Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta podróż zaczyna się w muzeum, od spojrzenia na Mnicha nad brzegiem morza i Opactwo w dębowym lesie. Mrok obrazów Caspara Davida Friedricha pasuje do Bałtyku –„najbardziej złowieszczej i strasznej z wód Europy”.
Wędrowny esej Scratona przywołuje fragmenty skomplikowanej historii Niemiec. Czy zbrodnia, choćby popełniona przed naszym urodzeniem, ale w kraju, którego paszport nosimy, wciąż nas w jakiś sposób naznacza? Czy nadal ponosimy odpowiedzialność za duchy na wybrzeżu? Te pytania oraz losy zatopionych okrętów i statków, biografie wielkich pisarzy, skrawki życia w NRD i trudnych latach zjednoczenia wyznaczają tor pieszej wyprawy autora. Miejsce znajdą tu też historie wyparte i zapomniane, jak ta z Prory, miejscowości, w której na zlecenie Hitlera zbudowano ośrodek wypoczynkowy, mający zachęcić robotników do wstępowania w szeregi nazistowskiej armii. Dziś, zakłamując historię, reklamuje się ją jako modny kurort pełny nowoczesnych apartamentowców.
Duchy Bałtyku to fascynujący dziennik podróży po niemieckim wybrzeżu, pełen literackich odniesień, brutalnej historii i nostalgii. Miasta rozpadają się i giną w morzu. Bałtyk pozostaje.
„„Duchy Bałtyku” to przejmująca opowieść o ludzkiej tragedii i jej następstwach, o „pysze ambicji terytorialnych” – nie tyle książka o krajobrazie, ile o zmieniających się ludziach i kulturze.” „Times Literary Supplement”
„Fascynująca opowieść o kulturze, tożsamości, polityce i – czasem tragicznej – historii bałtyckiego wybrzeża Niemiec.” „The London Magazine”
„To pięknie napisana książka, która napełnia niemal mitycznym życiem zapomniany zakątek Europy. Przeczytajcie ją i dajcie się ponieść tej błyskotliwej prozie.” Ian McMillan
„W „Duchach Bałtyku” Scraton stopniowo splata wydarzenia, postaci, teksty i miejsca, tworząc z nich mocny, choć subtelny wzór, który pozwala nam znaleźć drogę pośród wód i sypkich piasków wybrzeża.” „Glasgow Review of Books”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Ghosts on the Shore. Travels along the German Baltic Coast
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Alamy / Indigo Images
Copyright © by Paul Scraton, 2017
Copyright of the text rests with the author. The right of Paul Scraton to be identified as the author has been asserted in accordance with section 77 of the Copyright, Designs and Patents Act 1988.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Barbara Gadomska, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Paulina Piądłowska
Korekta Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl, Julia Żak / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa Julia Stone
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-880-0
Dla Katrin
Stara Galeria Narodowa • Heimat • Zinnowitz 1934 • Zentraler Omnibusbahnhof Berlin i sprzeczność wybrzeża • Sam na brzegu • Stacja paliw • Flagi na piasku
Pewnego sobotniego poranka na początku zimy wybrałem się z córką z domu w północnym Berlinie do centrum miasta. Naszym celem była Wyspa Muzeów, ten hołd złożony królewskiemu ego, spełnienie monarszego kaprysu na brzegach Sprewy. Zespół muzeów zastąpił tu dawną zabudowę, pomieścił dzieła sztuki i zrabowane artefakty należące do pruskich władców – dziewiętnastowieczna wersja tych placówek muzealnych, które dziś powstają nad Zatoką Perską. Nadal jest to miejsce nierzeczywiste. Tego ranka, gdy Lotte i ja przekroczyliśmy kamienny most prowadzący na wyspę, na sąsiednich ulicach panował spokój. Zdezorientowani turyści zabijali czas, czekając, aż miasto się obudzi, ponieważ miejscowi odsypiali szaleństwa minionej nocy. Dołączyliśmy do grupy, która właśnie wysypała się z autokaru z aparatami i kamerami, by przy wtórze klikania i warkotu uwieczniać bombastyczną architekturę budynków muzealnych. Wzniesiono je, by robiły wrażenie, a kiedy otworzono drzwi muzeum i tłumek zagarnął nas do środka, podniecone głosy ściszyły się do pomruku, jak gdyby wspaniałość wnętrz je uspokoiła i przytłumiła.
Wspiąwszy się schodami na samą górę, ruszyliśmy obwieszonym obrazami korytarzem, nie zatrzymując się po drodze, ponieważ przyjechaliśmy tu tylko z jednego powodu i interesował nas tylko jeden twórca. W sercu Berlina szukaliśmy Bałtyku, niemieckiego wybrzeża uchwyconego na płótnach Caspara Davida Friedricha. W tym muzeum jego dzieła wypełniały całą salę, a dominowały w niej dwa obrazy, cel naszej wycieczki. Zostały namalowane w tym samym okresie, między 1808 a 1810 rokiem, i nabyte przez króla Prus, by już zawsze wisieć obok siebie. I tu właśnie je zobaczyliśmy.
Der Mönch am Meer [Mnich nad brzegiem morza] po lewej. Abtei im Eichwald [Opactwo w dębowym lesie] po prawej.
Na pierwszym z nich samotny mnich stoi na szczycie klifu nad wzburzonym morzem, pod złowrogo wyglądającym niebem. Na drugim procesja mnichów wędruje z powagą przez ruiny opactwa znajdującego się kilkaset metrów od wody. Oba te obrazy odzwierciedlają w pewnej mierze moją fascynację ziemiami ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża Bałtyku, fascynację, która rozwinęła się w ciągu piętnastu lat spędzonych w Niemczech. Melancholijne piękno jednostajnego krajobrazu na szczycie klifu. Ruiny Eldeny sugerujące głębszą historię. I tak samo jak w przypadku samych ziem, im dłużej patrzyłem na te płótna, tym więcej odkrywałem.
Spędziliśmy w tej sali jakieś pół godziny i choć Lotte wędrowała między różnymi obrazami wiszącymi na ścianach, to ja wpatrywałem się głównie w te dwa.
