Duchy zostają - Hilary Mantel - ebook

Duchy zostają ebook

Hilary Mantel

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Hilary Mantel, autorka bestsellerowych powieści historycznych, znowu sięga w przeszłość. Tym razem jednak nie do dynastii Tudorów, lecz do własnego życia. Duchy zostają to opowieść o tym, jak dziewczyna z robotniczych przedmieść Manchesteru została cenioną pisarką. Ale też – refleksja nad pracą pamięci. Co decyduje o naszym postrzeganiu minionych lat? Obrazy unieruchomione na fotografiach, podkoloryzowane opowieści rodziców, a może zmysłowe wspomnienia zapachu potraw i obić mebli w rodzinnym domu?

Mantel pisze również o własnej cielesności, o dojrzewaniu i chorobie. W przejmujący sposób opowiada o doświadczeniu endometriozy: paraliżujący ból, upokarzające wizyty w szpitalach, zjawy podczas ataków migreny. Wyznaje gorzko: „Miałam w życiu więcej ginekologów niż kochanków”. Bez ckliwego sentymentalizmu opisuje świat – zasadniczo nieprzyjazny, szczególnie dla dziewczyn z niezamożnych domów. Stawką w walce z nim jest ocalenie własnej wrażliwości. Bo to właśnie z niej rodzi się pisarska świadomość Hilary Mantel.

„Arcydzieło olśniewającego umysłu […]. Przeszłość, czasy tak dawno minione, ożywają tu na nowo.” Rachel Cusk

„Mantel jest na przemian dowcipna, rzeczowa, wizjonerska i komiczna, a przy tym niezmiennie fascynująca.” „Daily Telegraph”

„Niezwykła opowieść, miejscami komiczna, często ponura, ale co najważniejsze – jest to opowieść o przetrwaniu.” „The Spectator”

„Mantel to wybitna pisarka. Dojmująco, wręcz boleśnie przenikliwa […]. Wstrząsający i śmiały zbiór wspomnień; z każdą stroną bardziej niepokoi.” Helen Dunmore

„Oszałamiająca wizja dziecięcego nieprzystosowania i kobiety cierpiącej z powodu nieudolności lekarzy. Tego szczerego i pięknego pamiętnika nie da się odłożyć i nie da się zapomnieć.” Clare Boylan

„Ta lektura mnie porwała. Surowa, bolesna i pełna spostrzeżeń dających wgląd w umysł pierwszorzędnej pisarki.” Margaret Forster

„Zachwycająca proza – przejrzysta i prawdziwa.” „The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 259

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego: Giving Up the Ghost

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce: Lusmouth, Mars Hill by Francis Bedford i Annie by Julia Margaret Cameron / rawpixel.com

Copyright © 2005 by Hilary Mantel

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Martyna Tomczak, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Joanna Stocka / d2d.pl, Alicja Binik / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-048-7

Małe dołki, ukryte groby,

Dzieci porozrzucane wzdłuż żelaznych sztachet,

I nawet jednej ryski na kamieniu.

Wiatr wzbiera, księżyc znika za chmurami,

Szczekanie psa i te sowy,

Samotne i bez końca.

Moje dzieci, które nigdy nie usłyszą.

Nocne krzyki, których nigdy nie wydadzą.

Judy Jordan, Mogiła połownika

Część pierwszaDrugi dom

Jest sobota, koniec lipca 2000 roku. Reepham w hrabstwie Norfolk, Sowia Chata. Mamy dziś sprawę do załatwienia, odwlekamy to. Trzeba pójść do pana Ewinga po drugiej stronie ulicy, poprosić o wycenę i zapytać, jak widzą nasze szanse na sprzedaż. Pan Ewing to właściciel lokalnej firmy, która siedem lat temu sprzedała nam dom. Poranek się ciągnie, a my mijamy się po cichu, unikamy rozmowy. Decyzja została podjęta. Nie ma o czym dyskutować.

Około jedenastej widzę drgnienie przy schodach. Nieruchome powietrze nagle się porusza. Podnoszę głowę. Znów jest nieruchomo. Wiem, że to duch ojczyma schodzi po schodach. Albo – by to ująć w sposób, który dla innych jest bardziej do przyjęcia – „wiem”, że to jego duch.

Jestem spokojna. Przywykłam do tego, że „widzę” rzeczy, których nie ma. Albo – by to ująć w sposób, który dla mnie jest bardziej do przyjęcia – do tego, że widzę rzeczy, których „nie ma”. To w tym domu na początku 1995 roku po raz ostatni widziałam mojego ojczyma Jacka – żywego, ubranego w cielesną powłokę. Od tamtej chwili wielokrotnie dostrzegałam go na schodach.

