiedyś znane jako „Rozdrapywanie Afryki”. W Europie, pewnym krokiem wchodzącej w epokę przemysłową, przepełnionej poczuciem siły, jaką dawały kolej i parowce, narodził się nowy rodzaj bohatera – odkrywca Afryki. Dla tych, którzy od tysięcy lat zamieszkiwali Afrykę, „nie było co odkrywać, byliśmy tu cały czas” – jak miał powiedzieć później pewien afrykański polityk50. Jednak dla XIX-wiecznych Europejczyków, fetujących podróżników za „odkrywanie”, każdy nowy zakątek Afryki był, z psychologicznego punktu widzenia, zaproszeniem, jak gdyby kontynent tylko czekał, aż wezmą go w posiadanie.

W Europie, ciasno oplecionej siecią telegrafów, kółek czytelniczych, codziennych gazet o wielkich nakładach, afrykańscy odkrywcy stali się kimś w rodzaju celebrytów – ich sława przekraczała granice państw, tak jak dziś gwiazd sportu czy filmu. Dwaj Anglicy, Richard Burton i John Speke, odważnie wyruszyli ze wschodniego wybrzeża Afryki w głąb kontynentu, by odkryć jezioro Tanganika – najdłuższe słodkowodne jezioro świata, oraz Jezioro Wiktorii – największy na kontynencie zbiornik wody. Swoje przygody zakończyli tym, co publika lubi u celebrytów najbardziej, to znaczy głośnym, publicznym rozstaniem. Francuz, Paul Belloni du Chaillu, przywiózł z zachodniego wybrzeża skóry i szkielety goryli, opowiadając zaintrygowanej publice, jak te wielkie, włochate bestie porywają kobiety i zaciągają je do swoich leży w głębi dżungli, w celach zbyt plugawych, by o nich mówić51.

Cała ta ekscytacja podszyta była nadzieją, że Afryka stanie się źródłem surowców, niezbędnych rewolucji przemysłowej, tak jak poszukiwanie innego surowca, potrzebnego do rozwoju kolonialnej gospodarki – niewolników – napędzało wcześniejsze działania Europejczyków w Afryce. Oczekiwania bardzo wzrosły po tym, jak w 1867 roku dwóch poszukiwaczy odnalazło diamenty w Południowej Afryce, a dwie dekady później złoto. Europejczycy lubili wyobrażać sobie, że kierują nimi wyższe cele. Brytyjczycy szczególnie żarliwie wierzyli w niesienie tubylcom „cywilizacji” i chrześcijaństwa; byli ciekawi tego, co leży w niezbadanym interiorze kontynentu, a także chcieli zwalczać niewolnictwo, kierując się cnotą.

Prawo Brytyjczyków do odczuwania moralnej wyższości z powodu handlu ludźmi było mocno wątpliwe, gdyż resztki niewolnictwa w Wielkiej Brytanii zlikwidowano dopiero w 1838 roku. Anglicy szybko jednak o tym zapomnieli, tak samo jak zapomnieli o tym, że sami tłumili bunty niewolników w Indiach Zachodnich, a do zmierzchu niewolnictwa przyczyniły się czynniki ekonomiczne, które zmniejszyły jego opłacalność. Ich zdaniem epoka niewolnicza dobiegła końca na całym świecie tylko i wyłącznie z powodu brytyjskiej prawości. Jedna z rzeźb na londyńskim Albert Memorial, wzniesionym w 1872 roku, przedstawia młodego, nagiego Afrykanina, osłoniętego kilkoma liśćmi. W informatorze wydanym z okazji inauguracji monumentu czytamy, że „reprezentuje on niecywilizowane rasy”, wsłuchujące się w nauki Europejki, a „strzaskane łańcuchy u jego stóp odnoszą się do roli Wielkiej Brytanii w wyzwoleniu niewolników”52.