– Który ci się podobał najbardziej? – spytałem córki, gdy schodziliśmy po schodach i wracaliśmy na szare ulice zaczynające budzić się na weekend. Wybrała scenę górską: jasną, teatralną, heroiczną, i ruszyła naprzód. Szedłem za nią z głową wypełnioną myślami o mnichu stojącym na klifie i wzburzonych falach Bałtyku za nim.
Moja partnerka Katrin urodziła się naprzeciwko Wyspy Muzeów, po drugiej stronie rzeki, ale pierwszych jedenaście lat życia spędziła na wybrzeżu Bałtyku. Było to też ostatnich jedenaście lat Niemieckiej Republiki Demokratycznej, powojennego socjalistycznego eksperymentu na niemieckiej ziemi. Jej rodzina przeprowadziła się z powrotem do Berlina podczas tego dziwnego okresu jedenastu miesięcy między upadkiem muru berlińskiego w listopadzie 1989 roku a zjednoczeniem kraju na jesieni 1990 roku. Inaczej niż w Niemczech Zachodnich, które miały dostęp i do Morza Północnego, i do Bałtyku, w Niemczech Wschodnich morze oznaczało Ostsee, z wybrzeżem ciągnącym się od wewnątrzniemieckiej granicy w Priwall, odrobinę na północ od Lubeki, po granicę z Polską na wyspie Uznam. Przez pierwszą dekadę życia Katrin mieszkała na Rugii, zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie na szczycie klifu stał mnich Friedricha, a potem w starym hanzeatyckim mieście Stralsund. Wakacje spędzała na obozach w innych miejscowościach nad Bałtykiem. I mimo że po transformacji przeprowadziła się do miasta, w którym się urodziła, coś z Bałtyku pozostało – i wciąż pozostaje – bliskie jej sercu.
Niemcy często posługują się pojęciem Heimatu, luźno (i niedokładnie) tłumaczonym jako „prywatna ojczyzna” czy „mała ojczyzna”. Zasadniczo słowo to oznacza przestrzeń, w której czujemy się jak w domu, a dla wielu osób jest tożsame z niemal duchowym poczuciem przynależności – połączeniem tożsamości i miejsca – zakorzenionym w kulturze, języku, rodzinie i tradycjach. Może się to wyrażać w zwrocie z lokalnego dialektu czy przepisie na konkretną potrawę. W obecnych czasach może też wyrastać z poparcia dla danego klubu piłki nożnej lub upodobania do serii książek kryminalnych osadzonych w konkretnym regionie czy mieście. Prymat Heimatu w niemieckiej tożsamości jest znacznie starszy niż niemieckie państwo, a po II wojnie światowej doszło do pewnego odrodzenia tego pojęcia, kreowanego szczególnie w książkach i filmach. Skoro pojęcie Niemiec i niemieckości zostało być może na zawsze zbrukane przez nazistowskie zbrodnie i skoro trudno było się zdobyć na jakieś poczucie przynależności do dwóch nowych, narzuconych z zewnątrz państw niemieckich powstałych na ruinach wojennych, było coś pocieszającego w oferowanym przez Heimat lokalnym patriotyzmie.
Mało prawdopodobne, a zdaniem niektórych nawet niemożliwe jest wiązanie się w ten sposób przez jednego człowieka z dwoma miejscami. A jednak Katrin, która uważa się za berliniankę do szpiku kości, w przypadku Heimatu okazuje się rozdarta. Choć w stolicy czuje się jak w domu, to ilekroć staje na ścieżce przez wydmy albo na szczycie piaszczystego klifu, pod szerokim niebem rozpostartym nad płaskim krajobrazem bałtyckiego wybrzeża, by spojrzeć na wody swego dzieciństwa, mówi o poczuciu przynależności i wewnętrznego spokoju.
Od ponad dziesięciu lat co najmniej raz w roku jeździmy na wybrzeże. Wyruszamy z Berlina na północ do Kühlungsbornu i na półwysep Fischland-Darß-Zingst, do ulubionych miejsc w Stralsundzie, na wyspy Rugię i Uznam. To podczas tych wypraw rodziły się powoli moja fascynacja wybrzeżem, a także pomysł serii podróży do miejsc dzieciństwa Katrin i naszej wspólnej wyobraźni, by szukać – jak plażowicze grzebiący patykami w kamykach z nadzieją na znalezienie kawałka bursztynu – opowieści z wybrzeża. Zamierzałem podążyć od dawnej wewnątrzniemieckiej granicy na zachodzie do granicy z Polską na wschodzie.
Będzie to Bałtyk z moich wędrówek i fantazji, miejsce, gdzie Katrin dorastała w kraju, który już nie istnieje.
Wieczorem przed moim pierwszym wyjazdem na północ w poszukiwaniu ukrywających się wśród piasków opowieści wiatr szarpał oknami naszej dziewiętnastowiecznej kamienicy, wirując na ciemnym dziedzińcu i chłoszcząc dachy. Byłem już niemal spakowany, zastanawiałem się tylko nad zabraniem jeszcze jednej rzeczy. Tydzień wcześniej odwiedziliśmy rodziców Katrin. Podczas gdy w salonie w telewizji leciał mecz piłkarski, matka Katrin wcisnęła mi w rękę zbiór zdjęć.
– Może cię zainteresują – powiedziała.
Uśmiechnąłem się i podziękowałem, ale ich wtedy nie obejrzałem. Nie wiem dlaczego. Może właśnie padł gol w Moguncji, Fryburgu albo Monachium. Może Lotte zadała mi jakieś pytanie. Może przyszedł brat Katrin ze swoim synem. Dopiero później, gdy pakowałem torbę, przypomniałem sobie o fotografiach i wyciągnąłem je z płóciennego worka, w którym zostawiłem je w holu.
Rozłożyłem na kuchennym stole karty szorstkiego, grubego brązowego papieru z przyczepionymi do nich zdjęciami. Przedstawiały rodzinę Katrin, w tym jej babcię jako małą dziewczynkę. Na niektórych kartach umieszczono dwie fotografie. Na innych – trzy lub cztery. Na kilku porządnie podpisano je białym ołówkiem, ale większość miała mówić sama za siebie. Było jasne, że to babcia Katrin zebrała te zdjęcia i że zrobiła to już jako dorosła kobieta, z perspektywy kilkudziesięciu lat patrząc na siebie samą w wieku lat sześciu czy siedmiu. Podczas ich przerzucania uświadomiłem sobie, że żadna z występujących na zdjęciach osób już nie żyje.