Oczywiście możliwe, że te migawki przy poręczy to nic więcej, jak zapowiedź nadchodzącej migreny. To po lewej stronie ukazują mi się wizje; to lewe oko mam zawsze szeroko otwarte. Nie wiem, czy w tych chwilach słabości widzę rzeczy, których nie ma, czy też może istniejące, których nie zauważam na co dzień.

Z biegiem lat zwiastuny migreny stały się czymś więcej niż – jak dawniej – groźną zagadką i czymś więcej niż sygnałem do wzięcia leków zapobiegających pełnoobjawowemu atakowi. Stały się psychicznym ornamentem albo ozdobnikiem, sztuką, ukrytym talentem, którego nie zdołałam przekuć na pieniądze. Czasem przybierają formę wizualnych zakłóceń powszechnych wśród migrenowców. Drobne przedmioty znikają z pola widzenia, w świecie powstają dryfujące dziury podobne kształtem do donutów z krążkiem rzęsistego światła w środku. Czasem to złote błyski na tle ściany – śmigające szewrony, jak skrzydełka chyżych aniołów. Niedospanie i brak posiłków sprzyjają tym widzeniom: podczas Wielkiego Postu świętym na głodówce, rozedrganym, z niedoborem cukru, ukazywały się takie wizje, jakie spodziewali się zobaczyć.

Czasem aura migrenowa przybiera bardziej męczącą formę. Głuchnę. Słowa, które próbuję zapisać, są inne, niż miały być. Dręczą mnie dziwne sny i budzę się z nich ze złudzeniem smaku w ustach. Kiedyś, to było trzydzieści lat temu, przyśniło mi się, że jem pszczoły, i do dziś towarzyszy mi ich słodycz mlecznej czekolady oraz konsystencja podgotowanej wątroby cielęcej. Czasem lęgnie mi się w głowie melodia, jak natrętny tik, a wraz z nią zwalają się słowa i muszę potem żyć do ich akompaniamentu. Ludzie nieraz skarżą się na melodię, która nie chce wypaść z głowy. Tyle że dla większości nie jest to preludium do całodziennych wymiotów. Zresztą zwykle po prostu usłyszeli coś w radiu, mnie zaś nawiedzają piosenki, których prawie nikt już dziś nie śpiewa: Mój Billu Bailey, proszę, wróć. Herosem Aleksander, Herkules wielki chwat. I ojciec stary wyparł się mnie, na imię dał mi buntownik.

Dziś, w dniu, w którym zobaczyłam ducha, problem polega na tym, że słowa wychodzą nie takie, jak chcę. Muszę więc uważać u pana Ewinga, chociaż on rozumie mnie bez problemu i owszem, pamięta, jak sprzedawał nam dom, siedem lat temu, ale to naprawdę już tak dawno? Przez te lata spisałam i przepisałam pewnie z pół miliona słów, zjadłam siedem i pół tysiąca posiłków, połknęłam (ostrożnie licząc) dziesięć tysięcy tabletek przeciwbólowych, a Bóg jeden wie, ile jeszcze połknęli ich ci, którym to ja zadałam ból. Przez te lata nieustannie tyłam (szersze, coraz szersze są granice me); nocami śniłam sny, później wymazywane i przybierające nowe formy. W tym też okresie, w przeddzień wydania mojej siódmej powieści, zmarł mój ojczym. Wszystkie wspomnienia, jakie o nim mam, wiążą się z domami, z marzeniami o domach, z domami prawdziwymi i wyśnionymi, o pustych pokojach czekających, aż ktoś w nich zamieszka. Z domami, w których pełno jest cudzych historii i cudzych roszczeń; pełno strachów i mojego dorosłego ich wyparcia. Cóż, uczucie przybiera czasem dziwne formy. Trudno mi się pogodzić z myślą o wyprowadzce i o tym, że zostawię go samego na tych schodach.

Późnym popołudniem podkrada się migrenowy sen. Składa mi na czole mokry pocałunek ogra. „Nie martw się – mówię, kiedy jego ssące wargi wciągają mnie w niebyt. – Jak telefon się obudzi, to zadzwoni”. Już wczoraj, wybierając przysmaki dla kotów w sklepie rybnym w Norfolku, czułam nadchodzącą migrenę. „Nie – powiedziałam. – Dorsz jest teraz za drogi, żeby go dawać rybom. Nawet takim jak nasze”.

