Duchy domu. Czerniowce w żydowskiej pamięci - Marianne Hirsch, Leo Spitzer - ebook

Duchy domu. Czerniowce w żydowskiej pamięci ebook

Marianne Hirsch, Leo Spitzer

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czerniowce były niegdyś prawdziwie kosmopolitycznym, tętniącym życiem miastem, zamieszkanym przez Żydów, Polaków, Niemców, Rusinów i Rumunów. Usytuowane na granicy imperiów, przechodziło z rąk do rąk. Jego złota epoka przypadła na czasy panowania Habsburgów, kres wielokulturowej historii położyła II wojna światowa. Dziś znajdują się w Ukrainie i choć są tylko bladym cieniem swojej dawnej świetności, ich wyidealizowana wersja żyje we wspomnieniach rozproszonych po świecie dawnych mieszkańców i ich dzieci.

W 1998 roku Marianne Hirsch i Leo Spitzer wraz z pochodzącymi z Czerniowców rodzicami Marianne wybrali się w podróż do korzeni, w głąb rodzinnej przeszłości. Była to pierwsza z wielu wypraw autorów i początek swoistego dialogu między przeszłością a teraźniejszością. Starając się odtworzyć prawdziwą, często dramatyczną historię Czerniowców, opisali równocześnie fenomen pamięci – prywatnej i zbiorowej, rodzinnej i kulturowej, zaskakujący, gorzki splot nostalgii i traumy.

„Hirsch i Spitzer odsłaniają złożone warstwy, które wpływają na nasze rozumienie przeszłości.” „Jewish Book World”

„„Duchy domu” to fascynujące wspomnienie o Czerniowcach, niegdyś ważnym ośrodku kruchej niemiecko-żydowskiej symbiozy kulturowej na krańcach imperium habsburskiego. Hirsch i Spitzer tworzą niezwykłą narrację złożoną z żywych głosów, dokumentów, fotografii, dzienników podróży i pamiątek, z których wyłania się „idea Czerniowców”, widmowa i pełna luk […]. To ucieleśniona historia kultury w najlepszym wydaniu.” Andreas Huyssen

„Subtelnie przeplatając to, co prywatne, z tym, co publiczne, książka ta przywołuje krajobrazy pamięci ożywione przez duchy wyłaniające się z przeszłości. Hirsch i Spitzer przedstawiają nam wielowymiarowy obraz złożonego wszechświata pamięci. Ich książka stanowi ważny wkład w nasz sposób myślenia o historii, jej znaczeniu i metodzie, o walce, którą toczy z niewiadomymi pamięci, i jej gotowości do rezygnacji z pretensji do wszechwiedzy. Jest to również poruszająca opowieść o tym, jak pojedyncze osoby nawiązują ze sobą kontakt, starając się przywrócić nam bogactwo i kruchość przeszłości.” Luisa Passerini

„To fascynująca wyprawa po mieście o wielu nazwach – Czerniowce, Czernowitz, טשערנאָוויץ, Cernăuți, które być może nigdy nie istniało – z wyjątkiem wspomnień, koszmarów i snów. Książka Marianne Hirsch i Leo Spitzera to trosze opowieść historyczna, a po trosze wielogłosowy pamiętnik mówiący słowami mieszkańców, ocalałych i świadków, pełen przejmujących szczegółów.” Svetlana Boym

„W „Duchach domu” Marianne Hirsch i Leo Spitzer spisali międzypokoleniową opowieść o Czerniowcach i tamtejszym niemiecko-żydowskim uniwersum kultury, który przepadł podczas Zagłady. Znakomicie wykorzystując zarówno dokumenty historyczne, jak i prywatne wspomnienia, tworzą bogaty zbiór refleksji na temat straty i przetrwania. Od tej książki powinien zacząć każdy, kto chciałby przeczytać wiersz Celana czy opowiadanie Appelfelda.” Jay Winter

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 592

Oceny
4,6 (7 ocen)
5
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wikann

Dobrze spędzony czas

nieznane losy wojenne mieszkańców Czerniowców
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Ghosts of Home. The Afterlife of Czernowitz in Jewish Memory

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce pochodzi z archiwum Autorów

Copyright © 2010 The Regents of the University of California

Published by arrangements with University of California Press

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Adam Musiał, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja i indeks Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka d2d.pl

ISBN 978-83-8191-825-1

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2023

Wydanie I

Lotte i Carlowi

oraz ich niezwykłemu pokoleniu czernowitzerów

Przedmowa

Czerniowce, podobnie jak Wiedeń, Praga, Budapeszt i Lwów, wypędziły swoich Żydów. Miasta te żyją teraz bez nich, a nieliczni potomkowie wypędzonych, rozproszeni po całym świecie, noszą w sobie pamięć jak wspaniały dar i jak nieustanne przekleństwo.

Aharon Appelfeld, Buried Homeland1

To książka o miejscu, którego nie sposób znaleźć w żadnym współczesnym atlasie, i o społeczności, dla której żyło ono „jak wspaniały dar” i „nieustanne przekleństwo” jeszcze długo po tym, gdy już przestało istnieć. To historyczna opowieść o niemiecko-żydowskiej kulturze Europy Wschodniej, która rozwijała się od połowy XIX wieku aż do czasu II wojny światowej, kiedy to uległa rozbiciu i rozproszeniu. Jest to też trzypokoleniowy pamiętnik – rodziny i społeczności – opisujący trwanie miasta Czernowitz w historii i pamięci.

Dziś oczywiście Czernowitz już nie istnieje. Jako byt polityczny przestało funkcjonować dawno, w 1918 roku, wraz z upadkiem austro-węgierskiego imperium Habsburgów. Dziś miasto nazywa się Czerniwci. Leży w południowo-zachodniej części Ukrainy, po wschodniej stronie Karpat, nad rzeką Prut, około czterdziestu kilometrów na północ od obecnej granicy z Rumunią. Po I wojnie światowej, gdy weszło w skład Wielkiej Rumunii, zwało się Cernăuți, a następnie – pod rządami Sowietów – Czernowcy.

Jednak dla wielu ocalałych Żydów – „rozproszonych po całym świecie”, jak ujmuje to Appelfeld – zamieszkujących je przed I wojną światową i w okresie międzywojennym na zawsze pozostało ono Czernowitz, stolicą Bukowiny, odległej prowincji monarchii Habsburgów, „Wiedniem Wschodu”, miastem, w którym (według słów jego najsłynniejszego poety Paula Celana) „żyli ludzie i książki”2. Dla osób z tych pokoleń jego długotrwały imperialny związek z Wiedniem, niemczyzna, którą przyswoili sobie całym sercem, literatura niemieckojęzyczna oraz standardy społeczne i kulturowe świata austro-niemieckiego są ze sobą ściśle splecione, stanowiąc istotny składnik ich tożsamości. Wielu z nich z całą pewnością rozumiało też jidysz, bo mówiło się nim w niektórych domach, w okolicznych wioskach i wśród miejskich intelektualistów – zwolenników żydowskiego ruchu narodowego. Lecz podobnie jak wielu z ich rodziców, a nawet dziadków, przyjęli następstwa trwającego od stulecia procesu żydowskiej emancypacji i akulturacji do kultury germańskiej, dokonującego się na ziemiach rządzonych niegdyś przez Habsburgów. Opierał się on na zachowaniu żydowskiej tożsamości w wymiarze religijnym, przy jednoczesnej kulturowej, gospodarczej i politycznej integracji z panującym habsburskim porządkiem społecznym. U jego podłoża leżała obietnica dopuszczenia do świata nowoczesności i kosmopolityzmu – odejścia od ubóstwa, segregacji i ograniczającego w ich mniemaniu życia wiejskich Żydów. Złożoną tożsamość kulturową większości zasymilowanych Żydów bukowińskich z końca XIX wieku najlepiej charakteryzuje Karl Emil Franzos, pierwszy w Bukowinie niemieckojęzyczny pisarz o międzynarodowej sławie: „Nie miałem jeszcze nawet metra, gdy ojciec rzekł do mnie: »Co do narodowości, nie jesteś ani Polakiem, ani Rusinem, ani Żydem – jesteś Niemcem«. Równie często mawiał jednak: »Jeśli zaś chodzi o wiarę, jesteś Żydem«”3.

Nawet po przyłączeniu Czerniowców i północnej Bukowiny do Wielkiej Rumunii w 1918 roku, a także wdrożeniu polityki rumunizacji, przeważająca część żydowskich mieszkańców miasta i regionu nadal była przywiązana do języka niemieckiego oraz jego kultury, a samo miasto, z jego wiedeńskim w wyglądzie centrum i inspirowanymi Wiedniem architekturą, alejami, parkami czy kawiarniami, pozostało fizycznym wyrazem nieustającego sentymentu do austriackiego imperium i nostalgicznej tęsknoty za nim.

W niesłabnących żywotności i sile tej identyfikacji nie ma nic zdumiewającego, wielu bowiem czerniowieckich Żydów pozytywnie oceniało istotne korzyści społeczne, polityczne i kulturowe, jakie w monarchii Habsburgów przyniosły im procesy emancypacji i asymilacji. Mimo natychmiastowej i coraz ostrzejszej antysemickiej krytyki tych procesów, do której w XIX i na początku XX wieku dochodziło zarówno w centrum cesarstwa, jak i na jego peryferiach, Żydom nie odebrano praw obywatelskich. Natomiast w 1918 roku, po przejęciu kontroli nad tym obszarem przez Rumunię, większość z około stu tysięcy bukowińskich Żydów na kilka lat – a dokładnie aż do 1924 roku – pozbawiono pełnych praw obywatelskich, które pod panowaniem austriackim przysługiwały im od dziesięcioleci4. Wykluczające prawo definiowało ich jako „cudzoziemców”, co znacznie utrudniało im integrację kulturową i awans społeczny w zamieszkiwanej teraz przez nich Wielkiej Rumunii. W tym kontekście alternatywną podstawę trwałej tożsamości grupowej stanowiły dla nich język niemiecki, którym porozumiewali się między sobą, oraz wspólne im austriacko-niemiecko-żydowskie tło kulturowe.

To właśnie jest chyba najbardziej zdumiewające: otóż miejscowi Żydzi – wbrew rzeczywistości politycznej – podtrzymywali ideę wielokulturowego i wielojęzycznego tolerancyjnego miasta sprzed I wojny światowej oraz nowoczesnej, kosmopolitycznej kultury, w której rozkwitały cenione przez tak wielu z nich niemieckie literatura, muzyka, sztuka i filozofia. Zamiast Cernăuți, w którym przyszło im teraz żyć, nadal pielęgnowali i kultywowali przekazywaną im fizycznie i w pamięci kulturowej ideę „Czernowitz”. Miejsce, w którym dorastali, było już zatem naznaczone pamięcią o utraconym „świecie wczorajszym”, którego wielu z nich właściwie nigdy nie doświadczyło, a jedynie odziedziczyło po rodzicach i dziadkach, kiedyś czerpiących z dobrodziejstw żydowskiego życia pod rządami Habsburgów5. Jeśli w młodości z nostalgią trwali przy tamtym utraconym świecie, to nie po to, by odtwarzać ani opłakiwać to, co uważali za lepszą imperialną przeszłość. Był to bowiem dla nich również jeden ze sposobów oporu wobec rumunizacji i jej rosnących ograniczeń społecznych, politycznych i intelektualnych. W tym sensie ich „odporna nostalgia” odzwierciedlała to, co Svetlana Boym uznała za immanentną cechę wszystkich nostalgicznych konstrukcji: tęsknotę „za domem, który już nie istnieje lub nigdy nie istniał”6.