Szorstkie karty nie były połączone, ale jedna z nich wyraźnie stanowiła okładkę zbioru. Znajdowała się na niej fotografia przystojnej kobiety w chustce na głowie, ubranej w kwiecistą bluzkę i białe spodnie do połowy łydki. Za ręce prowadzi tam dwie dziewczynki, z których jedna trzyma z kolei dłoń chłopca. Matka i syn uśmiechają się do obiektywu, podczas gdy dziewczynki (jedna z nich to babcia Katrin) nie wyglądają na zachwycone. Wiatr wieje od morza, niewidzialnego w kadrze, owija im sukienki wokół nóg i bije włosami po twarzach. Scena na plaży za czterema idącymi postaciami nieco się rozmywa: piasek wypełniają kształty ludzi i wiklinowe kosze plażowe. Fotografia jest czarno-biała, widać jednak, że świeci słońce.
Na dworze wiatr wciąż trząsł oknami naszego mieszkania.
Trzymałem fotografię w dłoniach. Był to ładny portret rodzinny, a jedyny brakujący jej członek prawdopodobnie obsługiwał aparat. Letnie wakacje nad morzem. Zdjęcie podpisano tym porządnym pismem, którym później, o wiele później, były adresowane przysyłane mi życzenia urodzinowe. Podpis umieszczał zdjęcie w konkretnym miejscu i konkretnej chwili w czasie.
ZINNOWITZ
1934
AUFDERSEEBRÜCKE
Miejscowość. Rok. Miejsce. Babcia Katrin i jej rodzina spacerowali po molu w Zinnowitz w lecie 1934 roku. Zebrałem karty i umieściłem ostrożnie w kopercie. Zadecydował rok. Było to coś więcej niż rodzinna pamiątka. Włożyłem zdjęcia do płóciennej torby, by zabrać je ze sobą na wybrzeże.
Następnego ranka przybyłem na Zentraler Omnibusbahnhof Berlin (ZOB) około siódmej. S-Bahn, którym jechałem, był pusty, poza jedną parą wracającą do domu, podczas gdy ja go opuszczałem, ale na dworcu autobusowym panował tłok. Drużyny sportowe wyjeżdżające na mecze. Dziewczyny po wieczorze panieńskim oszczędzające na pokoju hotelowym i wolące odespać noc w drodze powrotnej do domu na prowincji. Studenci stojący z ogromnymi plecakami przy nogach na upstrzonym gumami do żucia chodniku. Byli też ci, dla których ZOB sam w sobie stanowił punkt docelowy – patrolowali poczekalnie wyposażone w przymocowane do podłogi plastikowe krzesła, w podcieniach pod brudnym szklanym dachem palili wyżebrane papierosy wśród porzuconych na betonie petów i zgniecionych papierowych kubków.
Kupiłem kawę w automacie koło kiosku z gazetami i przyglądałem się, jak dziewczyny z wieczoru panieńskiego liczą, kogo jeszcze brakuje, denerwując się coraz bardziej, w miarę zbliżania się czasu odjazdu autobusu do Drezna. Policyjna tabliczka przestrzegała przed kieszonkowcami, inna wzywała do zgłaszania się świadków popełnionej przed kilkoma dniami zbrodni. Nigdy jeszcze nie odjeżdżałem z ZOB, a jednak czekając na autobus do Lubeki, nie mogłem opędzić się od myśli, że już tu kiedyś byłem. Odór spalin z diesli, taniej kawy i starego dymu z papierosów przypomniał mi londyński dworzec Victoria kilka miesięcy po ataku na World Trade Center i nocną podróż z Niemiec do Lancashire. Nieustanne wezwania do zachowania ostrożności. Ostrzeżenia przed kieszonkowcami, porzuconym bagażem. Wieczna czujność. A także inną scenę, wcześniejszą o kilka tygodni: zbudowany w czasach Tity dworzec w Zagrzebiu i oczekiwanie na autobus do Sarajewa. Betonowe podłogi. Pety i kubki po kawie. Ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Jedno miejsce budziło wspomnienia o innych. Na dworcu autobusowym w Sarajewie, gdy tam w końcu dotarłem, kupiłem croissanta z czekoladą. Bez smaku słabej kawy z automatu i syku otwieranych drzwi autobusu na ZOB niemal piętnaście lat później nigdy bym sobie tego nie przypomniał.
Była to moja pierwsza długa wyprawa autobusem od tamtej podróży do domu na Boże Narodzenie w 2001 roku. Zazwyczaj jeździłem po Niemczech pociągiem lub samochodem, jednak niedawna deregulacja transportu autobusowego uruchomiła liczne nowe połączenia, które teraz migały na elektronicznych tablicach w ZOB, pokazujących ponad dziesięć odjazdów na godzinę. Darmstadt i Garmisch. Ilmenau i Ulm. Essen i Bottrop. Tanie bilety i wi-fi odciągały od pociągów podróżnych, którzy liczyli się z pieniędzmi. Kiedy nadeszła pora odjazdu, mój autobus podjechał na przystanek i wspięliśmy się do środka. Miałem jakieś piętnaścioro towarzyszy podróży, a gdy zajęliśmy miejsca, zacząłem liczyć w głowie wszystkie wyprawy autobusowe w dzieciństwie i młodości, od przemierzania byłej Jugosławii po szkolne wycieczki przez nudne równiny północnej Francji i wzdłuż baśniowych brzegów doliny Renu. Belgijskie stacje benzynowe i promy przez kanał La Manche. Kierowcy autobusów niechętnie zamieniający Nancy Sinatrę na The Prodigy. Szmuglowana wódka i pomarańcze. Petardy i wieże strażnicze z czasów II wojny światowej. Kolejne croissanty z czekoladą.