Znamienne, że największy zapał abolicjonistyczny Brytyjczyków i Francuzów w latach 60. XIX wieku wcale nie był skierowany przeciwko Hiszpanii i Portugalii, w których koloniach niewolnictwo było dozwolone, ani przeciw Brazylii, gdzie żyły miliony niewolników. Słowa moralnego potępienia skierowane były przeciwko celowi niewielkiemu, słabemu i – bezpiecznie – niebiałemu: „arabskim” łowcom niewolników, najeżdżającym Afrykę ze wschodu. Na targach Zanzibaru handlarze sprzedawali ludzi miejscowym arabskim plantatorom, ale także nabywcom z Persji, Madagaskaru oraz innych księstw i sułtanatów z Półwyspu Arabskiego. Dla Europejczyków byli idealnym celem moralnej dezaprobaty – jedną „niecywilizowaną” rasą niewolącą drugą.

Określenie „arabski” było mylące, bardziej prawidłowe byłoby „afro-arabski”. Choć więźniowie często trafiali do świata arabskiego, to łowcami na kontynencie byli głównie Afrykanie pochodzący z terytoriów dzisiejszych Kenii i Tanzanii, których rodzimym językiem było suahili. Wielu z nich nosiło arabskie stroje i przejmowało islam, ale tylko niektórzy byli, choćby i częściowo, arabskiego pochodzenia. Tak czy inaczej, od Edynburga po Rzym powstawały pełne wzburzenia książki, przemówienia, kazania, w których piętnowano okrutnych „arabskich” handlarzy. Tym samym pośrednio piętnowano także pomysł, że Afrykę mógłby skolonizować ktoś inny niż Europejczycy.

Wszystkie te europejskie zrywy – zapał abolicjonizmu, poszukiwanie surowców, nawracanie na chrześcijaństwo oraz zwykła ciekawość – znalazły ucieleśnienie w jednym człowieku, Davidzie Livingstone. Lekarz, poszukiwacz, misjonarz, odkrywca, a w pewnym momencie nawet brytyjski konsul, od wczesnych lat 40. XIX wieku przez trzy dziesięciolecia przemierzał Afrykę. Chciał odnaleźć źródła Nilu, piętnował niewolnictwo, odkrył Wodospad Wiktorii, poszukiwał minerałów i nauczał Ewangelii. Był pierwszym białym człowiekiem, który przemierzył Afrykę z jednego wybrzeża na drugie*. W Anglii został narodowym bohaterem.

W 1866 roku Livingstone wyruszył na kolejną długą ekspedycję, w poszukiwaniu łowców niewolników, potencjalnych chrześcijan, Nilu czy czegokolwiek, co mogło być odkryte. Mijały lata, a on nie wracał. Gdy jego los zaczął być przedmiotem dociekań, wydawca „New York Herald” James Gordon Bennett dostrzegł wielką okazję. Jak twierdził później Stanley, w 1869 roku otrzymał pilny telegram od Bennetta, który był jego szefem: PRZYJEŻDŻAJ DO PARYŻA; SPRAWA WAŻNA53. Z zarozumiałością, która stała się stałym elementem jego wizerunku, Stanley pisał: „Dziennikarz jest jak gladiator na arenie. (…) Jakiekolwiek wahanie lub tchórzostwo i jest zgubiony. Gladiator stawia czoło zaostrzonemu mieczowi, który mierzy w jego łono – wędrowny korespondent stawia czoło rozkazowi, który może wysłać go na zgubę”54. Pospieszył do Paryża i spotkał się z wydawcą w Grand Hotelu. Burzliwa rozmowa na temat Livingstone’a zakończyła się, gdy Bennett powiedział: „…ALE ODSZUKAJ PAN LIVINGSTONA!”55.

Scena ta jest wyśmienitym otwarciem pierwszej książki Stanleya pt. Jak odszukałem Livingstona i czyni z Bennetta, któremu jest zadedykowana, dalekowzrocznego inicjatora tej wielkiej przygody. Jak się jednak wydaje, taka rozmowa nigdy nie miała miejsca. Z dziennika Stanleya zostały wyrwane strony dotyczące dnia, w którym miało dojść do spotkania oraz dni sąsiednich, a sam Stanley rozpoczął poszukiwania Livingstone’a dopiero ponad rok później.

