Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Psychologia (od stgr. psyche „dusza”) dopełnia naukę o człowieku poprzez spojrzenie na czasem ulotne aspekty ludzkiej natury. W książce Duch, psychika, ciało Tomasz Franc OP traktuje człowieka holistycznie. Dzieli się z czytelnikami wiedzą i doświadczeniem zdobytymi podczas pracy jako psychoterapeuta, spowiednik i duszpasterz. Obdarza troskliwym komentarzem każde z – czasem niewygodnych – pytań, które zadali widzowie kanału dominikanie.pl.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 142
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2024
Redaktor prowadząca – Justyna Olszewska
Redakcja – Katarzyna Smardzewska
Korekta – Marek Kowalik, Katarzyna Smardzewska
Skład i łamanie wersji do druku – PilcroW STUDIO
Redakcja techniczna – Józefa Kurpisz
Projekt okładki i layoutu – KRZYSZTOF LORCZYK OP
Grafika na okładce – Cherubino Alberti (Zaccaria Mattia) według Polidoro da Caravaggio Skrzydlaty geniusz… (fragment) | metmuseum.org oraz Anatomia głównych części ludzkiego ciała | commons.wikimedia.org (CC BY 4.0)
Grafika (strona przedtytułowa) – Jacob MarrelCztery tulipany (fragment) | metmuseum.org oraz Ilustracja szkieletu | commons.wikimedia.org (CC BY 4.0)
Imprimatur
Warszawa, 24 sierpnia 2024 r., Reg. Prow. 562/24
Łukasz WiśniewskiOP, prowincjał
ISBN 978-83-7906-791-6
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie i
ul. Kościuszki 99
61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62
www.wdrodze.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej Epubeum
W 2023 roku na kanale YouTube dominikanie.pl wyemitowany został cykl filmów zatytułowany Q&A Psychologia i wiara. Ojciec Tomasz Franc – dominikanin, psycholog i certyfikowany psychoterapeuta Polskiego Towarzystwa Psychologicznego – odpowiedział w nich na blisko 50 pytań od widzów, które dotyczyły kwestii z pogranicza psychologii i wiary. Pytano m.in. o sens życia, doświadczenie depresji i straty, sens cierpienia, homoseksualizm, egzorcyzmy i opętania, natręctwa, a także o nurty psychoterapii i rolę, jaką w leczeniu odgrywają duchowni oraz psychoterapeuci. Ojciec Tomasz poruszył również inne zagadnienia takie jak chociażby cuda, wolna wola, poczucie własnej wartości, wstyd.
Zespół dominikanie.pl nagrał odpowiedzi na wszystkie zapytania widzów. Filmy przybrały formę wywiadu, a w rolę pytającego wcieliła się autorka niniejszego wstępu, Magdalena Kaniewska.
W związku z zainteresowaniem, jakie wzbudziła seria nagrań, zespół redakcyjny W drodze poprosił ojca Tomasza Franca o udzielenie odpowiedzi na kolejne pytania.
Czytelnik znajdzie więc w książce to wszystko, co interesuje go najbardziej w kontekście styku psychologii i wiary.
Wypowiedzi ojca Tomasza są jasne i konkretne. W tym, co i w jaki sposób mówi, odbija się jego wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi – jako duszpasterza, psychoterapeuty i psychologa. W odpowiedzi na jedno z pytań powiedział on wprost, że „zadbanie o siebie przez terapię jest bardzo mądrym podejściem wiary, a jedno i drugie siebie nie wyklucza”. To znaczy, że człowiek przychodzi na terapię z całym swoim bogactwem emocjonalno-psychiczno-duchowym. Wiara jest jednym z tych elementów dla osoby wierzącej, a zdrowa terapia będzie polegała także na umocnieniu elementów ludzkiej natury takich jak emocje i psychika. Za potwierdzenie tej myśli niech posłuży nam porzekadło: „w zdrowym ciele zdrowy duch”.
Jak podkreśla autor tej książki, psychologia i wiara się sobie nie przeciwstawiają, ale korzystają z innych narzędzi. Dlatego też powinny być zintegrowane – w trosce o pełne zdrowie człowieka: psychiczne, emocjonalne i duchowe.
Magdalena Kaniewska
Jak odróżnić życie duchowe od psychicznego?
Ta kwestia przysparza nam zazwyczaj wielu kłopotów. Ważne jest, aby mieć świadomość, że w tym, co w nas duchowe, zawsze obecne są elementy emocjonalności i psychiki. Starożytni mawiali, że w naszym umyśle nie ma niczego, co wcześniej nie znalazłoby się w którymś z naszych zmysłów. Te podstawowe zmysły – wzrok, słuch, węch, smak czy dotyk – są bramami do umysłu; za ich pośrednictwem doświadczamy świata i budujemy naszą tożsamość w relacji z drugim człowiekiem. Przechodzimy drogę rozwoju od tego, co konkretne i elementarne, do tego, co symboliczne. Można by powiedzieć: przemierzamy drogę od lubienia czegoś w kimś do kochania tej osoby w całości.
Pan Bóg nie daje nam doświadczeń duchowych, które wykraczają poza tę zwyczajową drogę. Nawet duchowe wizje mistyków zawsze były konstruowane właśnie z tych ziemskich cegiełek. Pan nie wrzuca w nasz umysł czegoś, co pochodzi z innej cywilizacji i z czym nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. My oczywiście możemy być zaskoczeni takim albo innym doświadczeniem na modlitwie, może obrazem, skojarzeniem czy uczuciem, ale to wszystko ma korzeń w naszym wcześniejszym doświadczeniu. Zatem te odczucia koncentrują nas na sobie samych, na naszym wnętrzu, na doznaniach, natomiast rzeczywistość duchowa pociąga nas z kolei do tego, co znajduje się poza nami. Oczywiście nadal wyraża się to w znanych nam, ziemskich kategoriach, ale duchowy aspekt naszego człowieczeństwa uzdolnia do wyjścia poza własny egocentryzm. Przypomina mi się Hymn o miłości (1 Kor 13) – tam miłość, ta duchowa, nie unosi się pychą, nie zazdrości, nie szuka swego, czyli oczyszcza się z tych zmysłowych kategorii kochania, by spełniać się w duchowym miłowaniu. Przykładem duchowego wymiaru miłości – najprostszym – jest miłość rodzica do dziecka. Podziwiam tych, którzy mając dzieci, rezygnują z siebie dla ich dobra.
Jak zatem odróżnić życie duchowe od życia psychicznego? Niech posłuży nam w tym zdanie: „Tam, gdzie kończy się »ja«, zaczyna się »ty«”. W pewnym sensie materialne, naturalne zmysły, instynkty, pragnienia prowadzą nas do kochania, z którego powstaje życie. To, co w nas duchowe, pozwala nam zaś o to życie się troszczyć – nie tylko o potomstwo, ale w ogóle o życie w drugim człowieku. Dzięki temu jesteśmy w stanie bezinteresownie się poświęcać – a to już jest wymiar duchowy.
Podobnie na modlitwie. Jeśli nadmiernie skupiamy się na własnych zmysłach, to zaczynamy kontemplować siebie samych i martwimy się tym, że nie potrafimy się modlić. Próbujemy wówczas ujarzmić i wyciszyć zmysły, ale kończy się to zazwyczaj tym, że i tak nie możemy doświadczyć wymiaru duchowego w modlitwie, która jest relacją skierowaną ku Bogu, ku Jego słowu, a wreszcie sprawdzającą się w miłości bliźniego, czyli znów poza nami samymi. Święty Jan Apostoł w swoim liście pozostawił doskonały sposób na to, jak rozróżnić pomiędzy psychiczno-emocjonalną zdolnością do kochania a wymiarem duchowym miłości. Zadał kluczowe pytanie: „Jak możesz kochać Boga, którego nie widzisz, skoro nie kochasz bliźniego, którego widzisz?” (por. 1 J 4, 20)1. Polecam ten list tym, którzy chcą się dowiedzieć, jak rozróżnić życie psychiczno-emocjonalne od duchowego.
Czy jeśli idziemy na terapię, zamiast ufać i się modlić, to postępujemy wbrew wierze?