Cel podróży budził własne wspomnienia. Wyprawa na wybrzeże stanowiła ucieczkę od rutyny i normalnego funkcjonowania tak teraz, jak i dawniej. Dorastałem jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od morza i niewiele dalej od jednego z wielkich angielskich miast portowych, a jednak Morze Irlandzkie nie odgrywało zbytniej roli w moim codziennym życiu. Podczas wyjazdów na zakupy do Southport zawsze wydawało mi się bardziej teorią niż czymś realnym, artykułem wiary, że gdzieś tam jest, niewidoczne za piaszczystymi wattami. W Liverpoolu chodziliśmy na Albert Dock, ale Mersey to mimo wszystko zdecydowanie rzeka, a morze znajdowało się gdzie indziej, tuż poza zasięgiem wzroku. Wybrzeże było natomiast miejscem wakacyjnym, miejscem długich letnich pobytów na Anglesey lub tych szkolnych wycieczek do Francji z kruszącymi się wieżami strażniczymi. Wycieczek z biurami podróży na Teneryfę lub Korfu. Pierwszych piw, pierwszych pocałunków i nieskończonych możliwości szerokiego nieba i szerokich, otwartych przestrzeni. Wybrzeże oferowało możliwości, które wydawały się nieprawdopodobne wśród zagonów kapusty i kartoflisk w rodzinnym zachodnim Lancashire. Brzeg kanału to jednak nie to samo.
Podczas gdy autobus wyjeżdżał powoli z ZOB i posuwał się po ulicach Berlina w kierunku autostrady, zrobiłem kilka notatek dotyczących budzonej przez wybrzeże nostalgii. To nie tylko mój przypadek. Nostalgię można znaleźć w martwym nadmorskim mieście zespołu Pulp albo na wybrzeżu Jersey Bruce’a Springsteena. W starych rozkładach jazdy statków parowych wiszących w lodziarniach, widokówkach z zachodami słońca czy frustracji seksualnej przyczep samochodowych na kempingach. Gdy Katrin po raz pierwszy zabrała mnie na północ do nadbałtyckich kurortów, uderzyło mnie, jak wiele mają wspólnego ze swymi angielskimi odpowiednikami pod względem i architektury, i atmosfery.
A jednak mimo całej tej tęsknoty, mimo tego, że wybrzeże kojarzy się z dzieciństwem i niewinnością, beztroskimi dniami i nieustającym słońcem czy odkryciami okresu dorastania, ma ono również swoją mroczną stronę. Na Anglesey przyglądaliśmy się żółtym helikopterom morskiej służby ratowniczej, która prowadziła ćwiczenia na ostrych, smaganych falami skałach. Na lokalnym cmentarzu znajdował się kamień upamiętniający członków ekipy ratunkowej, którzy zginęli, próbując uratować tonących we wzburzonym morzu. Na północy Francji, za linią strażnic, znajdowały się pomniki wojenne i opowieści o lądowaniu w Normandii.
No i zawsze jest samo morze. Ogromne i potężne, mogące porwać ze skał tak, że ciało nigdy nie zostanie odnalezione. Morze, które pochłania całe statki i nie oddaje wszystkiego, co zabrało. To ta sprzeczność między potencjalną tragedią morza czy oceanu a beztroską niewinnością naszych nostalgicznych wspomnień czyni z wybrzeża tak fascynujące miejsce. Bałtyk nie jest pod tym względem wyjątkiem. To kolejny powód, dla którego znalazłem się w autobusie jadącym do Lubeki.
Parę lat temu zatrzymaliśmy się w niewielkiej drewnianej chacie na granicy miasteczka leżącego na wyspie Uznam. Za chatą zbudowano osiedle mieszkaniowe – mieszankę domów należących do tamtejszych mieszkańców, domków letniskowych i domów na wynajem, ale przed nami biegła polna droga, ciągnęły się brzozowy lasek oraz ścieżka prowadząca na szczyt piaszczystych klifów i punkt obserwacyjny. Czytałem wówczas Jan Morris i pewnego ranka, kiedy biegłem przez las, niańcząc głowę poprzedniego wieczoru brutalnie potraktowaną przez whisky, nie dawała mi spokoju przeczytana wówczas myśl: Bałtyk to „najbardziej złowieszcza i straszna z wód Europy”. Miejsce wojen i zamarzniętych przestrzeni, ruchów wojsk i niewidzialnych łodzi podwodnych. Miejsce, za które walczono i dla którego umierano. Gdy dotarłem do punktu widokowego na klifach, spojrzałem na Bałtyk, który był płaski i spokojny, a słońce wisiało niskie i słabe na czystym niebie. Para łabędzi unosiła się na falach przyboju, kormorany nurkowały po ryby, wzbudzając kręgi na równej jak jezioro powierzchni morza. W oddali widziałem zmierzający do Polski tankowiec i prom w drodze do Szwecji. Tamtego ranka Bałtyk był spokojny, pogodny, wiedziałem jednak, co Morris miała na myśli.
Napisała te słowa nie z powodu jakiejś cechy wrodzonej tego krajobrazu, ale dlatego, że znała dzieje tych wód. To jej własna wiedza o historii otaczających to morze ziem ukształtowała Bałtyk z jej wyobraźni.
„Nie stoimy samotnie na szczycie góry ani na brzegu” – napisał Philip Hoare, snując rozważania nad kąpielą w jeziorze Wannsee na południu Berlina. To miejsce, które dobrze znam, gdzie wille stoją wśród wysokich drzew; miejsce klubów wioślarskich i ogródków piwnych, niedzielnych spacerów i wycieczek rowerowych na wyspy zamieszkane przez przechadzające się dumnie pawie; miejsce opowieści o cudzołóstwie pruskich monarchów. To także miejsce, gdzie w jednej z willi na końcu zielonej alei przywódcy narodowosocjalistycznej biurokracji planowali Zagładę z wszystkimi technicznymi szczegółami, zanim nie udali się na brandy i cygara do pokoju z wykuszowymi oknami wychodzącymi na jezioro. Gdy się o tym wie, kąpiel w jeziorze nabiera całkiem nowego znaczenia. Duchy Wannsee stały z Hoare’em na brzegu. Duchy Bałtyku czekały na mnie na końcu autostrady.