Choć podkoloryzowana, opowieść o dramatycznym wezwaniu do Paryża przez Bennetta sprzedała się wyśmienicie i tylko to się dla Stanleya liczyło. Miał nadzieję na coś więcej niż tylko na sławę odkrywcy. Jego melodramatyczne zacięcie czyniło z niego – jak wyraził się pewien historyk – „protoplastę wszystkich późniejszych profesjonalnych pisarzy-podróżników”56. Jego artykuły, książki i cykle wykładów przyniosły mu fortunę większą niż innym pisarzom podróżnikom, zarówno w XIX, jak i XX wieku. Każdy swój krok w Afryce planował tak, by móc opowiedzieć o nim po powrocie. W sposób na wskroś dwudziestowieczny nieustannie dopracowywał szczegóły swojej sławy.

Aby nie zostawiać żadnych wskazówek swoim konkurentom w poszukiwaniach Livingstone’a, zanim wyruszył do Afryki, Stanley ostrożnie rozpuszczał wieści, że ma zamiar zbadać rzekę Rufidżi. Najpierw udał się na Zanzibar, aby wynająć tragarzy do noszenia zapasów, skąd napisał serię listów do Katie Gough-Roberts z jego rodzinnego miasta, Denbigh. Były to krótkie, niełatwe, nerwowe zaloty, przerywane wieloma wyjazdami Stanleya w sprawach zawodowych, ale w jego listach widać, że się otwiera, wyjawia jej bolesną tajemnicę swojego nieślubnego pochodzenia. Planował ją poślubić po powrocie z poszukiwań Livingstone’a.

W końcu wiosną 1871 roku, w towarzystwie tragarzy, kilku uzbrojonych ludzi, tłumacza, kucharzy, niosącego amerykańską flagę przewodnika, dwóch brytyjskich żeglarzy oraz psa imieniem Omar – w sumie 190 osób, co było wówczas największą w dziejach afrykańską ekspedycją – Stanley wyruszył ze wschodniego wybrzeża w głąb lądu na poszukiwania Livingstone’a, o którym od pięciu lat nie było już żadnych wieści. „Gdziekolwiek by nie był – ogłosił Stanley swoim nowojorskim czytelnikom – bądźcie państwo pewni, że nie ustanę w poszukiwaniach. Jeśli jest żyw, usłyszycie, co ma do powiedzenia; jeśli martwy – odnajdę i sprowadzę wam jego kości”57.

Wędrówka Stanleya trwała ponad osiem miesięcy, zanim wreszcie odnalazł podróżnika i mógł wypowiedzieć swoje słynne: „Doktor Livingstone, jak sądzę?”. Długie poszukiwania obrosły legendą z powodu licznych depesz Stanleya oraz świadomości Bennetta, że ma w ręku jeden z najbardziej fascynujących tematów stulecia. Ponieważ Stanley był jedynym źródłem informacji na temat poszukiwań (jego dwóch białych towarzyszy zmarło w czasie wyprawy, a nikogo nie obchodziły relacje tragarzy – tych, którzy przeżyli), przetrwała jedynie bohaterska legenda o miesiącach żmudnej wędrówki, straszliwych bagnach, złych „arabskich” łowcach niewolników, tajemniczych, śmiertelnych chorobach, niebezpiecznych atakach krokodyli i wreszcie o triumfalnym odnalezieniu poczciwego doktora Livingstone’a.

W pismach Stanley wychwala Livingstone’a, szlachetną postać ojca, którego od dawna szukał, a także – do pewnego stopnia – prawdziwego przyjaciela. Według Stanleya kilka miesięcy wspólnego odkrywania uczyniło z doświadczonego mędrca i młodego bohatera dobrych przyjaciół. (Opłynęli północny brzeg jeziora Tanganika, mając nadzieję odnaleźć źródła Nilu, ale ku swojemu rozczarowaniu znaleźli tylko inną rzekę wpływającą do zbiornika). Starszy mężczyzna przekazywał swoją wiedzę młodszemu, zanim – ze smutkiem – pożegnali się i ich ścieżki rozeszły się na zawsze. Wygodnie dla Stanleya, Livingstone pozostał w Afryce i wkrótce zmarł, zanim mógł powrócić do domu i odebrać Stanleyowi część zainteresowania opinii publicznej albo opowiedzieć swoją wersję historii. Stanley chytrze ubarwiał swoją opowieść barwnymi postaciami lokalnych wodzów, egzotycznych sułtanów, wiernych sług, z dużą swobodą operując daleko sięgającymi uogólnieniami, ułatwiającymi jego czytelnikom zrozumienie: „Arab nigdy się nie zmienia”; „Wajśja to urodzony tragarz”; „Wobec półkast żywię jedynie pogardę”58.