Pisanie o sobie przychodzi mi z trudem. Jakikolwiek styl obiorę za kanwę, wszystko się pruje jeszcze w pierwszym akapicie. Po prostu pisz, mówię sobie w duchu. Rozkładam ręce: c’est moi, pogódź się z tym. Ufam czytelnikowi. To samo doradzam wszystkim, którzy pytają mnie, jak wydać książkę. Zaufaj czytelnikowi, nie traktuj go jak dziecko, nie lekceważ, załóż, że przynajmniej dorównuje ci inteligencją i do cholery, nie próbuj go omamić: ty tam, w tylnym rzędzie, przestań się wreszcie wdzięczyć! Proste słowa na zwykłym papierze. Pamiętaj, co mówił Orwell, że dobra proza jest jak szyba okienna. Skup się na wyostrzeniu pamięci i odsłonięciu wrażliwości. Skracaj każdą stronę przynajmniej o jedną trzecią. Skończ z konstruowaniem tych swoich głupiutkich porównań. Zastanów się, co masz do przekazania. I przekaż to wprost, tak mocno, jak tylko potrafisz. Jedz mięso. Pij krew. Porzuć życie towarzyskie i nie myśl sobie, że masz jakichś przyjaciół. Wstawaj cichą nocą i nakłuwaj sobie palce, niech krew będzie atramentem – to cię oduczy niefrasobliwości!

Czy stosuję się do własnych rad? A skąd. Niefrasobliwość to mój nom de guerre (nie używaj obcych zwrotów, bo to elitaryzm). Z utartego szlaku prostych słów znosi mnie ku łąkom ekstrawaganckich porównań: aniołki, ogry, dziury w kształcie donutów. A co do przejrzystości – czy gołe szyby nie są oznaką ubóstwa? Czy nie lepiej powiesić firanki, żeby dało się wyjrzeć, ale nikt nie mógł zajrzeć do środka? Albo okiennice, albo przyzwoite rolety rzymskie? Zresztą proza okienna nie gwarantuje prawdomówności. Widok przez szybę bywa zwodniczy, a najlepsi kłamcy używają prostych słów.

Więc teraz, siadając do pisania wspomnień, kwestionuję w myślach każde słowo. Czy moje słowa są przejrzyste – czy zwodniczo przejrzyste? Powtarzam sobie: po prostu opowiedz, jak doszło do tego, że sprzedałaś dom z duchem. Tyle że tę historię można opowiedzieć tylko raz i muszę to zrobić właściwie. Czemu akt pisania generuje tyle lęków? Margaret Atwood twierdzi: „Słowo pisane bardzo przypomina dowód rzeczowy – coś, co potem może zostać wykorzystane przeciwko tobie”[1]. Kiedyś uważałam autobiografie za pewien rodzaj słabości, może nadal tak myślę. Ale myślę też, że jeśli człowiek jest słaby, to udawanie silnego jest dziecinne.

Sprzedać Sowią: decyzja ta towarzyszyła nam, gdy w piątkowy wieczór przedzieraliśmy się przez zatłoczoną obwodnicę M25 i gdy lawirowaliśmy ciemnymi ulicami brecklandzkich miasteczek, wśród powykręcanych sosen i zamkniętych na cztery spusty domów. Jeździliśmy tą trasą wielokrotnie, przemysłowymi dzielnicami Norwich, żeby ominąć centrum, zwalniając na skrzyżowaniach osiedli komunalnych West Earlham; za zasłonami paliły się lampy, ulice były puste. Kiedy wyjeżdżasz za granicę miasta, kończą się światła i droga się zwęża. Przenikasz w ciemność, w której świecą tylko oczy lisów i wiejskich kotów, w którą wdziera się szelest skrzydeł i tupot ruchliwych łapek na poboczach. Coś niewidzialnego je. Coś jest pożerane.

Po wjeździe do Reepham przy poobijanym przez ciężarówki kościelnym murze skręcasz na rynek, gdzie nie stoi ani jeden samochód. W King’s Arms wciąż pali się światło, wrota Old Brewery są zamknięte, a goście dyskretnie udają się spać. Podjeżdżasz kawałek pod górkę i parkujesz na błotnistym, pobrużdżonym placu za domem. Rozładowujesz bagażnik po ciemku i zazwyczaj w deszczu; kalosze znają na pamięć każdą kałużę i każde śliskie miejsce, wiedzą, gdzie zrobić długi krok i gdzie kończy się chodnik. Czasem jest północ i zima, mróz wysysa moc z promienia latarki, rozprasza światło w daremne mżenie. Ale palce znają kształt kluczy równie dobrze, jak stopy znają drogę. Pięćdziesiąt metrów od rynku nie ma zanieczyszczeń świetlnych, nieba nie rozjaśnia miejska łuna; nie słychać samolotów ani kroków. Są gwiazdy, szron na ścieżce i pohukiwanie sów z trzech parafii.