Z całą pewnością nie. Zatroszczenie się o siebie poprzez terapię nie jest wystąpieniem przeciwko wierze. Przeciwnie, to bardzo mądre podejście wiary. Ufność w wierze i zadbanie o siebie poprzez sięgnięcie po pomoc specjalisty – jedno drugiego nie wyklucza. Więcej, to dopełnienie pięknego dobra w człowieku. Jeśli ktoś przychodzi na terapię, to należy pamiętać, że przystępuje do niej z całym swoim bogactwem emocjonalno-psychiczno-duchowym. Dla osoby wierzącej oznacza to także obszar wiary. Zdrowa terapia zatem polega na umocnieniu tej ludzkiej części emocji i psychiki, ale zgodnie z porzekadłem: w zdrowym ciele zdrowy duch. Jeśli więc będziemy wzrastali w wolności, podejmowali odpowiednie refleksje, jeśli zapanujemy nad naszą impulsywnością, emocjonalnością i potrzebami oraz instynktami, to zaowocuje to również zdrową duchowością, dobrym podejściem do religijności. Nawet jeśli mamy różne pytania czy problemy; nawet jeśli borykamy się z brakiem tolerancji na pewne rzeczy, to będziemy potrafili o tym myśleć, wewnętrznie o tym dyskutować, zaufać autorytetowi i jednocześnie go kontrolować i sprawdzać. Nie pogubimy się jak dzieci we mgle, a zarazem będziemy potrafili być w zależności, która jest naturalna dla każdego człowieka. Nie ma ludzi niezależnych – każdy jest z kimś związany. Warto jednak wiedzieć, od kogo zależymy, w której przestrzeni życia. Zasada ta dotyczy również duchowości.
Zatem podsumujmy: pełna ufności modlitwa i terapia wcale się nie wykluczają. Co więcej, jeśli rozwijamy się i psychicznie, i duchowo, mamy szansę na naprawdę piękne i twórcze życie.
Co się dzieje, gdy w trakcie terapii dochodzimy do wniosku, że nasza wiara jest słaba albo że nas osłabia?
Nie ma czego się bać. Dlaczego? Otóż czasem wiara służy nam jako pewnego rodzaju system odpowiedzi, których nie szukamy we własnym wnętrzu. Wolimy coś przyjąć na wiarę, niż przeżyć własnym życiem i uwierzyć. Czyli postępujemy jak fideiści, którzy wierzą, żeby nie mieć wątpliwości. A może te wątpliwości, pytania są naturalne dla naszego rozwoju?
Nie bójmy się, gdy dostrzeżemy, że wiara czasem przesłania nasze problemy psychiczno-emocjonalne albo powoduje, że gdy pojawiają się jakieś trudności, nie patrzymy na siebie krytycznie. To też jest wezwanie do pogłębienia zdrowej wiary i szansa na przygodę integracji wewnętrznej, związanej z przepracowaniem własnej duchowości, psychiki i emocji.
Należy się jednak wystrzegać terapeutów, którzy szydzą z wiary. Zdarzają się takie sytuacje, że terapeuta zdradza swój światopogląd – na przykład, że jest ateistą – i postawę wiary ocenia jako infantylną. Mamy prawo nie wyrażać na to zgody. Oczywiście czasem wiarą usprawiedliwiamy jakieś np. niedojrzałe zachowania, chociażby unikanie odpowiedzialności. Gdy jednak terapeuta wyszydza światopogląd klienta albo dyskredytuje go i ujawnia swoje własne nieprzepracowane emocje w stosunku do wiary, wówczas mamy do czynienia z nadużyciem. To znaczy, że specjalista przekracza pewną granicę, narzuca nam jakieś odpowiedzi. Tutaj trzeba być i ostrożnym, i krytycznym. Zanim jednak bym się zbuntował, zastanowiłbym się nad tym głębiej. A co, jeśli może ten psychoterapeuta ma rację?
Pomyślałbym i może zaczął szukać innego terapeuty?
Niekoniecznie. Z takimi sytuacjami warto się zmierzyć, pokłócić się, porozmawiać, a nawet podważyć własne pewniki i szukać w sobie nowych odpowiedzi. Terapeuta, który w pewnym sensie narzuca nam odpowiedzi, powtarza ten schemat i nie ma w sobie zdolności do autorefleksji, jest toksyczny. Przecież terapeuta też ma słabości. Jeśli jednak potrafi to dostrzec, wprowadzić w terapię, pomyśleć o tym, to też jest dobre dla jego pacjenta czy klienta. Nawet jeśli się wycofa, to pozostawia poczucie szacunku. Nie szukałbym więc od razu kogoś innego. Raczej bym się zastanawiał, przeżywał, rozważał, kłócił się, aktywnie wydobywał się z tej sytuacji. To umacnia, naturalnie oczyszcza. Przecież jeśli ktoś nas zrani, to nie oznacza od razu, że musimy odrzucić tę osobę i budować relację z kimś innym. Czasem warto się pokłócić, by coś naprawić.
A czy w takiej sytuacji warto byłoby również poszukać osoby duchownej, z którą można by na ten temat porozmawiać?
Myślę, że jak najbardziej, przy czym dla osoby wierzącej lepszy jest terapeuta, o którym można powiedzieć: „wiem, że nic o nim nie wiem”, mający neutralne nastawienie. W takiej sytuacji warto także mieć mądrego kierownika duchowego, który nie pełni funkcji quasi-terapeuty, nie będzie nas buntował ani wzmacniał naszego „ja” wiary przeciwko „ja” terapeutycznemu. Chodzi o takiego kierownika, który zada pytania albo powie: „Słuchaj, to się nadaje na terapię, to nie jest problem duchowy”. Warto, aby osoba wierząca korzystała, jeśli nie z kierownictwa duchowego, to ze stałego spowiednika, bo ten będzie ją znał, widział jej rozwój albo na przykład opory przed ujawnianiem w terapii pewnych rzeczy, które są istotne dla rozwoju.
Kim jest psycholog, a kim spowiednik? Czy spowiednik zrozumie, że pod grzechem może się kryć coś innego?
Psychologowi jest łatwiej niż spowiednikowi, bo jego praca wymaga zajęcia postawy neutralnej. Ma on za zadanie przyjąć wszystko, co pacjent mówi, zaakceptować jego stan wiedzy i sposób postrzegania świata. I oddaje pacjentowi swoje przemyślenia, ale one są neutralne, bez oceniania, bez kategoryzowania. Podczas psychoterapii to pacjentowi pozostawia się wybór; to on decyduje, czy wdroży jakieś działania w życie, czy nie. Jest to więc droga łatwiejsza, choć bywa taka tylko pozornie, bo przecież czasem trudno zachować neutralność. Jest ona oczywiście elementem pracy terapeutów i tego uczy się ich już w szkołach psychoterapeutycznych.
Spowiednik natomiast nie może być neutralny. Jego rolą jest pomóc spowiadającemu się w ocenie sytuacji i zaktywizować go do działania, zgodnie z przykazaniami i nauką Kościoła. Czasem więc to, co powie nam spowiednik, może okazać się przykre, choć oczywiście nie jest to usprawiedliwienie dla tych spowiadających, którzy są niedelikatni. Mądrość i kompetencja w konfesjonale nie idą w parze z zarozumialstwem; ktoś, kto wyżywa się na penitencie albo wyolbrzymia sprawy, z którymi ktoś przyszedł do konfesjonału, nie jest dobrym spowiednikiem. Kapłan musi pamiętać, że człowiek w czasie spowiedzi ujawnia swoje osobiste, często skrywane, myśli i emocje.
Spowiednik powinien pomóc w rzetelnej ocenie sytuacji. Owszem, to, co mówi, może się okazać trudne, może się nie spodobać. Tym bardziej więc forma przekazu tych niełatwych do przyjęcia treści musi być nienaganna. Penitent może odczuwać trudności w związku z tym, że przyjdzie mu coś przepracować – na co czasem niekoniecznie ma ochotę. Może mu się nawet nie spodobać, że jego postępowanie zostało nazwane grzechem.
Myślę więc, że spowiednik raz po raz staje wobec trudnego zadania, bo gdy pomaga, musi stosować się do bardzo jasnego, ustalonego systemu moralnego. Jednocześnie często nie ma narzędzi takich jak terapeuta – chociażby w postaci superwizji, gdzie jest miejsce na to, by skonsultować konkretny przypadek. Psychoterapeuta może powrócić do problemu na następnej sesji, nawet jeśli go poniosą emocje, wrócić do pewnej neutralności. Spowiednik czasem ma tylko parę minut. Musi w tym czasie pomieścić bardzo dużo, w dodatku z nikim o tym później nie porozmawia.
Powiem coś bardzo trudnego, może niepopularnego. Uważam, że spowiednik jest często o wiele bardziej narażony na traumatyzację niż terapeuta. Spowiednik słyszy różne słowa; opowiada mu się o wydarzeniach, które odciskają się na jego psychice, wpływają na emocje. Nie zawsze potrafi sobie z tym poradzić, nie ma narzędzi, które pomogłyby mu w lepszym znoszeniu tego trudu. Superwizja, wsparcie, omówienie problemu – to wszystko odpada, bo obowiązuje go tajemnica. Nie chcę dramatyzować, bo gdy ktoś regularnie spowiada, to nie pamięta usłyszanych sytuacji ani grzechów. To jest w pewien sposób pomocne. Bądźmy wyrozumiali dla spowiedników, nie wpadajmy jednak w takie myślenie, że są to ludzie całkowicie przygnieceni trudnymi do udźwignięcia emocjami. Owszem, bywa ciężko, ale to nie może być usprawiedliwieniem dla człowieka, który jest w konfesjonale grubiański, oschły, niedelikatny.
