35,91 zł
Geri Scazzero czuła, że jej życie się rozpada. Samotnie wychowywała cztery córki, podczas gdy jej mąż pełnił funkcję pastora. W końcu powiedziała „Rezygnuję” i opuściła dynamicznie rozwijający się Kościół. To był początek podróży, która odmieniła ją i jej małżeństwo.
W e-booku „Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet” Geri dzieli się swoją historią i pokazuje, jak przestać żyć w sztucznej duchowości i odnaleźć prawdziwą wolność w Chrystusie. To książka dla każdej kobiety, która w głębi duszy czuje: „Nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku”.
Podróż do emocjonalnego zdrowia zaczyna się od odwagi, by powiedzieć „dość” – lękowi przed oceną, tłumionym emocjom i życiu cudzym życiem. Geri pokazuje, jak świadome wybory prowadzą do wewnętrznej przemiany, głębszych relacji i życia w zgodzie ze sobą.
Odkryj, jak rezygnacja z tego, co rani, otwiera drogę do prawdziwego szczęścia i duchowej wolności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 214
Rok wydania: 2024
Tytuł oryginału: The Emotionally Healthy Woman
Autor: Geri Scazzero i Peter Scazzero
Tłumaczenie: Karolina Siupa
Redakcja: Iwona Hardej
Korekta: Anna Kurek, Bartosz Szpojda
Skład i przygotowanie do druku: Sylwia Cupek
Projekt graficzny okładki: Sylwia Cupek
Konwersja na czytniki mobilne: Szymon Bolek
Druk i oprawa: Drukarnia im. Adama Półtawskiego, Kielce
Copyright © 2010 by Peter Scazzero and Geri Scazzero
Published by arrangement with HarperCollins Christian Publishing, Inc.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Szaron, 2024
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Szaron, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Tysiąclecia (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. 5, Pallottinum, 2014).
Wydawca: Szaron
Księgarnia | Wydawnictwo | Hurtownia
ul. 3 Maja 49a, 43-450 Ustroń
tel. 503 792 766
szaron.pl
Książkę można nabyć u wydawcy.
Wydanie I, Ustroń 2024
ISBN 978-83-8247-226-4
Dla Marii, Christy, Faith i Evy,
abyście poznały aż do głębi swej istoty,
że miłość Chrystusa jest lepsza niż życie
Ta książka nie powstałaby bez pomocy mojego męża Pete’a. Ja jestem myślicielką, a on pisarzem. Chociaż to ja zidentyfikowałam, nazwałam i sformułowałam szkielet „Ośmiu rzeczy, z których musisz zrezygnować” w książce Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet, to on upierał się, że noszę w sobie już całą książkę. Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet od początku do końca odzwierciedla nasz wspólny wysiłek. Ukazuje, czego obydwoje nauczyliśmy się przez siedemnaście lat na temat tego brakującego elementu duchowej formacji.
Pete jest wyjątkowy i cudowny i miałam ogromne szczęście, że wyszłam za niego za mąż. Do jego najwspanialszych cech należą pokora oraz otwartość na naukę, rozwój i zmiany. Zawsze żywo reagował na moje „rezygnacje” i chętnie stosował je we własnym życiu. Zdajemy sobie również sprawę z tego, jakiego błogosławieństwa i wzrostu doświadczamy wspólnie w tej wspaniałej podróży, którą teraz nazywamy „duchowością zdrową emocjonalnie”. Uważam za wspaniały dar to, że pozostajemy na podobnej krzywej uczenia się po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa.
Należę do dwóch wyjątkowych społeczności, które miały ogromny wpływ na moje życie. Pierwszą z nich jest moja duża rodzina – rodzice, rodzeństwo, teściowie, siostrzeńcy i bratankowie, która zawsze była miejscem relacji, przynależności i miłości. Dzięki Wam mam mocno zakorzenione przekonanie o nieprzemijającej wartości i wsparciu rodziny. Przekazaliście mi ogromne dziedzictwo, za które jestem dozgonnie wdzięczna. Nie miałabym „środków” do rezygnacji, gdyby nie to, co od Was dostałam.
Pragnę także podziękować mojej drugiej społeczności – Kościołowi New Life Fellowship. Tych wiele lat wspólnej podróży sprawiło, że jestem inną osobą. Pozwoliliście nam wytyczyć nowe ścieżki duchowej formacji. Od ćwierć wieku ufamy sobie i kochamy siebie nawzajem. Dziękuję, że jesteście Kościołem, który przyjmuje prawdy wyrażone w książce Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet.
Pragnę też podziękować Sandy Vander Zicht i wydawnictwu Zondervan, szczególnie za ich cierpliwość wobec mojego „pozbawionego presji” harmonogramu pisania oraz doskonałą redakcję ze strony Sandy. Dziękuję Ci, Kathy Helmers, za przedstawienie tego przesłania w moim imieniu.