Dobrze ci się śpi w tym domu, choć w dni powszednie ciężarówki i traktory budzą cię o świcie. Ich wyziewy oblepiają okna od ulicy tłustym, mazistym brudem. Na wsi nie jest czysto ani cicho. W ciągu dnia słychać zgrzyt hydraulicznych hamulców ciężarówek stających u stóp wzniesienia, przy Townsend Corner. Nie bez kozery to miejsce nazywane jest krańcem miasta. Za posterunkiem policji, za ostatnim parterowym domem – czyli niecałe czterysta metrów dalej – są już tylko pola. Następna miejscowość to Kerdiston. Tamtejszy kościół zawalił się kilkaset lat temu. Nie ma nazw ulic, ulic zresztą też nie ma. Nawet mieszkańcy nie są pewni, gdzie znajduje się ich wioska. Jedyna lokalna osobistość, sir William de Kerdeston, po śmierci przeniósł się do Reepham i jako posąg w pełnej zbroi spoczywa – o ile to właściwe słowo – na wyścielonym kamieniami łożu; kto wie, czy nie pręży nóg i barków, gdy co roku w dzień zaduszny zmarli gotują się do marszu.

Gdy kupowaliśmy nasz dom, nie miał on nazwy ani historii. Powstał z kilku budynków, kiedyś może mieszkalnych, może nie; najprawdopodobniej był tu jakiś magazyn rolniczy. Mniej więcej na początku lat dziewięćdziesiątych pewien budowlaniec z Norwich przerobił niepozorną konstrukcję z czerwonej cegły na cztery mieszkania i dwa domki.

Zimą na przełomie dziewięćdziesiątego drugiego i trzeciego szukaliśmy dla siebie domu na weekendy. Zjeździliśmy wybrzeże i przeczesaliśmy centrum kraju, pamiętając o długiej drodze z Berkshire i o tym, że musimy znaleźć coś blisko rodziców, którzy na emeryturze osiedli w Holt. W ciuchach Barbour i w szkarłatnym bmw budziliśmy radość w sercu każdego wiejskiego agenta nieruchomości. Na nasz widok cały się rozpromieniał, lecz chwilę później na wieść o naszych wysokich wymaganiach i ograniczonym budżecie oczy na powrót zachodziły mu zwykłą szklistą mgiełką. Nie chcieliśmy rudery ani malowniczej willi, ani nic z drobnym, acz możliwym do opanowania problemem z gniciem drewna. Nie chcieliśmy też domu na zupełnym uboczu, bo mogło się zdarzyć, że zechcę spędzić tam czas w pojedynkę, a sama żyję na uboczu rzeczywistości, zbyt nerwowa i drażliwa, by prowadzić samochód. Zależało nam, żeby mieć w pobliżu sklep i pub, tyle że większość wsi w Norfolku to bezładne, wyludnione grajdołki z budką telefoniczną w centrum, a i to nie zawsze. Mimo wszystko uznaliśmy, że gdzieś tutaj znajdziemy swój dom. Byłam świeżo po nagrodzie literackiej, co wiązało się z niespodziewanym przypływem gotówki. Norfolk nie był wtedy modny. Leżał za daleko od Londynu i brakowało tam miejskich udogodnień, wykwintnych restauracji i uroczych sklepików dla smakoszy; były za to puby serwujące ziemniaki z mikrofali z burą mięsną breją, były sklepy spożywcze – w mniejszych wioskach Woolworth, w większych Spar – a także ptaki wodne, długie kamieniste plaże i bezmiar nieba jak spod pędzla malarza.

W tamtych czasach znaliśmy już Norfolk całkiem dobrze. Pierwszy raz przyjechałam tam w 1980 roku, do znajomych, którzy niedawno osiedli w jednej z wiosek Broadland. Mieszkałam wtedy w Afryce, ale moje małżeństwo zaczęło się rozpadać. Byłam mizernym dzieciakiem z walizą – starym, bo dwudziestoośmioletnim – który błąkał się po ludziach i w końcu zawsze lądował u rodziców, wtedy wciąż jeszcze w północnej Anglii. Spędzałam czas w pociągach, taszcząc walizki po schodach na stacji Crewe albo szukając zadaszenia na wietrznym peronie w Nuneaton. Ciągle chudłam, nerwy miałam w strzępach, byłam coraz bardziej zaniedbana i samotna. Tęskniłam za domem, za zwierzętami, za manuskryptem swojej wielkiej powieści, ukończonej i porzuconej w Afryce. Tęskniłam za mężem, ale uczucia wobec przeszłości były zbyt pogmatwane i mgliste, abym mogła je uchwycić, a żeby tak pozostało, często zaczynałam i kończyłam dzień garścią barbituranów popijanych wodą z nie swojego kubka. Po zażyciu ich wieczorem masz puste, czarne sny, rano budzisz się z mdłościami i mętlikiem w głowie, a dzień, który cię czeka, jest jak wybrzeże widziane z rozbujanego statku. Właśnie dlatego potrzebna ci kolejna dawka. Po godzinie czujesz się już całkiem dobrze.