Dwadzieścia kilometrów od celu podróży kierowca autobusu zjechał z autostrady na stację paliw. Palacze z ulgą wysiedli. Reszta nas powędrowała do restauracji i przylegającego do niej sklepu, by spróbować nie wydać za dużo pieniędzy na czerstwe bułki, gotowane kiełbaski i batony czekoladowe. Nad asfaltem wilgotniejącym od mżawki, która pojawiła się zaraz po tym, jak się zatrzymaliśmy, niosło się ostrzeżenie kierowcy:
„Nie więcej niż piętnaście minut”.
Raz jeszcze znalazłem się na tej belgijskiej stacji benzynowej, w głosie mego nauczyciela pobrzmiewało więcej nadziei niż nakazu. Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Katrin. Nie potrafiłem podróżować sam. Już nie. Moje punkty odniesienia i wspomnienia datowały się na okres sprzed dekady, o ile nie wcześniejszy. Wyszedłem z wprawy.
Autobus przyjechał do Lubeki za wcześnie, bym mógł się zameldować w pensjonacie obok dworca, gdzie zarezerwowałem pokój. Mżawka zmieniła się w deszcz, pośpiesznie skierowałem się więc do Lübecker Altstadt, starego centrum miasta, w nadziei na znalezienie pubu pokazującego mecz z Liverpoolem, a przynajmniej ciepłego i suchego miejsca, w którym mógłbym spędzić godzinę czy dwie. Nie udało mi się. Ulice Lubeki wydawały się zamknięte, wyludnione i opuszczone. Wycofałem się do pensjonatu, gdzie właściciel wręczył mi klucz bez żadnej pogawędki czy pouczeń, poza ostrzeżeniem, bym uważał na głowę ze względu na niskie belki w moim pokoju na poddaszu. Wieczorem powędrowałem do wietnamskiej restauracji obok dworca, gdzie jadłem sam w pustej sali, mając za towarzystwo jedynie dwóch kelnerów. Deszcz uderzał w szyby. Na następny poranek planowałem wędrówkę wzdłuż rzeki Trave na wybrzeże, do dawnej wewnątrzniemieckiej granicy w Priwall. Wyszukana w telefonie prognoza pogody nie zapowiadała poprawy. Zamówiłem kolejne piwo i wzniosłem toast za bałtycki deszcz i wszelkie duchy, jakie czekają na mnie na brzegu.
Po powrocie do pensjonatu wyciągnąłem z plecaka płócienną torbę i rozłożyłem na łóżku fotografie.
Dwie dziewczynki bawiące się w piasku. Słońce rysuje mocne cienie, a nad koszami plażowymi powiewają napięte przez wiatr flagi. Rodzina jest razem, siedzi na brzegu wielkiego grajdołu kopanego pracowicie cały ranek przez dzieci. Nikt nie patrzy w obiektyw w chwili, gdy trzaska migawka; skupiają się na rozmowie albo na lalkach, którymi bawią się dziewczynki, zapomniawszy już o porannym wysiłku. Scena przesuwa się teraz z plaży nad otwarty basen – rodzina pozuje na jego krawędzi – a następnie na ulicę, gdzie dziewczynki w kucykach ubrane są porządnie w żakieciki, gotowe wyjść do kościoła…
Gdy przesuwałem palcami po zdjęciach, przybliżałem je do siebie, by je dokładniej obejrzeć, jedno szczególnie zwróciło moją uwagę. Pokazywało dzieci w lesie z grupą przyjaciół. Dziewczynki miały na sobie białe sukienki, chłopcy ubrani byli w skórzane spodnie na szelkach. Najmłodszy z nich nie mógł mieć więcej niż cztery czy pięć lat, a w ręku trzymał chorągiewkę na patyku. W lesie nie było wiatru, więc flaga, trójkątny proporczyk, zwisała luźno. Było jednak coś, co rozpoznałem. Sugestia kręgu. Wzór w czerni.
Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie znad morza, gdzie flagi dumnie powiewały na wietrze. Tam też było to widać: ciemne tło i biały okrąg, a w środku swastyka. Lato 1934. Rok po dojściu Hitlera do władzy. Uśmiechnięte twarze na plaży, słońce wysoko na niebie. Wakacyjne fotki z beztroskich dni, dziecięcych zabaw – i świadomość tego, co miało nadejść. Jan Morris patrząca przez Bałtyk. Philip Hoare pływający w Wannsee. Sprzeczność wybrzeża. Sprzeczność tego wybrzeża.
Zebrałem fotografie i włożyłem na powrót do torby. Pukający do okna wiatr osłabł. Spojrzałem przez mokre szkło w ciemność zimowego nieba. Myślałem o dziewczynce, potem kobiecie, którą poznałem pod koniec jej życia. Pamiętam, jak ją spotkałem po raz pierwszy, kiedy późnym popołudniem szedłem ulicami wschodniego Berlina, blisko zoo. Myślałem o posiłkach w jej mieszkaniu i pierwszej wizycie z Lotte, gdy poszliśmy ją przedstawić. Myślałem o słonecznym dniu, gdy się pożegnaliśmy. Te fotografie zawierały w sobie historie, które były już dla mnie – dla nas wszystkich – niedostępne. Przygotowując rzeczy na zaplanowaną na następny ranek wędrówkę ku granicy, myślałem wreszcie o wszystkich pytaniach niezadanych tej dziewczynce z fotografii i starej kobiecie trzymającej mnie pod rękę, gdy przechodziliśmy przez ulicę; o wszystkich pytaniach, których nie przyszło mi do głowy zadać.
Thomas Mann wraca do domu • Wyprawy na zakupy na drugą stronę Trave • Wędrówka do wewnątrzniemieckiej granicy • Letnisko poza sezonem • Zatopienie Cap Arcony • Stare miasto i Liga Hanzeatycka • Zatopienie Wilhelma Gustloffa • Opowieść o dwóch braciach • Prusy Wschodnie i „utracony” Bałtyk • Zaułki i szczyty schodkowe
W czerwcu 1953 roku Thomas Mann, pisarz wyróżniony Nagrodą Nobla, urodzony w Lubece, powrócił do rodzinnego miasta i zrobił stamtąd krótką wycieczkę wzdłuż rzeki Trave do Travemünde i wybrzeża Bałtyku. Był to emocjonalny powrót po latach wygnania. W liście do lokalnej gazety miał później napisać: „[…] wspomnienie, że raz jeszcze odetchnąłem powietrzem Travemünde, tego dziecięcego raju, »rozpromieniło mi serce«, według słów z Hamleta”.