Czy spowiednik powinien mieć przygotowanie psychologiczne? Szczególnie gdy spowiada dzieci i młodzież?
To jest bezdyskusyjne. W seminarium są przedmioty z psychologii, ale na stosunkowo wczesnym etapie studiów i bardziej wiążą się z warstwą akademicką, a nie z edukacyjno-praktyczną. Zagadnienia z psychologii, szczególnie klinicznej, powinny być powtarzane diakonom, którzy przecież niebawem będą spowiadali. W naszym zakonie mamy tzw. spowiednictwo, w ramach którego bracia uczą się o spowiedzi właśnie od strony psychologicznej, psychiatrycznej. Każdy spowiednik powinien też cały czas uaktualniać wiedzę i pracować nad swoją wrażliwością.
Myślę, że spowiadanie jest jedną z najważniejszych posług w życiu kapłana. Jednocześnie to właśnie podczas spowiedzi występuje największe ryzyko poranienia człowieka w jego sferze emocjonalnej i psychicznej. Pamiętajmy, że kapłani też są penitentami. Też się spowiadają i mając to doświadczenie, powinni z wrażliwością sprawować swoją posługę w konfesjonale.
Wobec najmłodszych trzeba stosować zasadę nieinwazyjności w spowiedzi. Młodzież zapewne potrzebuje jasnych, racjonalnych argumentów, młodzi chcą, aby pokazać im naukę Kościoła jako uporządkowaną, co stoi niejako w kontrze do ich nastoletniego rozchwiania, często chaotycznych wyborów. Dzieci młodsze natomiast potrzebują przede wszystkim akceptacji, przyjęcia, zdemitologizowania lęku. Trzeba z nich ten lęk zdjąć, pomóc im w poradzeniu sobie ze stresem, który zapewne każdy z nas w takiej sytuacji odczuwał. Jestem przy tym przekonany, że postulat „nie spowiadajmy dzieci” nie ma sensu – uważam, że borykanie się z dylematem: „zrobiłem dobrze czy źle?” jest naturalne i rozwojowe, tak dla dziecka, jak dla nastolatka czy dorosłego. Żaden człowiek nie ucieknie przed postawieniem sobie takich pytań. Kapłan, gdy spowiada dziecko lub nastolatka, spełnia funkcję wychowawczą w kontekście wiary, ale jednocześnie powinien wobec tego młodego człowieka przyjąć postawę służebną. I tak jak zaznaczyłem wcześniej – powtórzę, bo to ważne – powinna to być postawa bardziej afirmująco-akceptująca niż jurydyczno-rozstrzygająca. Ważniejsze od nauk moralnych jest tutaj dane świadectwo miłości Pana Boga i podkreślenie, że Bóg tego młodego człowieka – penitenta – kocha i przyjmuje.
Chodzi o to, żeby młody człowiek miał poczucie, że spowiedź jest służbą, oznaką miłości Boga, a nie czymś, czego powinien się obawiać?
Tak, choć pamiętajmy, że ten lęk nigdy do końca nas nie opuści, bo wiąże się z obawami przed czyjąś oceną. Nikt nie lubi być oceniany, eksponować tego, co dzieje się w jego wnętrzu, jest to więc odczucie charakterystyczne nie tylko dla tej konkretnej sytuacji. Chodzi o to, by kapłan przeciwdziałał naszemu lękowi swoją życzliwością. Bardzo ważna jest też spowiedź rodziców i rozmowa z dziećmi o tym doświadczeniu. Rodzice nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jak istotne jest, by nie zamykać tego w sferze „to jest twoje sumienie, twoja prywatna sprawa” i dzielić się z dzieckiem swoim przeżywaniem spowiedzi. Uczyć, rozmawiać, pokazywać – to wszystko jest istotne, ale dawanie świadectwa rodzicielskiej spowiedzi wzbudza w dziecku o wiele większe zaufanie i daje więcej możliwości rozwoju duchowego.
Jeśli jednak dziecko czuje, że jest „wydelegowane” do spowiedzi, to nie dość, że samo się boryka z lękiem przed odsłonięciem wobec obcego człowieka swoich emocji i przeżyć, to w dodatku zastanawia się, dlaczego nie robią tego rodzice. To rodzi w nim rozdźwięk wcale nie z powodu kapłana czy sakramentu, ale ze względu na niekonsekwencje wychowawcze.
Jaki sens ma psychologia bez ugruntowania w wierze? Czy wierzący może zgodzić się z założeniami psychologii opisującej pochodzenie emocji, uczuć czy myśli jako co najwyżej impulsów z ciała bądź mózgu? Jaka jest rzeczywista efektywność korzystania z pomocy psychologów i psychoterapeutów? Weźmy pod uwagę, że są oni w większości niewierzący, a z pewnością nie mogą dzielić się swoimi osobistymi przekonaniami religijnymi, podczas gdy nieprofesjonalna pomoc grupy AA odnosi sukces właśnie dzięki założeniom 12 Kroków, które co prawda niebezpośrednio, ale pośrednio ukierunkowują myślenie i wiarę w Boga – czynią z niego źródło uzdrowienia i siły.
Zacznijmy od różnic między programem leczenia AA (anonimowych alkoholików) a psychoterapią. Program AA adresowany jest do uzależnionych i zasadza na wzajemności, wsparciu, dzieleniu się problemami, jest pewnego rodzaju samopomocą alkoholików. W swoich założeniach odwołuje się do tak zwanej siły wyższej. To bardzo ważne, bo w naszym katolickim kontekście najczęściej jest to odniesione do Boga. Twórcy AA myśleli w ogóle o sile wyższej, duchowej niezależnie od konkretnej religii. Nie był więc to program związany z aspektem religijnym. Wartość duchowa była dla nich czymś naturalnym w holistycznym spojrzeniu na zdrowie człowieka. Oni doskonale zdawali sobie sprawę, że trzeba osobie uzależnionej dać poczucie bezpieczeństwa i siły do przemiany także na tym duchowym poziomie poprzez odwołanie się do bardzo jasnego autorytetu: do siły wyższej, którą – w naszym chrześcijańskim kontekście – można nazwać Bogiem.
Program AA został stworzony dla osób uzależnionych, które niekoniecznie potrzebują pracy wglądowej na głębokim poziomie terapeutycznym. Jest ona prowadzona w indywidualnym trybie psychologiczno-psychoterapeutycznym, związanym z konkretnym etapem leczenia osoby uzależnionej, kiedy jej struktura wewnętrzna, zniszczona wcześniej przez narkotyki, alkohol czy inne używki, zostaje odbudowana na tyle silnie, że może pozwolić sobie na różne trudne emocje związane z poczuciem winy, z jakimiś przyczynami emocjonalno-psychicznymi, które prowadziły do używek. To jest duża różnica. Pogłębiona praca indywidualna, związana z konfliktami, impulsami, instynktami, musi być kontynuowana przez całe życie osoby uzależnionej w ramach mityngów AA. Programy samopomocy 12 Kroków i pogłębione terapie uzależnień służą odbudowaniu zaufania do społeczności i drugiego człowieka, niezależnie od kontekstu religijnego, choć obecność siły wyższej w tym pomaga.
Jak połączyć to z tym, czego uczą nas chociażby ojcowie Kościoła?
Ojcowie Kościoła, owszem, mówili o Bogu, o diable, o pokusach, o emocjach, o cnotach. Nie mieli jednak innego języka – posługiwali się takim, jaki był im dostępny. To bardzo ważne, żebyśmy dostrzegli ich zasługi, bo wkład, jaki wnieśli w rozumienie psychiki i emocji – na tamtym poziomie, kilkanaście wieków temu – jest genialny. Ojcowie Kościoła mieli głęboką wnikliwość w pobudliwość człowieka, jego stany emocjonalne. Oczywiście łączyli to z teologicznym namysłem, bo w taki sposób myślano wówczas o wnętrzu człowieka. Może to zabrzmi kontrowersyjnie, ale moim zdaniem psychologia, która mówi dzisiaj o instynktach, o popędowości, o pożądliwości, o libido, niewiele się różni od ówczesnego sposobu opisywania zjawisk. Może różni się językiem, ale sam opis procesów emocjonalno-psychicznych pozostaje podobny. Psychologia dzisiaj jest bardzo bogata. Można pójść do psychologa, który kieruje się psychodynamicznym, analitycznym wykształceniem, w którym kładzie się nacisk na takie zagadnienia jak popędowość, libido, destrudo, kompleks Edypa, i myśli o człowieku formułuje na tej podbudowie teoretycznej. Można też pójść do psychologa, psychoterapeuty egzystencjalnego, ukierunkowanego na myślenie o wartościach, z którym można rozmawiać o sensie życia, o sensie cierpienia, który buduje swój świat na doświadczeniu Viktora Frankla i łączy to spojrzenie także z duchowością. Przestrzegam więc przed myśleniem dzielącym. Raczej patrzmy w kategoriach integracji, z uszanowaniem porządku różnic, a nie w kategoriach sprawiających, że układamy świat w różnych szufladkach.