W Norfolku zatrzymałam się u dawnej znajomej z Afryki. Jej mąż znów wyjechał za granicę, a ona nie lubiła być sama w wiejskich ciemnościach. Gdyby nie połączyło nas na nowo trudne życie emigrantek, nigdy byśmy się nie zaprzyjaźniły; zresztą po pewnym czasie zrozumiałam, że to wcale nie przyjaźń, wsiadłam więc do pociągu w Norwich i już nie wróciłam. Jednak nasze samochodowe wojaże, błądzenie po zimowych szosach, zwiędłe sałatki w wiejskich barach, przeprawy przez cmentarne chaszcze i opowieści starych ludzi skłoniły mnie do głębszej refleksji nad tym miejscem i zapragnęłam umieścić w nim akcję powieści. Po latach to właśnie zrobiłam.

Przeszło dwa lata po rozstaniu mój były mąż przyjechał do Anglii jako inny człowiek. Wierzę, że ludzie się zmieniają – przeciwny pogląd w zasadzie nie ma sensu. Ja również się zmieniłam. Mieszkałam sama. Byłam przewlekle chora, spuchnięta od sterydów i cyniczna w kwestii miłości. Według Freuda dwie stałe w naszym życiu to miłość i praca; zajmowała mnie teraz tylko jedna z nich. Przez sześć dni w tygodniu zarabiałam na dwóch kiepsko płatnych etatach, za dnia w księgarni, wieczorami zaś za barem, po czym wstawałam o świcie, żeby pisać w dzienniku i przygotować organizm na spotkanie ze światem. Gromadziłam notatki do przyszłych książek – wtedy, w 1982 roku, miałam na koncie tylko jedno wydane opowiadanie. Przestałam brać barbiturany. Nie pamiętam, kiedy dokładnie ani co zrobiłam z nieprzebranym zapasem maleńkich tabletek przywiezionych z Afryki w plastikowej tubie. Odstawiłam je stopniowo? Czy rzuciłam nagle? Nie wiem. Niepokoi mnie to, biorąc pod uwagę deklaracje, jakie będę później składać na temat mojej pamięci. Może każda grzechocząca porcja tych maleńkich zabójców miała w sobie dawkę zapomnienia. Od tamtego czasu zawsze byłam uzależniona, przeważnie od czegoś, z czym nie pomaga sobie radzić żadna grupa wsparcia. Choćby od średników; nie potrafię napisać bez nich więcej niż dwustu słów.

Czy tamtego lata byłam zdolna do podjęcia racjonalnej decyzji? Cóż – czy ktokolwiek mógłby coś takiego stwierdzić na pewno? Czułam, że to, co porzuciłam, odchodząc, to więcej, niż niejedna para ma na starcie. Pobraliśmy się więc po raz drugi, bez fanfar, w urzędzie stanu cywilnego w Maidenhead, w towarzystwie dwójki świadków. Był wrzesień, tego ranka czułam się okropnie, spuchłam i mdliło mnie, jakbym była w ciąży; czułam ból gdzieś pod przeponą i od czasu do czasu coś mi się tam jakby przewracało, drapało, jak w ludowej opowieści o kobiecie, która nosi w brzuchu demona. Gdyby nie ślub, za żadne skarby bym nie wstała, nie włożyła sukienki i szpilek i nie wyszła z domu. Miły urzędnik życzył nam więcej szczęścia niż poprzednim razem. Nie miałam obrączki; obwód palca zmieniał mi się z tygodnia na tydzień, zresztą całkiem możliwe, że nie chciałam zbyt szybko wracać do małżeńskich symboli. Zjedliśmy obiad w restauracji w Windsorze, na dziedzińcu z widokiem na rzekę. Piliśmy szampana. Na zdjęciu zrobionym przez jednego ze świadków mam pusty wzrok, jak latarnia z wydrążonej rzepy. W ten oto sposób, choć mnie samej czasem trudno w to uwierzyć, wzięłam drugi ślub – drugi ślub z tym samym mężczyzną. Zawsze mi się wydawało, że postępują tak jedynie gwiazdy filmu albo zwycięzcy loterii, postrzeleńcy z tlenionymi blond włosami, którym łut szczęścia uderzył do głowy. Że jest to zachowanie typowe dla awanturników i nie uświadczysz go u osób konsekwentnych i przezornych. Chociaż może gdy przesadzisz z konsekwencją i przezornością, wyda ci się to jedynym sensownym rozwiązaniem. Będziesz brała te śluby, raz, drugi i trzeci, tyle razy, ile trzeba, by małżeństwo przetrwało.

