Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Operacja „Dynamo” ‒ „cud Dunkierki”, który przesądził o losach wojny
27 maja 1940 roku wynik bitwy o Francję był już przesądzony. Wówczas to rozpoczęła się jedna z największych operacji II wojny światowej: ewakuacja spod Dunkierki.
Przez kolejne dziewięć dni, sformowana naprędce armada najrozmaitszych statków i okrętów ocaliła blisko 340 tys. żołnierzy sił sprzymierzonych. Przewiozła ich przez kanał La Manche i sprowadziła bezpiecznie z powrotem do Anglii.
Wspomnienia tamtych wydarzeń są wciąż żywe w pamięci Brytyjczyków. Jednak przy całym zaangażowaniu Królewskiej Marynarki Wojennej, marynarki handlowej oraz innych armatorów z Wysp Brytyjskich, wkład pozostałych zaangażowanych nacji ‒ Francuzów, Holendrów czy Belgów ‒ pozostaje niedoceniony. Podobnie zresztą jak znaczenie działań obronnych w Calais, Lille czy Amiens, które skutecznie odciągnęły uwagę Niemców od Dunkierki.
Książka Chattertona to nie jedna, a wiele opowieści, ukazujących ówczesne wydarzenia z różnej perspektywy. Dopiero splot rozmaitych faktów i relacji pozwala ujrzeć je w pełnym wymiarze. Z kolei przytaczane dokumenty z epoki wskazują, że pewne zdarzenia widziano i oceniano na bieżąco inaczej, często w opozycji do późniejszej wiedzy.
Autor opisuje „cud Dunkierki” okiem zapalonego żeglarza i byłego żołnierza. Relacjonuje go na gorąco, bo zaraz po zakończonej sukcesem operacji. W przystępny i rzetelny sposób przedstawia wnikliwie obraz zdarzeń, tętniący wciąż żywymi emocjami. Chattertona bulwersuje zdrada belgijskiego króla Leopolda II wobec aliantów. Jasno wyraża swą pogardę dla niemieckich ataków na wyraźnie oznakowane statki pasażerskie. Emanuje dumą z postawy cywilów, którzy, nieustraszeni, ruszyli praktycznie bezbronni w strefę walk.
Edward Keble Chatterton (1878‒1944) był żeglarzem, a także uznanym pisarzem z Sheffield. Jego podróże przez kanał La Manche, do Holandii, wokół basenu Morza Śródziemnego stały się tematem wielu książek i artykułów.
Po wybuchu I wojny światowej wstąpił do ochotniczej rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, gdzie dowodził flotyllą kutrów. Służbę zakończył w roku 1919 w stopniu komandora podporucznika.
W międzywojniu pisał książki o modelarstwie, powieści dla młodzieży oraz historie rozgrywające się na morzach. Od roku 1939 skupił się wyłącznie na tematyce II wojny światowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
PRZEDMOWA
Niniejsze stronice przedstawiają opowieść o jednym z najwspanialszych epizodów naszej historii. Moim celem było przede wszystkim opisanie działań, które sprawiły, że ewakuacja była potrzebna, a następnie ukazanie, co się stało z wszelakiego rodzaju jednostkami pływającymi. Prawda nie jest jednostronna, toteż gdzieniegdzie konieczne mogą się okazać powtórzenia i pokrywanie się niektórych fragmentów.
To samo zdarzenie, na przykład, może wyglądać zgoła odmiennie z pokładu niszczyciela, stateczku pocztowego i holownika. Pragnąłem więc przedstawić tę zajmującą historię z różnych punktów widzenia.
Byłem w stanie korzystać z relacji naocznych świadków – z osobistych rozmów z dowódcami i raportów przez nich spisanych – w takiej bliskości czasowej wydarzeń, o których mowa, że ich autentyczność nie ulega wątpliwości, a upływ czasu nie zdołał ich skazić.
W ogólnym rozrachunku epizod dunkierski stanowił największy wkład Marynarki Handlowej w pomoc narodową, w związku z czym na tę właśnie kwestię położyłem szczególny nacisk. Jestem wdzięczny właścicielom statków, władzom Portu Londyn, Ministerstwu Informacji, Ministerstwu Żeglugi, Admiralicji i wielu innym, którzy uprzejmie udzielili mi pomocy.
E. KEBLE CHATTERTON
ROZDZIAŁ I
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO
Rankiem 10 maja 1940 roku zaczął się rozgrywać największy i najszybszy dramat współczesnej cywilizacji europejskiej – o 3.30 nad ranem niemieckie samoloty nagle zbombardowały koszary w Hadze. Jeszcze dwie godziny wcześniej około ośmiuset holenderskich żołnierzy odbywało nocne ćwiczenia. Teraz zmęczeni mężczyźni spali w swoich łóżkach. Bomby wysłały większość z nich na tamten świat.
W tym samym czasie Niemcy zniszczyli holenderskie lotniska, po czym liczne samoloty transportowe w eskorcie Messerschmittów zrzuciły żołnierzy ze spadochronami wokół Hagi, a eskadry Heinkli spuściły na ludność deszcz ulotek wzywających do poddania się. „Opór jest bez sensu. Jesteście już otoczeni”, oznajmiali bezlitośni najeźdźcy.
Dosłownie w przeddzień napadu na kraje Niderlandów Niemcy przysięgały, że uszanują neutralność i wolność Holandii. Takie zapewnienia były równie typowo niemieckie, co bezduszność i brutalność. Dzięki doskonale zorganizowanej machinie wojennej wyregulowanej do działania z wysoką prędkością, niesamowitemu impetowi natarć pancernych oraz diabolicznej współpracy ze szpiegami i zdrajcami nieprzyjaciel bez większych trudności zdołał narzucić swoją wolę.