To ułatwi nam poruszanie się po światach emocji, psychiki i duchowości. Zarówno duchowny, jak i psycholog zawsze pracują z człowiekiem, im również nic, co ludzkie, nie jest obce. Ateista pewnie nie będzie mówił o duchowości, ale nie może zaprzeczyć, że w każdym z nas jest tęsknota i potrzeba poszukiwania czegoś więcej, że mamy potrzebę sensu, doświadczenia, akceptacji, jakiś niepokój egzystencjalny. Z punktu widzenia osób wierzących to jest właśnie duchowość, ale wcale nie musimy tego tak nazywać. Jako ludzie jesteśmy tacy sami. Możemy się różnić w poglądach, ale u podstawy pozostajemy jednakowi. I to daje możliwość pracy na poziomie psychologicznym, a później też duchowym.
Czy chrześcijanin powinien szukać „psychologa chrześcijańskiego”?
Powinności w życiu psychiczno-emocjonalnym zabijają wolność, która z kolei jest jednym z atrybutów zdrowia psychicznego. Zatem chrześcijanin niczego „nie powinien”, bo to by go ograniczało. Wybierając, warto jednak kierować się przede wszystkim tym, jaką specjalizację ma dany psycholog, jakie zdobył uprawnienia, jakie ma doświadczenie zawodowe, czy jego praca podlega superwizji u innego doświadczonego psychologa, czy jest osadzony zawodowo w jakimś rozpoznawalnym profesjonalnym środowisku innych specjalistów. Zasadniczo, jak już mówiliśmy, psycholog powinien zachować postawę neutralności wobec światopoglądu osoby, która szuka u niego pomocy: tego wymaga od niego kodeks etyki zawodu. Wystrzegałbym się „specjalistów” ideologów – czy to chrześcijańskich, czy nie – którzy „wiedzą, jak żyć”, i narzucają własny styl życia pacjentom.
Pozostaje pytanie o to, czy to dobre rozwiązanie, aby osoba wierząca szukała wsparcia u wierzącego specjalisty. Są plusy i minusy takiego rozwiązania. Po stronie plusów można zapisać lepsze zrozumienie naszego świata, różnych odniesień symbolicznych, kontekstu kulturowego czy wreszcie wartości, które wypływają z życia wiarą. Gdy podczas terapii padną słowa np. „grzech” czy „sakrament” albo gdy zostanie podjęty temat czystości przedmałżeńskiej, pacjent może być pewien, że jego rozterki zostaną zrozumiane w kontekście katolickim. Może to ułatwić komunikację, zwiększyć poczucie bezpieczeństwa, dać poczucie akceptacji. Specjalista nie będzie wówczas np. przekonywał, że jest coś niezdrowego w decyzji o zaczekaniu z seksem do ślubu.
Niemniej takie podejście ma też swoje ograniczenia. Para wierzących osób w gabinecie może nie być w stanie postawić pytań pogłębiających sens decyzji płynących z wiary czy etyki katolickiej. Istnieje niebezpieczeństwo „ślepego oka i głuchego ucha” – to uniemożliwia swobodne zadawanie pytań, drążenie czy nawet powątpiewanie w sens postaw nigdy wcześniej niekwestionowanych – bo zostały one na przykład wyniesione z domu. Psycholog, o którym nie wiemy, czy jest chrześcijaninem, może zadawać pytania, czasem całkowicie elementarne i niepłynące wcale ze złej woli, ale wynikające z dociekliwości i chęci zrozumienia pacjenta. Taki sposób komunikacji na pewno ułatwia wierzącemu pacjentowi czy klientowi szukanie własnych odpowiedzi i uzasadnień decyzji życiowych, co zwykle pomaga w głębszym rozumieniu własnej wiary i tożsamości religijnej. Postawa życzliwej uważności wymaga dużej dyscypliny przede wszystkim od psychologa, aby nie ograniczał on pacjenta ani nie narzucał mu własnego światopoglądu; powinien za to kierować się szacunkiem i taktem płynącym z osobistej dojrzałości i profesjonalizmu.
Jak ma się psychologia do naszego sumienia? Co wtedy, gdy nasze rozpoznanie sytuacji grzechu różni się od tego, co mówi Kościół?
Jesteśmy wówczas w sumieniu zobowiązani do tego, żeby podążać za nauką Kościoła – tak mówi teologia. Kiedy natomiast nasze sumienie rozstrzyga inaczej – a przy tym nie wie, że jest w błędzie – jesteśmy zobowiązani do słuchania sumienia. To bardzo trudne, bo trzeba uwzględnić, czy nasze sumienie miało możliwość poznania prawdy, jakiej naucza Kościół, dokształcenia się, rozwoju. Powinniśmy cały czas dążyć do tego, żeby zgłębiać naukę Kościoła. Oczywiście nie obsesyjnie, bo nie jesteśmy teologami, ale pozostajemy zobowiązani do tego, by iść za rozstrzygnięciami moralnymi i doktrynalnymi Kościoła.
Podsumujmy. Jeżeli zachodzi w naszym życiu następujący konflikt: my uważamy, że coś grzechem nie jest, a Kościół mówi, że jest, to jako osoby wierzące powinniśmy zadać sobie o to pytanie; poszukać, podrążyć, popytać – także w konfesjonale – spojrzeć na okoliczności naszego czynu, pomyśleć, dlaczego nam się to jakoś nie łączy w całość. I to jest wyzwanie naturalne, rozwojowe, bo powinniśmy wciąż kształtować nasze sumienie, nieustannie odczytywać nadrzędne normy prawa Bożego i odnosić je do prawa naturalnego i do naszego rozsądku, do naszej roztropności. W taki sposób powinniśmy sumienie wychowywać. Myślę, że często zaniedbujemy je, bo przyjmujemy bezrefleksyjnie jakieś prawdy wiary czy zasady moralne. To jest naturalne szczególnie na etapie dziecięcym rozwoju moralnego czy religijnego. Jeśli jednak pracujemy nad naszym życiem w psychoterapii, wnikamy w meandry naszej psychiki, a sumienie cały czas mamy na poziomie pierwszej klasy podstawówki, pierwszej komunii, to nie dziwmy się, że następuje rozdźwięk. Jesteśmy cały czas wezwani do pracy nad sumieniem adekwatnie do rozwoju intelektualnego czy emocjonalnego. Gdy udaje nam się to połączyć, mamy szansę na integrację. Jeśli nie, to wcześniej czy później nasze sumienie skarleje, a my sami będziemy się wstydzili nauki Kościoła. Może przestaniemy ją rozumieć, a może po prostu uznamy za staroświecką. Pamiętajmy jednak, że nauka Kościoła nie traci na aktualności; to my zaniedbujemy pracę nad sobą. To nie jest tak, że depozyt wiary został w nas włożony i już – jesteśmy geniuszami. Wiara też podlega pewnym procesom deformacji, wciąż jest ryzyko, że możemy ją utracić. Dlatego musimy nad nią pracować. Wiara i rozum powinny ze sobą współpracować.
Jak rozeznać, czy niektóre zachowania to grzech, czy konsekwencja pewnych problemów?
Gdy oceniamy nasz czyn, nasze działanie czy zachowanie – szczególnie względem osób bliskich – bardzo łatwo się usprawiedliwiamy. Często mówimy, że to grzech, czyli: to mi się zdarzyło, to przyszło na mnie, a więc jestem usprawiedliwiony, bo przecież grzech może się przytrafić każdemu. Jest to prawda, gdy nasz czyn wiąże się z decyzją moralną, przyzwoleniem na jakieś zło, które wyrządzamy komuś bliskiemu. Jednak myślenie o tym wyłącznie w kategorii grzechu jest zbyt płytkie. Musimy wziąć odpowiedzialność za to, że żyjemy ze sobą, że się rozumiemy lub nie rozumiemy, że się ranimy. Zadać sobie pytanie: „Co stoi za naszym konkretnym grzechem? Jaką ma on historię?”. To pomaga zobaczyć, że pewne problemy mogły być rozwiązane już wcześniej, że pewne sprawy, trudności mogły być komunikowane zawczasu. A to nas prowadzi do prostego wniosku: im więcej przejrzystości, transparentności w relacji do siebie samego przed Bogiem, tym mniejsze prawdopodobieństwo sytuacji, których efektem jest grzech.