Dziękuję Wam, Barbaro i Chrisie Giamonna, za Waszą przyjaźń i informacje zwrotne, a także za Waszą miłość do Kościoła Jezusa Chrystusa.
Dziękuję Ci, Dougu Slaybaugh, za wizję i prowadzenie tego przesłania oraz za to, że w samą porę pojawiłeś się w naszym życiu kilka lat temu. I dziękuję Tobie, Liso Keyes, za inicjatywę i wytrwałość w projektach związanych z ponownym wydaniem tej książki.
Wreszcie pragnę podziękować moim „aniołom” ze Środkowego Zachodu, którzy podawali mi „maskę tlenową”, gdy się dusiłam. Wasza hojna gościnność i zaspokajanie naszych potrzeb w kryzysowych momentach naszej służby w Nowym Jorku zapewniły tlen mojej duszy i przetrwanie podczas tych pierwszych dziesięciu trudnych lat. Przez Wasze ręce Bóg przyniósł nam wiele darów, dzięki którym mogliśmy wytrwać. Nie jestem pewna, czy wciąż byłabym w Nowym Jorku, gdyby nie Wasza dobroć.
Największym wyrazem miłości, jaki Geri mi okazała, było odejście z Kościoła, w którym jestem pastorem. Tak, jedna część mnie chciała ją zabić za upokorzenie, jakiego doznałem, ale Bóg użył jej odważnej decyzji, aby głęboko odmienić moje życie.
Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet to historia Geri, ale równie dobrze mogłaby nosić tytuł Duchowość zdrowa emocjonalnie dla mężczyzn. Każdy, kto podąża za Jezusem, musi odkryć i zastosować prawdy, które tak bardzo zanikły w naszej duchowej formacji w Chrystusie. Polecam tę książkę jako niezbędną lekturę wszystkim mężczyznom-pastorom i członkom Kościoła, do których przemawiam na całym świecie.
Jak dotąd to ja najbardziej skorzystałem z przesłania Geri, ponieważ uczyłem się bezpośrednio od niej, jak „rezygnować” z każdej opisanej w tej książce rzeczy. Przez ostatnich siedemnaście lat nauczyłem się tego, jak rezygnować jako rodzic, mąż i pastor/lider. Ta podróż, choć z początku trudna, doprowadziła mnie do takiego poziomu wolności i radości w życiu chrześcijańskim, o jakim nigdy nie marzyłem.
Tak naprawdę osiem opisanych tu „rezygnacji” stanowi fundament naszych działań formacyjnych i cech przywódczych w Kościele New Life w Queens w Nowym Jorku. Wątpię, czy bez odważnych kobiet i mężczyzn, którzy podejmą wyzwanie zawarte w tej książce, będziemy w stanie budować zdrowe biblijne wspólnoty, które skutecznie przekażą światu Ewangelię i gruntownie odmienią życie ludzi. Dlatego jestem ogromnie podekscytowany, że bogactwo i zasięg tego przesłania są teraz dostępne szerszej publiczności dzięki tej książce.
Kocham Geri. A jest daleka od doskonałości. Niemniej jednak po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa z radością mogę potwierdzić, że jest moją bohaterką numer jeden. Jej życie to jej najwspanialszy dar.
Peter Scazzero
Pastor senior, Kościół New Life
Queens, Nowy Jork, USA
Duchowość zdrowa emocjonalnie dla kobiet to książka o podążaniu za Jezusem i zdobywaniu odwagi do rezygnacji z czegokolwiek, co nie należy do Jego królestwa ani nie podlega Jego władzy. Ani jedno, ani drugie nie wystarczy, aby osiągnąć duchową/emocjonalną dojrzałość, ale jedno jest pewne: nie osiągniesz jej bez nich.
Społeczność chrześcijańska nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do rezygnowania. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie – najbardziej cenimy wytrwałość. Dla wielu z nas pojęcie rezygnowania jest zupełnie obce. Kiedy dorastałam, ci, którzy rezygnowali, uważani byli za słabych, źle znoszących porażki i dziecinnych. Nigdy nie odeszłam z żadnej grupy czy drużyny, do której należałam. Pamiętam, że na krótko opuściłam drużynę harcerską, ale szybko do niej wróciłam. Rezygnowanie nie jest cechą, którą podziwiamy – ani w sobie, ani w innych.
Rezygnacja, o której mówię w tej książce, nie jest oznaką słabości czy poddawania się rozpaczy. Jest oznaką siły i decyzją o życiu w prawdzie. Wymaga śmierci złudzeń. Oznacza koniec udawania, że wszystko jest w porządku, kiedy nie jest. Podtrzymywanie iluzji to powszechny problem w małżeństwach, rodzinach, relacjach przyjacielskich czy pracy. Niestety udawanie, że wszystko jest w porządku, gdy tak nie jest, zdarza się również w Kościele – miejscu, gdzie prawda i miłość powinny świecić najjaśniej.