W połowie stycznia 1993 roku urządziliśmy sobie kwaterę główną w hotelu Blakeney, kamiennym statku żeglującym po słonych mokradłach. Mieliśmy ze sobą grube pliki folderów z agencji nieruchomości, przeważnie kłamliwych lub mylących. Przez dwa dni, jeżdżąc po okolicy, skreślaliśmy z listy kolejne domy, gdy tylko zobaczyliśmy ich położenie albo elewację. Dochodziłam do siebie po kiepskich świętach – dostałam zapalenia oskrzeli i płuc, a do tego straciłam głos. Ten nie był mi jednak potrzebny, wystarczyło śledzić mapę w gasnącym świetle dnia, jednocześnie wypatrując niewyraźnych drogowskazów chylących się pod ciężarem nazw norfolskich miejscowości. O piątej po południu w niedzielę, w niemal zupełnych ciemnościach, utknęliśmy po łydki w błocie gdzieś na wschód od East Dereham, rzut kamieniem od starego, kruszejącego kościoła i kilku zaniedbanych gospodarskich blaszaków, usiłując znaleźć ścieżkę wiodącą do smutnego domku na końcu rzędu innych smutnych domków. W końcu daliśmy za wygraną, niepocieszeni wsiedliśmy do naszej szkarłatnej maszkary i zwróciliśmy myśli ku autostradzie M25.

Gdy wróciliśmy, pogoda wciąż była paskudna, ale zdążyłam odzyskać głos. Padła decyzja, by zawęzić poszukiwania. Kiedy mieszkałam u znajomej z Afryki, często jeździłyśmy na zakupy do Reepham, a ja zaglądałam w wysokie georgiańskie okna Old Brewery. Mieli tam pub i niewielki hotelik, a to wszystko w eleganckim budynku z czerwonej cegły, z zegarem słonecznym i łacińską inskrypcją: „Liczę tylko szczęśliwe godziny”. Kiedy wróciłam tam dziesięć lat później, w Reepham była poczta, dwóch rzeźników, apteka oraz budka telefoniczna, zakład fryzjerski, jeden czy dwa dyskretne sklepy z antykami, pełna ludzi piekarnia, w której sprzedawano witaminy, jaja od rolników i organiczną czekoladę, a także warzywniak-kwiaciarnia pod nazwą Kaliarepa. Zadbany rynek otaczały stateczne domostwa o szerokich oknach, a dalej zbieranina mniejszych domków wiodących w stronę dworca. Dworzec już wtedy nie istniał, choć w czasach wiktoriańskich były dwa, a do tego dwanaście piwiarni i targ bydła. Jeden z trzech tutejszych kościołów spłonął w 1543 roku i nigdy go nie odbudowano; dzieje miasteczka to historia powolnego osuwania się w bezbożność i umiar. Pewnego styczniowego dnia jakaś zgarbiona starsza pani pokiwała na mnie od progu swojego domu i potoczyła wzrokiem po opustoszałym rynku w stronę wrót kościoła.

– I co pani na to? – powiedziała. – Na cmentarzu żywiej dziś niż na ulicach.

W sobotnie popołudnie mieszkańcy Reepham i okolic zbierają się na poczcie. Dyskutują o tym, ile spadło deszczu: „Nie starczyłoby tego, żeby zwilżyć znaczek” – stwierdził kiedyś jakiś pan. O tym, kto włączył lub wyłączył ogrzewanie, i o dziewięćdziesięcioletnich kierowcach sunących ulicami w swoich morrisach travellerach. Nie można powiedzieć, że mieszkańcy są niegościnni. Nie odnoszą się do ciebie chłodno, dopóki nie przemieszkasz tu dwudziestu lat. W zasadzie wcale się do ciebie nie odnoszą. Ludzie dawniej zatrudnieni w polu dziś często pracują przy komputerze. Nie znają cię, ale to im nie przeszkadza. Żyją i dają żyć innym. Kiedyś na powitanie rzucali: „Jak leci?”, wypowiadane z unikalnym norfolskim akcentem, dziś robią to rzadziej. W Wigilię znikają wcześnie w domach i zamykają drzwi na klucz. Spady jabłek i nadwyżkę warzyw zostawiają w koszach na progu, żeby każdy mógł wziąć, co chce, a wiosną sprzedają bukiety żonkili po kilka pensów.