Ostatecznie jednak Czernowitz/Cernăuți było także miejscem, w którym jego żydowscy mieszkańcy doświadczyli antysemityzmu, zamknięcia w faszystowskim rumuńsko-nazistowskim getcie oraz okupacji radzieckiej. To tam nakazano im noszenie żółtej gwiazdy „żydowskiej”, a Zagładę przeżyła jedynie szczęśliwa mniejszość, której udało się uniknąć deportacji. Z ponad sześćdziesięciu tysięcy Żydów zamieszkujących miasto na początku II wojny światowej jej końca doczekało tam bowiem mniej niż trzydzieści tysięcy. Gdy po wojnie większość z ocalałych opuszczała miasto, ponownie zajęte przez Sowietów i raz jeszcze przemianowane na Czernowcy, sądzili, że to już na zawsze. Wiedzieli, że miejsce, które uważali za swój dom, zostało im definitywnie odebrane. Bukowińskie Czernowitz, utracone przez Żydów dwukrotnie, trwało już tylko jako projekcja – jako idea fizycznie oderwana od swojego położenia geograficznego, w niewielkim stopniu zależna od zmiennych kolei pamięci osobistej, rodzinnej i kulturowej.

W Duchach domu pragniemy przede wszystkim przedstawić charakterystyczną kulturę Czerniowców i ich żydowskich mieszkańców w czasach monarchii Habsburgów – do wybuchu I wojny światowej – oraz pokazać, jak ten wyrafinowany ideał kulturowy trwał w następnych dziesięcioleciach. Analizujemy, jak na przestrzeni czasu mieszkańcy tego jednego miasta konstruowali swój świat społeczny, co z kolei pozwala nam uwidocznić ekscytujące obietnice i bolesne rozczarowania związane z procesem emancypacji i asymilacji Żydów. W naszej książce mierzymy się ponadto z dwiema stosunkowo mało zbadanymi kwestiami dotyczącymi najnowszej historii europejskich Żydów. Po pierwsze, opowiadamy w niej o miejscu i o jego społeczności żydowskiej, która w czasie II wojny światowej doświadczyła Zagłady dokonanej w dużej mierze przez Rumunów, stając w obliczu innego rodzaju prześladowań, deportacji i możliwości przeżycia niż w przypadku bardziej przebadanego nazistowskiego ludobójstwa Żydów w Polsce i na pozostałych obszarach okupowanej przez Niemców Europy. Po drugie, prezentujemy zarówno pozytywne, jak i negatywne aspekty roli, jaką dla żydowskich uchodźców przed faszyzmem i nazizmem odegrał stalinowski Związek Radziecki: stwarzaną przezeń możliwość ratunku i przetrwania, ale także konsekwencje jego własnego antysemityzmu i stosowanych w nim represji i prześladowań. Pokazujemy też wreszcie – w szerszym ujęciu analitycznym – w jaki sposób żydowskie Czernowitz/Cernăuți/Czernowcy uczestniczyło w wielkich narracjach dwudziestowiecznej Europy: w intensywności, zasięgu, ale także tragedii niemiecko-żydowskiej symbiozy, w zetknięciu się faszyzmu z komunizmem, w rozwoju syjonizmu i nowoczesnego jidyszyzmu, w wysiedleniu uchodźców oraz w cieniu, jaki na dzieci i wnuki ocalałych rzucała pamięć o Zagładzie.

Narrację w Duchach domu kształtują dwa poziomy czasowe. Na poziomie przeszłości nasza książka jest relacją o żydowskim Czernowitz i najważniejszych momentach jego historii na przestrzeni ostatnich stu dwudziestu pięciu lat[1]. Z kolei na poziomie teraźniejszości nasza opowieść ukazuje wspólne poszukiwania, prowadzone w trakcie czterech podróży do ukraińskich Czerniwciw – w 1998, 2000, 2006 i 2008 roku – oraz odbyte podczas dwóch z nich wizyty w regionie położonym między Dniestrem a Bohem, zaanektowanym w 1941 roku przez Rumunów i zwanym przez nich Transnistrią. Projekt ten zainspirowała pierwsza ze wspomnianych podróży. Odbyliśmy ją z Carlem i Lotte Hirschami, naszymi rodzicami/teściami, którzy od chwili śpiesznego wyjazdu na fałszywych papierach w 1945 roku z miasta swoich narodzin (a właściwie z rządzonych przez Sowietów Czernowców) odwiedzili je wówczas po raz pierwszy. Mając ich za przewodników i mentorów, szukaliśmy fizycznych śladów dawnych Czernowitz i Cernăuți – materialnych związków z miejscami, domami i czasami, tak ważnych dla ich genealogii i tożsamości.

Naszą pierwszą podróż można zatem określić mianem wyprawy „do korzeni”. Pod wieloma względami różniła się ona jednak od innych „powrotów” przedstawicieli drugiego pokolenia do starych żydowskich miasteczek Europy Wschodniej, opisywanych w wychodzących ostatnio publikacjach. Mieliśmy bowiem to szczęście, że towarzyszyli nam elokwentni naoczni świadkowie, których relacje mogliśmy usłyszeć i nagrać in situ, zwiedzając i filmując nadwyrężone przez czas, choć wciąż nieźle zachowane ulice i zabytki habsburskiego niegdyś Czernowitz. Ponadto naszym głównym celem nie była podróż do Ukrainy Zachodniej w poszukiwaniu śladów po miejscach lub członkach rodziny, wymazanych z pamięci ofiar Zagłady. Oczywiście podczas eksploracji miasta zaciekawiły nas także odmienne doświadczenia wojenne Żydów z Cernăuți, czego dowodzą rozdziały w części pierwszej naszej książki. Jednak tym, co z początku fascynowało nas najbardziej, był fakt, że ocaleńcy – nawet ci, którzy przeszli deportację i ogromne męki w dawnej Transnistrii – zachowywali i przekazywali naszemu powojennemu pokoleniu żywe, pozytywne i nostalgiczne wspomnienia o mieście i kulturze, które choć trwały w sferze pamięci i wyobraźni, w istocie dawno już zniknęły.

Drugą podróż do Czerniowców odbyliśmy w 2000 roku, tym razem bez rodziców. Miasto nie było nam już obce. Znaliśmy je na tyle dobrze, że sami byliśmy w stanie oprowadzić po nim naszego kuzyna Davida Kesslera i współpracowniczkę Florence Heymann – czernowitzerów w drugim pokoleniu tak jak Marianne – którzy nigdy wcześniej w nim nie byli7. Wyruszaliśmy w tę podróż jako naukowcy z zamiarem dokonania kwerendy w publicznych i prywatnych archiwach miejskich oraz poszerzenia i pogłębienia wiedzy o Czernowitz/Cernăuți i jego społeczności żydowskiej na potrzeby książki, którą zaczęliśmy pisać. Jednak w trakcie naszych badań zaczęły nam się wyraźnie ukazywać coraz mroczniejsze strony historii miasta i regionu. Natknęliśmy się bowiem na materiały i dokumenty świadczące o dawnym antysemityzmie – habsburskim, rumuńskim i radzieckim. Znaleźliśmy źródła mówiące o prześladowaniach Żydów w czasach faszyzmu i komunizmu, o dramatycznych wyborach, przed jakimi wówczas stawali, o bolesnych kompromisach, na jakie musieli iść, a także o walce o przetrwanie w czasie II wojny światowej. Natrafiliśmy też na ślady normalności i ciągłości, na dowody życzliwości okazywanej w tych ponurych okolicznościach historycznych i niesionego wówczas ratunku. Udaliśmy się również wtedy do byłej Transnistrii – regionu, do którego deportowano Żydów z Czerniowców, Bukowiny i pobliskiej Besarabii (obecnej Mołdawii), gdzie około dwustu tysięcy z nich zginęło. Pojechaliśmy tam, by zobaczyć i poczuć miejsce nazywane przez ocalałych „zapomnianym cmentarzem”. Tam też szukaliśmy i ostatecznie odnaleźliśmy pozostałości po cieszącym się niegdyś złą sławą rumuńskim obozie koncentracyjnym Wapniarka, do którego deportowano ojca Davida Kesslera i wielu innych Żydów z Cernăuți – obozie, którego istnienie zostało wymazane z dokumentów i pamięci współczesnych mieszkańców sporego, znajdującego sie nieopodal miasteczka.

Nasza trzecia wyprawa, z 2006 roku, na której oparta jest trzecia część książki, miała nieco inny cel. Tym razem pojechaliśmy do Czerniowców, a także do byłej Transnistrii, aby wziąć udział w dużym, wielopokoleniowym spotkaniu osób, które albo urodziły się w międzywojennym Cernăuți, albo były dziećmi i wnukami czernowitzerów. Byli to ludzie z całego świata. Poznali się za pośrednictwem internetu – na portalu, który w ciągu dwóch–trzech lat stał się miejscem, gdzie za pomocą licznych zdjęć, map, dokumentów, wspomnień, przepisów kulinarnych oraz linków do stosownych materiałów naukowych i popularnonaukowych dokonywano wirtualnej rekonstytucji Czernowitz. Ich żywe zainteresowanie i szczere starania, by poznać lub odkryć na nowo najdrobniejsze szczegóły historii miejsca, w którym wielu z nich żyło przez ledwie kilka lat dzieciństwa – a z którego część z nich deportowano jako bardzo małe dzieci – potwierdziły niezwykły związek między nostalgią a traumatyczną pamięcią, jaki u ocalałych Żydów i ich potomków wywołuje Czernowitz.

Powróciliśmy do Czerniowców raz jeszcze w 2008 roku, gdy w ramach przygotowań do obchodów sześćsetlecia miasta prowadzono w nim ambitne remonty. Pojechaliśmy tam w towarzystwie Cornela Fleminga z Londynu i ponownie Florence Heymann jako przedstawicieli powiększającej się internetowej grupy dyskusyjnej Czernowitz-L, która odegrała istotną rolę w nakłonieniu władz miasta do uwzględnienia w planowanych obchodach jego żydowskiej historii. Wzięliśmy udział w dyskusjach na temat małego muzeum żydowskiej historii i kultury Bukowiny, które właśnie powstawało w dwóch pomieszczeniach dawnego Żydowskiego Domu Narodowego, wnosząc do niej zdjęcia i przedmioty podarowane przez członków grupy oraz własną wiedzę o historii Bukowiny. Z wyjątkiem kilku tablic pamiątkowych na budynkach zamieszkanych niegdyś przez żydowskich pisarzy i intelektualistów ogromny wkład Żydów w rozwój miasta nie był nigdzie przedstawiany, a właściwie został wyparty z publicznego wizerunku Czerniowców. Dzięki planowanemu utworzeniu tego niewielkiego muzeum Czerniowce wkraczały teraz w nową fazę uznania swojej złożonej, wielokulturowej przeszłości. Jednak debaty na temat pamięci, w których uczestniczyliśmy, pokazały tylko, że w ukraińskiej polityce historycznej wciąż jest wiele napięć i że w najbliższej przyszłości taki stan rzeczy się utrzyma.