Biblijna rezygnacja oznacza dokonywanie wyboru. Kiedy rezygnujemy z rzeczy, które szkodzą duszy – naszej bądź innych – zyskujemy wolność do wybierania innych sposobów funkcjonowania i budowania relacji, które są oparte na miłości i prowadzą do życia. Na przykład:
kiedy
rezygnujemy
ze strachu przed tym, co pomyślą inni,
wybieramy
wolność;
kiedy
rezygnujemy
z kłamstw,
wybieramy
prawdę;
kiedy
rezygnujemy
z obwiniania,
wybieramy
wzięcie odpowiedzialności;
kiedy
rezygnujemy
z błędnego myślenia,
wybieramy
życie w rzeczywistości.
Rezygnacja, o której mówię w tej książce, nie jest oznaką słabości czy poddawania się rozpaczy.
Rezygnacja oznacza odrzucenie tego, co Pismo nazywa fałszem i starym „ja”. Jak pisze apostoł Paweł: „zostaliście pouczeni […] trzeba porzucić dawnego człowieka […] i przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości. Dlatego, odrzuciwszy kłamstwo, niech każdy z was mówi prawdę swemu bliźniemu […]” (Ef 4,21–25).
Kiedy rezygnujemy, kierując się właściwymi pobudkami, doznajemy przemiany. Coś w nas pęka, gdy wreszcie mówimy „dość”. Duch Święty zradza w nas nowe postanowienie. Wznosimy się ponad nasze obawy i zachowania obronne. Twarda gleba naszego serca staje się miękka i gotowa do przyjęcia nowego wzrostu i możliwości.
Biblia naucza, że wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem (Koh 3,1). To oznacza również rezygnację, która jednak musi być podjęta z właściwych powodów, we właściwym czasie i we właściwy sposób. O tym właśnie jest ta książka.
W 1985 roku w Peru alpinista Simon Yates i jego partner do górskich wspinaczek Joe Simpson właśnie zdobyli szczyt o wysokości ponad 6400 metrów, gdy wydarzyła się katastrofa. Simpson spadł i złamał nogę. Widząc, że zbliża się zmierzch, a wokół nich wzmaga się zamieć, Yates postanowił opasać rannego przyjaciela liną i ściągnąć go w bezpieczne miejsce. Jednak w pewnym momencie ciało Simpsona zsunęło się po lodowej ścianie i zawisło bezwładnie za krawędzią klifu. Zdesperowany Yates walczył, aby utrzymać przyjaciela w powietrzu, lecz wkrótce stanął przed wyborem: ocalić go czy pozwolić mu zginąć.
Gdy już nie mógł go dłużej utrzymać, musiał podjąć makabryczną decyzję: przeciąć linę i wysłać partnera na pewną śmierć, lecz uratować siebie, albo też zginąć razem z nim, próbując go ocalić.
Yates opowiadał później o tych bolesnych chwilach: „Nic nie mogłem zrobić. Po prostu tam tkwiłem. Trwało to półtorej godziny. Moja sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa… Dosłownie zsuwałem się w dół małymi szarpnięciami po miękkim, cukrowatym śniegu, który zapadał się pode mną. Wtedy przypomniałem sobie, że mam scyzoryk. Dość szybko podjąłem decyzję. Po prostu w tej sytuacji wydawało mi się to słuszne. Nie było szans dłużej utrzymać się na tym zboczu. Spadłbym z niego prędzej czy później. Wyciągnąłem scyzoryk”.
Yates przeciął linę, na chwilę zanim spadł w przepaść na niechybną śmierć.
Pewien, że jego partner zginął, wrócił do obozowiska ogarnięty rozpaczą i poczuciem winy z powodu przecięcia liny. Simpson jednak cudem przeżył upadek, przeczołgał się przez klify i kaniony i dotarł do obozu zaledwie na kilka godzin przed planowanym przez Yatesa odejściem. Opisując swoją decyzję o przecięciu liny, Yates wyraża głęboki, wewnętrzny konflikt każdego z nas, kto musi podjąć decyzję o rezygnacji.
Nigdy wcześniej nie czułem się tak potwornie samotny… Gdybym nie przeciął liny, na pewno bym zginął. „Nikt nie przecina liny! Nie było przecież aż tak źle, prawda? Dlaczego nie zrobiłeś tego czy tamtego?” Słyszałem te pytania i widziałem wątpliwości w oczach tych, którzy słuchali mojej opowieści. To było dziwaczne i okrutne… Za każdym razem, kiedy przekonywałem siebie, że nie miałem innego wyboru jak tylko przeciąć linę, pojawiała się pewna niepokojąca myśl i mówiła coś innego. Fakt, że to zrobiłem, zakrawał na bluźnierstwo. Zaprzeczał wszystkim instynktom, nawet woli przetrwania. Z powodu poczucia winy i tchórzostwa nie byłem w stanie słuchać żadnych racjonalnych argumentów… Poddałem się karze. To wydawało się słuszne: zostać ukaranym i odpokutować za porzucenie go na śmierć, jakby moje przeżycie było zbrodnią samą w sobie1.