Długo go tu nie było, nie tylko w rodzinnym mieście, ale w ogóle w kraju. Jak jego starszy brat Heinrich, również pisarz, Thomas przebywał na emigracji od 1933 roku. Opuścił Niemcy wkrótce po dojściu Hitlera do władzy. Lubekę i Travemünde odwiedził w 1953 roku podczas zaledwie drugiego przyjazdu do kraju po zakończeniu II wojny światowej. Heinrich nie żył już wówczas od trzech lat. Nigdy nie udało mu się wrócić. Dwa lata później Thomas także miał już nie żyć, ale przynajmniej zdążył przyjechać z pożegnalną wizytą do miejsca nad morzem, z którym wiązały się jego najszczęśliwsze wspomnienia.
Jak napisał: „Najjaśniejszymi godzinami mojej młodości były te wakacje w Travemünde, a gdy upłynęły już cztery tygodnie – wydające się małą wiecznością, kiedy się zaczynały – i wracaliśmy do codziennego życia, pierś rozrywał mi czuły ból żalu nad samym sobą”.
Te letnie dni w kurorcie spędzał na plaży lub wiosłując na drugą stronę rzeki do Priwall, gdzie razem z rodzeństwem przesiewał piasek w poszukiwaniu bursztynu. Czasami słuchali grającej w parku wakacyjnej orkiestry lub machali do przepływających statków. Chodziło jednak nie tylko o to, że Travemünde samo w sobie było idyllą. Tak szczególnym miejscem czynił je kontrast między tymi letnimi tygodniami a resztą życia w górze rzeki, w Lubece. Obaj bracia uważali, że Lubeka to miejsce duszącego konformizmu i tępego konserwatyzmu, gdzie oczekiwano od nich zaangażowania w kupieckie interesy, które zrobiły z Mannów jedną z najbardziej szanowanych i wybitnych burżuazyjnych rodzin. Miało być inaczej. Od wczesnej młodości Heinrich i jego młodszy brat Thomas nie ukrywali, że nie chcą mieć z tym światem nic wspólnego. Jasno oznajmili, że dążą do porzucenia ograniczeń – i psychicznych, i fizycznych – starego portu nad rzeką. W międzyczasie musiały im wystarczyć letnie tygodnie w Travemünde.
Dotarłem do Travemünde pociągiem. Pod szarym niebem przeszedłem z pensjonatu na drugą stronę ulicy, na perony pod wysokim sklepionym dachem dworca. W lecie perony będzie wypełniał tłum ludzi kierujących się na plażę, tego dnia jednak czekaliśmy tam tylko ja, dwóch turystów na rowerach górskich i grupa starszych wędrowców opierających się na długich kijach. Travemünde to stacja docelowa i gdy pociąg w końcu się pojawił, był prawie pusty. Ruszyliśmy ku wybrzeżu, powoli pokonując zabudowane przedmieścia. Za brudnym oknem przesuwały się elementy prawdziwie portowego miasta, od dźwigów i magazynów po suche doki i stocznie. Przez pewien czas tory biegły wzdłuż rzeki, przez krajobraz trzcin i zatoczek, hangarów na łodzie i klubów wioślarskich. Po jednej stronie wagonu porośnięte trawą mokradła ciągnęły się w zamgloną dal. Po drugiej stronie widziałem salony samochodowe i wielkie pudełkowate supermarkety, parkingi oraz obiekty przemysłowe. Jedna ze stacji nosiła nazwę oddziału Ikei, a żółcie i błękity wysokich, pozbawionych okien ścian odcinały się mocnym kolorem na tle burego nieba.
Otępiające doświadczenie codzienności młodego Thomasa Manna w Lubece dzieliło zaledwie dwadzieścia kilometrów w dół rzeki od oszałamiającej ucieczki oferowanej przez wybrzeże morskie. Wystarczyło więc pół godziny, a już wysiadałem z pociągu na portowym dworcu, znów witany przez drobną mżawkę, która zmieniła się w deszcz, podczas gdy schodziłem do rzeki obok hotelików i wakacyjnych pokojów na wynajem, domków i przedszkola. Prom do Priwall czekał przy molu. Przeciąłem parking i zbudowaną dla letniego ruchu strefę oczekiwania, idąc za kobietą prowadzącą rower po mokrym asfalcie. Na pokładzie poprzekładała torby z zakupami w zamontowanym z przodu koszyku i przywitała się z młodym człowiekiem w kurtce odblaskowej, który sprawdzał bilety i pilnował, by samochody (a tych parę już wjechało na prom) parkowały we właściwych miejscach.
Rozejrzała się i uśmiechnęła się do jednego z kierowców za zapoconą szybą. O tej porze roku znała ich wszystkich – obsługę i pasażerów – bo nie było wielu turystów płynących tam i z powrotem, obserwujących taniec dwóch promów mijających się co dziesięć minut pośrodku Trave. Tak, znała obsługę i pasażerów, ale nie kapitanów, którzy pozostawali zamknięci na mostku podczas prowadzenia statku przez krótki dystans na drugą stronę rzeki. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Czy o tym marzyli, gdy jako młodzi ludzie wyobrażali sobie, jak będą kapitanami? Czy w klubie kapitańskim – jeśli taki istnieje – obowiązuje hierarchia, zgodnie z którą kapitanowie promów na Trave dzielą stół z kapitanami statków wycieczkowych po jeziorach w Berlinie i Schwerinie, natomiast ci, którzy kierowali tankowcami i wielkimi wycieczkowcami albo statkami oceanicznymi, cieszą się swoją wyższością, siedząc po drugiej stronie pokoju?
Deszcz padał coraz gęściej. Kobieta raz jeszcze poprawiła torby z zakupami – wracała do domu po codziennej wyprawie do Travemünde. Pokonywała tę drogę od lat, jeszcze długo przed przełomem, gdy Priwall było półwyspem odciętym od głównego lądu przez umocnienia wewnątrzniemieckiej granicy. Droga prowadząca teraz od promu w głąb Meklemburgii-Pomorza Przedniego stanowiła wówczas ślepy zaułek, otoczony betonem i drutem kolczastym i pilnowany przez niewyraźne postacie w strażnicach. Ich lornetki wysyłały niezamierzone sygnały w letnim słońcu, błyskając niezrozumiałym przesłaniem do zachodnioniemieckich wczasowiczów kąpiących się na plaży w Priwall.
Co za czasy! Jak ludzie mogli tak żyć? Otoczeni, mieszkający na klaustrofobicznym półwyspie, który wówczas był pod wszelkimi względami wyspą. Do Priwall można było dotrzeć jedynie tymi dwoma promami pokonującymi Trave. Zapewniały one mieszkańcom wsi dostęp do sklepów i szkoły, do pracy i reszty Niemiec Zachodnich. Dobrze pamiętała tamte lata, a choć droga do dawnego Wschodu była teraz otwarta, beton i druty zaś zniknęły, wciąż korzystała z promu, by dostać się na drugą stronę rzeki na zakupy. Niektóre rzeczy się zmieniły. Oczywiście pojawiło się więcej samochodów, bo teraz miały dokąd jeździć – nie tylko do wsi Priwall. Otworzył się cały nowy kraj za starą granicą.
– Już po zakupach?
Marynarz nie sprawdził jej biletu. Odpowiedziała uśmiechem i skinieniem głowy. Dla osób z zewnątrz wyglądała dokładnie tak, jak każdy turysta z klasy średniej wyobraża sobie wiejską gospodynię na zakupach, z koszem towarów nabytych od miejscowych producentów, którzy znali jej imię, zwyczaje i preferencje. W rzeczywistości jednak jej koszyk, jak koszyki innych ludzi, wypełniały torby z aldiego czy lidla. Różne supermarkety były znane z różnych produktów. Lidl z serów. Aldi z wina. Po chleb wciąż chodziła do piekarni, którą wolała w zimie niż w lecie, bo nie musiała stać w kolejce. Czy teraz przyjeżdża więcej turystów niż dawniej? Trudno powiedzieć. O tej porze roku w kurorcie panował spokój, odwiedzali go głównie ludzie niezwiązani już letnimi wakacjami, a liczba dni, na jakie mogli sobie pozwolić, była ważniejsza niż pogoda, którą mogli się cieszyć. Widać ich było rano, gdy wyglądali przez zaparowane okna kawiarni i sal śniadaniowych w hotelach, smętnie mieszając kawę i ponuro się przyglądając wzburzonej wodzie w miejscu, gdzie rzeka spotykała się z zatoką. Cukier dawno się rozpuścił, ale oni wciąż mieszali.
Papierowa torba z bułkami zmieniała kolor, nasiąkając wodą, kobieta zaś zwróciła się ku towarzyszącemu jej w podróży pieszemu pasażerowi i zmierzyła go wzrokiem.
– Dokąd pan się wybiera?
Usłyszawszy odpowiedź, mało przekonująco spróbowała ukryć rozbawienie.
– Na granicę! Cóż, niewiele jest tam do zobaczenia. Trochę skał i dużo piasku.
Potrząsnęła głową i pchnęła rower nieco naprzód, bliżej utworzonego przez mostek zadaszenia, które dawało pieszym pasażerom odrobinę osłony. Nie wypowiedziała na głos reszty myśli, ale można je było odczytać w jej oczach.
„Granica! Kto przyjeżdża do Priwall w deszczu, zimą, w poszukiwaniu czegoś, czego już nawet nie ma?”
To było dobre pytanie. Prom przybił do nabrzeża z lekkim stuknięciem. Ruszyła naprzód z rowerem, gdy jeszcze opuszczano trap, i pierwsza znalazła się na brzegu. Lawirowała między dziurami i kałużami na nierównym asfalcie, zanim kierowcy samochodów włączyli silniki. Przepuściłem ich przodem, po czym ruszyłem przez tereny nadbrzeża tuż za kasami biletowymi ku Mecklenburger Landstraβe – drodze biegnącej do dawnej granicy. Towarzysząca mi rowerzystka zniknęła, tylne światła samochodów oddaliły się ulicą, wkrótce zostałem więc sam. Za dziesięć minut pojawi się kolejny niewielki konwój, oznaczający przybicie następnego promu, a dziesięć minut później jeszcze jeden. Na razie miałem Priwall dla siebie.
Na pierwszy rzut oka wydawało się dość miłym miejscem. Domki z czerwonej cegły stały odsunięte od drogi, co sprawiało wrażenie, że jest to przestrzeń porządnie utrzymanych ogrodów i siatkowych firanek. Powietrze wypełniał zapach dymu z opalanych drewnem pieców, karmionych bierwionami ułożonymi w stosy wzdłuż ścian wszystkich domów i przykrytych zielonym brezentem. Po lewej stronie niskie wydmy oddzielały posiadłości od plaży i chroniły przed wiatrem wiejącym od morza. Po prawej sięgałem wzrokiem w dół do laguny, która czyniła z Priwall półwysep wewnętrznego morza obrzeżonego trzcinami i osłoniętego przed żywiołami.
Na krańcu wsi natrafiłem na zespół ceglanych budynków, upiornych i opuszczonych, zamkniętych za niskim murem i wysokim ogrodzeniem. Wspiąłem się na mur i trzymałem się siatki, by lepiej zajrzeć do środka. Podczas wojny mieściły się tu koszary Luftwaffe, a później, w latach, gdy Priwall było wyspą – szpital. Rozważałem, czy nie przeskoczyć ogrodzenia, by przyjrzeć się bliżej, ale w tym momencie z drzwi wynurzyło się paru robotników i przecięło zarośnięte nieużytki, niegdyś plac apelowy, potem miejsce, gdzie pacjenci mogli pooddychać morskim powietrzem. Kierowali się do dziury w murze po drugiej stronie. Zauważyłem teraz, że główna brama jest otwarta, a na skraju terenu zainstalowano składany pawilon. Obok stały w rządku różowe przenośne toalety, nieco przechylone na nierównym gruncie, i kontener na śmieci.
Przy bramie zobaczyłem, że stara wartownia przy głównym wejściu wciąż jest w użyciu. Urządzono w niej mały żłobek z placem zabaw odgrodzonym od reszty terenu, by uniemożliwić dzieciom wędrówki po zasłanych kamieniami i potłuczonym szkłem, zarośniętych chwastami nieużytkach. Minął mnie robotnik niosący drewnianą framugę okienną, by ją wrzucić do kontenera. Spytałem, co tu się buduje, ale nie wiedział. Dostał zadanie jedynie opróżnić przestrzeń. Odłożyć to, co przedstawia jakąś wartość, co da się ponownie użyć. I wyrzucić resztę.
– Mamy tylko zabezpieczyć to miejsce.
Wzruszył ramionami.
Przez popękaną szybę widziałem tagi na cegłach i inne ślady sprejów. Za rogiem, blisko płotu otaczającego cały teren, natrafiłem na resztki ogniska. Kamienie ułożono w kręgu, a w wypalonym wnętrzu na popiele spoczywały sczerniałe butelki po piwie. Małe dzieci miały plac zabaw. Duże dzieci także. Poszedłem dalej.
Niedaleko za starymi koszarami nawierzchnia się skończyła. Ostatni kilometr do granicy szedłem trawiastym, błotnistym poboczem z nadzieją, że żaden kamper ani samochód nie będzie jechać przez głębokie kałuże na drodze. Przestało padać, niebo pojaśniało. Blisko granicy dotarłem do wciśniętego między drogę a wydmy parkingu zastawionego domkami kempingowymi. Za wydmami wiatr pchał po lagunie niewielkie fale. Byłem tam, gdzie Niemcy Wschodnie spotykały się niegdyś z Zachodnimi. Przy drodze leżał granitowy głaz z tablicą informacyjną.
NIGDY
WIĘCEJ
PODZIAŁÓW
3 LUTEGO 1990
Na podział wskazywały teraz nie zasieki z drutu, strażnice i uzbrojeni pogranicznicy, ale subtelniejsze symbole. Droga na dawnym Wschodzie była w lepszym stanie – pełna dziur Landstraβe, po której szedłem, zmieniała się w gładki asfalt dokładnie w miejscu, gdzie Szlezwik-Holsztyn zmieniał się w Meklemburgię-Pomorze Przednie. Na dawnym Wschodzie zbudowano nową, porządną ścieżkę rowerową, która biegła oddzielnie wzdłuż drogi aż do samej granicy, a tam nagle, bez ostrzeżenia, zmieniała się w spłacheć błotnistej trawy. Przynajmniej pod względem infrastruktury dawny Wschód był w lepszym stanie niż stary Zachód.
Ruszyłem od pamiątkowego kamienia piaszczystą ścieżką, wytyczoną między starą strefą przygraniczną – teraz zarośniętą krzakami i młodymi drzewkami, za którymi ciągnęło się porządnie zaorane pole – a domkami letniskowymi, widzianymi przeze mnie z drogi. Większość z nich była zamknięta na zimę, choć nad paroma dachami z kominów unosiły się wymowne kolumny dymu. Dalej ścieżka wiła się przez wydmy, by następnie opaść na plażę. I oto moje pierwsze spojrzenie na Bałtyk, Zatokę Lubecką, która pod szarym niebem wyglądała na posępną i jedynie kilka drobnych fal przełamywało jej powierzchnię ulotnym błyskiem bieli.
Na nadmorskim piasku szukałem jakiegoś śladu dawnej granicy, ale niczego nie znalazłem. Inaczej niż na drodze nie przetrwały tutaj żadne wskazówki, która część plaży należała kiedyś do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, a która do Republiki Federalnej Niemiec. Półwysep Priwall połączył się bezszwowo z głębią lądu, a wszelkie ślady podziału zostały z piasku zmyte. Zaniechałem poszukiwań i zamiast tego podszedłem do granicy wody. Zwróciłem się ku wschodowi, gdzie ciągnęła się niemal nieskończona linia wydm, plaż i piaszczystych klifów – stałem właśnie w punkcie wyjścia mojej wędrówki ku ostatecznemu celowi. W linii prostej polska granica biegła jakieś dwieście trzydzieści kilometrów dalej, ale wijąca się linia brzegowa, wyspy i półwyspy sprawiały, że czekało mnie poznawanie około dwóch tysięcy kilometrów wybrzeża. W tamtej chwili na plaży wydawało się to więcej niż wystarczające.
Wyprawa na wschód zaczęła się od wędrówki na zachód, z powrotem do promu w Priwall, i krótkiego rejsu przez wodę do Travemünde. Początkowo szedłem po piasku, kierując się ku wieży hotelu Maritim stojącego po drugiej stronie rzeki, ale po pięciu minutach mozolnego marszu poddałem się i skierowałem na jeden z drewnianych chodników prowadzących przez wydmy do osłoniętego szlaku po ich drugiej stronie. Szlak biegł przez kolonię domków letniskowych, zbudowanych ciasno obok siebie i oddzielonych wąskimi przejściami, które miały sugerować pewien stopień prywatności. Powierzchnia była wyboista i nierówna, a choć szedłem sam, to z łatwością sobie wyobraziłem, że w ciepły dzień spotkałbym tu przechadzające się pary i dzieciaki na rowerach, jadące na zbyt niskim biegu między domkami swoimi i przyjaciół a piaszczystym terenem za wydmami. Zatrzymałem się przed zamkniętym i zabezpieczonym okiennicami kioskiem, wyciągnąłem z torby butelkę z wodą i wypiłem łyk w miejscu, gdzie w sezonie pojawią się tanie nadmuchiwane koła, kosze z piłkami i zabawkami plażowymi czy stojak z niesprzedawalnymi widokówkami. Czułem zapach balsamu przeciwsłonecznego i topiących się groszowych słodyczy w tubkach, słyszałem klaskanie klapek o chłodną kafelkową podłogę. Były to zapachy i dźwięki walijskiego pola przyczep kempingowych przeniesione nad Bałtyk.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I