Dialog między dwoma poziomami tej książki – przeszłości i teraźniejszości – porusza niektóre z kluczowych kwestii kształtujących nasze dociekania. W jaki sposób ta mała, prowincjonalna habsburska stolica wytworzyła na tyle bogatą i wytworną kulturę kosmopolityczną, że zachowała ona swą żywotność i siłę w wyobraźni pokolenia Żydów dorastających w międzywojennym rumuńskim Cernăuți? Co sprawiło, że ich identyfikacja z Czernowitz i powabem jego niemieckojęzycznej kultury doby Habsburgów była tak silna, że pomimo dramatycznych i traumatycznych przeżyć potrafili zachować i ocalić pozytywne wspomnienia miasta? Jaką rolę w tworzeniu tej wielowarstwowej i pełnej sprzeczności pamięci odegrała wieloetniczna tolerancja monarchii Habsburgów, nawet jeśli z perspektywy czasu wydaje się ona bardziej mityczna niż rzeczywista? Ponadto w jaki sposób współistniały i wpływały na siebie nostalgia za przeszłością czerniowieckich Żydów i ich wspomnienia antysemickiej dyskryminacji oraz prześladowań, a także jak te wspomnienia przechodziły z pokolenia na pokolenie? I jak obecnie pamięta się Żydów w miastach Europy Wschodniej, które tak aktywnie współtworzyli, zanim ich deportowano lub wygnano?

Odpowiedzi na te pytania znajdujemy w różnych historycznych i literackich materiałach źródłowych, które pozwalają nam też wyjaśnić nasz sposób przedstawienia przeszłości Czerniowców. Korzystamy ze współczesnych dokumentów – oficjalnych i prywatnych – z publicznych i prywatnych materiałów archiwalnych, listów, wspomnień, fotografii, prasy, tekstów, poezji, beletrystyki, wpisów internetowych, a także z pozostałości materialnych, które uznajemy za przedmioty-świadectwa8. Ogromne znaczenie mają dla nas relacje ustne i wideo złożone przez dawnych czernowitzerów i ich potomków – historie i opowieści, które zebraliśmy i nagraliśmy w Ukrainie, Izraelu, Austrii, Niemczech, Francji i Stanach Zjednoczonych lub też usłyszeliśmy i obejrzeliśmy w kilku archiwach historii mówionej. Są one dla nas czymś więcej niż tylko materiałem dowodowym. Nakierowują bowiem naszą uwagę na anegdoty, obrazy i przedmioty służące za „punkty pamięci” i otwierające małe okna do przeszłości9. Umożliwiają nam również bardziej teoretyczną refleksję nad tym, w jaki sposób pamięć i jej przekaz ujawniają, ale też ukrywają pewne traumatyczne wspomnienia, oraz nad tym, jak fragmentaryczny, nikły i zwodniczy może być wgląd w przeszłość. W naszej książce staramy się uchwycić wpływ przeszłości na teraźniejszość i teraźniejszości na przeszłość oraz ukazać oddziaływanie procesu „opowiadania” na świadka i słuchacza, a tym samym przedstawić to, co James Young określił mianem „historii otrzymanej”. Zgłębiamy „zarówno to, co się wydarzyło, jak i sposób, w jaki jest nam to przekazywane”10. Odsłaniamy tym samym luki w pamięci i wiedzy, które dziurawią relacje drugiego pokolenia, kierującego się potrzebami i pragnieniami opartymi czasem jedynie na domysłach, na identyfikacji z doświadczeniami pierwszego pokolenia oraz na zmyśleniach.

W tej publikacji obecne są też z pewnością nasze własne głosy – z osobna i w dialogu. Piszemy razem, z dwóch perspektyw osób zajmujących się studiami nad pamięcią – krytyczki literackiej i kulturalnej oraz historyka. Prosimy jednak czytelników, aby nie zakładali, że nasze odmienne specjalności znajdują odzwierciedlenie w odrębnych częściach książki ani że „ja” z różnych rozdziałów jest w jakikolwiek sposób stałe. Wręcz przeciwnie, podczas pracy nad tekstem nasze głosy często się zlewały i krzyżowały. Wspomniane dwie perspektywy to spojrzenie urodzonej w Rumunii córki ludzi urodzonych, wychowanych i ocalałych z Zagłady w miejscu, którego nigdy nie przestali nazywać Czernowitz, oraz urodzonego w Boliwii syna austriackich uchodźców, którzy do Ameryki Południowej uciekli z hitlerowskiego Wiednia. Opowieści rodzinne są ważnym składnikiem Duchów domu, ale książka ta nie jest kroniką rodzinną. Naszym zdaniem ma ona charakter synkretyczny, będąc z jednej strony międzypokoleniowym pamiętnikiem, a z drugiej – interdyscyplinarną i introspektywną pracą o charakterze historycznym i kulturowym. Spaja wiele indywidualnych głosów, w tym nasze własne, w sieć narracji, wspomnień i analiz, które łączą się ze sobą na przestrzeni czasu poprzez relacje rodzinne i społecznościowe. Taka sieć wspomnień i wzajemnych powiązań, wraz z innymi historycznymi i kulturowymi materiałami źródłowymi, pozwala w pełniejszym i bogatszym wymiarze ukazać afektywny aspekt życia po życiu Czernowitz.

Tę afektywną stronę pamięci osobistej, rodzinnej i kulturowej podkreśla tytuł naszej książki – Duchy domu. Wskazuje on jednak również na sprzeczności kształtujące trwałe wspomnienia oraz na uporczywą ciągłość Czernowitz jako miejsca i idei dla pokoleń Żydów, którzy przeżyli jego polityczny kres – na widma niosące zarówno kuszącą pamięć utraconego domu, jak i przerażające wspomnienia o prześladowaniach i wysiedleniach. W dzisiejszych Czerniowcach owe warstwy i sprzeczności są nadal nieobecne, a na kilkukrotne dwudziestowieczne transformacje miasta – choć dostrzegalne w architekturze i tkance urbanistycznej – zaczyna się w krajobrazie kulturowym dopiero zwracać uwagę. Gdy w 1998 roku pojechaliśmy tam z Carlem i Lotte Hirschami po raz pierwszy, ludzie tacy jak my – poszukiwacze śladów tej historii – wydawali się zjawami bądź też uporczywymi wspomnieniami zapomnianego świata, nie pozwalając bowiem przeszłości odejść w niepamięć, zakłócaliśmy teraźniejszość. Dziś jednak – dziesięć lat później – jest już inaczej. Czerniowce z 2008 roku stworzyły bowiem przestrzeń dla grup turystycznych, otwierając kilka nowych i odnawiając kilka istniejących hoteli oraz oferując nowe restauracje z kartą dań w językach obcych i angielskojęzyczne mapy miasta. Na centralnych placach regularnie pojawiają się autobusy wycieczkowe z rodzinami ocalałych, przybywających z Izraela, Europy Zachodniej, Australii i obu Ameryk. Z czego wynikają tak duże zmiany? Podróż do miejsc pochodzenia stała się z pewnością łatwiejsza, a przez to atrakcyjniejsza, dzięki rozwojowi gospodarczemu Europy Wschodniej po rozpadzie Związku Radzieckiego oraz wzrastającej dostępności internetu, gdzie coraz liczniejsze portale szerzą informacje na temat genealogii i kultury. Ale co tak naprawdę ujawniają owe podróże w przeszłość? Co odnajdujemy, rozpoznając ulice, którymi chadzali nasi przodkowie, domy, które zamieszkiwali, czy miejsca, gdzie się nad nimi znęcano, skąd ich deportowano i gdzie ich mordowano? W Duchach domu poszukujemy odpowiedzi także i na te pytania.

Pracując nad niniejszą książką, mogliśmy skorzystać ze wspomnień ważnych naocznych świadków i wspaniałych narratorów, którzy urodzili się i wychowali w Czernowitz/Cernăuți. Wywiadów historii mówionej – wielogodzinnych, prowadzonych w ciągu kilku lat, wielu także w wersji wideo – udzielili nam Carl Hirsch, Lotte Gottfried Hirsch, Lilly Hirsch, Rosa Hirsch-Gelber, Moritz Gelber, Rosa Roth Zuckermann, Hedwig i Gottfried (Bubi) Brennerowie, Polya Dubbs i Matthias Zwilling. Jesteśmy im za to ogromnie wdzięczni. Pomogli nam również Hardy Breier, Sylvia de Swaan, Cornel Fleming, Berti Glaubach, Abraham Kogan, Dori Laub, Arthur Rindner, Andy Rosengarten, Charles Rosner, Martha Rubel-Gordey, Ilse Rubel-Beral, Jochanan Rywerant, Beate Schwammenthal, Peter Silberbusch, Miriam Taylor oraz Yehudit Yerushalim-Terris, za co jesteśmy im bardzo zobowiązani. Naszą książkę wzbogaciły ogromnie również bezcenne pamiętniki, z których część nigdy nie ukazała się drukiem. Ich autorami byli Margit Bartfelt-Feller, Fred Bernard, Martha Blumm, Hedwig Brenner, Pearl Fichman, Ruth Glasberg Gold, Carl Hirsch, Edith Horowitz, Alfred Kittner, Julius Scherzer, Dorothea Sella, Ilana Shmueli oraz Zvi Yavetz. Na nasze rozumienie Czernowitz i jego życia po życiu ogromny wpływ miały też dyskusje z Jakobem (Kubim) Hirschem, Eduardem Bongiem, Friederike (Fritzi) Gottfried Bong, Ruth Kraft, Mischą i Sidonie (Sidy) Flexorami, Itą i Markiem Singerami, Judith i Arthurem Kesslerami oraz Judith i Paulem Silberbuschami, mimo że o samym projekcie nie mogliśmy z nimi porozmawiać.

Przez ostatnie kilka lat ogromnie skorzystaliśmy na dyskusji i wymianie argumentów z międzynarodową społecznością pisarzy, naukowców i redaktorów, którzy całą swoją pracę intelektualną poświęcają historii, literaturze i kulturze Bukowiny. Źródłem wielu inspiracji i wskazówek była nasza najlepsza czerniowiecka copine Florence Heymann i jej świetna książka Le Crépuscule des lieux: Identités juives de Czernowitz [Zmierzch miejsca. Żydowskie tożsamości Czernowitz]. Wiele nauczyliśmy się dzięki spostrzeżeniom i tekstom Othmara Andrée, Aharona Appelfelda, Amy Colin, Andrei Corbea-Hoișie, Sidry DeKoven Ezrahi, Johna Felstinera, Valentiny Glajar, Mariany Hausleitner, Radu Ioanida, Helmuta Kusdata, Alexandry Laignel-Lavastine, Alberta Lichtblau, Ioany Rostoș, Petera Rychlo, Nataliji Szewczenko i Markusa Winklera.

Pamięć Czernowitz, jak pokazuje niniejsza książka, jest wielopokoleniowa i dlatego znaleźliśmy się wśród wspaniałych i hojnych kompanów, informatorów oraz towarzyszy podróży z drugiego pokolenia. Pragniemy szczególnie podziękować Alexowi i Peterowi Flexorom za podzielenie się z nami wspomnieniami z życia swoich rodziców oraz Davidowi Kesslerowi i Verze Kessler-Pollack za udostępnienie nam bezcennego odręcznie spisanego pamiętnika i archiwum Arthura Kesslera. Wyrazy wdzięczności zechcą również przyjąć Danny Alon-Ellenbogen, Brigitte Brande, Paul i Michael Brennerowie, Leah Gelber Chajk, Bracha Gelber Enoch, Eytan i Mark Fichmanowie, Irene Fishler, David Glynn, Rita Margalit-Shilo, Claude Singer oraz Irene Silverblatt.

Między Czernowitz a Czerniwcami – przeszłością a teraźniejszością – mistrzowsko nawiguje Felix Zuckermann, który wraz z Mariną Zuckermann pięciokrotnie podejmował nas w Czerniowcach. Jesteśmy im niezmiernie wdzięczni za ich ogromną gościnność.