Rezygnacja może powodować, że czujemy się, jakbyśmy przecinali życiową linę, w wyniku czego ktoś umrze albo umrzemy my sami. Z tego powodu dla wielu rezygnacja jest nie do pomyślenia, zwłaszcza w Kościele. Wydaje się „dziwna” i „okrutna”. Kto chciałby stracić popularność, wzbudzać niepokoje czy zakłócać wspólne funkcjonowanie? Ja z pewnością nie chciałam.
Ale przychodzi moment, kiedy dochodzimy do granic i nie możemy już więcej znieść. Tak jak Yates wiemy, że zginiemy duchowo, emocjonalnie lub w jakikolwiek inny sposób – chyba że zrezygnujemy i zdecydujemy się coś zmienić. W końcu wznosimy się ponad nasze obawy i wyruszamy na czekające nas nieznane wody.
Yates był krytykowany przez niektórych alpinistów za złamanie świętej zasady, by nigdy nie opuszczać partnera, nawet gdyby obaj mieli zginąć. Sam Joe Simpson żarliwie bronił wyboru Yatesa, gdyż ostatecznie decyzja o przecięciu liny uratowała życie im obydwu.
Kiedy zakochałam się w Chrystusie, zupełnie straciłam głowę. Byłam dziewiętnastoletnią studentką koledżu i ogrom Bożej miłości dosłownie mnie zalał. Natychmiast podjęłam gorączkowe starania, by poznać tego żywego Jezusa, i byłam gotowa zrobić wszystko, co konieczne, aby Mu się przypodobać.
Zorganizowałam swoje życie wokół kluczowych dyscyplin duchowych, takich jak czytanie i uczenie się na pamięć Pisma Świętego, modlitwa, wspólne spotkania społeczności, uwielbienie, post, ofiary pieniężne, służba, cisza i samotność oraz dzielenie się wiarą z innymi. Chcąc upodobnić się do Chrystusa, pochłaniałam książki na temat dyscyplin duchowych takich pisarzy, jak Richard Foster, J.I. Packer czy John Stott. Pomogli mi pogłębić moje zrozumienie chrześcijaństwa i zainspirowali mnie do stawiania Chrystusa w centrum mojego życia. Niestety nie udało mi się pojąć prawdy, że zdrowe życie duchowe to delikatna równowaga pomiędzy służeniem potrzebom i pragnieniom innych a poszanowaniem własnych potrzeb i pragnień. Toteż poświęcałam się głównie dbaniu o innych kosztem własnej duszy.
Nagromadzony ból i uraza z powodu tego braku równowagi zmusiły mnie w wieku trzydziestu siedmiu lat do mojej pierwszej poważnej „rezygnacji”. Po siedemnastu latach bycia zaangażowaną chrześcijanką zdałam sobie sprawę, że nadmierne wyrzeczenia doprowadziły mnie do smutnej, obciążonej poczuciem winy egzystencji. Jezus zaprosił mnie do chrześcijańskiego życia, abym rozkoszowała się bogatą ucztą przy Jego stole. Zamiast tego często czułam się jak niewolnica, która usługuje innym, a sama nie cieszy się przyjęciem. W mojej relacji z Jezusem przeszłam od wielkiej radości i przeżywania Jego miłości do gorzkiej urazy z powodu przytłaczających wymagań.
W miarę jak stawiałam innych wyżej od siebie, moja tożsamość stopniowo zanikała. Nieustannie troszczyłam się o potrzeby naszych czterech małych córek. Martwiłam się o obowiązki Pete’a. Pomagałam tam, gdzie było trzeba, aby wspierać nasz rozrastający się Kościół. Były to rzeczy z pozoru dobre, ale moja miłość przekształciła się w listę obowiązków i powinności zamiast w dar wolny od zobowiązań. Błędnie wierzyłam, że nie mam wyboru.
Jezus zaprosił mnie do chrześcijańskiego życia, abym rozkoszowała się bogatą ucztą […]. Zamiast tego często czułam się jak niewolnica, która usługuje innym.
Ponowne zrozumienie mojej własnej godności i ludzkich ograniczeń pozwoliło mi z miłością ustanowić swoje własne granice. Szybko zdałam sobie sprawę, że to niezbędne, bym mogła zaoferować szczerą i autentyczną miłość innym. Podobnie jak miłość Boża do nas, moja również powinna być darmowa. A stopień, w jakim cenię i kocham samą siebie, określa, w jakim stopniu jestem zdolna do skutecznego kochania innych.