Często grzechem się zasłaniamy i próbujemy szukać pojednania u Pana Boga, nie wchodząc w relację z tym, kogo zraniliśmy, np. nie troszczymy się o rozwiązanie konfliktu w małżeństwie. Albo unikamy prostego – choć często bardzo trudnego – „przepraszam” czy „przebaczam”. Grzech nigdy nie powinien być wymówką przed odpowiedzialnością za relację. Nie wystarczy tylko pojednanie z Bogiem. Są jednak takie sytuacje, w których po ludzku nie sposób wybaczyć; wtedy warto taki stan ducha powierzać Bogu z tą właśnie niemocą – to już jest krok ku przebaczeniu, którego dopełnieniem może być miłosierdzie Boże.
Czy istnieje możliwość, że pewne nieprzepracowane sprawy z przeszłości, z punktu widzenia psychologicznego czy duchowego, mogą mieć wpływ na niepłodność?
Niepłodność jest bardzo złożonym zjawiskiem, a diagnoza wymaga współpracy z lekarzem na bardzo podstawowym, somatycznym poziomie. Czasem jednak chodzi także o uwarunkowania pozabiologiczne. Na przykład nerwica może zapewne skutkować trudnościami we współżyciu albo w budowaniu więzi; z tego powodu ktoś może unikać zbliżenia. To trudne sytuacje, wymagające interwencji psychologicznej, a często wizyty na przykład u seksuologa.
Warto uważać na to, aby tego problemu nie upraszczać. Jeżeli mamy zbyt ogólną diagnozę, to musimy zejść do bardzo podstawowych problemów, to znaczy do biologii. Jeśli po wytrwałym poszukiwaniu w biologii nie znajdziemy przyczyn niepłodności – która może być zarówno po stronie mężczyzny, jak i kobiety – wtedy możemy myśleć o innych źródłach problemu. Można go upatrywać np. w braku zaufania, może w jakiejś niechęci do bliskości, może w niedostatecznym poznaniu kobiecego cyklu płodności. To też są istotne sprawy. Może się okazać, że na jedno pytanie uzyskamy kilka odpowiedzi. Wtedy będziemy wiedzieli, co jest do przepracowania. Odpowiedź na to pytanie powinna być oczywiście o wiele szersza. Chciałbym jednak podkreślić, że najpierw trzeba szukać najprostszych rozwiązań, dopiero potem, jeśli zachodzi taka potrzeba, przechodzić do skomplikowanych diagnoz. Błędem jednakże byłoby myślenie, że na niepłodność wpływać może na przykład jakiś dawny grzech. Bóg nie jest mściwy – nie każe w taki sposób.
Czy potencjalnemu psychoterapeucie należy mówić, że jest się katolikiem? Czy będzie to miało wpływ na jakość leczenia?
Jeśli mam poczucie, że katolicyzm wpłynął na moje wychowanie i na moje myślenie o sobie, to warto się tym podzielić, bo jest to uzasadnienie czynów czy sposobu myślenia. Jeżeli natomiast od tego zacznie się konsultacja, to prawdopodobnie podsunę terapeucie myśl, że wiara jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy, a tym samym mogę zasiać w nim pewne myśli interpretacyjne. Prawdopodobnie zacznie się on zastanawiać, czy pacjent to mówi, bo to dla niego ważny problem, czy może jest to jakaś jego – wynikająca z religijności – fasada. Trzeba zachować tu pewną roztropność. Jeżeli uznamy, że to jest istotne, należy o tym powiedzieć. Można zasygnalizować wątpliwości, które zarysowałem, w taki sposób: „Nie wiem, czy to może być istotne, ale jestem osobą wierzącą, jestem katolikiem”. Terapeuta spyta: „Co to dla ciebie znaczy?”. To jest naturalne pytanie.
Jak pomóc bliskim osobom zdecydować się na terapię uzależnień i współuzależnienia? Oczywiście osoba powinna sama się zdecydować, ale czy można ją jakoś wesprzeć?
Stara szkoła mówi, że jeżeli osoba uzależniona nie poczuje na własnej skórze efektów nałogu, to nie podejmie leczenia. Mówi się także o tym, że leczenie jest możliwe wyłącznie w sytuacji cierpienia. Jeśli człowiek uzależniony nie cierpi z tego powodu, to nie ma motywacji do działania. Jego cierpienie może być związane z jakąś dysfunkcją, z poczuciem winy wobec otoczenia, z konfrontacją z destrukcyjnymi efektami uzależnienia, degradacją społeczną. Kiedy człowiek nie odczuwa cierpienia, trudno go zmusić do leczenia, a jeśli nawet to się uda – może ono być nieskuteczne. Nawet jeśli leczenie zasądził sąd i jest szansa przytrzymania tej osoby w terapii, trudno się spodziewać, że będzie ona efektywna, bo motywacja wynika wtedy z czynników zewnętrznych. Być może detoksykacja – chemia wyrzucona z organizmu – sprawi, że osoba uzależniona zacznie z biegiem czasu spostrzegać inaczej świat. Istnieje szansa, że doświadczenie wolności zostanie podjęte i przekształci się we współpracę w terapii, ale nie jest to łatwe.
Trochę inaczej wygląda sytuacja osób współuzależnionych. One, choć wolne od środków psychoaktywnych, są zniewolone toksycznymi emocjami, zależnością wobec człowieka, którego zazwyczaj próbują uratować, usprawiedliwić. Funkcjonują jakby w pułapce, nie mogą ruszyć własną drogą życia, ciągle wikłają się na przykład w picie partnera. Ich życie, choć same stronią od alkoholu, jest przeżywane w rytmie faz picia osoby uzależnionej. Taka osoba musi przestać się okłamywać, przeżyć żałobę po stracie idealnego obrazu samej siebie czy związku, uznać, że tkwienie w patowej sytuacji nie ma sensu. Wówczas będzie gotowa na leczenie nie z alkoholu, ale z napełniania swojego życia życiem bliskiego, który jest uzależniony. Na szczęście w Polsce tego rodzaju pomoc terapeutyczna jest szeroko dostępna.
Terminy do psychologa czasem są odległe – czy jest jakiś trik pozwalający ten okres przetrwać?
Czekanie w tej sytuacji nie ma większego sensu. Radzę po prostu zapłacić za terapię. Zdaję sobie sprawę, że część pacjentów się oburzy: „A za co mam płacić?”. Postawmy sprawę jasno: wykształcenie terapeutyczne, za które płaci uczący się, oscyluje w okolicach kilkudziesięciu tysięcy złotych. To jest ogromny wydatek, nierekompensowany przez państwo. Terapeuta szkolący się poświęca czas, wysiłek, zdobywa umiejętności. Szkolić należy się cały czas, właściwie przez całe zawodowe życie, do tego dochodzą kosztowne superwizje. To wszystko składa się na cenę terapii. Czasem myślimy, że usługi psychologiczne powinny być za darmo, bo polegają tylko na tym, że ktoś nas wysłuchuje. Jeśli tak stawiamy sprawę, to jesteśmy o krok od tego, żeby nie korzystać z leczenia. Odpłatność jest ważna również z innego powodu – daje nam komfort. Wiemy, za co płacimy, i jesteśmy stroną w tej relacji. Terapeuta jest opłacany przez nas, a my zyskujemy możliwość zachowania niezależności. Z jednej strony jesteśmy zależni, bo zawieramy kontrakt terapeutyczny, przyjmujemy warunki leczenia, zgadzamy się na współpracę, ale z drugiej strony zachowujemy niezależność, bo cały czas jesteśmy partnerami, którzy wnoszą własny wkład, także ten finansowy, w swoje leczenie.
Może być tak, że niektórzy ludzie mają inny problem z płaceniem za tego rodzaju pomoc. Chodzi mi tutaj o takie myślenie, że przecież w przeszłości zawód psychologa czy psychoterapeuty nie był taki popularny, a ludzie też mieli różne trudności natury psychologicznej i pokonywali je w rodzinie, podczas rozmów z przyjaciółmi. Czy nie jest trochę tak, że ludzie, którzy korzystają z usług psychologów, w rzeczywistości szukają w nich przyjaciół?