Atina Grossman, Barbara Kirshenblatt-Gimblett, Irene Kacandes, Marion Kaplan i Dana Polan wielkodusznie przeczytały cały rękopis, a ich wnikliwe pytania, cenne wskazówki i szczegółowe komentarze miały istotny wpływ na ostateczny kształt książki.

Wielu kolegów, uczniów i przyjaciół czytało wersje wstępne rozdziałów, słuchało naszych referatów i wykładów oraz omawiało z nami zagadnienia, które pchnęły nas do napisania tej książki. Ich rady, zachęty i konkretne wskazówki bardzo nam się przydały. Ogromne wyrazy uznania zechcą przyjąć Lila Abu-Lughod, Sara Bershtel, Pascale Bos, Bella Brodski, Mary Childers, Mary Marshall Clark, Sarah Cole, Sonia Combe, Jane Coppock, Susan Crane, Ann Cvetkovich, Gerd Gemunden, Victoria de Grazia, Judith Greenberg, Farah Jasmine Griffin, Geoffrey Hartman, Saidiya Hartman, Susannah Heschel, Eva Hoffmann, Jean Howard, Martha Howell, Andreas Huyssen, Jennifer James, Alexis Jetter, Temma Kaplan, Mary Kelley, Alice Kessler-Harris, Dorothy Koh, Mirta Kupferminc, Eric Manheimer, Nancy K. Miller, Lorie Novak, Annelise Orleck, Susan Pederson, Marta Peixoto, Griselda Pollock, Jay Prosser, Gail Reimer, Régine Robin, Michael Rothberg, Carol Sanger, Ronnie Scharfman, Joanna Scutts, Pamela Smith, Gabrielle Spiegel, Art Spiegelman, Silvia Spitta, Kate Stanley, Marita Sturken, Susan Sturm, Susan Rubin Suleiman, Diana Taylor, Monika Totten, Sonali Thakkar, Roxana Verona, Annette Wievorka, Susan Winnett, Janet Wolff, Louise Yelin, James Young, Mariana Zantop, Susanne Zantop and Froma Zeitlin.

Jesteśmy też wdzięczni za zaproszenia i sugestie redakcyjne, które wysuwali Robert Abzug, Julia Baker, Zsófia Bán, Marie-Aude Baronian, Betty M. Bayer, Cornelia Brink, Marc Caplan, Laurie Beth Clark, Amy Colin, Jay Geller, Faye Ginsburg, Jonathan Greenberg, Roseanne Kennedy, Adrienne Kertzer, Annette Kuhn, Kirsten McAllister, Alan Mintz, Stephen G. Nichols, Annelies Schulte Nordholt, Sondra Perl, Susannah Radstone, David Roskies, Jan Schmidt, Meir Sternberg, Hedwig Turai oraz Johannes von Moltke.

Szczególne podziękowania należą się Jennifer James za pomoc w przeprowadzeniu kwerendy oraz Gail Vernazzie za pomoc w przygotowaniu tekstu książki. Oprócz naszych wspaniałych tłumaczy z Ukrainy pragniemy podziękować Ofrze Amihai i Andrew Gilkinowi-Glusinskiemu za przekłady z hebrajskiego i ukraińskiego. Gdy w naszym życiu pojawił się Stan Holwitz, zrozumieliśmy, że znaleźliśmy kogoś, kto rozumie nasze cele i podziela nasze zaangażowanie. Okazał się najbardziej życzliwym z redaktorów, z którymi przyszło nam pracować, i jesteśmy mu za to naprawdę wdzięczni. Ogromnie dziękujemy także Jacqueline Volin i Ellen F. Smith z University of California Press.

Naszą pracę nad książką wsparły liczne stypendia i granty. Jesteśmy ogromnie wdzięczni następującym instytucjom: John Simon Guggenheim Memorial Foundation, American Council of Learned Societies, Liguria Study Center w Bogliasco, Dickey Center oraz Geisel and Kathe Tappe Vernon Chairs z Dartmouth College. Uznanie należy się również University Seminars z Uniwersytetu Columbia. Treść naszej publikacji wzbogaciły bowiem dyskusje prowadzone na uniwersyteckim seminarium na temat pamięci kulturowej.

Podczas pracy nad książką otuchy troskliwie dodawali nam i podtrzymywali nas na duchu członkowie rodziny: synowie Alex, Oliver i Gabriel, ich partnerki Martina, Alanna i Megan oraz wnuki Quinn, Freya i Chloë. W rzeczywistości projekt ten rozpoczął się jako osobista podróż, która przerodziła się w pracę na temat historii i pamięci – jako rodzinna wycieczka do Czerniowców, która stała się odkrywczym aktem, wyprawą w przeszłość i na drugi koniec świata. Przez cały czas najbliższymi przewodnikami i mentorami byli nam Lotte i Carl Hirschowie. Nieocenione wręcz okazały się wielowarstwowe opowieści Lotte i jej wrażliwość literacka oraz imponująca pamięć Carla do szczegółów i jego umiłowanie historii – rzeczowość i żarliwość, z jaką oboje przedstawiali zawirowania i twórczą energię XX wieku. Ich odwaga oraz zdolność przetrwania nadal wzbudzają podziw. Powierzyli nam historię swojego życia i życia całego pokolenia, stawiając nas przed trudnym zadaniem przedstawienia jej w sposób, na jaki zasługuje. Zarówno im, jak i innym świadkom jesteśmy niezmiernie wdzięczni za udzielone pośrednio i wprost pozwolenie na napisanie tej książki z naszej własnej perspektywy. „Widzę, co robicie – powiedział kiedyś Carl, przeczytawszy i skomentowawszy szkic jednego rozdziału. – Opowiadacie tę historię tak, jak sami ją widzicie. Ja oczywiście tak bym tego nie napisał. Ale teraz to już wasza historia”.

Przedmowa do polskiego wydania

Czerniowce są dziś miastem w państwie ogarniętym wojną. Leży ono, co prawda, w zachodniej części Ukrainy, dzięki czemu jest znacznie mniej narażone na rosyjską agresję wojskową, ale i tak doświadczyło wojennych obostrzeń i napływu wielu uchodźców z innych części kraju, a jego mieszkańców powołuje się do ukraińskich sił zbrojnych. U tych, którzy dorastali w nim wśród opowieści o poprzednich gwałtownych konfliktach, kształtujących jego ewolucję na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci, ta nowa teraźniejszość z pewnością przywołuje echa zagrożenia i strachu – doniosłych decyzji: zostać czy uciekać – tak mocno obecnych w opowiadanej tu przez nas historii. Wskutek położenia na skrzyżowaniu kultur i narodów zróżnicowane populacje Czerniowców wielokrotnie przeżywały naprzemienne okresy względnego spokoju i śmiertelnego zagrożenia. Niebezpieczeństwa związane z wojną i strachem przed okupacją niewątpliwie wzmacniają patriotyzm, tożsamość narodową i determinację.

Kiedy w 1998 roku odwiedziliśmy Czerniowce po raz pierwszy, ledwie kilka lat po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości (którą Polska uznała jako jedno z dwóch pierwszych państw), ukraińska tożsamość miasta dopiero się krystalizowała. Ulice i place otrzymywały ukraińskie nazwy, stawiano nowe pomniki ku czci ważnych postaci ukraińskiej pamięci, tym samym publicznie eksponując w znacznej mierze nieuznawaną uprzednio ukraińską historię miasta. Oczywiście proces ten zmarginalizował część tureckiej, austro-niemieckiej, polskiej, rumuńskiej, rosyjskiej i żydowskiej przeszłości Czerniowców, grożąc zatarciem długiego wielokulturowego charakteru miasta. Jechaliśmy tam – jak szczegółowo opisujemy w Duchach domu – z nadzieją na odnalezienie śladów sporej społeczności żydowskiej, która przez znaczną część epoki Habsburgów przeżywała swój rozkwit kulturalny i gospodarczy, by później, w okresie reżimów rumuńskiego i radzieckiego, wobec narastającego antysemityzmu doświadczyć istotnej stagnacji. To o tych poszukiwaniach i licznych rozczarowaniach opowiada niniejsza książka. Pokazuje, jak w zmienionym krajobrazie miejskim wytrwale odkrywaliśmy zapomniane historie, z jakim przejęciem ożywialiśmy odciśnięte w nim przez społeczność żydowską ślady oraz wyblakłe wspomnienia o tej jednej z wielu wspólnot miasta. Nie kierujemy się tu jedynie nostalgicznym pragnieniem przywołania tętniącego niegdyś życiem świata, w którym Żydzi czuli się tolerowani i akceptowani. Powoduje nami raczej potrzeba wyrażenia swego uznania i docenienia ich, a także oddania sprawiedliwości grupie obywateli, która wraz ze wzrostem antysemityzmu rasowego i faszyzmu doświadczyła prześladowań zakończonych wygnaniem oraz deportacją lub też wymuszoną ucieczką. Odczuwana przez ocalałych i ich potomków chęć odkrycia, przekazania i naprawy brutalnej przeszłości jest szczególnie istotna w regionie naznaczonym wieloma radykalnymi zmianami geopolitycznymi, w którym wstrząsające wydarzenia, takie jak Zagłada w Rumunii, kwestionowano, wymazywano i skazywano na zapomnienie. Gdzie jednak szukać uznania i sprawiedliwości, gdy narody winne tych zbrodni unikają odpowiedzialności dzięki przesunięciu granic i zmianie tożsamości politycznej? Po dekadach zaniedbań i niepamięci możliwości poprawy sytuacji są bez wątpienia ograniczone.

Jednak od czasu naszej pierwszej wizyty w Czerniowcach ponad dwie dekady temu dostrzegliśmy większe uznanie dla żydowskiego wkładu w historię miasta. Na dawnych domach żydowskich artystów i intelektualistów umieszczono tablice pamiątkowe, obszar byłego getta, w którym w 1941 roku Rumuni wraz z Niemcami zamknęli Żydów, oznaczono dużym drogowskazem, w bardziej widoczny sposób upamiętniono niektóre z dawnych synagog, otworzono niewielkie Muzeum Historii i Kultury Żydów (omówione w końcowej części książki), które ostatnio opracowało plany rozbudowy, a na cześć niemiecko-żydowskiego poety Paula Celana, rodowitego mieszkańca miasta, ustanowiono coroczny międzynarodowy festiwal poezji „Meridian”. Dorobek Celana oraz twórczość innych żydowskich pisarzy z tego regionu są też dziś łatwo dostępne w ukraińskim przekładzie.

Nie można jednak skupiać się tylko na żydowskiej przeszłości kosztem pamięci o innych społecznościach miasta. Choć bowiem Czerniowce mają pomnik rumuńskiego poety Mihaia Eminescu, to do umieszczenia tablicy upamiętniającej niezwykłe działania rumuńskiego burmistrza Traiana Popovicia, który – jak opisujemy w książce – uratował przed deportacją ponad jedną trzecią żydowskich mieszkańców miasta, konieczne były usilne starania ocalałych Żydów.

Te konkretne przypadki publicznej komemoracji przypominają jednak, że przeszłość Czerniowców nie musi prowadzić do konkurujących ze sobą współczesnych pejzaży pamięci – ukraińskiej, rumuńskiej, niemieckiej, żydowskiej czy rosyjskiej. Wręcz przeciwnie, ukazują one splątane pamięci żyjących obok siebie i powiązanych ze sobą mieszkańców tego nadal – choć już w niewielkim stopniu – wielokulturowego miejsca. Pokazują jednak także różne historie przemocy i prześladowań, wymagające przepracowania w postaci działań naprawczych.

Wielokulturowe miasta, takie jak Czerniowce, mają potencjał, by wytworzyć trans- bądź też pozanarodową kulturę pamięci opartą na odpowiedzialności i sprawiedliwości. Jednak w obliczu nowych wojen, krzewiących nowe i reanimujących stare nacjonalizmy, wielokierunkowa pamięć oddająca sprawiedliwość różnorodnej zbiorowości będzie musiała niestety pozostać sprawą przyszłości.

Marianne Hirsch i Leo Spitzer

kwiecień 2023

Mapa 1. Od Czernowitz do Czerniwców: (a) Czernowitz w austro-węgierskim imperium Habsburgów, 1774–1918; (b) Cernăuți w Rumunii, 1918–1945; (c) Czernowcy w ZSRR, 1945–1989; (d) Czerniwci w Ukrainie, od 1989

CZĘŚĆ PIERWSZA

Bez was byśmy nie przyjechali

1998

Fot. 1. Lotte Hirsch w drzwiach wejściowych do kamienicy, w której mieszkała, 1998

Fot. Leo Spitzer

1 „Skąd jesteście?”

Urodziłem się w Czernowitz. Dziewięć miesięcy później wybuchła wojna. Rosjanie zbombardowali miasto. Nauczyłem się biegać, zanim jeszcze umiałem chodzić. I wojna światowa pchnęła mnie tysiąc kilometrów na zachód, z Czernowitz do Wiednia. II wojna światowa, która dla mnie rozpoczęła się 13 marca 1938 roku, zaprowadziła mnie dziesięć tysięcy kilometrów dalej na zachód, z Wiednia do Ekwadoru. Byłem wschodnim Żydem przemieszczającym się na zachód. Powiedziałem sobie: jeszcze dwie takie wojny i znów będę w Czernowitz.

W 1943 roku w Ekwadorze złożyłem wniosek o wydanie dokumentu podróży dla cudzoziemców. W rubryce „obywatelstwo” ekwadorski urzędnik wpisał „niemieckie”. Zaprotestowałem…

– Jak to pan nie jest Niemcem? Przecież ma pan nieważny niemiecki paszport!

– Wmuszono mi go – odparłem. – Mój kraj najechano. Jestem Austriakiem.

Mężczyzna spojrzał na mnie ze współczuciem i powiedział:

– Austria już nie istnieje. Gdzie się pan urodził?

– Nie wchodźmy w to – poprosiłem. – To tylko skomplikuje sprawy1.

Benno Weiser Varon

Czerniowce, Ukraina, wrzesień 1998

Podczas pierwszej przechadzki po mieście zwanym kiedyś Czernowitz na ulicy zatrzymała nas kobieta. Odezwała się po rosyjsku, po czym przeszła na jidysz. Równie uderzający jak jej farbowane jasnoczerwone włosy z widocznymi siwymi odrostami, mocny makijaż, znoszone ubranie i buty był fakt, że w tym ukraińskim mieście są jeszcze Żydzi mówiący w jidysz.

– Skąd jesteście? – spytała mamę.

Mieliśmy przy sobie aparaty fotograficzne i spoglądaliśmy na mapę – ewidentni turyści – więc niewątpliwie zastanawiała się, czy jesteśmy z Izraela, Stanów Zjednoczonych czy Niemiec. Mama, wymownie wskazując na ziemię, odparła po niemiecku:

– Stąd. Czernowitzer.

Wtedy po raz pierwszy, odkąd pamiętam, proste pytanie: „Skąd jesteście?”, wywołało u niej tak krótką, jednoznaczną odpowiedź. Dwa słowa. „Stąd. Czernowitzer”. Zazwyczaj bowiem wymagało ono złożonej opowieści o emigracji i diasporze, a czasem nawet lekcji historii i geografii. Patrzyłam oniemiała, jak mama w jednej chwili odzyskuje tożsamość, którą zawsze wiązałam z nazwą znaną niewielu ludziom – z mitycznym miejscem z przeszłości, które przestało istnieć, zanim się urodziłam.

Tego jasnego, słonecznego i rześkiego wrześniowego poranka 1998 roku Lotte i Carl Hirschowie stali z nami dwojgiem – córką i zięciem – na dużym obsadzonym drzewami placu, spinającym siedem ulic, na którym o tej porze było stosunkowo niewielu przechodniów i mało pojazdów. Wzdłuż zamykających plac dwóch równoległych ulic stał szereg imponujących, ozdobionych stiukami, neobarokowych i secesyjnych budynków z końca XIX i z początku XX wieku, odzwierciedlających trendy miejskiego modernizmu z wiedeńskiej stolicy Habsburgów, na której to miasto się wzorowało. Trzecią stronę placu wyznaczał długi, pozbawiony okien żelbetowy mur z czasów radzieckich, osobliwie upstrzony dużym, złoconym, płaskorzeźbionym herbem. Przed nim ulokowano ogródek kawiarniany z czerwono-białymi parasolami Coca-Coli.

Fot. 2. Lotte i Carl Hirschowie na placu Centralnym, dawnym Ringplatz, 1998

Fot. Leo Spitzer

Po przeciwległej stronie, na niewielkim wzniesieniu, na które prowadziło kilkanaście stopni, widniał duży, imponujący, proporcjonalny neobarokowy gmach – niebieskawy, z elementami bieli, ozdobiony na najwyższym piętrze dużym białym zegarem i zwieńczony zgrabną, centralnie umieszczoną wieżą z kolejnym zegarem, tym razem o czarnej tarczy. Wejścia do niego strzegł ukraiński żołnierz. Bez wątpienia był to budynek publiczny.

Fot. 3. Cernăuți Primăria (ratusz czerniowiecki) na pocztówce z 1920 roku, ukazującej rumunizację miasta (na dole), oraz ratusz w ukraińskich Czerniowcach w 1998 roku

Fot. Leo Spitzer

Mapa 2. Plan miasta Czernowitz z początku XX wieku

– Jesteśmy na Ringplatz – powiedział Carl. – A to jest Rathaus [ratusz]. Za naszych czasów, za Rumunii, nazywano go Primăria, ale wszystko wygląda inaczej. Nie było tu żadnych drzew. Tam niżej – wskazał na kawiarnię z parasolami Coca-Coli – była duża księgarnia Leona Königa. A tu jest Rathausgasse… a tu jest Herrengasse… a to jest Liliengasse…

– A to jest Postgasse – wtrąciła Lotte. – Carl, a jak się nazywała ulica równoległa do Postgasse?

– Hauptstrasse… A ta tutaj to Russische Gasse.

Lotte przytaknęła, ale wyglądała na rozczarowaną.

– Ringplatz nie jest już Ringplatzem. Wyglądał zupełnie inaczej. Był znacznie większy. Musieli coś tu dobudować. Jeździł tędy tramwaj. Wszystko tu bardzo pozmieniali.

Lotte i Carl wydawali się nieświadomi, że swoją wycieczkę po mieście dla nas prowadzili po niemiecku, a napotykane ulice i miejsca określali ich dawnymi niemieckimi nazwami sprzed prawie wieku, używanymi za czasów Habsburgów, jeszcze przed narodzinami Lotte. Najwyraźniej nie zdawali też sobie sprawy z faktu, że wiele ulic i punktów miasta – na przykład Ringplatz, Herrengasse i Liliengasse – miało pierwotnie odzwierciedlać elegancję i wytworność miejsc noszących te same nazwy w wiedeńskim kompleksie Ringstrasse. I nikogo z nas też szczególnie nie zastanowiło, że przy zwiedzaniu korzystaliśmy z przywiezionej ze sobą kserokopii niemieckojęzycznej mapy Czernowitz z początku XX wieku.

Powrót

– Mam mieszane uczucia co do powrotu do Czerniowców – powiedział Carl 3 września 1998 roku w hotelu Maingau we Frankfurcie, w przeddzień wyjazdu do Ukrainy. Chociaż jeszcze nie wiedzieliśmy, że zechcemy o tej wyprawie coś napisać, postanowiliśmy z Leo nagrać na wideo rozmowę z moimi rodzicami o ich oczekiwaniach wobec pierwszego powrotu do miasta, które opuścili przed ponad pół wiekiem. Ich głosy pełne obaw i ciekawości przypomniały mi o własnych ambiwalentnych odczuciach, towarzyszących mi, nim jeszcze w ogóle podjęliśmy decyzję o wyprawie. Czyimi pragnieniami się kierowaliśmy: moich rodziców czy też moimi i Leo? Tej kwestii nie rozstrzygnęliśmy. Każde z nas sądziło po prostu, że jedziemy razem, i nikt nie chciał za tę podróż wziąć odpowiedzialności, choć mogła się ona okazać naprawdę trudnym, a może nawet katastrofalnym przeżyciem.

– Czy Czernowitz to nasz Heimat? – ciągnął ojciec, jakby czytając w moich myślach:

Zdarzenia, do których tam doszło i które przeżyliśmy, każą w to powątpiewać. Gdy po raz pierwszy pojechaliśmy do Bukaresztu – w 1968 roku, po naszej emigracji – przyjechał się z nami zobaczyć Paul Roth, kuzyn, który nadal mieszkał w Czerniowcach. I muszę przyznać, że wtedy bardzo się ucieszyłem, że nie zostałem w Czerniowcach. Prawdę mówiąc, nie zdecydowalibyśmy się jechać tam teraz, gdyby nie Marianne – bo Marianne nie ma Heimatu i chcemy jej pokazać nasz, bo nasz Heimat jest też w pewnym sensie jej Heimatem.

Nie mieliśmy tam pieniędzy, ale mieliśmy bardzo szczęśliwe dzieciństwo. […] Nasze przyjaźnie były bardzo głębokie i takie już pozostały na całe życie. Mieliśmy wspólne przeżycia i kulturę. Byliśmy jak bracia, moi czerniowieccy przyjaciele i ja. […] Nie ma pewnie na świecie wielu miejsc, które by wśród swoich emigrantów wzbudzały uczucia takiej bliskości. Jestem ciekaw, co się z tym wszystkim stało.

Powyższe uwagi pokazują, że Carla i Lotte, tak jak i inne osoby, które przeżyły deportację i wysiedlenie z Czerniowców, nadal dręczyła niezaspokojona tęsknota za wcześniejszymi okresami i scenami z własnego życia, za przyjemnymi wspomnieniami ze znajomych miejsc rodzinnego miasta. O tych pozytywnych obrazach i o radości, jaką oboje z Lotte czerpali z ich przywoływania, świadczą wspomniane przez Carla bliskie przyjaźnie i poczucie wzajemnego zrozumienia. Jednak zawsze wiedziałam, że ich nostalgia za Czernowitz – czy też Cernăuți, jak je później nazywano – była wielopoziomowa. Te pozytywne skojarzenia z przeszłością były bowiem ledwie jednym z aspektów ich wspomnień. Moi rodzice, tak jak i inni wysiedleńcy z własnych domów i ziemi ojczystej – uchodźcy i wygnańcy – nosili w sobie również negatywne i gorzkie obrazy przeszłości – traumatyczne wspomnienia złych czasów, gdy cierpieli rażącą dyskryminację i prześladowania. Dla nich, jak i dla innych uchodźców i wygnańców, wśród których dorastałam, te negatywne i bolesne wspomnienia były z pewnością odwrotną stroną nostalgii. Wypracowanie spójnej pamięci o utraconym domu utrudniają odległości – geograficzna i czasowa – oraz trauma wygnania i wypędzenia, dlatego też w owej pamięci współistnieją sprzeczne, niepogodzone wspomnienia o miejscu zwanym „Heimatem”, które mieści w sobie zarówno „to, co przeżyliśmy, zwłaszcza podczas wojny”, jak i „przeżycia i kulturę”, o których w przeddzień naszej podróży tak tkliwie opowiadał Carl.

W pewnym głębokim znaczeniu dzieci wygnańców i uchodźców internalizują to połączenie nostalgicznej tęsknoty z negatywnymi i bolesnymi wspomnieniami – ten splot przyjemności i tkliwości z goryczą, złością i niechęcią, my bowiem, owo „drugie pokolenie”, mamy dość szczególny związek z miejscami pochodzenia naszych rodzin, z których je siłą usunięto lub wysiedlono. Otóż dla mnie i dla moich rówieśników, dzieci wygnanych czernowitzerów, Czernowitz zawsze było pierwotnym miejscem pochodzenia. Choć nikt z nas nigdy go nie odwiedził i nie widział (ani nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek uda mu się je zobaczyć), było ono źródłem naszych „rodzimych” niemieckich korzeni językowych i kulturowych, z którymi ściśle się utożsamialiśmy i w istocie nadal utożsamiamy, mimo że dorastaliśmy w Rumunii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii, Izraelu, Francji, Niemczech czy Austrii. I co może dziwić, ulice, budynki i przyroda Czernowitz – jego teatry, restauracje, parki, rzeki i otoczenie, których widoków, dźwięków i zapachów nigdy sama nie doświadczyłam – są w moich wspomnieniach z dzieciństwa i w mojej wyobraźni silniej obecne niż miejsca i sceny z rumuńskiej Timişoary, gdzie się urodziłam, czy z Bukaresztu, gdzie spędziłam dzieciństwo.

Jednak niektóre z tych miejsc były także źródłem moich dziecięcych koszmarów o prześladowaniach, deportacji i terrorze. Gdy zaczęłam pisać o swoich wczesnych wspomnieniach oraz o fenomenie pamięci osobistej i kulturowej, musiałam stworzyć specjalny termin odnoszący się do wtórnego, opóźnionego charakteru mojej relacji z czasami i miejscami, których nigdy nie doświadczyłam ani nie widziałam, ale które są na tyle żywe, że mam wrażenie, jakbym je pamiętała. Zrozumiałam, że moja „pamięć” Czernowitz jest „postpamięcią”, zapośredniczoną przez historie, migawki i zachowania, wśród których dorastałam, i nigdy nie tworzyła pełnego obrazu czy linearnej opowieści. Jej moc przysłaniania moich własnych wspomnień wynika właśnie z faktu, że owe warstwy – pozytywne i negatywne – przekazano mi niescalone, sprzeczne, fragmentaryczne, rozproszone. Jak pisze Eva Hoffman w After Such Knowledge: „wydarzenia formacyjne XX wieku tak istotnie wpłynęły na nasze biografie, że mogą je czasem przyćmiewać i przytłaczać”2.

Dorastałam w Bukareszcie lat pięćdziesiątych, w społeczności niemieckojęzycznych wygnańców z Czernowitz, w dużej mierze kształtowana przez ich upodobania, postawy, zachowanie i opowieści o świecie, który dawno przestał istnieć. To pod ich wpływem zrodziło się we mnie wówczas pragnienie odwiedzenia Czerniowców, które przez lata narastało. W okresie mojego dzieciństwa w Rumunii radzieckie Czernowcy leżały ledwie trzydzieści kilometrów od granicy rumuńskiej, lecz podróżowanie w bloku wschodnim podlegało surowym ograniczeniom i Czerniowce wydawały mi się wówczas tak odległe, jakby znajdowały się na innym kontynencie. Gdy w 1961 roku wyemigrowałam wraz z rodzicami do Austrii, a rok później do Stanów Zjednoczonych, miasto pochodzenia moich rodziców nabrało jeszcze bardziej odległej i mitycznej aury.

Możliwość wyjazdu do zachodniej Ukrainy pojawiła się dopiero po upadku muru berlińskiego i rozpadzie Związku Radzieckiego w 1991 roku. W ręce wpadły mi niemieckie taśmy z kilkoma nagraniami z podróży i reportażami radiowymi, wskazujące, że dzisiejsze Czerniwci zachowały ślady dawnego Czernowitz. W latach dziewięćdziesiątych razem z Leo kilkukrotnie proponowaliśmy rodzicom wspólny wyjazd do Czerniowców, lecz choć sprawdzili nawet różne możliwości i terminy podróży, to nigdy do niej nie doszło. Prawie za każdym razem, gdy poruszałam z nimi ten temat, wydawali się zdumieni moim zainteresowaniem lub udzielali niezobowiązującej, a nawet wymijającej odpowiedzi. Nie wiedziałam, czy boją się tego, co tam mogą zastać, czy też zniechęcały ich trudności organizacyjne. Austriackie Czernowitz, a nawet rumuńskie Cernăuți, było stolicą regionu, mającą doskonałe połączenia kolejowe z całą Europą Środkowo-Wschodnią. Ukraińskie Czerniwci stały się prowincjonalnym miastem z kiepskimi połączeniami kolejowymi i właściwie bez połączeń lotniczych. Moi rodzice byli już jednak po osiemdziesiątce, a ich kuzynka Rosa Roth Zuckermann, nadal mieszkająca w Czerniowcach, zbliżała się do dziewięćdziesiątki, więc zdawałam sobie sprawę, że do wspólnej podróży „powrotnej”, o której tak marzyłam, musi dojść raczej prędzej niż później.

Ponadto w latach dziewięćdziesiątych takich „powrotów” podejmowało się wielu moich żydowskich znajomych i kolegów z uczelni. Odwiedzali miejsca, w których mieszkali kiedyś ich rodzice i dziadkowie i skąd później uciekali lub zostali deportowani. Wiele z tych podróży zaowocowało tekstami lub książkami – zapisami poszukiwań śladów po życiu przodków. Większość wspomnianych wypraw odbyła się jednak zbyt późno i rodzice czy dziadkowie nie zdążyli już sami oprowadzić swoich potomków po rodzinnych miejscowościach. Musiały się więc one opierać na kwerendzie archiwalnej i lokalnych przewodnikach, na ogromnej chęci i ciekawości oraz sporej dawce domniemywań i przypuszczeń. Spędziłam długie godziny na rozmowach z ludźmi, którzy takie podróże odbyli, i na czytaniu ich relacji, ale w przeciwieństwie do nich ja sama nadal miałam możliwość odbycia takiej wyprawy razem z rodzicami. Ponadto na początku lat dziewięćdziesiątych towarzyszyłam Leo w dwóch wyjazdach do Boliwii – kraju, w którym jego pochodzący z Austrii rodzice znaleźli schronienie przed nazistowskimi prześladowaniami. Leo urodził się tam, ale w wieku dziesięciu lat wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Miał własne wspomnienia z dzieciństwa w La Paz, spędzonego wśród austro-niemieckiej społeczności żydowskiej. Jednak książka, którą o tym napisał, powstała dopiero po śmierci jego matki i ukazała się już po śmierci wuja, będącego nieocenionym świadkiem i źródłem informacji3. Jego boliwijska wyprawa oraz wschodnioeuropejskie podróże moich współpracowników i znajomych stanowiły zarówno tło mojej własnej wyprawy, jak i dodatkową zachętę do jej odbycia.

Moje marzenie o „powrocie” do Czernowitz raczej nie było wyrazem nostalgicznej tęsknoty za utraconym czy porzuconym Heimatem (jak mawiał o nim mój ojciec), no bo jak miejsce, którego nigdy nie dotknęłam i które rodzice opuścili pod przymusem, miałoby być „domem”? Moje marzenie nie było też żalem za jakimś dobrym okresem życia spędzonym w tym mieście, bo żadnego takiego okresu nie było. Po cóż więc tam właściwie jechać? Jaki sens ma „powrót” do miejsca, które – jak mówi Eva Hoffman – „jest w pewien sposób […] domem, ale jest również wrogim terytorium”4. Im bardziej byłam pewna, że chcę tam pojechać, tym trudniej było mi wytłumaczyć – rodzicom, Leo i sobie samej – co właściwie chciałabym tam znaleźć czy osiągnąć, oczywiście poza powiązaniem pamięci z miejscem i zawiezieniem tam wspomnień. Co dokładnie miałabym dzięki temu powrotowi uzyskać – dla siebie samej i dla odziedziczonej przeze mnie pamięci, którą przyjęłam jako własną postpamięć? Mogłam się tego dowiedzieć, tylko wyruszając w tę podróż.

Rodzice ostatecznie zmienili zdanie co do wyjazdu. Nie wiem, czy przekonał ich do niego akapit z mojej książki Family Frames, w którym ostatecznie wyraziłam rezygnację z podróży, czy też książka Leo o powrocie do Boliwii5. W każdym razie wiosną 1998 roku przestali się wahać i pomysł wyprawy w końcu zaczął nabierać konkretnych kształtów. Znajomy doradził nam, byśmy do Lwowa polecieli przez Frankfurt, a dalej pojechali samochodem. Biuro podróży z New Jersey, specjalizujące się w wyjazdach do Ukrainy, załatwiło nam wizy, zorganizowało samochód z kierowcą, który miał nas zawieźć do Czerniowców, i zarezerwowało jedyny hotel w mieście, jaki byli gotowi polecić. Uregulowaliśmy opłaty, przypieczętowując decyzję o wyjeździe.

Tak oto 3 września znaleźliśmy się we Frankfurcie, wyposażeni w aparaty fotograficzne i kamery wideo, przewodnik, mapy i mnóstwo banknotów jednodolarowych, ukrytych w strategicznych miejscach blisko ciała. (W 1998 roku w Czerniowcach nie można było jeszcze używać kart płatniczych ani czeków podróżnych, a bankomaty miały się pojawić dopiero za niecałą dekadę). Zabrałam również ze sobą kilka ważnych dla mnie lektur i materiałów źródłowych: tomik poezji Paula Celana i fascynującą książkę Johna Felstinera Paul Celan. Poeta, ocalony, Żyd o tłumaczeniu Celana na język angielski; wydane, a także niepublikowane pamiętniki, które znałam, ale chciałam móc do nich zajrzeć na miejscu (pamiętnik mojego ojca A Life in the Twentieth Century, rękopis Pearl Fichman Before Memories Fade oraz książkę Dorothei Selli Der Ring des Prometheus); kopertę ze starymi fotografiami wybranymi z albumów Carla i Lotte – przede wszystkim zdjęcia ulic i różnych miejsc, ale także ich obojga, głównie z połowy i końca lat trzydziestych.

Po latach uderza mnie myśl, że ta podróż, w porównaniu z licznymi wcześniejszymi wyjazdami – czy to rodziców, czy moimi i Leo – wydawała się bardzo nieprzewidywalna. Co prawda, nie przekraczaliśmy żelaznej kurtyny, gdyż tę zdemontowano już dawno, ale o warunkach panujących w Ukrainie nie wiedzieliśmy wiele więcej niż w czasie, gdy jeszcze owa granica istniała. Obejrzawszy w nowojorskiej galerii niewielką wystawę zdjęć Romana Vishniaca o życiu żydowskim w Ukrainie połowy lat trzydziestych, spodziewałam się błotnistych dróg w małych wioskach, burych ubrań, przygarbionych starców, a ostatnie pół wieku zaniedbań i zniszczeń mogło ten obraz tylko pogorszyć. W swej wyobraźni postrzegałam to miejsce w barwach czerni, bieli i szarości. Ponadto pogłoski o napadach i drobnych kradzieżach, do których miało dochodzić w Ukrainie, a także ostrzeżenia amerykańskiego Departamentu Stanu o ograniczonej i nieodpowiedniej opiece medycznej w tym kraju tak wyraźnie wzmogły nasze obawy związane z wyjazdem, że nastoletni syn Gabriel usilnie starał się nas od niego odwieść. A ponieważ nadal nie potrafiłam jasno uzasadnić, dlaczego „muszę” odbyć tę podróż, to nie byłam jej najskuteczniejszą orędowniczką i nie mogłam ukoić jego lęku, bo też sama nie bardzo wiedziałam, jak podróżuje się po Ukrainie. Gdy Gabrielowi nie udało się ze mną, próbował choć Leo namówić do pozostania w domu, ale Leo mnie poparł, twierdząc, że „musimy” jechać. Sam jednak również nie potrafił tego odpowiednio uzasadnić i wyjaśnić dziecku, dlaczego miało zostać w domu z psem i pod opieką znajomych. „O co mi chodzi? – zapisałam w swoim dzienniku. – O odkrycie utraconego świata? O doświadczenie straty? O proces pamiętania?”

Nasze obawy i nieznajomość współczesnej Ukrainy spowijały cel naszej podróży mgłą tajemniczości. Gdy jednak kupiliśmy przewodnik Lonely Planet o Rosji i przeczytaliśmy krótki rozdział o Ukrainie Zachodniej, Czernowitz nabrało całkiem zwyczajnego charakteru, dzisiejszemu miastu bowiem poświęcono tam ledwie trzy strony, przedstawiając je jak każdą inną miejscowość – w tym wypadku wartą odwiedzenia ze względu na stare budynki z czasów Habsburgów, kościoły katolickie i luterańskie, cerkwie prawosławne, katedrę ormiańską oraz okazałe gmachy mieszczące dawniej siedzibę prawosławnych metropolitów Bukowiny, a obecnie Uniwersytet imienia Jurija Fedkowycza. Na zamieszczonej w książce mapie widniały ukraińskie nazwy ulic i miejsc, a jej niewielki rozmiar utrudniał odnalezienie wspominanych zawsze przez rodziców odpowiedników Herrengasse czy Ringplatzu. Ponadto w przewodniku Żydzi pojawiali się jako ledwie jedna z wielu współczesnych grup ludności, co było bardzo dezorientujące, bo jakoś trudniej było mi patrzeć na Czernowitz jak na zwykłe miejsce, takie jak wiele innych z moich licznych podróży, niż jako na miejsce potencjalnie niebezpieczne, w którym ktoś może na mnie napaść lub mnie zaczepić.

Gdy jednak w końcu wyruszyliśmy w drogę, lot liniami Ukraine International Airlines okazał się jak najbardziej zwyczajny, a przyjazd do Lwowa odbył się bez żadnych przygód. Musieliśmy okazać i zadeklarować całą przywiezioną gotówkę, co było dość złożoną operacją, gdyż pieniądze starannie ukryliśmy na sobie i w naszych ubraniach. Rodzice zawsze nerwowo reagują na wszelkich urzędników, zwłaszcza jeśli mówią po rosyjsku lub też – jak w tym wypadku – po ukraińsku. Czułam, że muszę ich chronić, ale nie znałam ukraińskiego i to ja musiałam prosić ich o tłumaczenie i wyjaśnienia.

Niemniej jednak formalności wjazdowe i celne przebiegły stosunkowo szybko i po wyjściu z lotniska ucieszył nas widok Oleksija, wysokiego młodego mężczyzny przysłanego przez biuro podróży, który miał nas odebrać i zawieźć do Czerniowców. Zaprowadził nas do starego rozklekotanego busa, wrzucił bagaże na tył i już parę minut później jechaliśmy na południowy wschód obrzeżami Lwowa, zabudowanymi blokami w radzieckim stylu. Zwiedzanie centrum miasta – dawnego słynnego austriackiego Lembergu i polskiego Lwowa – zaplanowaliśmy na czas w drodze powrotnej z Czerniowców.

Mama, która cierpi na chorobę lokomocyjną, usiadła z przodu i już po kilku minutach nawiązała z Oleksijem rozmowę łamanym, ale zrozumiałym rosyjskim. Kierowca wydawał się zachwycony, że mama potrafi się z nim dogadać, więc konwersowali przez całą drogę. Od czasu do czasu mama odwracała się, by zapytać ojca o jakieś słowo lub przetłumaczyć nam kilka faktów o Lwowie, okolicy lub rodzinie Oleksija. I choć podróż trwała dobrych kilka godzin, przez całą drogę moja mama była ożywiona i radosna.

Gdy wyruszaliśmy, było późne popołudnie – piękny, jasny, wczesnojesienny dzień. Wyboista dwupasmowa droga mijała zielone łąki, małe wioski z barwnymi cerkiewnymi kopułami w kształcie cebuli i spiczastymi wieżami kościołów, rozległe pola pszenicy, pasące się kozy i krowy. Kilka razy musieliśmy się zatrzymać, bo przed naszym volkswagenem przeleciały stada białych gęsi. Wioski nie wyglądały na zamożne, ale były zadbane, z ogrodzonymi podwórkami i pomalowanymi domami. Prezentowały się zupełnie inaczej niż miejscowość na fotografiach z wystawy w Nowym Jorku. Krajobraz przypominał mi rumuńską wieś z odbywanych w dzieciństwie wycieczek, a widok gęsi, kaczek i bocianich gniazd na słupach telefonicznych wprawiał mnie w zachwyt. Carl i Lotte nigdy wcześniej nie byli w tym regionie. Stanowił on bowiem część Galicji – sąsiedniej prowincji imperium Habsburgów, która później przypadła w udziale nie Rumunii, jak Bukowina, lecz Polsce. Dotarłszy do granicy między Galicją a Bukowiną, zwróciliśmy na nią uwagę. Leżała bowiem ledwie około trzydziestu kilometrów od rumuńskiego Cernăuți, ale w czasie II wojny światowej rozdzielała kolaborującą z Niemcami Rumunię od okupowanej przez III Rzeszę Polski, stanowiąc wówczas dla Żydów takich jak moi rodzice granicę między szansą na przeżycie pod rządami Rumunów a prawie pewną śmiercią pod okupacją hitlerowską.

Jechaliśmy już od ponad czterech godzin. Zatrzymaliśmy się tylko raz na stacji benzynowej, by skorzystać z obskurnego wychodka. Dało się tam kupić jedynie słodkie pomarańczowe napoje gazowane. Byliśmy spragnieni, głodni, zmęczeni, ale mimo to odczuwaliśmy podniecenie i dreszczyk emocji. Gdy w końcu wjechaliśmy do Czerniowców, zapadł już zmrok. Okazało się, że główna droga dojazdowa do miasta jest zamknięta i musimy jechać objazdem. Krążyliśmy po nowszych i starszych dzielnicach pogrążonej w mroku miejscowości, w której rodzice bezskutecznie starali się rozpoznać jakieś charakterystyczne obiekty, i tylko w pewnym momencie wydawało im się, że mijamy główny dworzec kolejowy. Wypowiadali niemieckie nazwy ulic, pytając się nawzajem, czy przypadkiem nie jest to Siebenbürgerstrasse lub też Hauptstrasse. Oleksij, lwowianin z pochodzenia, był równie zagubiony i cztery razy zatrzymywał się, by spytać o drogę, co nie było łatwe, bo ulice wyglądały na opustoszałe. W pewnej chwili musieliśmy nawet cofać przez całą długość ulicy. Powtarzałam sobie, że podróż w przeszłość musi być pełna przeszkód i błędnych skrętów. W końcu po jakichś trzydziestu minutach, które zdawały się ciągnąć godzinami, zajechaliśmy przed ogromny betonowy budynek, pożegnaliśmy się z Oleksijem i po stopniach w dużej klatce schodowej weszliśmy do niemal zupełnie ciemnej przestrzeni. Po kilku minutach oczy przyzwyczaiły się do mroku i dostrzegliśmy lampkę na drugim końcu rozległego pustego holu. Skierowaliśmy się do recepcji. Byliśmy w hotelu Czeremosz, który później żartobliwie nazwaliśmy z francuska Cher et Moche (czyli „drogi i brzydki”)6.

Księgozbiór Rosy

Choć było już dość późno, Carl zadzwonił z hotelu do Rosy Roth Zuckermann i umówił nas na wizytę następnego dnia rano. Rosa, kuzynka Carla, córka Lotti, siostry jego matki, i jej męża Leona, miała prawie dziewięćdziesiąt lat i była jedyną członkinią rodziny, która pozostała w radzieckich wówczas Czernowcach po przejęciu kontroli nad północną Bukowiną przez Sowietów pod koniec II wojny światowej. Przeżyła deportację, a także prawie trzy lata wysiedlenia i nędzy w Transnistrii, gdzie podczas mroźnej zimy 1941 roku na tyfus zmarli jej pierwszy mąż, synek i rodzice. Po powrocie wyszła ponownie za mąż – za nauczyciela Martina Zuckermanna. W 1949 roku urodził im się syn Felix. Ona również została nauczycielką i uczyła języków obcych – najpierw francuskiego w szkole, a potem prywatnie niemieckiego i angielskiego. Jej mąż zmarł na początku lat osiemdziesiątych.

Rosę spotkałam tylko raz, jako dziecko, w 1958 roku w Bukareszcie, gdy wraz z Felixem na krótko odwiedziła naszą rodzinę. Mimo że po naszym wyjeździe do Stanów Zjednoczonych rodzice utrzymywali z nią kontakt listowny, od tamtej pory się nie widzieliśmy.

Wczesnym rankiem następnego dnia, podekscytowani, spotkaliśmy się z Felixem Zuckermannem na Ringplatzu, dokąd dotarliśmy taksówką, i już razem udaliśmy się na ulicę Clary Zetkin, dawną Pardinigasse, przy której Rosa mieszkała przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Znajdowało się tam kilka willi, małych kamienic i skromniejszych budynków mieszkalnych wzniesionych w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. Ulica była jednak w opłakanym stanie: zniszczone chodniki i podziurawioną jezdnię porastały bowiem dzikie trawy i małe krzaki. Rosa, uśmiechając się szeroko, pomachała do nas z okna ostatniego piętra kamieniczki położonej na początku ulicy i zaprosiła do wejścia na górę.

Przywitała nas radośnie w drzwiach mieszkania, obejmując i całując każdego z osobna, żywo przy tym komentując, że dobrze wyglądamy i że cieszy się wielce z naszych odwiedzin. Była niską, zażywną kobietą o błyszczących, jasnych, głęboko osadzonych oczach, falujących siwych włosach i ciepłej, ujmującej twarzy. Emanowała zadziwiającą jak na jej wiek energią i rześkością. Wyraźną, starannie wymawianą niemczyzną, choć z lekkim bukowińskim zaśpiewem, zaprosiła nas do salonu, a gdy już mieliśmy usiąść, zaproponowała, że oprowadzi nas po mieszkaniu. Było to pierwsze prywatne lokum, jakie odwiedziliśmy w Czerniowcach. Zszokował mnie stan budynku, w którym się mieściło. Podwórko, tak jak ulica, było pełne dziur i krzaków, mała sień wejściowa – zagracona i niezamieciona, korytarz i klatka schodowa – zawilgocone i słabo oświetlone, a ze ścian odpadała ciemnozielona farba.

Jednak za drzwiami mieszkania Rosy naszym oczom zaczął się ukazywać inny świat. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że cofnęliśmy się w czasie – jakbyśmy wrócili do okresu, gdy Czernowitz rzeczywiście było stolicą austriackiej prowincji, gdzie „żyli ludzie i książki”. Jej mieszkanie z pewnością nigdy nie było lokum bogaczy: miało pokoje skromnych rozmiarów, zgrabne, choć nie eleganckie, wysokie sklepienia, dobry parkiet i piece kaflowe na całą wysokość ściany. W oczy rzucały się również jego mniej atrakcyjne cechy: mała łazienka z zimną wodą, cieknące rury, wysłużone piec kuchenny i lodówka. Jednak eklektyczne meble i wystrój zdecydowanie przewyższały cechy konstrukcyjne i słabe wyposażenie mieszkania. Z sufitów wzdłuż okien zwisały koronkowe firanki, przydając wnętrzu przytulności. Półki i różne stoliki przystrojone były świeżymi kwiatami w ozdobnych szklanych wazonach. Przyciemnione oświetlenie sufitowe pokojów i salonu uzupełniały lampy podłogowe i stołowe. Znaczną część przestrzeni zajmowały tapicerowane krzesła z nieokreślonej epoki oraz stare lakierowane stoły, duże i małe, wszystkie pokryte serwetkami i szpargałami. Oprócz bibelotów powierzchnię stołów prawie zupełnie przykrywały stosy książek, czasopism i gazet. Pod ścianami ustawione były szafy i pełne książek regały. Na ścianach zaś i na półkach we wszystkich pokojach widniały zdjęcia budynków i zabytków starego Czernowitz oraz fotografie w ozdobnych ramkach – dużo młodszych Rosy i Felixa, Rosy i Martina Zuckermannów oraz braci Rosy jako młodych mężczyzn – Arthura, Paula i Munia – a także różnych innych krewnych i znajomych.

– Rozgośćcie się – powiedziała Rosa, gdy wróciliśmy do salonu, i skrzętnie usunęła ze stołu książki i inne lektury, by zrobić miejsce na filiżanki i spodki. – Mogę zaproponować herbatę z cytryną lub nescafé i kawałek tortu, który upiekła matka jednego z moich uczniów.

Jej uczniowie, jak wyjaśniła, a zwłaszcza dzieci, okazywali jej sympatię oraz przywiązanie i gdy przychodzili na lekcje, często przynosili ciasto, kwiaty i słodycze – „małe podarunki”, jak je nazywała.

Z pytań o pierwsze wrażenia, jakie zrobiło na nas miasto, i o zmiany, jakie w nim zaszły od czasu wyjazdu Lotte i Carla, rozmowa szybko przeszła do tematu zdrowia i obecnej sytuacji różnych bliskich krewnych rozproszonych po świecie. W końcu jednak podeszliśmy z Leo do jednego z przeszklonych regałów, do którego przyciągnęły nas okładki kilku książek, a zwłaszcza cztery małe pamiątkowe popiersia cesarza Franciszka Józefa z cyny i gipsu oraz dwie oprawione w ramki kolorowe pocztówki z cesarzową Sisi, jego żoną. Rosa, dostrzegłszy najwyraźniej moje zaskoczenie i rozbawienie na widok tego małego cesarskiego panteonu, skinęła głową z uśmiechem.

– Tak, nadal jestem monarchistką. Tęsknię za tymi dobrymi czasami. Te pamiątki przysyłają mi znajomi z Wiednia. Jestem też wciąż syjonistką – dodała, wskazując na małą izraelską flagę w rogu tej samej półki. – Zawsze byłam syjonistką, nigdy komunistką.

Fot. 4. Rosa Zuckermann w swoim mieszkaniu

Dzięki uprzejmości Helmuta Kusdata

Brak ideowej zgodności między monarchizmem a syjonizmem zdawał się Rosie w ogóle nie przeszkadzać, a my z Leo nie domagaliśmy się żadnych wyjaśnień. Zauważywszy jednak nasze zainteresowanie książkami, podeszła do regałów, których zawartości się przyglądaliśmy.

Wśród książek znajdowały się dzieła najważniejszych przed- i powojennych niemiecko-żydowskich pisarzy bukowińskich, jak również tradycyjne teksty, które ukształtowały ich twórczość7. Bezładny na pozór księgozbiór Rosy był więc świadectwem nie tylko żywotności i trwałości odrębnej kultury bukowińskiej, ale także jej rozproszenia i rozpadu. Najbardziej oczywiste wydawały się zbiory autorów z Czernowitz wydane niedawno – w niektórych przypadkach pośmiertnie – niemieckie i austriackie, w miękkiej i twardej oprawie, a także przekłady na angielski, francuski, rosyjski i ukraiński: tomy poezji Paula Celana i Rose Ausländer oraz książki na ich temat, korespondencja Celana z Nelly Sachs, monografie autorstwa Selmy Meerbaum-Eisinger, Viktora Wittnera i Alfreda Kittnera, utwory Eliezera Steinbarga i Icyka Mangera w niemieckim przekładzie z jidysz oraz ostatnie antologie Fäden ins Nichts gespannt [Nici rozciągnięte w nicość] i Versunkene Dichtung der Bukowina [Zatopiona poezja Bukowiny]. Książki te nie były ułożone zwyczajnie, grzbietami, lecz zwrócone okładką na zewnątrz, jak na wystawie w księgarni, a z wielu z nich spoglądały na nas portrety Celana i Ausländer. Za nimi i pod nimi widnieli niemieccy klasycy – Goethe, Schiller, Heine, Rilke, Mann, Hauptmann, Keller, Storm – a także wielu innych niemiecko-żydowskich pisarzy, takich jak wykształcony w Czernowitz Karl Emil Franzos. Frontem na zewnątrz wystawiony był również Die Welt von Gestern [Świat wczorajszy] Stefana Zweiga – wspomnienia o optymizmie doby Habsburgów oraz upadku i przygnębieniu okresu po I wojnie światowej – jakby okładka miała stanowić komentarz do całej zawartości. Podobnie ułożone były Exil [Wygnanie] Liona Feuchtwangera oraz Mein Leben [Moje życie] Marcela Reich-Ranickiego (w angielskim przekładzie jako The Author Himself. The Life of Marcel Reich-Ranicki). A jednak mimo przemożnego nacisku na literaturę będącą ucieleśnieniem czy też odniesieniem do nieistniejącego już wczorajszego świata austro-niemieckiego nie zabrakło też rumuńskich dzieł autorstwa Mihaia Eminescu i Iona Luki Caragiale, wielu tytułów rosyjskich i ukraińskich – Tołstoja, Dostojewskiego, Gogola, Bakunina, Kobylańskiej – jak również niemieckich, angielskich, amerykańskich i francuskich powieści z końca XX wieku oraz klasycznych publikacji encyklopedycznych, szczególnie po niemiecku, takich jak słownik Der große Duden. Na półkach stały też książki o obozach koncentracyjnych z czasów wojny – Viktora Frankla, Brunona Bettelheima, Primo Leviego – oraz izraelska literatura piękna w niemieckim przekładzie. Na widocznym miejscu znajdowały się książki Amosa Oza.

– Te książki – tu Rosa wskazała na klasyków – to lektury mojej młodości. Moja mama poezję Heinego, Schillera i Goethego znała na pamięć i gdy byłam dziewczynką, razem z ojcem czytali mi ich wiersze. Skończyli tylko cztery klasy, ale byli bardzo oczytani. – Przyglądając się, jak przerzucamy strony kolejnych książek, kontynuowała: – Zostało nas tu tylko kilka osób – to znaczy starych czernowitzerów, którzy nadal mówią po niemiecku i czytają te książki. Ale ja nadal wolę Heinego od Celana. A wy nie?

Wielu, jeśli nie większość, czerniowieckich Żydów z pokolenia Carla, Lotte i Rosy – zarówno robotników, jak i przedstawicieli klasy średniej – dorastało z takimi regałami, jakie stały w mieszkaniu Rosy – wypełnionymi w dużej mierze niemiecką i niemiecko-żydowską klasyką. Ilana Shmueli, mieszkająca dziś w Izraelu, w swoim wspomnieniowym eseju pisze o „pięknie rzeźbionej, mahoniowej szafie, która stała u rodziców w salonie i była przeważnie zamknięta na klucz. Znajdowały się w niej oczywiście tomy klasyków z tłoczonymi na złoto grzbietami, nowe i nietknięte. Była tam również sekcja żydowska – Historia Żydów Grätza, Altneuland [Stara-nowa ziemia] Herzla itd. Biblii w domu nie mieliśmy”8. Jednak główna zawartość regału Rosy – dzieła Celana i Ausländer, które przyniosły Czerniowcom uznanie i sławę (i które, w odróżnieniu od książek ze zbiorów rodziców Ilany Shmueli, naprawdę były czytane) – pochodziła z nowszych czasów. Ta przed- i powojenna literatura pisarzy rodem z Czernowitz/Cernăuți oraz wygnańców mieszkających w wielojęzycznej diasporze powstała bowiem w „zdeterytorializowanej” niemczyźnie – w czasie, gdy niemiecki nie był już na Bukowinie językiem urzędowym – i odzwierciedlała bezgraniczne przywiązanie do austro-niemieckiej tożsamości wbrew rumunizacji, sowietyzacji, antysemityzmowi, a ostatecznie także deportacji i wygnaniu.

Wiele z tych książek, stanowiących też część księgozbiorów moich rodziców w New Hampshire i na Florydzie, reprezentowało literaturę bukowińską pisaną niemczyzną, którą Rose Ausländer określiła mianem „słowa wykorzenionego”. Wyrażały one i ucieleśniały zarazem sprzeczności, które nas tu przywiodły9. Zawsze mnie zastanawiało, jak bogatemu, kosmopolitycznemu i wielokulturowemu środowisku Czernowitz udało się przetrzymać tak wiele ataków i trwać dalej w swych potomkach. Czy w samym mieście jest jeszcze dla niego miejsce, czy też na zawsze pozostanie ono w sferze wspomnień i fantazji wygnańców? Co znajdziemy – co znajdą moi rodzice – podczas naszych poszukiwań?

Nie bez trudu uświadomiłam sobie, że moją ambiwalentną nostalgię za Czernowitz napędzały sprzeczności między „domem” a „wrogim terytorium”. Wiedziałam, że nie jestem ich w stanie pogodzić, i nie chciałam tego robić. Jednak ambiwalentna nostalgia moich rodziców zrodziła we mnie potrzebę scalenia zerwanej tkanki boleśnie pokawałkowanej historii. „Powrót” z nimi do tego miejsca, odnalezienie w nim Rosy i Felixa, otoczonych obiektami literatury i kultury, które rozpoznawałam z półek własnego dzieciństwa i młodości – to wszystko zdawało się stanowić pierwszy krok w szeroko rozumianym procesie przywracania i odzyskiwania zerwanych więzi i powiązań. Jednocześnie zaś, podobnie jak inne dzieci wygnańców i uchodźców, odziedziczyłam po rodzicach świadomość kruchości miejsca, podejrzliwość wobec pojęcia domu. Pytanie „Skąd jesteście?”, zadane tamtego ranka przez nieznajomą kobietę, i jednoznaczna odpowiedź mojej matki miały mnie prześladować przez pierwsze dni pobytu w dawnym Czernowitz.