Rezygnacja to proces umierania rzeczy, które nie pochodzą od Boga. Nie oszukujmy się, to jedno z najtrudniejszych wyzwań, jakie podejmujemy dla Chrystusa. Dobra wiadomość jest taka, że rezygnacja sama w sobie nie jest tylko końcem – to także początek. Biblijna rezygnacja to Boża ścieżka prowadząca do nowych rzeczy w naszym życiu, do zmartwychwstania. Niemniej musimy pamiętać, że ścieżka, która wiedzie do zmartwychwstania, nigdy nie jest łatwa.
Wewnętrzne głosy wzbudzają w nas strach przed rezygnacją:
„Co ludzie pomyślą?”
„Jestem samolubna i niepodobna do Chrystusa”.
„Wszystko popsuję”.
„Zranię ludzi”.
„Wszystko wokół mnie się rozpadnie”.
„Stworzę zagrożenie dla mojego małżeństwa”.
Wszystko w nas pragnie uniknąć bólu związanego z umieraniem, lecz ten ból jest nieodzowny i konieczny do zmartwychwstania. W rezultacie często ulegamy swoim obawom, by na krótko złagodzić niepokój. Niestety zazwyczaj prowadzi to do bolesnych, długofalowych konsekwencji – trwałego wewnętrznego chaosu, braku radości i gromadzenia uraz. W efekcie przestajemy wzrastać i wydawać autentyczne owoce dla Chrystusa. W moim przypadku doprowadziło to do stanu, gdy czułam, jakby moje serce się zmniejszyło i próbowało unikać ludzi, zamiast ich kochać.
A jednak to właśnie dzięki umieraniu możemy naprawdę żyć. Jak powiedział Jezus: „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je” (Mk 8,35). To właśnie stało się, gdy zrezygnowałam – odzyskałam moje życie. Potem nastąpiły jeszcze większe przemiany, które nie tylko zmieniły mnie, ale także przyniosły nowe życie Pete’owi, naszemu małżeństwu, dzieciom, członkom Kościoła i wielu innym osobom.
Rezygnacje oczyściły moje serce. Wymusiły na mnie przyznanie się do prawdy o sobie samej, którą wolałam pogrzebać i ignorować. Stawienie czoła moim wadom i niedoskonałościom w charakterze, małżeństwie, rodzicielstwie i relacjach było przerażające. Niekiedy czułam, jakbym odcinała linę, która utrzymuje mnie bezpiecznie na zboczu góry. Ale Bóg używał każdego mojego upadku, aby oczyszczać moje serce i zapewniać mi bardziej intymne doświadczanie Jego miłosierdzia i łaski. Tak więc mimo że coraz mocniej byłam świadoma swojej grzeszności, jednocześnie coraz bardziej zaczęłam przyjmować pełną pasji i niezachwianą miłość Boga.
Rezygnacje wymusiły na mnie przyznanie się do prawdy o sobie samej,którą wolałam pogrzebać i ignorować.
Rezygnacje sprawiły, że moje marzenie o wspaniałym małżeństwie z Pete’em się ziściło. Z czasem, gdy zaczęliśmy eliminować niezdrowe sposoby relacji i stosować nowe, emocjonalnie zdrowe umiejętności, nasze małżeństwo stało się symbolem i doświadczeniem miłości Chrystusa do Jego oblubienicy, Kościoła. Rezygnowanie wpłynęło także na nasze pozostałe relacje, w tym z naszymi dziećmi, rodzinami, a także z większą częścią społeczności Kościoła New Life.
Rezygnowanie nauczyło mnie lojalności wobec właściwych spraw. Chociaż „Rezygnuję” może brzmieć, jakby chodziło tylko o porzucenie czegoś, to tak naprawdę zyskałam nowy entuzjazm do wytrwania we właściwych rzeczach. Nauczyłam się, jak służyć innym szczerze, a nie niechętnie. Apostoł Paweł podaje nam barwny opis paradoksu rezygnacji:
Co się dzieje, gdy żyjemy na Boży sposób [gdy rezygnujemy]? Tak jak w sadzie pojawiają się owoce, tak Pan przynosi dary do naszego życia – takie jak miłość do innych, energia do życia czy wyciszenie. Rozwijamy w sobie gotowość do trwania w określonych rzeczach, współczucie w sercu i przekonanie, że ludzi i sytuacje przenika podstawowa świętość. Podejmujemy lojalne zobowiązania, nie potrzebujemy już przebijać się w życiu siłą, zyskujemy zdolność do mądrego kierowania naszą energią (List do Galatów w przekładzie The Message Bible 5,22–23, podkreślenie dodane – tłum. własne G.S.).
Nigdy nie sądziłam, że rezygnowanie doprowadzi do takiej wolności i owoców. Kiedyś próbowałam, poprzez własne wysiłki, wydawać owoce Ducha Świętego, ale odkryłam, że kiedy prowadzimy życie w Boży sposób, to owoce po prostu same pojawiają się w sadzie. To jest cudowne doświadczenie i nie zamieniłabym go na nic na świecie.
I wreszcie, dzięki rezygnowaniu odkryłam ścieżkę do prawdziwego celu mojego życia – do bycia przemienianą przez miłość Boga i stopniowe stawanie się tą miłością dla innych dzięki Duchowi Świętemu.