Kiedy przyjechaliśmy obejrzeć dom, wciąż panował tam bałagan po ekipie budowlanej. Stojąc w niewykończonych pokojach, wyobrażaliśmy sobie, jak będzie wyglądał. Wyobrażaliśmy sobie, że będzie nasz. Był tani i minutę drogi od rynku. O północy wyszliśmy z Old Brewery i zbliżyliśmy się do furtki; a raczej do miejsca, w którym miała się znaleźć. Chcieliśmy obejrzeć dom jeszcze raz, sami i w ciszy. Kiedy kuliliśmy się w kurtkach przed bezlitosnym nocnym zimnem, na drzewie zahukał puszczyk.

Później zamówiliśmy tabliczkę z sową i nazwą Sowia Chata. Tyle że facet namalował płomykówkę, kanarkowożółtą, chudą, z upiornymi łapkami gryzonia.

Taki „drugi dom” to w ogóle dziwne zjawisko. Nigdy nie sądziłam, że będzie mnie dotyczyć, podobnie jak drugie małżeństwo. Zdawało mi się, że to rzecz dla bogaczy, przez których ceny w Cotswolds idą w górę. Nigdy nie miałam wyrzutów sumienia w związku z Sowią Chatą – przez maleńkie podwórko i codzienne hałasy z ulicy ludzie raczej nie ustawiali się do niej w kolejce. Mieliśmy nadzieję, że jej zakup będzie pierwszym krokiem do osiedlenia się w Norfolku na stałe. Wsiadając do bmw, a później jego mniej krzykliwych następców, wyobrażałam sobie, że to ostatni raz i że jedzie za nami ciężarówka firmy przeprowadzkowej. Że na dobre opuszczamy południowy wschód. Uśmiechałam się wtedy i czułam, jak schodzi mi napięcie z barków. Ale potem przychodziło hamowanie, bo na M25 doszło do jakiejś katastrofy czy innego koszmaru, i musiałam się pogodzić z myślą, że to znów tylko nerwowy wypad na weekend i że na zmianę w naszym życiu trzeba będzie zapracować.

Przez pewien czas jeździliśmy tam raz na dwa–trzy tygodnie z naszymi dwoma kotami. Na miejscu zwierzaki z wrzaskiem wyskakiwały z klatki i biegły na wyścigi, tupiąc głośno po drewnianych schodach, wypędzając diabły widoczne tylko kocim okiem. Potem zmęczone kładły się w koszyku, a my wchodziliśmy na górę, do pokoju z bladosłoneczną tapetą: i od razu byliśmy lepsi, spokojniejsi, życzliwsi. Sobotnie poranki to spacery po rynku, od sklepu do sklepu, pogawędki z ludźmi, nadawanie paczek, wizyta w aptece, by wykupić moje liczne recepty, i u rzeźnika po mięso do zamrażarki. Po południu wpadaliśmy do moich rodziców w Holt z torbą słodkich bułeczek albo ciastem, z kwiatami, z jakąś książką; a w niedzielę to oni przyjeżdżali do Reepham i szliśmy na lunch do King’s Arms albo zjadaliśmy coś na zimno w domu: kraby z Cromer, truskawki, ser stilton. Potem już tylko ładowanie bagażnika i powrót. Towarzyszyło mu zawsze lekkie kłucie w piersi. Liczę tylko szczęśliwe godziny.

Moja matka była drobną, stylową kobietą o platynowych włosach przyciętych na rozwichrzonego pazia. Nosiła dżinsy i bluzy w szalonych kolorach, ale każdy zestaw ubrań wyglądał na starannie przemyślany; miała tę smykałkę, odkąd pamiętam, odkąd pierwszy raz spojrzałam na nią świadomie. Ojczym był od niej kilka lat młodszy, jednak po wszczepieniu bajpasu jego smagłe, muskularne ciało wyraźnie przywiędło. Choć nie nazwałabym go wątłym, zauważałam czasem żebra odznaczające się pod ulubioną, miękką i wyblakłą koszulą, a nogi wyglądały jak dwa obleczone w spodnie patyki. Niegdyś zawodowy kreślarz, przerzucił się na akwarele, próbując przenieść na papier niepokojące, zmienne kolory nadmorskich pejzaży; dawniej nie tolerowałby wieloznaczności i gry światła z cieniem. Pasja go wycieńczyła, pasja i gniew: nikt nigdy nie podał mu pomocnej dłoni, nie miał pieniędzy w czasach, gdy pieniądze były ważne, i był chronicznie rozdrażniony wykrętnością i zepsuciem świata. Z natury był uczciwy – a w tym świecie uczciwi ludzie nie ułatwiają sobie nawzajem życia. Był inżynierem. Miał drobne, staranne inżynierskie pismo i zdyscyplinowany umysł, ale serce tłukło mu się w piersi jak uwięziona w szklance osa.