W przeciwieństwie do pokojowego i dobrotliwego Livingstone’a, który podróżował bez wielkiej świty i ciężko uzbrojonych pomocników, Stanley był surowym i brutalnym nadzorcą. „Czarni sprawiają niebywale dużo kłopotu; są zbyt niewdzięczni (…)” – pisał z podróży59. Choć kolejne korekty łagodzą wydźwięk listów, widać w nich wyraźnie jego skłonność do wybuchów furii. Bez chwili wytchnienia prowadził swoich ludzi przez wzgórza i mokradła. „Gdy błoto i wilgoć osłabiały fizyczne siły leni, ich plecy smagał bicz, przywołując ich do solidnej – czasami nadmiernej – aktywności”60. Choć Stanley sam zdezerterował z amerykańskiej marynarki wojennej, zaledwie sześć lat później z satysfakcją zauważał, że „niepoprawni dezerterzy (…) byli chłostani i zakuwani w łańcuchy”61. W wioskach, przez które przechodziła jego ekspedycja, mogła być z powodzeniem wzięta za kolejną karawanę łowców niewolników.

Jak wielu białych po nim, Stanley widział Afrykę jako właściwie pustą. „Niezamieszkany kraj – pisał. – Jakaż osada mogłaby stanąć w tej dolinie! Jest dość szeroka, by pomieścić sporą ludność. Wyobraź sobie iglicę kościoła wznoszącą się w miejscu, w którym ten ciemny tamaryndowiec roztacza swoje liście, i jak dobrze wyglądałyby dwa lub trzy domki zamiast tych cierni i eukaliptusów (sic)!”62. A później: „Wśród Anglosasów jest wciąż mnóstwo (…) Ojców Pielgrzymów (…) i kiedy Ameryka zapełni się ich potomkami, któż może powiedzieć, że to nie Afryka będzie ich następnym przystankiem?”63.

Dla Stanleya i jego publiki przyszłość ściśle łączyła się z Afryką. Gdy wrócił do Europy, francuska prasa porównała odnalezienie Livingstone’a do przebycia Alp przez Hannibala i Napoleona. Zważywszy na przechwałki Stanleya, że zastrzeli każdego, kto stanie mu na drodze, jeszcze celniejsza była uwaga generała Williama Tecumseha Shermana, który – po śniadaniu ze Stanleyem w Paryżu64 – porównał wyprawę Stanleya do swojego własnego marszu ku morzu, po którym zostawił tylko spaloną ziemię**.

Brytyjczycy byli nastawieni mniej przychylnie. Królewskie Towarzystwo Geograficzne zwlekało z wysłaniem własnej ekspedycji w poszukiwaniu Livingstone’ a i jego członkowie byli skonsternowani, kiedy natknęli się w Afryce na Stanleya, który triumfująco wsiadał już na statek, żeby powrócić do kraju. Czytając między wierszami naburmuszonych oświadczeń oficjeli Towarzystwa, można dostrzec irytację, że ich własny członek został odnaleziony przez kogoś, kto nie był ani przyzwoitym odkrywcą, ani przyzwoitym Anglikiem, tylko jakimś dziennikarzyną, wysmarowującym artykuły dla amerykańskiej prasy brukowej. Co więcej, jak zauważyli niektórzy Anglicy, kiedy tylko Stanley popadał w ekscytację, jego amerykański akcent płynnie zmieniał się w walijski. Krążące pogłoski o jego walijskim – i nieślubnym – pochodzeniu niezmiernie martwiły Stanleya, który pisząc dla szowinistycznej i antybrytyjskiej nowojorskiej gazety, z całą stanowczością utrzymywał, że urodził się i wychował w Ameryce. (Czasami sugerował, że pochodzi z Nowego Jorku, czasem, że z St. Louis. Po odnalezieniu Livingstone’a Mark Twain wysłał Stanleyowi list z gratulacjami jako „pobratymcowi z Missouri”65).