Na kolejnych stronach omawiam osiem konkretnych „Rezygnacji”. Chociaż każda następna wypływa z poprzedniej i należy je czytać w określonej kolejności, to każdy rozdział stanowi także odrębną całość. Możesz zacząć od rozdziału, który najbardziej przemawia do twojej obecnej sytuacji. Po przeczytaniu go zachęcam cię, abyś wróciła do początku książki i przekonała się, jak jego treść wpisuje się w całość.
Decyzji o rezygnacji nie podejmujemy tylko raz – każda „Rezygnacja” to podróż na całe życie. Nigdy tak naprawdę nie kończymy żadnej z nich. Napisałam Duchowość zdrową emocjonalnie dla kobiet, by przygotować cię do uczestniczenia w tej podróży przez resztę twojego życia.
Podczas swojej podróży związanej z rezygnowaniem pamiętaj, że nie musisz wszystkiego rozumieć samodzielnie. Zachęcam cię do robienia dwóch rzeczy, kiedy będziesz czytać tę książkę. Po pierwsze, spotykaj się z małą grupą lub grupą domową, aby wspólnie czytać Duchowość zdrową emocjonalnie dla kobiet. To da ci możliwość rozmawiania o tym materiale i praktycznego stosowania go. Po drugie, znajdź mądrych, doświadczonych mentorów, którzy pomogą ci przejść przez zawiłości rezygnacji, i polegaj na ich opinii. Wiedza o tym, kiedy rezygnować, a kiedy nie, jest tak samo ważna!
Zacznijmy omawiać pierwszą „Rezygnację” – ze strachu przed tym, co powiedzą inni ludzie.
1 J. Simpson, Dotknięcie pustki, przeł. D. Hołata, W. Sonelski, Katowice 1992. Cytując tę historię, opierałam się również na rozmowach z obydwoma alpinistami w filmie Dotknięcie pustki.
– Rezygnuję! – oświadczyłam mężowi. – Opuszczam nasz Kościół. Ta wspólnota nie przynosi mi już życia. Przynosi mi śmierć. Przenoszę się do innego Kościoła.
Przez długie miesiące wyobrażałam sobie tę chwilę. Jako że mój mąż był pastorem seniorem naszej wspólnoty, nie była to łatwa decyzja. Przez lata nieudolnie usiłowałam zwrócić na siebie jego uwagę, sprawić, by dostrzegł moje zmęczenie i frustrację. W końcu doszłam do ostateczności.
– Nie możesz tego zrobić! – odrzekł Pete, wyraźnie wzburzony. – To jakiś absurd.
Milczałam zdecydowana, by nie uginać się przed jego gniewem.
– A co z dziećmi? Dokąd one pójdą? To niepraktyczne! Posłuchaj, jeszcze tylko rok, a wszystko się unormuje.
Widziałam, jak wzrasta w nim niepokój i wymyśla coraz to nowe argumenty, dlaczego moje odejście to zły pomysł.
– A Bóg? Czyż On nie powołał do tego nas obydwojga? Spójrz, ile dobrego dokonuje. Życie ludzi się zmienia!
Kto mógłby temu zaprzeczyć? Pete używał argumentu Boga od początku naszego małżeństwa.
Przez wiele lat czułam się przez niego zaniedbywana i ignorowana, ale już mi to nie przeszkadzało. Doszłam do kresu sił. Pete poświęcał tak dużo czasu na Kościół, że czułam się w domu jak samotna matka wychowująca cztery córki.
Zaledwie kilka miesięcy wcześniej powiedziałam do Pete’a: „Wiesz, gdybyśmy się rozwiedli, moje życie byłoby łatwiejsze, bo wtedy musiałbyś zabierać dzieci na weekendy, a ja bym odpoczęła”. Mówiłam serio, choć była to tylko fantazja, groźba bez pokrycia. Moje pragnienie spełniania oczekiwań innych ludzi było zbyt silne, abym mogła zacząć bronić samej siebie.
Mimo że od wielu lat byłam oddaną chrześcijanką, moja główna tożsamość nie opierała się na miłości Boga do mnie, ale na tym, co pomyślą o mnie inni. Wywierało to negatywny wpływ na każdą dziedzinę mojego życia – małżeństwo, rodzicielstwo, przyjaźnie, przywództwo, a nawet moje nadzieje i marzenia.
Ale teraz nie czułam już strachu przed tym, co pomyślą czy powiedzą inni. Nie miałam już nic do stracenia. Oddałam z siebie tak wiele, że nie poznawałam już samej siebie. Zniknęła kreatywna, otwarta, radosna, asertywna Geri. Teraz byłam ponura, przygnębiona, zmęczona i zła.