Odpowiadając na to pytanie, odniosę się do poprzedniego. Myślę, że sposobem na przetrwanie do czasu rozpoczęcia terapii jest zanurzenie się w pomocowym środowisku: może to być rodzina, mogą to być przyjaciele, może to być jakaś społeczność. Jest to jednak wsparcie w pewnym sensie zniekształcone – bo oni nas kochają, lubią, chcą, żebyśmy czuli się dobrze. Często mówią rzeczy, które nam się podobają, umacniają naszą więź emocjonalną z nimi. W takich relacjach jest trudniej o krytykę albo podważenie czegoś. Nie dlatego, że przyjaźnie są fałszywe, tylko dlatego, że raczej naturalnie staramy się chronić je przed nadmiarem krytycyzmu; raczej dajemy sobie dużo wsparcia i pozytywnych emocji. Poza tym dzisiejsze społeczeństwo jest o wiele bardziej anonimowe; cechuje je brak więzi w rodzinie, nie nawiązujemy przyjaźni, jesteśmy nastawieni na konsumowanie w samotności. Daliśmy się zaprząc w swoisty wyścig szczurów, który sprawił, że jesteśmy chyba jednym z najbardziej zapracowanych społeczeństw w Europie, a to jest trudne i rodzi wiele problemów. Sam jestem pracoholikiem – przyznaję się do tego – i myślę, że to nas naraża na przeciążenie. Mówię o tym, bo w takich warunkach opieranie się na społecznym aspekcie więzi, relacji może być trudne dla osoby czekającej na terapię. Trudno własne cierpienie, nad którym nie możemy pracować, zapełniać przyjaciółmi czy wyniszczającą pracą.
Dla osoby wierzącej ważna jest oczywiście w tym kontekście wspólnota religijna, do której należy, czy modlitwa, jakieś wsparcie duchowe, ale mimo to lepiej zapłacić za terapię i nie czekać kilku lat na uratowanie zdrowia psychicznego.
Czy nasze relacje wpływają na obraz Boga?
Człowiek jest istotą społeczną. Inny/drugi jest obecny w naszym życiu i wpływa na jego jakość. Od momentu narodzin staje się on pierwszą matrycą poczucia wartości, zdolności do tworzenia więzi, wpływa na nasze myślenie, emocje, decyzje życiowe, wartości i antywartości, które obieramy za własne. Ten wpływ społeczny dotyczy także obszaru religijności. Surowy ojciec, który wpaja dziecku zasady życia poprzez karanie i tzw. zimny chów, z pewnością stanie się dla młodego człowieka także matrycą doświadczenia duchowego. Bóg Ojciec będzie wówczas przeżywany jako odległy, karzący, a życie skoncentruje się przede wszystkim na perfekcjonizmie zdominowanym przez lęk; lub odwrotnie – taki Bóg zostanie odrzucony w akcie buntu jako odległy, obojętny tyran. To, co robią rodzice, ma zatem duże znaczenie i wpływa nie tylko na międzyludzkie relacje, jakie buduje ich dziecko, ale także na te, które tworzy ono z Bogiem. Warto zadać sobie następujące pytanie: gdy czuję się odrzucony, nierozumiany, czy wręcz nie odczuwam Bożej obecności – czy to rzeczywiście jest doświadczenie podobne do hiobowej próby, czy raczej reaguję emocjonalnie na Boga, patrząc na Niego tak jak na moich biologicznych rodziców? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, można zastosować detoks duchowy i zmierzyć się z obrazem Boga, jaki zostawił nam On w swoim Synu. Warto wówczas na nowo zapoznać się z językiem Ewangelii i przebudować przestarzałe schematy myślenia.
Jak mają się typy osobowości oraz zaburzenia osobowości do odkrywania, przeżywania i wzrostu wiary, a także duchowych zmagań i upadków?
Typ osobowości w kontekście rozwoju duchowego jest bardzo istotny, ale raczej służebny w stosunku do sfery duchowej. To znaczy, że warto, abyśmy rozpoznali, jakie mamy atuty, co jest nam bliższe. Przykładowo, jeśli jestem ekstrawertykiem, to modlitwa wspólnotowa, charyzmatyczna we wspólnocie będzie mi lepiej służyć w kontakcie z Panem Bogiem; a jeśli należę do introwertyków, to zapewne lepiej odnajdę się na adoracji Najświętszego Sakramentu, w ciszy. Warto skorelować to z własną osobowością, zauważyć, w jaki sposób może nam ona ułatwić kontakt z Bogiem. Religijność czy duchowość ma to do siebie, że Pan Bóg potrafi przyjść do nas z akceptacją naszej psychiki, ale wcale nie jest nią ograniczony. Nie myślmy, że musimy wyprodukować jakieś specjalne środowisko dla działania łaski. Ważne, abyśmy współpracowali z nią, uczestniczyli w sakramentach, w tradycji wspólnoty Kościoła. To bardzo istotne. Niech to będzie dopasowane do naszej osobowości. Na szczęście mamy w Kościele ogromne bogactwo, w którym każdy może odnaleźć odpowiednią dla siebie formę ekspresji modlitewnej czy religijnej.
Inaczej sprawa ma się z zaburzeniami osobowości; one są patologią charakteru. Polega ona przede wszystkim na tym, że nie jesteśmy w stanie, w sposób łatwy, elastyczny, rezygnować ze stałych sposobów reagowania emocjonalnego, postrzegania świata w tych samych kategoriach poznawczych czy wreszcie wchodzenia ponownie w te same schematy, nawet jeśli są przyczyną zranień relacji międzyludzkich. Co to oznacza dla naszej duchowości? Przede wszystkim konieczność konfrontacji z faktem, że ta sztywność przeszkadza w tym, dzięki czemu życie duchowe wzrasta i dojrzewa, a mianowicie w nawracaniu się, ciągłej przemianie, czyli zdolności do poddawania krytyce i zmianie tego, co nas ogranicza w relacji z Bogiem czy z drugim człowiekiem. Ta sztywność, niezmienność charakteru, osobowości, niezależnie od kontekstu, w którym człowiek się znajduje, jest często przyczyną cierpienia i motywuje do podjęcia psychoterapii.
Jaka jest różnica między dysocjacją a opętaniem? Jak rozróżnić problem duchowy od psychopatologii? Być może obie sfery się przenikają i na siebie wpływają?
Skutkiem dysocjacji jest zawsze jakiś stopień rozszczepienia na poziomie tożsamości czy myśli, niezintegrowanych z emocjami, z przeżywaną aktualnie rzeczywistością, ale także luki w pamięci, trudność z odtworzeniem w pamięci linii własnego życia, jakby było w pewnym sensie pofragmentowane, a także wszelkie somatyczne doznania, które nie znajdują wytłumaczenia medycznego, a przez które próbuje przemawiać nasza psychika. Mogą pojawić się wówczas omamy, urojenia, stany psychotyczne. Możemy mieć poczucie rozdwojenia jaźni w skrajnej formie czy doświadczenie derealizacji, obcości, depersonalizacji, czuć się jakby „za szybą”, nie w tym miejscu, albo doświadczyć niemożności kontaktu ze sobą itd. Te stany psychiczne bardzo przypominają to, o czym słyszymy, gdy śledzimy doniesienia z pracy egzorcystów. Nie można pominąć faktu, że opętanie i trans to też kategorie psychiatryczne, choć nie są tym samym, co duchowy aspekt – nie ma tu mowy o takich jakościach jak zło czy szatan. Warto się z tym szerzej zapoznać. Gdy wierny lub jego bliscy albo członkowie wspólnoty religijnej, do której on należy, zaczynają podejrzewać opętanie przez szatana, to znaczy, że szukają jakiegoś oparcia czy wytłumaczenia zjawisk z obszaru psychiki na polu religijnym. Sam język religijny służący opisowi psychiki jest bardzo pojemny, to znaczy, czasem łatwiej mówić o pokusie złego ducha niż o własnej woli albo o nasyłaniu niechcianych myśli czy obrazów niż o urojeniach. Religijność osoby bezkrytycznie wierzącej, takiej, która każdy swój stan wewnętrzny kategoryzuje w tym właśnie obszarze znaczeniowym, jest rodzajem pozaracjonalnego sposobu patrzenia na rzeczywistość, bardzo podatnego na różne nadinterpretacje.
Z kolei prawdziwe opętanie, rozumiane jako zniewolenie przez złego ducha, rozpoznawane jest bardzo, bardzo rzadko. Warto podkreślić, że nawet jeśli w takich sytuacjach mamy do czynienia ze sferą religijności, to wcale nie zwalnia osoby, która doświadcza tego stanu, z korzystania ze standardowych form pomocy w postaci farmakoterapii psychiatrycznej i psychoterapii.
Warto myśleć o zjawisku opętania w kategoriach naturalnych. To znaczy: im więcej da się racjonalnie wytłumaczyć, tym mniej potrzeba używać kryteriów duchowych. Porządek wyjaśniania zjawisk od strony natury, czyli psychiki, emocji, choroby, psychopatologii, ma pierwszeństwo przed porządkiem duchowym. To nam bardzo dużo upraszcza i łączy się z prawdą teologiczną, która mówi, że łaska buduje na naturze, ale i że zepsucie, grzech również płyną z nieuporządkowanej natury. Porządek naturalny umożliwia więc poradzenie sobie z interpretacją tych zjawisk. Nie tłumaczymy duchowością problemów psychicznych.
Profesjonalnie prowadzone poradnie, w których pracują księża egzorcyści, właśnie tak funkcjonują: zanim ktoś trafi do nich, najpierw przechodzi konsultację psychiatryczną, psychologiczną i gdy jego problem nie jest wystarczająco jasno rozumiany w kategoriach psychopatologii, wówczas ewentualnie modli się nad nim egzorcysta i wspólnota. Modlitwa ta nie powinna mieć charakteru jakiegoś show walki dobra ze złem, tylko, nawet jeśli odmawia się uroczysty egzorcyzm, jej celem jest wsparcie, towarzyszenie w trudzie emocjonalno-psychiczno-duchowym tej osoby. Nikt nie powinien usłyszeć od egzorcysty: „Nie masz problemów natury psychiczno-emocjonalnej, to problemy duchowe, więc nie musisz się martwić”, bo egzorcysta nie może stawiać diagnozy w obszarze psychopatologii; jego rola polega na wspieraniu procesu zdrowienia duchowości – po to, żeby osoba egzorcyzmowana mogła wrócić do pracy nad psychiką i emocjami, jeśli tego potrzebuje.
Czyli znowu: połączenie psychologii i wiary, które po prostu fantastycznie się uzupełniają.
Tak, ale z pierwszeństwem – w sytuacji psychopatologii – dla psychologii, czyli najpierw leczymy, a później – ewentualnie! – wspieramy modlitwą, jeśli nie będzie to szkodliwe dla procesu leczenia psychiatryczno-psychologicznego. Zapyta ktoś: w jaki sposób modlitwa może zaszkodzić? W tej sytuacji owszem, może, bo osoby chore mają czasem pokusę ukrywania choroby pod fasadą religijności. Paradoksalnie łatwiej jest się modlić, oczekując ratunku z nieba, niż zająć się osobiście własnym problemem.
Czy osoba, która trafia do egzorcysty, nie staje w konflikcie między psychologią i wiarą?
Taki konflikt może się w niej zrodzić. Ważne, żeby trafiając do egzorcysty, usłyszała od niego, że tego konfliktu nie ma, a psychologia i wiara nie muszą iść rozłącznie. One się dopełniają, po prostu mają inne narzędzia do poznania tego samego człowieka. Psychologia, bardziej naukowe i empiryczne, duchowość – antropologiczne czy teologiczne, które też pozwalają odkryć nasze pragnienia i potrzeby – ludzkie, czyli również duchowe. Psychologia i wiara powinny być zintegrowane – w trosce o pełne zdrowie człowieka: psychiczne, emocjonalne i duchowe.
Jeśli następuje w tych sferach jakieś rozwarstwienie i ktoś trafia do egzorcysty, bo odrzuca naukowe – wcześniejsze – sposoby patrzenia na siebie, kwestionuje to, co usłyszał na przykład u psychologa, to jest w bardzo dużym niebezpieczeństwie wewnętrznej gettoizacji własnego życia, wejścia w swoistą fanatyczną niszę, co w konsekwencji będzie skutkowało rozdrapywaniem ran, szukaniem odpowiedzi na problemy, jednak prawdopodobnie nieadekwatnej. Myślę, że to jest bardzo traumatyzująca sytuacja i często nierozpoznawana w procesie modlitwy o uwolnienie czy dawniej w – na szczęście teraz zakazanych – tak zwanych spowiedziach furtkowych, kiedy domniemywano, że są w nas jakieś niedomknięte w ciągu życia, pomimo sakramentalnej aktywności, źródła dostępu dla szatana. Kościół na ten temat wypowiedział się jasno: takie praktyki są niewłaściwe. Prawdę wiary, w której to Bóg zwyciężył szatana, zakłamywano jednak również poprzez nieustanne egzorcyzmowanie czy demonizowanie rzeczywistości. Osoba, która ulega takiemu złudzeniu, żyje w irracjonalnym świecie, nie może tego świata zintegrować ze światem swoich obowiązków, tożsamości, wyzwań, konfliktów, problemów. I tak naprawdę buduje tożsamość fasadową, daleką od zdrowej tożsamości, prawdziwej i zintegrowanej. Wchodzi w rolę – misję męczennika, mistyka albo kogoś naznaczonego cierpieniem duchowym, zdemonizowanego itd. To cały czas jest kryzys. Mądry spowiednik, duchowny, egzorcysta powinien taką osobę wesprzeć w jej integracji; pomóc połączyć to, co duchowe, z wiedzą psychologiczną, psychiatryczną i korzystać z niej.
Ile osób uczestniczących w egzorcyzmach to tak naprawdę osoby z problemami psychicznymi?
Zacznijmy od tego, że ktoś, kto trafia na egzorcyzmy, niekoniecznie musi mieć jakiekolwiek problemy. Może się okazać, że został oddelegowany przez społeczność, która go w ten sposób krzywdzi, bo na przykład sprawia im trudności moralno-wychowawcze, przez rodzinę, która nie zajmuje się wtedy własnym problemem, albo przez niekompetentnego kapłana, który pochopnie wysyła na egzorcyzmy i traumatyzuje w ten sposób człowieka zranionego jakimś przeżyciem czy trudnością natury psychiczno-emocjonalnej. Nie każdy więc, kto trafia na egzorcyzmy, ma problemy psychiczne. Czasem po prostu ulega presji czy demonizowaniu rzeczywistości, której staje się więźniem poprzez przyklejenie mu takiej łaty.
Wróćmy jednak do odpowiedzi na pytanie. Jeden z braci, który posługiwał jako egzorcysta, powiedział, że na tysiąc przypadków miał raz czy dwa razy wątpliwość i zastanawiał się, czy ktoś jest opętany. Reszta to były problemy natury emocjonalno-psychicznej! Należy przyjąć prostą odpowiedź, że bycie opętanym w dzisiejszych czasach wydaje się absolutnie niemożliwe, ale nie dlatego, że szatan jakoby miał nie istnieć – bo istnieje – tylko dlatego, że ma on zupełnie inne, skuteczniejsze sposoby zawiadywania naszą duszą: chociażby grzech, z którym możemy żyć latami, grzech śmiertelny. Czy szatan w takiej sytuacji potrzebuje kogoś manifestacyjnie opętywać, żeby coś mu udowodnić?
Kiedy więc ktoś stawia pytanie: „Czy jestem opętany?”, warto się zastanowić, czy jest ono efektem żmudnego szukania przyczyn jego stanu emocjonalnego, kryzysu, choroby, czy też raczej oznacza, że człowiek ten zwalnia się z odpowiedzialności za szukanie odpowiedzi w dostępnych mu obszarach i po prostu woli być opętany. Niestety – z tym się spotkałem – ludzie, szczególnie chorzy, wolą myśleć, że są opętani, niż zająć się swoim stanem psychotycznym z pomocą psychiatry. To jest tragiczne, bo wyrzekają się pomocy specjalisty i szukają cały czas, w jakiś sposób usiłując racjonalizować swój stan; nawołują demonów, słyszą głosy, mają różnego rodzaju urojenia i interpretują je w sposób religijny.
To jest niezwykle trudna i wrażliwa sfera – i bardzo bolesna. Takie osoby powinny skorzystać z pomocy psychiatry. Czasem zdarza się, że diagnoza, iż ktoś jest opętany, stanowi pewnego rodzaju nadużycie – to charakterystyczne dla środowisk fanatycznych religijnie czy środowisk o charakterze sekciarskim lub pseudocharyzmatycznym. To jest nadużycie, bo komuś można wmówić, że jest opętany np. demonem seksu, i tym samym odciąć mu możliwość skorzystania z pomocy w przepracowaniu seksualności w bezpiecznych warunkach terapeutycznych czy towarzyszeniu poprzez kierownictwo duchowe. Można komuś wmówić, że jest opętany demonem nieczystości, bo nie radzi sobie z pornografią, zamiast pomóc mu zmierzyć się z tym, dlaczego ta pornografia się w jego życiu pojawia. Myślę, że dzisiaj naprawdę nie trzeba nikomu sugerować, że jest opętany; trzeba raczej zastanowić się nad tym, co my poprzez to zafiksowanie na opętaniu chcemy osiągnąć, z czym pragniemy sobie poradzić, czego tak naprawdę się boimy?
Czyli gdy jesteśmy blisko takiej osoby cierpiącej, raczej powinniśmy próbować pomóc jej w znalezieniu terapeuty niż egzorcysty?