Jack pojawił się w moim życiu, kiedy miałam sześć albo siedem lat. Przez te wszystkie dekady nigdy nie odbyliśmy prawdziwej rozmowy. Czułam, że nie mam do powiedzenia nic, co by go interesowało. Co on czuł – nie wiem. Żadne z nas nie umiało gadać o byle czym. Small talk mnie stresował, wyczuwałam w nim jakieś ukryte znaczenia, natomiast Jack… Nie wiem, jak działał na Jacka. Matka sądziła, że się nie dogadujemy, bo jesteśmy do siebie zbyt podobni, ale ja skłaniałam się ku bardziej banalnej przyczynie: nie łączyła nas bliska więź, bo byliśmy całkiem różni.

To się jednak zaczęło zmieniać. Po operacji Jack nabrał otwartości i skłonności do kompromisów. Był cierpliwszy, spokojniejszy i nie tak mrukliwy, dzięki czemu ja także mniej się przy nim pilnowałam, byłam dojrzalsza i bardziej rozmowna. Odkryłam, że bawią go moje opowieści o londyńskich komitetach literackich; sam przed wymuszoną emeryturą zasiadał w komitetach i zgodziliśmy się, że czegokolwiek dotyczą, wszystkie zachowują się podobnie i pewnie mogłyby prowadzić nawzajem swoje sprawy. W tamto ostatnie, słoneczne popołudnie pod koniec marca, kiedy szliśmy rynkiem, puściłam przodem męża i matkę i zwolniłam, żeby powiedzieć Jackowi parę słów, które tylko jemu by się spodobały. Pomyślałam, że to pierwszy raz: nigdy wcześniej nie zostałam z tyłu, nigdy na niego nie poczekałam.

Kiedy po obiedzie dotarliśmy do domu, wyglądał na zmęczonego. Nasza pręgowana kotka często prowokowała go do zabawy na schodach. Do niedawna nie znosił kotów, potępiał je w głos niczym jakiś Wielki Inkwizytor; twierdził, że mierzi go ich dotyk. A jednak ta drobna istotka, sama dręczona dziwnymi fobiami, z nieodłącznym drżącym strachem w marcepanowych oczach, podnosiła łapę, żeby on wyciągnął rękę i żeby mogła jej dotknąć; a on to robił, siedział z nią nawet i po dziesięć minut, przytrzymywany jej miauczeniem, to wyciągał dłoń, to ją cofał, odpychany i na powrót wciągany do gry.

Tamtej ostatniej niedzieli, kiedy kotka zajęła swoje zwykłe miejsce, on został na kanapie i z uśmiechem kiwał głową. Pomyślałam, że może coś go bierze – grypa? Okazało się, że bierze go śmierć, przyszła niespodziewanie, jak grabieżca, nieokrzesany i ordynarny, który w kwietniową noc kopniakiem wyważył drzwi, dwie czy trzy godziny przed świtem. Przyjechał lekarz, przyjechali ratownicy, jednak śmierć ich uprzedziła, zostawiła ślady stóp na dywanie przed kominkiem i brudnych paluchów na poduszce. Robili, co mogli, ale równie dobrze mogli nie zrobić nic. Kiedy wszystkie zaświadczenia zostały podpisane, a mężczyźni wyszli, matka umyła mu twarz. Usiadła przy nim, a ponieważ nie miała się do kogo odezwać, zaśpiewała cicho: „Na co ludzie są mi/ Robina brak/ Zobaczyć chciałam go/ Usłyszeć tak…”.

Śpiewała mi tę piosenkę, kiedy byłam mała. Jej melodia przesycona jest pragnieniem, tęsknotą za utraconą miłością. Około szóstej matka usiadła przy telefonie, ale jej troje dzieci twardo spało, wysłuchała więc tylko uprzejmych próśb o nagranie wiadomości, tej, której nikt nie potrafiłby nagrać. A my spaliśmy dalej. „Gdzie cała radość co/ Życie umila nam/ Zniknęła z tobą wraz/ Robin Adare”. Wreszcie koło siódmej jeden z moich braci podniósł słuchawkę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Margaret Atwood, O pisaniu, przeł. Agnieszka Pokojska, Kraków 2021, s. 89 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

tel. +48 515 274 298

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I