Nasz Kościół wzrastał i w życiu ludzi działy się ekscytujące rzeczy, ale za zbyt wysoką cenę – cenę, której nie miałam już ochoty płacić. Było coś rozpaczliwie niewłaściwego w zdobywaniu całego świata dla Chrystusa kosztem własnej duszy.
Skarżyłam się Pete’owi na swoją dolę i obwiniałam go o swoje nieszczęście. Co gorsza, czułam się z tego powodu zawstydzona i winna. Przecież żony dobrych pastorów powinny współpracować i być zadowolone, prawda? Ja jednak doszłam do punktu, w którym byłam tak nieszczęśliwa, że nie obchodziło mnie, co ktokolwiek o mnie pomyśli. Już nie zależało mi na tym, czy ludzie uznają mnie za „złą żonę pastora” czy „złą chrześcijankę”.
Smutna prawda polegała na tym, że głównym problemem byłam ja sama. W moim wnętrzu musiały nastąpić monumentalne zmiany.
Chciałam odejść.
Mówi się, że ten, kto nie ma już nic do stracenia, staje się najpotężniejszą osobą na ziemi. Teraz ja byłam tą osobą.
Tydzień później poszłam do innego Kościoła.
Gdy to wspominam, czuję się bardzo smutna i zawstydzona, że zajęło mi tyle czasu, aby w końcu podjąć działanie. Lęk przed tym, co pomyślą inni, paraliżował mnie przez lata.
Odejście z Kościoła było pierwszym małym krokiem ku prawdziwej wolności w Chrystusie. Problem, jak się potem dowiedziałam, nie leżał w Kościele, w Peterze, w zatłoczonym Nowym Jorku czy w czworgu naszych małych dzieci. Smutna prawda polegała na tym, że głównym problemem byłam ja sama. W moim wnętrzu musiały nastąpić monumentalne zmiany.
Nieświadomie ja i Pete staliśmy się jak emocjonalne bliźnięta syjamskie, połączone w niezdrowy sposób biodrami. Chciałam, aby Pete myślał i czuł to, co ja, a Pete chciał, abym myślała i czuła to, co on. On uważał, że powinnam odczuwać tę samą pasję i gorące pragnienie zakładania Kościoła w Nowym Jorku. Ja z kolei uważałam, że on powinien czuć mój smutek z powodu trudności w naszym życiu (długie godziny pracy, mało pieniędzy, brak urlopów, trudni ludzie).
Byliśmy także niezdrowo złączeni w kwestii odpowiedzialności za smutek, złość i niepokój tego drugiego. W rezultacie żyliśmy w reakcji na siebie nawzajem – umniejszaliśmy emocje drugiego, obwinialiśmy się o nie, zaprzeczaliśmy im i broniliśmy się przed nimi. Potrzebna była radykalna interwencja, aby oddzielić nasze emocjonalne światy. Nie byliśmy wystarczająco samodzielni jako jednostki, abyśmy mogli cieszyć się prawdziwym połączeniem i jednością. Bałam się tego, co nastąpiłoby, gdybym zaburzyła nasz emocjonalny taniec. Chociaż Pete w żadnym wypadku nie był potworem, to jednak bałam się jego dezaprobaty, bo dotykała ona sedna mojej tożsamości: jeśli Pete był na mnie zły, to czułam, że muszę być zła. Myśl o tym, że ktokolwiek, także Pete, mógłby źle o mnie myśleć, była dla mnie gorsza niż śmierć.
Ale jedno było pewne: ja już umierałam. Nie mogłam oddychać.
Przez pierwsze dziewięć lat małżeństwa dostosowywałam się i podporządkowywałam pragnieniom Pete’a. Szybko zrezygnowałam z powrotu na studia, ponieważ kolidowało to z jego już przeładowanym grafikiem. Unikałam tematów, które mogły wywołać napięcie w naszym związku. Nie byłam w stanie znosić dyskomfortu i bólu z powodu humorów Pete’a ani, co gorsza, jego gniewu na mnie. Co miałam zrobić? Czyż nie byłby nieszczęśliwy, gdybym zaczęła być sobą?
Jednak szybko zdałam sobie sprawę, że problem sięga znacznie głębiej i szerzej niż tylko do mojej relacji z Pete’em. Niezdrowe wzorce poświęcania siebie i dostosowywania się do innych zadomowiły się w każdym obszarze mojego życia – w przyjaźniach, Kościele, rodzicielstwie i rodzinie, w której się wychowałam.
Jak większość ludzi, cieszę się, gdy ktoś mówi mi, zarówno słownie, jak i niewerbalnie, że jestem w porządku. To dobre uczucie. Lubię być wspierana i akceptowana przez Pete’a i innych. Problem pojawia się, gdy uznanie innych staje się czymś, co trzeba mieć. Niestety ja tego potrzebowałam; musiałam mieć to uznanie, aby czuć się dobrze sama ze sobą. Innymi słowy, akceptowałam siebie dopiero wtedy, gdy inni mnie akceptowali.