Ciąg dalszy w wersji pełnej

2 LIS PRZEKRACZA STRUMIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

3 WSPANIAŁY TORT

Dostępne w wersji pełnej

4 „TRAKTATY MUSZĄ PRZYZNAWAĆ NAM WSZYSTKO”

Dostępne w wersji pełnej

5 Z FLORYDY DO BERLINA

Dostępne w wersji pełnej

6 POD FLAGĄ JACHTKLUBU

Dostępne w wersji pełnej

7 PIERWSZY ODSZCZEPIENIEC

Dostępne w wersji pełnej

8 „GDZIE PRZYKAZAŃ BRAK DZIESIĘCIU”

Dostępne w wersji pełnej

9 SPOTYKAJĄC PANA KURTZA

Dostępne w wersji pełnej

10 DRZEWO, KTÓRE PŁACZE

Dostępne w wersji pełnej

11 TAJNE TOWARZYSTWO MORDERCÓW

Dostępne w wersji pełnej

II KRÓL OSACZONY

Dostępne w wersji pełnej

12 DAWID I GOLIAT

Dostępne w wersji pełnej

13 WŁAMUJĄC SIĘ DO JASKINI ZBRODNI

Dostępne w wersji pełnej

14 „JEGO CZYNY PEŁNYM ŚWIATŁEM ZALEJ”

Dostępne w wersji pełnej

15 ROZLICZENIE

Dostępne w wersji pełnej

16 „DZIENNIKARZE NIE DADZĄ PANU ŻADNYCH POKWITOWAŃ”

Dostępne w wersji pełnej

17 ŻADEN CZŁOWIEK NIE JEST OBCY

Dostępne w wersji pełnej

18 ZWYCIĘSTWO?

Dostępne w wersji pełnej

19 WIELKIE ZAPOMINANIE

Dostępne w wersji pełnej

PATRZĄC WSTECZ: POSŁOWIE OSOBISTE

Dostępne w wersji pełnej

PRZYPISY

Dostępne w wersji pełnej

Wstęp

Dostępne w wersji pełnej

Prolog: „Handlarze porywają naszych ludzi”

Dostępne w wersji pełnej

1. „Nie ustanę w poszukiwaniach”

Dostępne w wersji pełnej

2. Lis przekracza strumień

Dostępne w wersji pełnej

3. Wspaniały tort

Dostępne w wersji pełnej

4. „Traktaty muszą przyznawać nam wszystko”

Dostępne w wersji pełnej

5. Z Florydy do Berlina

Dostępne w wersji pełnej

6. Pod flagą jachtklubu

Dostępne w wersji pełnej

7. Pierwszy odszczepieniec

Dostępne w wersji pełnej

8. „Gdzie przykazań brak dziesięciu”

Dostępne w wersji pełnej

9. Spotykając pana Kurtza

Dostępne w wersji pełnej

10. Drzewo, które płacze

Dostępne w wersji pełnej

11. Tajne towarzystwo morderców

Dostępne w wersji pełnej

12. Dawid i Goliat

Dostępne w wersji pełnej

13. Włamując się do jaskini zbrodni

Dostępne w wersji pełnej

14. „Jego czyny pełnym światłem zalej”

Dostępne w wersji pełnej

15. Rozliczenie

Dostępne w wersji pełnej

16. „Dziennikarze nie dadzą panu żadnych pokwitowań”

Dostępne w wersji pełnej

17. Żaden człowiek nie jest obcy

Dostępne w wersji pełnej

18. Zwycięstwo?

Dostępne w wersji pełnej

19. Wielkie zapominanie

Dostępne w wersji pełnej

BIBLIOGRAFIA

Dostępne w wersji pełnej

Źródła archiwalne i pozycje nieopublikowane

Dostępne w wersji pełnej

Druki zwarte i artykuły

Dostępne w wersji pełnej

Gazety i czasopisma

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

INDEKS

Dostępne w wersji pełnej

ILUSTRACJE

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

King Leopold’s Ghost

Wydawca

Magdalena Hildebrand

Redaktor prowadzący

Tomasz Jendryczko

Redakcja i indeks

Małgorzata Dehnel-Szyc

Korekta

Maciej  Korbasiński

Copyright © 1998 by Adam Hochschild

Copyright © for the Polish translation by Piotr Tarczyński, 2022

Świat Książki

Warszawa 2022

Weltbild Polska Sp. z o.o.

02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

ISBN 978-83-828-9492-9

Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl