Duchowość ateistyczna. Wprowadzenie do duchowości bez Boga - André Comte-Sponville - ebook

Duchowość ateistyczna. Wprowadzenie do duchowości bez Boga ebook

Comte-Sponville André

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak odnaleźć duchowość bez Boga i dogmatów? Pasjonująca lektura nie tylko dla ateistów!

Czy można obyć się bez religii? Czy Bóg istnieje? Czy ateiści skazani są na życie bez duchowości? Tak wiele istotnych pytań w czasach „zderzenia cywilizacji” i „powrotu religijności”.

André Comte-Sponville odpowiada na nie jasno i ze swobodą wielkiego filozofa, a także „prawego człowieka”, któremu obcy jest, jakże często spotykany, resentyment i nienawiść. Dla niego, duchowość jest zbyt istotna, by pozostawić ją różnego rodzaju fundamentalistom. Podobnie laickość jest zbyt cenna, by zawładnąć nią mieli najbardziej szaleni przeciwnicy religii.

Dlatego też istotne jest odnalezienie duchowości bez Boga, bez dogmatów, bez kościoła, takiej, która chroniłaby nas zarówno przed fanatyzmem jak i nihilizmem. Autor uważa, że XXI wiek będzie duchowy i laicki albo go nie będzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 231

Oceny
3,3 (3 oceny)
0
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Adusz­kie­wicz

A jeśli nie religia…

Kilka uwag na mar­gi­ne­sie Ducho­wo­ści ate­istycz­nej André Comte’a-Spo­nville’a:

Dla wielu ludzi poję­cie ducho­wo­ści ate­istycz­nej jest nazna­czone nie­usu­walną sprzecz­no­ścią. „To jak­byś opo­wia­dał o drew­nia­nym kamie­niu”, rzu­cił mi pewien uczony kolega, gdy usły­szał o książce André Comte’a-Spo­nville’a. W świe­cie, w któ­rym reli­gia i teo­lo­gia nie mają już żad­nych szans w kon­fron­ta­cji z naukową wie­dzą, ducho­wość jawi się jako ostatni sza­niec, w któ­rym reli­gia nie tylko może czuć się bez­piecz­nie, lecz także zacho­wuje pozy­cję nie­wzru­szo­nego auto­ry­tetu.

A co z ate­izmem? W Pol­sce w cza­sach PRL-u ate­izm mógł koja­rzyć się po pro­stu z ser­wi­li­zmem. Z reli­gij­nej per­spek­tywy ate­izm czę­sto jawi się jako kom­bi­na­cja życio­wego prag­ma­ty­zmu i spe­cy­ficz­nej odmiany racjo­na­li­zmu nie­świa­do­mego wła­snych gra­nic, zadu­fa­nego, głu­chego i śle­pego na miste­ryjny wymiar świata i ludz­kiego losu. Cza­sem ktoś napi­sze o szcze­gól­nym hero­izmie moral­nym ludzi, któ­rzy mimo że w Boga nie wie­rzą (!), docho­wują wier­no­ści waż­nym ogól­no­ludz­kim war­to­ściom.

Oczy­wi­ście wszystko jest ina­czej. Ani ate­izm nie ozna­cza zamknię­cia na ducho­wość, ani reli­gia, jaką znamy w naszym zachod­nim świe­cie, nie ma na nią wyłącz­no­ści. Książka André Comte’a-Spo­nville’a jest ważną lek­turą zarówno dla nie­wie­rzą­cych, jak i dla wie­rzą­cych.

Dla nie­wie­rzą­cych dla­tego, że porząd­kuje argu­menty, pomaga roz­po­znać szlaki, któ­rymi w swoim życiu ducho­wym poru­szają się ludzie nie­re­li­gijni. Sta­wia wyzwa­nie: ate­izm to wbrew ste­reo­ty­powi wytwo­rzo­nemu przez drugą stronę wysu­bli­mo­wana ducho­wość i wyma­ga­jący pro­gram na życie. Jeśli ktoś wybiera drogę ate­istyczną, musi temu wyzwa­niu spro­stać.

Ludzi reli­gii książka sta­wia wobec fun­da­men­tal­nego pyta­nia o to, co wyróż­nia ich postawę. Moral­ność? Doświad­cze­nie tajem­nicy, mistyka? Żadna z tych rze­czy, pisze Comte-Spo­nville.

Nie chcę tu powta­rzać argu­men­ta­cji autora. Ale zasta­nówmy się. Czy istot­nie reli­gia jest szkołą moral­no­ści? Straż­niczką pod­sta­wo­wych war­to­ści, bez któ­rych ludz­kość pogrą­ży­łaby się w bar­ba­rzyń­stwie i cha­osie? Nie, moral­ność bez reli­gii ma się dobrze, a cza­sem nawet lepiej niż razem z nią. Przy­kła­dów zbrodni popeł­nia­nych w imię reli­gii jest bez liku. Czy w Euro­pie, zanim poja­wiło się chrze­ści­jań­stwo, bra­kło wyra­fi­no­wa­nej reflek­sji moral­nej i żywych do dziś wzo­rów postę­po­wa­nia? Oczy­wi­ście nie. Jedna z naj­do­nio­ślej­szych zasad chrze­ści­jań­stwa – miłość bliź­niego – w zna­nej nam postaci jest dzie­dzic­twem sta­ro­żyt­nej filo­zo­fii: cynic­kiej i sto­ic­kiej. Chrze­ści­jań­stwo niczym mor­ska fala zagar­nęło i ponio­sło dalej (chwała mu za to) to, co naj­cen­niej­sze w grec­kiej i rzym­skiej reflek­sji i prak­tyce moral­nej, ale nie musiało wiele od sie­bie doda­wać.

Czy przed­sta­wi­ciele innych niż zachod­nie chrze­ści­jań­stwo reli­gii nie zacho­wują się etycz­nie? Albo czy wyznawcy innych reli­gii, np. bud­dy­zmu, hin­du­izmu czy islamu, mają prawo twier­dzić, że chrze­ści­ja­nie nie wie­dzą, co to praw­dziwa moral­ność? To bez sensu. Świa­do­mość moralna, zdol­ność do zacho­wań powszech­nie postrze­ga­nych jako „ludz­kie” czy „moralne” jest czymś bar­dziej fun­da­men­tal­nym niż jaka­kol­wiek reli­gia.

Może więc o wyjąt­ko­wo­ści reli­gii decy­duje coś innego? Reli­gia, powie­dzą jej zwo­len­nicy, wnosi w ludz­kie życie szcze­gólną, ożyw­czą per­spek­tywę, jaką sta­nowi otwar­cie na trans­cen­den­cję, które wypro­wa­dza ludz­kiego ducha poza opłotki cia­snego, prag­ma­tycz­nego racjo­na­li­zmu. Czyżby? Comte-Spo­nville roz­wiewa także to złu­dze­nie. Głę­bo­kie doświad­cze­nie tajem­nicy ist­nie­nia, „Wszyst­kiego”, które w swej zło­żo­no­ści i bez­kre­sie nie­skoń­cze­nie prze­kra­cza gra­nice pozna­nia (ale nie ogra­ni­cza ludz­kiego rozumu w jego poszu­ki­wa­niach), jest nie­za­leżne od wyzna­wa­nych prze­ko­nań reli­gij­nych.

Roz­wa­ża­nia na temat doświad­cze­nia mistycz­nego to bodaj naj­cie­kaw­szy wątek książki Comte’a-Spo­nville’a. Z jed­nej strony przy­po­mina on znane skąd­inąd przy­kłady dra­ma­tycz­nych napięć mię­dzy zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­waną reli­gią a wiel­kimi misty­kami, z dru­giej opi­suje wła­sne doświad­cze­nia, któ­rych nie zna­lazł w reli­gii, lecz poza nią. Doświad­cze­nie tajem­nicy bytu, zachwyt nad pięk­nem i bez­mia­rem świata, poczu­cie jed­no­ści z nim są udzia­łem ludzi o róż­nych poglą­dach na świat i nie są w żaden spo­sób zwią­zane z wyzna­wa­niem tej lub innej reli­gii ani od niego zależne. Powo­dze­nie, jakim od dzie­się­cio­leci cie­szy się w świe­cie zachod­nim bud­dyzm zen, do któ­rego Spo­nville rów­nież się odwo­łuje, jest dowo­dem na doj­rze­wa­nie świa­do­mo­ści, że życie bez ducho­wo­ści jest jałowe, ale że nie trzeba za nią pła­cić ceny, jaką jest zamknię­cie w murach i struk­tu­rach kościel­nych. Ducho­wość ate­istyczna nie jest oksy­mo­ro­nem. Ducho­wość jest czymś bar­dziej fun­da­men­tal­nym niż znane nam reli­gie.

Co więc jest spe­cy­ficzne dla reli­gii? Idąc za myślą Comte’a-Spo­nville’a, wypada powie­dzieć, że jest to głę­bo­kie, oso­bi­ste prze­świad­cze­nie o ist­nie­niu Boga oso­bo­wego. O ist­nie­niu kogoś, kto wycho­dzi czło­wie­kowi naprze­ciw, gdy on sam prze­kra­cza gra­nice wła­snego ja. Kogoś, dzięki komu poza sko­rupą ego czło­wiek nie czuje się zupeł­nie sam. To prze­świad­cze­nie jed­nak nie przy­nosi odpo­wie­dzi na żadne z waż­nych pytań, jakie nie­sie ludz­kie życie. Albo raczej, na każde można odpowie­dzieć bez niego. Pozo­staje tym, czym jest: oso­bi­stym wybo­rem, odpo­wie­dzią na ważną potrzebę ludz­kiego serca. Nie ma powodu, żeby kwe­stio­no­wać war­tość tej odpo­wie­dzi w wymia­rze indy­wi­du­al­nym. Trzeba jed­nak jasno okre­ślić jej sta­tus i nie pozwo­lić na depre­cjo­no­wa­nie innych odpo­wie­dzi.

Muszę przy­znać, że jed­nak czy­ta­łem książkę Comte’a-Spo­nville’a z nie­po­ko­jem. Więc jak to, wspa­niałe litur­gie pie­lę­gno­wane w róż­nych Kościo­łach, sztuka, prze­ni­kliwe roz­wa­ża­nia na temat ludz­kiego losu, doświad­cze­nie wspól­noty z innymi ludźmi nie mają zna­cze­nia dla nikogo innego prócz „człon­ków klubu”, ludzi, któ­rzy z waż­nych tylko dla nich powo­dów chcą trwać w jakimś Kościele, tra­dy­cji i oby­cza­jo­wo­ści? Otóż nie! Reli­gia, ten wielki świat myśli, sym­boli, gestów, oby­cza­jów, tro­pów utrwa­lo­nych w dzie­łach sztuki, litur­gii, wyra­fi­no­wa­nych tek­stach i pro­stych opo­wie­ściach, jest dzie­dzic­twem, od któ­rego nie można się bez­kar­nie odciąć. Wszy­scy, gdy czy­tamy przy­po­wie­ści o chrze­ści­jań­skich ojcach pustyni, opo­wie­ści cha­sy­dów, histo­rie sufich czy para­dok­salne wypo­wie­dzi mistrzów zen, korzy­stamy z tego bogac­twa, nie­za­leż­nie od tego, czy wie­rzymy w Boga, czy nie.

Co wię­cej, ta tra­dy­cja, w Euro­pie chrze­ści­jań­ska, two­rzy naszą kul­tu­rową toż­sa­mość, jest waż­nym spo­iwem wspól­noty, do któ­rej nale­żymy, wresz­cie dla wielu z nas była pierw­szą szkołą reflek­sji o świe­cie i wła­snym losie. Jedna z naj­waż­niej­szych tez, jakie sta­wia Comte-Spo­nville, mówi o tym, że można nie wie­rzyć w Boga i jed­no­cze­śnie kul­ty­wo­wać kon­kretną, ważną dla sie­bie tra­dy­cję reli­gijną i z tego powodu uczest­ni­czyć w życiu wspól­noty reli­gij­nej. Można rów­nież po pro­stu pod­trzy­my­wać zwy­czaje ważne dla spo­łecz­no­ści, do któ­rej nale­żymy, naro­do­wej, euro­pej­skiej, i w ten spo­sób razem z nią prze­cho­dzić przez poszcze­gólne etapy życia. Nie ma nic dziw­nego w tym, że ate­iści albo nie­chrze­ści­ja­nie obcho­dzą w Pol­sce Boże Naro­dze­nie, ozda­biają cho­inki i spo­ty­kają przy wigi­lij­nej kola­cji. Odci­na­nie się od tra­dy­cji chrze­ści­jań­skiej, od pew­nego kodu kul­tu­ro­wego, dzięki któ­remu w Pol­sce, we Fran­cji, na Litwie czy w Por­tu­ga­lii uwa­żamy się za Euro­pej­czy­ków, byłoby nie­mą­dre i szko­dliwe. Jestem „wier­nym” ate­istą, pisze o sobie Comte-Spo­nville.

Ale czy­ta­jąc Comte’a-Spo­nville’a, trudno nie zadać sobie pyta­nia, czy tra­dy­cja reli­gijna to tylko pewien kod kul­tu­rowy i spo­iwo, które wiąże ludz­kie wspól­noty. Gdy zda­rzy mi się, że gdzieś w Beski­dzie, w sta­rej cer­kwi w zapo­mnia­nej doli­nie wraz z garstką wier­nych uczest­ni­czę w pra­daw­nej litur­gii, myślę, że tak samo otwiera ona na trans­cen­den­cję, jak otwiera na nią medy­ta­cja, kon­tem­pla­cja przy­rody czy kon­takt z wielką sztuką. Nie, reli­gia nie jest mar­twa, nie tylko ze względu na histo­ryczne zako­rze­nie­nie, lecz rów­nież dla­tego, że jest jedną z waż­nych ście­żek ducho­wych, na któ­rych ludzie spo­ty­kają się z tajem­nicą ist­nie­nia. Lek­tura Ducho­wo­ści ate­istycz­nej pomaga jed­nak zro­zu­mieć, że pro­blem z reli­gią polega na tym, iż z reli­gij­nego punktu widze­nia trudny do przy­ję­cia jest pogląd trak­tu­jący reli­gię jako tylko „jedną z dróg”, a nie jedyną. Inna trud­ność wiąże się z tym, że kapłani i uczeni w piśmie róż­nych reli­gii nie tylko nie mają mono­polu na prawdę i dość czę­sto po ludzku błą­dzą, lecz także, uda­jąc, że znają tajem­nicę, zamie­niają tę wie­dzę we wła­dzę i odbie­rają tajem­nicy to, co sta­nowi o jej war­to­ści. Można odnieść wra­że­nie, że reli­gia traci zwią­zek z ducho­wo­ścią za sprawą swych orga­ni­za­cji i przy­wód­ców, ale czy można wyobra­zić sobie reli­gię bez orga­ni­za­cji i przy­wódz­twa? W reli­gii tkwi imma­nentna pułapka i wielu reli­gij­nych ludzi, raz w nią wpadł­szy, miota się bez­sil­nie mię­dzy poczu­ciem lojal­no­ści i pra­gnie­niem ducho­wej wol­no­ści.

Kon­klu­zja, do któ­rej pro­wa­dzi lek­tura książki Comte’a-Spo­nville’a, brzmi więc nastę­pu­jąco: nie ma sprzecz­no­ści mię­dzy ducho­wo­ścią i ate­izmem, bo nie ma związku mię­dzy wiarą w ist­nie­nie oso­bo­wego Boga a roz­wi­ja­niem w sobie świa­do­mo­ści moral­nej i doświad­cza­niem tajem­nicy ist­nie­nia. Co wię­cej, nie­od­parta skłon­ność lide­rów reli­gij­nych do przej­mo­wa­nia rządu dusz spra­wia, że zarówno moral­ność, jak i otwar­tość na trans­cen­den­cję mają się lepiej poza tra­dy­cyj­nymi reli­giami.

Jak jed­nak pułapką jest życie duchowe uwi­kłane w mean­dry kościel­nych poli­tyk i walk o wła­dzę, tak samo pułapką może stać się poszu­ki­wa­nie drogi na wła­sną rękę. Wszy­scy w ciągu życia musimy odpo­wie­dzieć sobie na serię gra­nicz­nych pytań o miłość, przy­jaźń, wol­ność, odpo­wie­dzial­ność, musimy skon­fron­to­wać się z cier­pie­niem i śmier­cią. Reli­gia ofe­ruje receptę na każdą z tych sytu­acji. A co poza reli­gią? Na tar­go­wi­sku idei nie brak tan­dety i szar­la­ta­ne­rii. Jak im nie ulec, gdy już odbiło się od bez­piecz­nej, kościel­nej przy­stani? Trzeba mieć się na bacz­no­ści, żeby swego ate­izmu nie spro­wa­dzić do wzgar­dli­wego odrzu­ce­nia reli­gij­nej tra­dy­cji i codzien­nego cyni­zmu. Przede wszyst­kim jed­nak ducho­wość ate­istyczna, o jakiej pisze Comte-Spo­nville, wymaga inte­lek­tu­al­nego tre­ningu, dys­cy­pliny, uważ­no­ści i języka, w któ­rym znaj­dzie dla sie­bie wyraz. Gdzie można je zna­leźć?

W filo­zo­fii. Roz­wa­ża­nia Comte’a-Spo­nville’a są zanu­rzone w tra­dy­cji filo­zo­ficz­nej w jej naj­star­szym, naj­bar­dziej poważ­nym zna­cze­niu. Czym jest filo­zo­fia, albo czym była i może być? Pierre Hadot w swej sław­nej książce Filo­zo­fia jako ćwi­cze­nie duchowe pisze: „W sta­ro­żyt­no­ści filo­zo­fia była ćwi­cze­niem każ­dej chwili. Zachę­cała do sku­pie­nia się na każ­dym momen­cie życia, do uświa­do­mie­nia sobie nie­skoń­czo­nej war­to­ści każ­dej chwili bie­żą­cej, gdy ją prze­nieść w wymiar kosmosu. Pod­czas gdy czło­wiek pospo­lity utra­cił kon­takt ze świa­tem i postrzega świat nie jako świat, lecz jako śro­dek słu­żący do zaspo­ko­je­nia jego pra­gnień, duchowi mędrca wciąż towa­rzy­szy Całość”. Czym więc jest filo­zo­fia? „Filo­zo­fia to kon­wer­sja, prze­kształ­ce­nie spo­sobu bycia, poszu­ki­wa­nie mądro­ści”. Mniej­sza o histo­ryczne roz­wa­ża­nia o tym, jak to się stało, że w świe­cie zachod­nim chrze­ści­jań­stwo pozba­wiało filo­zo­fię roli nauczy­cielki życia (może nie zupeł­nie, ale dziś w powszech­nej świa­do­mo­ści filo­zof to raczej aka­de­mik niż ktoś, kto poznał i urze­czy­wist­nił jakąś wer­sję sztuki życia). Istotne jest, że książka Comte’a-Spo­nville’a przy­po­mina o tej sta­ro­żyt­nej tra­dy­cji nie jako o histo­rycznej cie­ka­wo­stce, lecz jako o naj­bliż­szej współ­cze­snemu czy­tel­ni­kowi prak­tyce ducho­wej. Ktoś, kto nie podziela prze­ko­nań reli­gij­nych i zachę­cony przez lek­turę Ducho­wo­ści ate­istycz­nej się­gnie do tek­stów sto­ików, Mon­ta­igne’a, Spi­nozy, Wit­t­gen­ste­ina i innych, odkryje, że nie musi słu­chać kościel­nych guru, żeby zna­leźć nauczy­cieli, od któ­rych można się dowie­dzieć, jak mądrze żyć. Dowie się rów­nież, że swą ducho­wość może i powi­nien roz­wi­jać nie tyle przez kościelne prak­tyki, ile przez ćwi­cze­nie się w myśle­niu, dzia­ła­nie na rzecz innych i kon­tem­pla­cję ota­cza­ją­cego świata.

Nancy Huston

Przedmowa

Powrót do reli­gii przy­brał w ostat­nich latach spek­ta­ku­larne, nie­rzadko nie­po­ko­jące roz­miary. Mam na myśli przede wszyst­kim kraje muzuł­mań­skie. Ale wiele wska­zuje na to, że Zachód, oczy­wi­ście na swój spo­sób, nie pozo­stał na mar­gi­ne­sie tego zja­wi­ska. Powrót ducho­wo­ści? Tylko pogra­tu­lo­wać. Powrót wiary? Nie ma pro­blemu. To jed­nak, z czym mamy do czy­nie­nia, to powrót dogma­ty­zmu, nazbyt czę­sto powią­za­nego z obsku­ran­ty­zmem i fun­da­men­ta­li­zmem, a cza­sami fana­ty­zmem. Oddać im pole byłoby błę­dem. Walka o oświe­ce­nie toczy się na­dal, rzadko kiedy była tak paląca jak teraz, gdy stała się walką o wol­ność.

Walka z reli­gią? To byłoby błędne roz­po­zna­nie prze­ciw­nika. Jest to bój o tole­ran­cję, o laic­kość, o wol­ność wiary lub nie­wiary. Duch nie należy do nikogo. Wol­ność rów­nież nie.

Zosta­łem wycho­wany w reli­gii chrze­ści­jań­skiej. Nie żywię wobec niej ani żalu, ani gniewu, wręcz prze­ciw­nie. Tej reli­gii (w tym wypadku kato­li­cy­zmowi), a więc rów­nież temu Kościo­łowi, zawdzię­czam istotną część tego, kim jestem albo kim pró­buję być. Moja moral­ność pozo­stała taka sama jak w cza­sach, gdy byłem reli­gijny. Moja wraż­li­wość podob­nie. Nawet mój spo­sób bycia ate­istą został nazna­czony wiarą mojego dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści. Dla­czego miał­bym się tego wsty­dzić? Dla­czego miał­bym się temu dzi­wić? To jest moja histo­ria, lub raczej nasza histo­ria. Czym byłby Zachód bez chrze­ści­jań­stwa? Czym byłby świat bez swo­ich bogów? Mój ate­izm nie może uspra­wie­dli­wiać amne­zji. Czło­wie­czeń­stwo sta­nowi jed­ność, jakąś jego czę­ścią jest reli­gia, inną nie­re­li­gij­ność, jed­nak nie spro­wa­dza się ono do żad­nej z nich.

Nie cier­pię obsku­ran­ty­zmu, fana­ty­zmu i zabo­bonu. Tym bar­dziej jed­nak nie lubię nihi­li­zmu i gnu­śno­ści. Ducho­wość jest rze­czą zbyt ważną, by zosta­wić ją na pastwę fun­da­men­ta­li­stów. Tole­ran­cja to dobro zbyt cenne, by mylić ją z obo­jęt­no­ścią lub ospa­ło­ścią. Nie może nam się przy­tra­fić nic gor­szego niż sta­nię­cie twa­rzą w twarz ze śmier­cio­no­śnym fana­ty­zmem jed­nych – bez względu na to, na jaką reli­gię się powo­łują – i nihi­li­zmem dru­gich. Lepiej zwal­czać obie te skraj­no­ści, nie myląc ich ze sobą i nie popa­da­jąc we wła­ściwe im dzi­wac­twa. Laic­kość sta­nowi nazwę tej walki. Ate­istom nie pozo­staje nic innego, jak odkryć ducho­wość, która będzie do tej walki paso­wała. Temu celowi ma słu­żyć moja książka. Roz­myśl­nie chcia­łem, by była krótka i przy­stępna – by szyb­ciej dotrzeć do tego, co naj­istot­niej­sze, i zwró­cić się do jak naj­więk­szej liczby ludzi. Wyda­wało mi się, że sprawa jest pilna. Eru­dy­cja i spory eks­per­tów mogą pocze­kać, wol­ność ducha nie.

Co było dla mnie naj­istot­niej­sze? Jeśli cho­dzi o ducho­wość, zale­żało mi na trzech zagad­nie­niach. Czy można się obyć bez reli­gii? Czy Bóg ist­nieje? Jaką ducho­wość można zapro­po­no­wać ate­istom? Pozo­staje tylko odpo­wie­dzieć na te pyta­nia. Taki jest cel mojej książki. Ate­iści nie mają mniej ducha niż inni. Dla­czego wła­śnie oni mie­liby się inte­re­so­wać życiem ducho­wym mniej niż inni ludzie?

I

Czy można się obyć bez religii

Zacznijmy od tego, co naj­ła­twiej­sze. Bóg nas prze­ra­sta, z defi­ni­cji. Reli­gie nie. Są ludz­kie – zbyt ludz­kie, powie­dzą nie­któ­rzy – i jako takie dostępne pozna­niu i kry­tyce.

Bóg, jeśli ist­nieje, jest trans­cen­dentny. Reli­gie sta­no­wią część histo­rii, spo­łe­czeń­stwa, świata (są imma­nentne).

Boga uważa się za dosko­na­łego. Żadna reli­gia nie jest w sta­nie osią­gnąć dosko­na­ło­ści.

Ist­nie­nie Boga jest wąt­pliwe (to będzie temat dru­giego roz­działu). Ist­nie­nie reli­gii nie budzi wąt­pli­wo­ści. Doty­czące ich pyta­nia mają cha­rak­ter nie tyle onto­lo­giczny, ile socjo­lo­giczny lub egzy­sten­cjalny. Nie cho­dzi o to, by usta­lić, czy reli­gie ist­nieją (cza­sami nie­stety można odnieść wra­że­nie, że ist­nieją aż za bar­dzo!), lecz czym są i czy można się bez nich obyć. Zwłasz­cza to dru­gie pyta­nie jest dla mnie ważne. Jed­nak nie spo­sób się z nim zmie­rzyć, nie odpo­wia­da­jąc, choćby krótko, na pierw­sze.

Czym jest religia

Poję­cie reli­gii jest na tyle sze­ro­kie, na tyle róż­no­rodne, że trudno jest podać jego cał­ko­wi­cie satys­fak­cjo­nu­jącą defi­ni­cję. Co ma bowiem wspól­nego sza­ma­nizm z bud­dy­zmem, ani­mizm z juda­izmem, tao­izm z isla­mem, kon­fu­cja­nizm z chrze­ści­jań­stwem? Czyż­by­śmy się mylili, uży­wa­jąc w tych wszyst­kich przy­pad­kach słowa „reli­gia”? Ku takiemu myśle­niu się skła­niam. Wydaje mi się, że wiele z tych wie­rzeń, szcze­gól­nie orien­tal­nych, jest bar­dziej mie­sza­niną ducho­wo­ści, moral­no­ści i filo­zo­fii niż reli­gią w tym zna­cze­niu, które zazwy­czaj nada­jemy temu słowu na Zacho­dzie. Odno­szą się one nie tyle do Boga, ile do czło­wieka i do natury. Są bliż­sze medy­ta­cji niż wie­rze. Ich prak­tyki to nie tyle rytu­ały, ile ćwi­cze­nia i reguły. Ich adepci nie two­rzą Kościo­łów, lecz raczej szkoły życia czy też szkoły mądro­ści. Doty­czy to zwłasz­cza bud­dy­zmu, tao­izmu czy kon­fu­cja­nizmu, przy­naj­mniej w ich czy­stej lub oczysz­czo­nej for­mie, to zna­czy wol­nej od zabo­bo­nów, które, w każ­dym kraju, dołą­czają do zasad­ni­czej dok­tryny, aż z cza­sem trudno ją roz­po­znać. Mówi się, że są to reli­gie ate­istyczne lub agno­styc­kie. Wyra­że­nie, które w naszych uszach, w uszach ludzi Zachodu, brzmi para­dok­sal­nie, nie jest pozba­wione pew­nego sensu. Budda, Laozi czy Kon­fu­cjusz nie są bogami ani też nie rosz­czą pre­ten­sji do żad­nej bosko­ści, nie powo­łują się na obja­wie­nie, na oso­bo­wego czy trans­cen­dent­nego Stwórcę. Są po pro­stu wol­nymi i wyzwo­lo­nymi ludźmi, mędr­cami i nauczy­cie­lami ducho­wymi.

Ale zostawmy to. Nie jestem etno­lo­giem ani histo­ry­kiem reli­gii. Jako filo­zof zadaję sobie pyta­nie o to, czy można dobrze żyć bez reli­gii. Żeby to usta­lić, trzeba wie­dzieć, o czym się mówi. Potrze­bu­jemy choćby przy­bli­żo­nej i pro­wi­zo­rycz­nej defi­ni­cji. Czę­sto cyto­wana jest defi­ni­cja, którą podał Dur­kheim w pierw­szym roz­dziale Ele­men­tar­nych form życia reli­gij­nego, ponie­waż wiele wyja­śnia: „Reli­gia jest sys­te­mem powią­za­nych ze sobą wie­rzeń i prak­tyk odno­szą­cych się do rze­czy świę­tych, to zna­czy rze­czy wyod­ręb­nio­nych i zaka­za­nych, wie­rzeń i prak­tyk łączą­cych wszyst­kich wyznaw­ców w jedną wspól­notę moralną zwaną Kościo­łem”1. O nie­któ­rych ele­men­tach tej defi­ni­cji można dys­ku­to­wać (sacrum jest nie tylko zaka­zane czy oddzie­lone, lecz także czczone, wspól­nota wie­rzą­cych nie­ko­niecz­nie two­rzy Kościół itd.), ale ogólny kie­ru­nek wydaje mi się do przy­ję­cia. Warto zwró­cić uwagę, że nie mówi ona ani o jed­nym, ani o wielu bogach. Cho­dzi o to, że nie wszyst­kie reli­gie ich czczą. Tak jest w przy­padku dżi­ni­zmu2, który jest ate­istyczny, lub bud­dy­zmu, który jest „moral­no­ścią bez Boga i ate­izmem bez Natury” (wyra­że­nie cyto­wane przez Dur­khe­ima pocho­dzi od Eugène’a Bur­no­ufa, wiel­kiego XIX-wiecz­nego znawcy hin­du­izmu). Każdy teizm jest reli­gijny, ale nie każda reli­gia jest teistyczna.

To, co przed­sta­wia defi­ni­cja Dur­khe­ima, skon­cen­tro­wana na poję­ciach sacrum i wspól­noty, możemy okre­ślić jako sze­ro­kie, socjo­lo­giczne lub etno­lo­giczne zna­cze­nie słowa „reli­gia”. Wpi­su­jąc się w mono­te­istyczne uni­wer­sum, zwłasz­cza w pole filo­zo­fii zachod­niej, która sta­nowi moje wła­sne dzie­dzic­two, wolę węż­sze zna­cze­nie tego słowa, nie tyle etno­lo­giczne, ile teo­lo­giczne i meta­fi­zyczne, które zawiera się w tym pierw­szym. A mia­no­wi­cie reli­gia, w naszej czę­ści świata, to pra­wie zawsze wiara w jedno lub wiele bóstw. Jeśli, zgod­nie z inten­cją zawartą w języku, zwią­żemy ze sobą oba te zna­cze­nia, w taki jed­nak spo­sób, żeby ich nie pomy­lić, otrzy­mamy nastę­pu­jącą defi­ni­cję, która nawią­zuje do defi­ni­cji Dur­khe­ima i roz­wija ją: Nazy­wam reli­gią zor­ga­ni­zo­waną całość wie­rzeń i rytu­ałów doty­czą­cych rze­czy świę­tych, nad­przy­ro­dzo­nych i trans­cen­dent­nych (to jest sze­ro­kie zna­cze­nie słowa), zwłasz­cza jed­nego lub wielu bogów (to jest sens zawę­żony), wie­rzeń i rytu­ałów łączą­cych w jedną wspól­notę moralną lub duchową tych, któ­rzy się z nimi iden­ty­fi­kują lub je prak­ty­kują.

Czy pier­wotny bud­dyzm był reli­gią w tym zna­cze­niu? Nie jestem tego pewien. Budda nie gło­sił, że ist­nieją jakie­kol­wiek bóstwa, i wąt­pliwe, czy dla niego i dla naj­mniej zabo­bon­nych spo­śród jego adep­tów słowa „święty”, „nad­przy­ro­dzony” lub „trans­cen­dentny” miały odnie­sie­nie do jakiej­kol­wiek rze­czy­wi­sto­ści. Oczy­wi­ście histo­ryczny bud­dyzm, w róż­nych jego odła­mach, stał się reli­gią, ze swo­imi świą­ty­niami, dogma­tami, rytu­ałami, modli­twami, kul­to­wymi i rze­komo nad­przy­ro­dzonymi przed­mio­tami. Podob­nie jest w przy­padku tao­izmu lub kon­fu­cja­ni­zmu: nie­wiele bra­kuje, by prze­kształ­ciły się one w reli­gie. Ile mądro­ści na początku! Z cza­sem jak wiele prze­są­dów! Pra­wie wszę­dzie potrzeba wiary bie­rze górę nad pra­gnie­niem wol­no­ści.

Można powie­dzieć co naj­mniej tyle, że Zachód nie unik­nął tego losu. Także on miał swoje szkoły mądro­ści. Jed­nak te szkoły szybko obro­sły reli­gij­no­ścią, którą przez pewien czas pró­bo­wały trzy­mać na dystans. Wiara i rozum, mythos i logos współ­ist­nieją i to wła­śnie nazy­wamy cywi­li­za­cją. Przez całe wieki nasze szkoły mądro­ściowe kar­miły się trans­cen­den­cją. Jak mogłyby unik­nąć jej piętna? W naszych kra­jach ani­mizm jest mar­twy. Poli­te­izm jest mar­twy. W ogóle za nimi nie tęsk­nię, wręcz prze­ciw­nie! To jest pierw­szy krok, jak poka­zuje Max Weber, w stronę racjo­na­li­za­cji rze­czy­wi­sto­ści. Natura zostaje jakby opróż­niona z bogów: „pozo­staje próż­nia pustyni”, jak to ujął Alain, oraz „wspa­niała wszech­obecna nie­obec­ność”. Jest ona bar­dzo żywotna. Zgod­nie z moją defi­ni­cją juda­izm, chrze­ści­jań­stwo i islam są oczy­wi­ście reli­giami sensu stricto. W naszym świe­cie reli­gia to przede wszyst­kim trzy naj­waż­niej­sze wer­sje mono­te­izmu.

Osobiste świadectwo

Czy można się obyć bez reli­gii? Zależy to oczy­wi­ście od tego, o kim się mówi. Kto ma się obyć bez reli­gii?

Czy cho­dzi o jed­nostki? W tym przy­padku mogę przed­sta­wić swoje wła­sne świa­dec­two: jeśli o mnie cho­dzi, dosko­nale oby­wam się bez reli­gii!

Wiem, o czym mówię, w każ­dym razie mogę porów­ny­wać. Nie tylko zosta­łem wycho­wany w reli­gii chrze­ści­jań­skiej, lecz także wie­rzy­łem w Boga żar­liwą, cho­ciaż prze­ty­kaną wąt­pli­wo­ściami wiarą, aż ukoń­czy­łem osiem­na­ście lat. Potem stra­ci­łem wiarę i było to jak wyzwo­le­nie: wszystko stało się prost­sze, lżej­sze, bar­dziej otwarte, moc­niej­sze! Jak­bym wydo­sta­wał się z dzie­ciń­stwa, z jego snów i stra­chów, z jego zadu­chu i ospa­ło­ści, jak­bym wresz­cie wkra­czał w rze­czy­wi­sty świat, świat doro­słych, świat dzia­ła­nia, świat prawdy bez lito­ści i bez Opatrz­no­ści. Co za wol­ność! Co za odpo­wie­dzial­ność! Co za radość! Od chwili gdy zosta­łem ate­istą, mam uczu­cie, że żyję lepiej – bar­dziej świa­do­mie, z więk­szą swo­bodą, inten­syw­niej. Nie można jed­nak trak­to­wać tego doświad­cze­nia jako powszech­nej reguły. Wielu nawró­co­nych mogłoby dawać prze­ciwne świa­dec­two, twier­dząc, że od chwili gdy uwie­rzyli, żyją lepiej; podob­nie wiele osób, które zawsze wie­rzyły i podzie­lają wiarę swo­ich rodzi­ców, mogłoby zaświad­czyć, że zawdzię­czają jej to, co naj­lep­sze w ich życiu. Jaki stąd wnio­sek? Tylko taki, że jeste­śmy różni. Mnie ten świat wystar­cza: jestem ate­istą i jestem z tego zado­wo­lony. Ale inni, z pew­no­ścią licz­niejsi, są nie mniej zado­wo­leni z tego, że mają wiarę. Być może Bóg jest im potrzebny, bo dzięki niemu znaj­dują pocie­chę lub odwagę albo uni­kają (taki jest u Kanta sens „postu­la­tów prak­tycz­nego rozumu”) poczu­cia absurdu i roz­pa­czy, albo po pro­stu zacho­wują inte­gral­ność wła­snego życia, ponie­waż reli­gia odpo­wiada ich naj­wyż­szemu doświad­cze­niu, czy to emo­cjo­nal­nemu, czy to ducho­wemu, a także ich wraż­li­wo­ści, edu­ka­cji, histo­rii, myśli, rado­ści, miło­ści… Wszyst­kie te powody są godne sza­cunku. „Nie spo­sób zaspo­koić naszej potrzeby pocie­sze­nia”, powie­dział Stig Dager­man. W rów­nej mie­rze doty­czy to naszej potrzeby miło­ści i naszej potrzeby bez­pie­czeń­stwa, w któ­rych obli­czu każdy radzi sobie jak może. Wszy­scy zasłu­gują na miło­sier­dzie.

Żałoba i rytuały

Co jest naj­więk­szą siłą reli­gii? Wbrew temu, co się czę­sto mówi, nie jest to pocie­cha, jaką nie­sie ona wie­rzą­cym w obli­czu śmierci. Per­spek­tywa pie­kła jest bar­dziej nie­po­ko­jąca niż per­spek­tywa nico­ści. Był to skąd­inąd naj­waż­niej­szy argu­ment, jaki wysu­wał Epi­kur prze­ciwko reli­giom swo­ich cza­sów: nadają śmierci real­ność, któ­rej ona nie posiada, w absur­dalny spo­sób zamy­ka­jąc żywych w stra­chu przed czy­sto fan­ta­sma­go­rycz­nym nie­bez­pie­czeń­stwem (pie­kło), które ma tylko taki sens, że psuje wszystko, łącz­nie z przy­jem­no­ściami życia. Epi­kur prze­ciw­sta­wiał reli­gii dok­trynę, zgod­nie z którą „śmierć jest niczym” zarówno dla żywych, ponie­waż nie ma jej, dopóki żyją, jak i dla mar­twych, ponie­waż ich już nie ma. Bać się śmierci to bać się niczego. Takie podej­ście nie uwal­nia od lęku (który współ­cze­śni psy­cho­lo­go­wie okre­ślają jako strach bez real­nego przed­miotu), lecz sytu­uje go we wła­ści­wym miej­scu i pomaga go prze­zwy­cię­żyć. Boi się nasza wyobraź­nia. A rozum pocie­sza. Nicość, jeśli myślimy tylko o niej, z defi­ni­cji niczym nam nie zagraża. A z dru­giej strony, co jest bar­dziej prze­ra­ża­jące niż per­spek­tywa wiecz­nego potę­pie­nia? To prawda, że wielu chrze­ści­jan prze­stało w nie wie­rzyć. Pie­kło stało się meta­forą, tylko raj jest brany na serio. Nie zatrzyma się postępu.

Ate­iści nie mają takich pro­ble­mów. Akcep­tują jak mogą swoją śmier­tel­ność i sta­rają się oswoić nicość. Czy im się to udaje? Nie mar­twią się o to zbyt­nio. Śmierć zabie­rze wszystko, nawet lęki, które ich tra­pią. Życie na ziemi jest dla nich waż­niej­sze i wystar­cza im.

Pozo­staje śmierć innych, która jest na swój spo­sób rze­czy­wi­sta, na swój spo­sób bole­sna, na swój spo­sób nie do znie­sie­nia. W takiej chwili ate­ista jest zupeł­nie ogo­ło­cony. Śmierć zabiera mu osobę, którą naj­bar­dziej kochał: dziecko, rodzica, mał­żonka, naj­lep­szego przy­ja­ciela. Jak mógłby nie cier­pieć? Nie ma dla niego pocie­chy ani rekom­pen­saty, cza­sem odro­binę uko­je­nia przy­nosi myśl, że bli­ski czło­wiek przy­naj­mniej nie będzie już cier­piał, że nie musi już zno­sić potwor­no­ści, roz­dar­cia i okro­pieństw. Upły­nie dużo czasu, zanim ból osłab­nie, zanim powoli sta­nie się zno­śny, zanim wspo­mnie­nie tego, kogo się utra­ciło, otwarta rana prze­mieni się w nostal­gię, następ­nie w łagod­ność, wdzięcz­ność, wresz­cie pra­wie w szczę­ście… Mówi­li­śmy sobie: „Jakie to straszne, że już go nie ma!”. Póź­niej, po latach, mówimy: „Jak to dobrze, że żył, że spo­tka­li­śmy się, pozna­li­śmy, poko­cha­li­śmy”. Żałoba działa: pra­cują czas i pamięć, akcep­ta­cja i wier­ność. Ale bez­po­śred­nio po czy­jejś śmierci jest to oczy­wi­ście nie­moż­liwe. Jeste­śmy prze­ra­żeni, cier­piący, nie­po­cie­szeni. Jak bar­dzo chcia­łoby się wtedy wie­rzyć w Boga! Jak momen­tami zazdro­ścimy tym, któ­rzy w niego wie­rzą! Przy­znajmy: jest to mocny punkt wszyst­kich reli­gii, w tym są pra­wie nie do pobi­cia. Czy jest to powód, żeby wie­rzyć? Dla nie­któ­rych z pew­no­ścią tak. Dla innych, do któ­rych należę, byłby to raczej powód, żeby odrzu­cić wiarę, ponie­waż ten argu­ment jest, jak to się mówi, zbyt gru­bymi nićmi szyty, lub po pro­stu z dumy, z wście­kło­ści, z roz­pa­czy. Tacy ludzie, mimo bólu, umac­niają się w swoim ate­izmie. W obli­czu tego, co naj­gor­sze, bunt wydaje im się bar­dziej odpo­wiedni niż modli­twa. Prze­ra­że­nie praw­dziw­sze niż pocie­sze­nie. Pokój nadej­dzie dla nich póź­niej. Żałoba to nie wyścigi.

Jest coś jesz­cze, co nie wcho­dzi już w zakres myśle­nia, lecz dzia­ła­nia, a w każ­dym razie w zakres gestów i pew­nego spo­sobu wspól­nego ich wyko­ny­wa­nia. Gdy stra­cimy uko­chaną osobę, reli­gia daje nam nie tylko pocie­sze­nie, lecz także nie­zbędny rytuał, cere­mo­nię, nawet wolną od prze­py­chu, jakby ostat­nią uprzej­mość w obli­czu śmierci dru­giej osoby, poma­ga­jącą sta­wić jej czoło, przy­jąć ją (zarówno z psy­cho­lo­gicz­nego, jak i spo­łecz­nego punktu widze­nia), zaak­cep­to­wać, skoro musiało do niej dojść, a w każ­dym razie ją prze­żyć. Czu­wa­nie przy zmar­łym, mowa pogrze­bowa, śpiewy, modli­twy, sym­bole, zacho­wa­nia, rytu­ały, sakra­menty… To bez wąt­pie­nia potrzebny spo­sób na oswo­je­nie dozna­nej potwor­no­ści, uczy­nie­nie jej bar­dziej ludzką, ucy­wi­li­zo­wa­nie jej. Nie cho­wamy czło­wieka jak zwie­rzę­cia. Nie palimy go jak polana. Rytuał wska­zuje na tę róż­nicę, pod­kre­śla ją, potwier­dza i to wła­śnie spra­wia, że jest nie­mal nie­zbędny. Takie zna­cze­nie ma ślub dla ludzi, któ­rzy uwa­żają go za konieczny, gdy w grę wcho­dzi miłość lub seks. Podobną funk­cję speł­nia pogrzeb w obli­czu śmierci.

Nic nie stoi na prze­szko­dzie, żeby ate­iści szu­kali ekwi­wa­lentu reli­gij­nego pogrzebu, i rze­czy­wi­ście to robią. To samo dzieje się już od dawna, z róż­nym skut­kiem, w dzie­dzi­nie ślu­bów. Ślub cywilny, jeśli nie jest byle jaki, sta­nowi dający się zaak­cep­to­wać zamien­nik. Cho­dzi o nada­nie urzę­do­wej formy temu, co naj­in­tym­niej­sze, naj­bar­dziej dys­kretne, naj­bar­dziej dzi­kie, i powią­za­nie z tą oka­zją rodziny, przy­ja­ciół, samej spo­łecz­no­ści. Mero­stwo może do tego celu wystar­czyć. Potem można zor­ga­ni­zo­wać wesele. Jak jed­nak postą­pić w przy­padku śmierci? Zda­rzają się z pew­no­ścią pogrzeby czy­sto cywilne. Pochó­wek lub kre­ma­cja same w sobie nie wyma­gają reli­gii. Chwila sku­pie­nia mogłaby wystar­czyć. Cisza i łzy mogłyby wystar­czyć. Trzeba jed­nak przy­znać, że rzadko tak się dzieje: w naszym laic­kim pochówku pra­wie zawsze jest coś ubo­giego, pła­skiego, sztucz­nego; jest jak kopia, która nie pozwala zapo­mnieć o ory­gi­nale. Być może to kwe­stia czasu. Nie da się w jed­nej chwili zastą­pić dwóch tysięcy lat emo­cji i wyobraźni. Ale jest bez wąt­pie­nia coś wię­cej. W takich chwi­lach reli­gia jest silna naszą sła­bo­ścią, którą ujaw­niamy w obli­czu nico­ści. Z tego powodu dla wielu ludzi reli­gia jest nie­zbędna. Mogliby się od biedy obyć bez nadziei dla samych sie­bie. Lecz nie pora­dzą sobie bez pocie­sze­nia i rytu­ałów, gdy dotknie ich zbyt trudna do unie­sie­nia żałoba. Dla­tego potrzebne są im Kościoły. I dla­tego nie­prędko znikną. „Wie­rzę w Boga – powie­działa mi kie­dyś czy­tel­niczka – ponie­waż ina­czej byłoby zbyt smutno”. Choćby nie był to mocny argu­ment („może tak być, że prawda jest smutna”, jak powie­dział Renan), trzeba go wziąć pod uwagę. Miał­bym sobie za złe, gdy­bym spra­wił, że wiarę stra­ci­liby ci, któ­rzy jej potrze­bują lub po pro­stu dzięki niej żyją lepiej. Wielu jest takich ludzi. Niektó­rzy są godni podziwu (przy­znajmy, że jest wię­cej świę­tych wśród wie­rzą­cych niż wśród ate­istów; to niczego nie dowo­dzi, jeśli cho­dzi o ist­nie­nie Boga, lecz wła­śnie dla­tego nie wolno nam pogar­dzać reli­gią). Więk­szość to ludzie godni sza­cunku. Ich wiara w niczym mi nie prze­szka­dza. Dla­czego miał­bym ją zwal­czać? Nie upra­wiam ate­istycz­nego pro­ze­li­ty­zmu. Pró­buję tylko wyja­śnić swoje sta­nowisko, przed­sta­wić argu­menty, bar­dziej z miło­ści do filo­zo­fii niż z nie­na­wi­ści do reli­gii. Wolne umy­sły można spo­tkać w obu obo­zach. To wła­śnie do nich się zwra­cam. Pozo­sta­łych, zarówno wie­rzą­cych, jak i ate­istów, pozo­sta­wiam ich wła­snym prze­ko­na­niom.

Czy można się obyć bez reli­gii? Widać, że z indy­wi­du­al­nego punktu widze­nia odpo­wiedź jest jed­no­cze­śnie pro­sta i zniu­an­so­wana. Są ludzie – sam się do nich zali­czam – któ­rzy świet­nie sobie radzą bez reli­gii zarówno w życiu codzien­nym, jak i wtedy, gdy dotknie ich żałoba. Nie ozna­cza to, że wszy­scy mogą lub powinni postę­po­wać w ten spo­sób. Ate­izm nie jest ani powin­no­ścią, ani koniecz­no­ścią. Reli­gia też nie. Pozo­staje nam zaak­cep­to­wać nasze róż­nice. Jedyną satys­fak­cjo­nu­jącą odpo­wie­dzią na tak posta­wione pyta­nie jest tole­ran­cja.

Żadne społeczeństwo nie może się obyć bez duchowej więzi…

Lecz owo „można” w pyta­niu o to, czy można się obyć bez reli­gii, mogłoby też wska­zy­wać wspól­notę, spo­łe­czeń­stwo, a nawet ludz­kość jako całość. Kwe­stia nabiera wtedy innego zna­cze­nia, nie tyle indy­wi­du­al­nego, ile spo­łecz­nego. Spro­wa­dza się do pyta­nia, czy spo­łe­czeń­stwo może obyć się bez reli­gii.

W takim uję­ciu wszystko zależy nie od tego, o kim, lecz o czym się mówi, czyli co rozu­miemy przez „reli­gię”. Jeśli rozu­miemy to poję­cie w zachod­nim, zawę­żo­nym zna­cze­niu, jako wiarę w Boga oso­bo­wego i stwórcę, wów­czas pyta­nie ma już swoje histo­ryczne roz­strzy­gnię­cie: spo­łe­czeń­stwo może obyć się bez reli­gii. Kon­fu­cja­nizm, tao­izm i bud­dyzm już dawno dowio­dły, że mogą być źró­dłem inspi­ra­cji dla wiel­kich spo­łecz­no­ści i god­nych podziwu cywi­li­za­cji, od naj­star­szych po te, które ist­nieją współ­cze­śnie, od naj­bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych z ducho­wego punktu widze­nia po takie, które nie uznają Boga oso­bo­wego w żad­nej postaci.

Jeśli nato­miast ujmiemy poję­cie reli­gii w jego sze­ro­kim, etno­lo­gicz­nym zna­cze­niu, wtedy kwe­stia pozo­staje otwarta. Histo­ria, jak głę­boko się­gnąć w prze­szłość, nie zna spo­łecz­no­ści, która byłaby cał­ko­wi­cie pozba­wiona reli­gii. Dwu­dzie­sty wiek nie sta­nowi wyjątku. Nazizm powo­ły­wał się na Boga (Gott mit uns). Przy­kłady komu­ni­stycz­nych sys­te­mów ZSRR, Alba­nii czy Chin są co naj­mniej mało prze­ko­nu­jące, a ponadto nie­po­zba­wione czyn­nika mesjań­skiego lub bał­wo­chwal­czego (nie bez racji mówiono o nich jako o „reli­gii Histo­rii”). A ponie­waż, koniec koń­ców, nie trwały na tyle długo, żeby fak­tycz­nie stwo­rzyć cywi­li­za­cję, a nawet – na szczę­ście! – by znisz­czyć doszczęt­nie cywi­li­za­cje, które je zro­dziły, musimy stwier­dzić, że nie znamy wiel­kiej cywi­li­za­cji bez mitów, rytu­ałów, sacrum, bez wie­rzeń w jakieś nie­wi­dzialne lub nad­przy­ro­dzone siły, krótko mówiąc, bez reli­gii, w sze­ro­kim czy etno­lo­gicz­nym zna­cze­niu słowa. Czy trzeba z tego wycią­gać wnio­sek, że zawsze tak będzie? Byłaby to zbyt daleko idąca lub nazbyt pospieszna kon­klu­zja. Z ducho­wo­ścią jest tro­chę tak jak z kur­sem gieł­do­wym: wcze­śniej­sze wyniki nie prze­są­dzają o przy­szłych. Na razie skła­niam się do tezy, że za kilka kolej­nych stu­leci, powiedzmy w roku 3000, na­dal będą ist­niały reli­gie i na­dal będą ate­iści. W jakich pro­por­cjach? Kto to może wie­dzieć? Zresztą nie to jest naj­waż­niej­sze. Cho­dzi nie tyle o prze­wi­dy­wa­nie, ile o rozu­mie­nie.

W tym przy­padku pomoże nam ety­mo­lo­gia, nie­za­leż­nie od wąt­pli­wo­ści, jakie w nas budzi, a może wła­śnie dla­tego, że jest nie­pewna.

Jakie jest wspólne dla więk­szo­ści języ­ków zachod­nich pocho­dze­nie słowa „reli­gia”? W histo­rii myśli kon­ku­rują ze sobą dwie odpo­wie­dzi i z tego co wiem, współ­cze­snej lin­gwi­styce nie udało się niczego roz­strzy­gnąć. Żadna z dwóch hipo­tez nie jest pewna. Obie coś wno­szą, a naj­wię­cej wnosi waha­nie mię­dzy jedną a drugą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

É. Dur­kheim, Ele­men­tarne formy życia reli­gij­nego. Sys­tem tote­miczny w Austra­lii, przeł. A. Zadro­żyń­ska, War­szawa 1990, s. 41 (przyp. tłum.). [wróć]

Dżi­nizm – powstała na prze­ło­mie VI i V w. p.n.e. indyj­ska reli­gia mona­styczna o cha­rak­te­rze uni­wer­sa­li­stycz­nym oraz sys­tem filo­zo­ficzny, który roz­wi­nął się z nauki o etyczno-sote­rio­lo­gicz­nym cha­rak­te­rze (na pod­sta­wie Wiel­kiej Ency­klo­pe­dii PWN, przyp. tłum). [wróć]