Poleganie na aprobacie innych dla uzyskania poczucia włas-nej wartości to bezpośredni sprzeciw wobec prawdy biblijnej. Nasze „bycie w porządku” – czyli nasze przekonanie, że zasługujemy na miłość, nasze poczucie wystarczalności – nie może pochodzić od innych, ale od dwóch fundamentalnych prawd:
Jesteśmy stworzeni na obraz Boga. To oznacza, że już mamy w naszym wnętrzu wrodzoną wartość. Jesteśmy świętymi skarbami, nieskończenie cennymi jako istoty ludzkie niezależnie od tego, co robimy.
Mamy nową tożsamość w Chrystusie. Gdy rozpoczynamy relację z Chrystusem, znajdujemy w Nim naszą nową tożsamość. Teraz w relacji z Bogiem polegamy na bezgrzesznej historii Jezusa. Jesteśmy kochani, „w porządku” i wystarczająco dobrzy dzięki Chrystusowi. Nie musimy już niczego udowadniać.
Wielkie pokłady mojej tożsamości pozostawały nietknięte przez prawdę o miłości Chrystusa do mnie.
Przez lata uczyłam się na pamięć kluczowych wersetów, uczestniczyłam w studiach biblijnych nad Listem do Galatów i Listem do Rzymian, a także medytowałam nad sprawiedliwością Chrystusa jako fundamentem mojej tożsamości. Niemniej jednak wielkie pokłady mojej tożsamości pozostawały nietknięte przez prawdę o miłości Chrystusa do mnie. Moja codzienna rzeczywistość polegała na tym, że moje przekonanie, iż zasługuję na miłość, nie pochodziło od Chrystusa, ale brało się z tego, jak postrzegali mnie inni. Potrzebowałam, by ludzie myśleli, że jestem wspaniałą chrześcijanką i dobrym człowiekiem. W rezultacie często mówiłam „tak”, chociaż chciałam powiedzieć „nie” – nawet gdy byłam z tego powodu nieszczęśliwa.
Utożsamiam się z apostołem Piotrem w jego zmaganiach o wolność od opinii innych ludzi. Po aresztowaniu Jezusa dwunastu uczniów opuściło Go i uciekło. Piotr jednak podążył za Nim na zewnętrzny dziedziniec przed rozpoczęciem procesu i został rozpoznany przez różnych ludzi jako Jego przyjaciel. Mimo to trzy razy zaprzeczył, że Go zna. Jego strach przed dezaprobatą przeważył nad tym, co wiedział i w co wierzył. Piotr wcześniej wyznał Jezusa jako Mesjasza, ale to przekonanie nie było wystarczająco głębokie, aby sprzeciwić się odrzuceniu przez ludzi i ich dezaprobacie (Mt 26,31–75).
Podobnie moja tożsamość nie była tak głęboko zakotwiczona w Jezusie, jak to sobie wyobrażałam. Chociaż małżeństwo i Kościół przez wiele lat przysparzały mi znacznych cierpień, obawiałam się w nie ingerować. Podobnie jak apostoł Piotr, nie mogłam znieść odrzucenia i dezaprobaty. W końcu uświadomiłam sobie, że największą przeszkodą w dokonaniu zdrowych zmian jest mój strach przed tym, co inni o mnie pomyślą.
Ta szokująca prawda wstrząsnęła mną do głębi. Podobnie jak Piotr, żyłam iluzją. Wierzyłam w Jezusa jako Pana i Chrystusa. Do pewnego stopnia cieszyłam się miłością Boga, ale nie sięgała ona wystarczająco głęboko, aby uwolnić mnie od strachu przed tym, co pomyślą inni.
Ty i ja nie jesteśmy sami w tym uzależnieniu od aprobaty. Pismo Święte pełne jest przykładów ludzi, którzy zboczyli na manowce, ponieważ szukali potwierdzenia swojej wartości u innych.
Na przykład Abraham skłamał z obawy o własne bezpieczeństwo – obawiał się, co zrobi egipski król, gdy dowie się, że Sara to jego żona (Rdz 12,10–20; 20,1–18).
Jakub żył w strachu przed tym, co pomyślą inni. Zgadzał się na kłamstwa swojej matki, zamiast się jej sprzeciwić (Rdz 27).
Ruben wolałby potraktować swojego brata Józefa łagodnie i nie sprzedawać go w niewolę, ale presja dziewięciu braci okazała się zbyt silna. Ze strachu, co pomyślą, gdy zostanie jedynym obrońcą swojego młodszego brata, przyłączył się do nich w okropnym przestępstwie (Rdz 37,12–36).
Po czterdziestu dniach czekania na powrót Mojżesza z Góry Synaj Aaron uległ naciskom niezadowolonego tłumu. Ludzie chcieli boga, którego mogliby zobaczyć i dotknąć, więc Aaron ostatecznie uległ ich presji i zbudował złotego cielca, aby załagodzić ich niepokój (Wj 32).