Myślę, że szukanie egzorcysty w sytuacji choroby jest traumatyzujące dla cierpiącego i sprawia, że ta osoba jeszcze mocniej pogrąża się w chorobie. Wsparcie duchowe dla osoby wierzącej jest niezbędne, a tutaj najlepiej sprawdzają się sakramenty – bo są obiektywne, niezmienne niezależnie od naszego błędnego postrzegania, naszej emocjonalności. To jest możliwie najgłębsze i najmocniejsze doświadczenie wsparcia duchowego. Drugim sposobem wsparcia osób zalęknionych i szukających pomocy w egzorcyzmach są obiektywne, zanurzone w tradycji, a nie charyzmatyczno-spontaniczne, nabożeństwa, czyli takie modlitwy jak różaniec, litanie. One pomagają odzyskać stabilność emocjonalności rozchwianej od zagubienia w wewnętrznych niuansach.
Dzisiaj egzorcyści mają pewien kryzys tożsamościowy, bo często ich posługa wiąże się z pułapką duchowego narcyzmu. Nie chcę generalizować, po prostu spotykam się z takimi przypadkami. Może wynika to z posiadania władzy nad drugim człowiekiem, poczucia uprzywilejowania. To istotne, aby egzorcysta nie demonizował rzeczywistości, nie stwarzał sytuacji lękowej. Nie może dawać odczuć, że jest uprzywilejowany w stosunku do Pana Boga, że ma specjalną misję, a niestety u niektórych egzorcystów takie postawy da się zauważyć. Myślę, że biskup powinien być roztropny i powoływać na tę funkcję nie tyle pobożnych i bardzo religijnych kandydatów, ile raczej ludzi kompetentnych, mających wiedzę i doświadczenie w obszarze zarówno duchowym, jak i psychopatologicznym. Najbezpieczniejszą formą pomocy człowiekowi cierpiącemu jest dotarcie do egzorcysty, który potrafi stworzyć wokół niego system pomocy: psychiatra – psycholog – duchowny. Jeśli jednak egzorcysta jest uprzedzony do tych specjalistów, stanowczo odradzam korzystanie z jego pomocy.
Aczkolwiek – choć nieliczne – opętania nadal się zdarzają.
Egzorcysta pełni w Kościele ważną posługę, ale nie zapominajmy, że nie jest to funkcja demonologa, który walczy z szatanem, ale posługa kogoś, kto troszczy się o zdrowie duchowe i psychiczne osób zwracających się do niego o pomoc. Nawet jeśli wykonuje uroczysty egzorcyzm wyrzucający złego ducha, to jego modlitwa powinna iść w kierunku umocnienia zdrowia, a nie w stronę walki z szatanem czy niezdrowego nim zainteresowania. Jeśli zaczyna on walczyć z szatanem, to znaczy, że coś w jego posłudze uległo wypaczeniu. A wtedy czyjeś zdrowie duchowo-psychiczno-emocjonalne schodzi u niego na dalszy plan.
Czy w Piśmie Świętym mamy wskazówki psychologiczne? Jakieś odniesienia do sfery psychicznej człowieka?
Pismo Święte jest pełne odniesień do przeżywanych codziennie – czasem bolesnych, a czasem pełnych radości – wydarzeń. Prawdą jest więc twierdzenie, że są w nim zawarte wskazówki odnoszące się do życia psychicznego. Niektórzy na podstawie Biblii tworzą nawet specjalne treningi coachingu chrześcijańskiego. Radzę jednak ostrożność w podejściu do takiego traktowania słowa Bożego. Jest takie powiedzenie: „Drzewa przesłaniają las”. Bywa, że skupiamy się na konkretnym, dosłownym czytaniu, a tracimy z oczu prawdy antropologii chrześcijańskiej, która czerpiąc z Biblii, mówi o człowieku wielkie rzeczy. Mianowicie, że jest on stworzony na obraz i podobieństwo Boga i to go odróżnia od zwierząt; że z aktu bycia osobą obdarzoną nie tylko ciałem, ale i duszą czerpie swą godność; że jego życie ukierunkowane jest w stronę wieczności i nie kończy się wraz ze śmiercią tego, co materialne; w końcu, że posiada on wolną wolę i może odrzucić nawet samego Boga, który w akcie nieskończonej miłości oddał za niego swoje życie.
To, jak bardzo istotne jest kształtowanie w nas wrażliwości na prawdy o człowieku zawarte w Biblii, chciałbym poprzeć przykładem dyskusji, której niestety nie byłem bezpośrednim uczestnikiem, ale opowiedziano mi o niej. Podczas jednego z paneli dyskusyjnych, który toczył się w ramach konferencji poświęconej psychiatrii i duchowości, zadano pytanie, czy pies ma duszę taką jak człowiek. Padały różne argumenty mające to potwierdzić, że przecież niektórzy kochają swoje zwierzęta, a nawet traktują je jak własne dzieci, że one czują i myślą, mają swoje przyzwyczajenia, odwdzięczają się człowiekowi miłością itd. Obecny wśród rozmawiających ksiądz doktor stanął przed nie lada trudnym wyzwaniem, jak odpowiedzieć na tak emocjonalne argumenty. W końcu jedna z uczestniczek zapytała go, czy ksiądz ma psa, bo być może wtedy wiedziałby, o czym mówią jego współpaneliści. A on – chyba w akcie desperacji, bo nie znalazł już innego sposobu na udział w tak prowadzonej dyskusji – odpowiedział, że owszem, psa nie posiada, ale przed seminarium miał dziewczynę i zapewnia, że relacja z nią bardzo się różniła od tej, o której oni opowiadają. Ksiądz doktor nie widział, w przeciwieństwie do pozostałych panelistów, pojedynczych drzew, ale dostrzegał cały las. Pismem Świętym da się wytłumaczyć wszystko, jeśli jego poszczególne fragmenty wyrwie się z kontekstu – ale nie o to przecież chodzi.
Czy w modlitwie powinniśmy traktować Boga jako część nas, czy jako oddzielny byt? Czy nie grozi nam jakaś schizofrenia, jeśli prowadzimy dialog z kimś, kogo ani nie widzimy, ani nie słyszymy, ani nie czujemy?
To pytanie dotyka intymnej, wewnętrznej relacji z Bogiem, naszych sposobów rozmowy z Nim. Odpowiedź zatem także będzie osobista. Uprzedzam, że nie przedstawię wzorca poprawnego dialogu pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Dlaczego? Ponieważ każdy z nas musi w sposób indywidualny wejść w to doświadczenie. Bywa ono podobne do tego, które przeżył Eliasz, gdy Jahwe ukazał mu się nie w burzy, nie w wichrze, ale w „szmerze łagodnego powiewu” (por. 1 Krl 19), innym razem będzie to dla odmiany spotkanie pełne zewnętrznej ekspresji, jak wtedy, gdy Mojżesz rozmawiał z Bogiem na górze Synaj, a On odpowiadał mu wśród grzmotów (por. Wj 19), albo ciche i bezsłowne, jak Anny proszącej o potomstwo, którą w trakcie modlitwy podglądał kapłan Heli (por. 1 Sm 1). Różne są to spotkania, tak samo jak różny jest kontekst życia osób biorących w nich udział. Sam nie staram się koncentrować na tym, jaki dialog prowadzę z Bogiem, jak bardzo on jest wysublimowany, ale skupiam się raczej na wierności w słuchaniu, a później w odnajdywaniu Jego obecności w codziennych wydarzeniach życiowych, spotkaniach z innymi ludźmi. Czy grozi nam schizofrenia duchowa? Nie sądzę. Może tylko pewna sztuczność, jeśli na siłę będziemy próbowali usłyszeć głos Boga, tak jakby Jego gardło miało struny głosowe. Pan Bóg nie przemawia do nas basem ani sopranem, On mówi poprzez wewnętrzne natchnienie do dobra, poprzez Słowo odczytywane w jedności ze wspólnotą Kościoła, a także – i może przede wszystkim – przez przekonywanie nas o tym, że bez względu na to, jacy jesteśmy we własnych oczach, On widzi w nas swoją umiłowaną córkę czy syna. Po co skupiać się na tym, czy traktujemy Boga jako oddzielny byt i słyszymy Jego głos z zewnątrz ucha, czy jako część nas samych? Skupmy się na słuchaniu!
1 Cytaty biblijne podano za: Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, wyd. 5, Pallottinum, Poznań 2000.
Tomasz Franc OP – dominikanin, psycholog i certyfikowany psychoterapeuta Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Psychoterapeuta w Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic Szpitala Klinicznego im. J. Babińskiego w Krakowie, asystent w Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II, członek Zespołu Krakowskiej Szkoły Psychoterapii Psychoanalitycznej. Obszarem jego szczególnych zainteresowań jest psychoterapia głębokich zaburzeń osobowości.