Zaskoczenie zadawało ciosy wszędzie. Holendrzy wiedzieli wprawdzie od trzech dni, iż nadchodzi atak, jak wielu jednakże spośród tych powściągliwych, spokojnych ludzi mogłoby sobie wyobrazić zdradę czającą się w ich gronie? Jak wielu mogłoby sobie wyobrazić, że ci, którzy od lat udawali przyjaciół i korzystali z holenderskiej gościnności, teraz zwrócą się przeciwko swoim gospodarzom z bronią w ręku i będą zabijać praworządnych obywateli?
Wojska zalały nie tylko Holandię, lecz także Luksemburg i Belgię. Owe trzy państwa zwróciły się do Wielkiej Brytanii i Francji z prośbą o pomoc, a ta wkrótce została wysłana. Ale tempo wydarzeń i szybkość, z jaką następowały kluczowe momenty, paraliżowały wyobraźnię. Jeszcze tego samego dnia holenderski wodnosamolot, wiozący dwóch członków rządu królowej Wilhelminy, ledwie uszedł niemieckiej uwagi – uciekł ponad Morzem Północnym i wylądował wśród letników na plaży w Brighton. Dwa dni później naziści zajmowali już kilka ważnych części Rotterdamu, nad którym unosiły się płomienie szalejącej pożogi. Wokół Hagi, zgodnie z wcześniejszym planem, uparcie lądowało jeszcze więcej spadochroniarzy; tymczasem niemieckie jednostki mobilne z Akwizgranu pędziły w stronę granicy belgijskiej, aby w rejonie Maastricht przekroczyć tenże sam Kanał Alberta, który oficjalnie otwarto zaledwie miesiąc przed początkiem wojny.
Uczciwy umysł musi uznać za niewiarygodne, że w czwartek 9 maja – w wigilię napaści na te kraje – w „Münchner Neueste Nachrichten” ukazał się artykuł zaprzeczający, jakoby Niemcy miały jakikolwiek zamiar przypuścić atak na Holandię lub Belgię. Artykuł ów stwierdzał:
Jedno z najbardziej impertynenckich kłamstw rozgłaszanych przez brytyjskie Ministerstwo Informacji, głównie kanałami neutralnymi, dotyczy tego, że planowany jest niemiecki atak na Belgię i Holandię. To kłamstwo Brytyjczyków jest szyte zbyt grubymi nićmi, aby mógł w nie uwierzyć ktokolwiek w Niemczech czy którymkolwiek innym kraju.
Ale to nieprzyjaciel kłamał i bezwstydnie fabrykował wymówki. Niemieckie memorandum wręczone rządowi belgijskiemu i holenderskiemu oskarżało Wielką Brytanię i Francję o planowanie mającej nastąpić już niebawem inwazji na kraje Niderlandów za ich wiedzą jako wstępu do ataku na Zagłębie Ruhry. Jonkheer van Kelffens, holenderski minister spraw zagranicznych, odrzucił tę sugestię „z oburzeniem”, z kolei pan Spaak, minister spraw zagranicznych Belgii, potępił niemiecką „zbrodnię” i przypomniał nazistom, że „rządowi belgijskiemu nie przedłożono żadnego ultimatum, żadnej noty, żadnego protestu, tak że dowiedział się dopiero wskutek samego najazdu, iż pakty między Belgią a Niemcami zostały złamane”.
Brawurowa próba pochwycenia królowej Wilhelminy, podjęta przez nazistowskie wojska lotnicze, spaliła na panewce, choć niewiele brakowało. Klucz Junkersów, każdy wiozący po dwudziestu żołnierzy, wylądował na lotnisku w Valkenburgu w pobliżu letniej rezydencji królowej w Ruigenhoek, a kolejni porywacze wysiedli w Delft, kilka kilometrów na południe od Hagi. Na szczęście plan odcięcia Hagi od reszty Holandii, aby móc uprowadzić królową i rząd, nie powiódł się. Jej królewska mość uciekła do Anglii na pokładzie okrętu, a Szarlotta, wielka księżna Luksemburga, w ostatniej chwili umknęła do północnej Francji. Podczas gdy z nastaniem świtu bomby spadały na amsterdamskie lotnisko Schiphol, kolejne biły w Antwerpię i każde lotnisko w Belgii.
A król Leopold?
Z pewnością mówił szczerze, gdy tamtego sobotniego poranka przemawiał w belgijskim radiu do narodu. „Wiernie wykonywaliśmy nasz obowiązek neutralności”, stwierdził. „Francja i Wielka Brytania okazały nam wsparcie, a ich pierwsze oddziały zmierzają już na spotkanie z naszymi. Walka będzie trudna, lecz nikt nie może wątpić w jej ostateczne rozstrzygnięcie”.
Z pewnością nikt się nie spodziewał, że już dwa tygodnie później tenże sam Leopold postanowi się poddać i na dobrą sprawę zdezerterować z szeregów aliantów, których pomocy tak upraszał. Prośbę wystosowano 10 maja. Nazajutrz Brygada Gwardii opuściła Lille, gdzie spędziła zimę i wiosnę. Po wielu miesiącach hibernacji – wreszcie wojna manewrowa! Podczas gdy admirał floty sir Roger Keyes zmierzał do króla Belgów jako dodatkowy attaché morski i specjalny oficer łącznikowy, brytyjscy żołnierze kroczyli na wschód od Brukseli i Leuven, gdzie natychmiast doszło do zaciętych walk.
Tak właśnie rozpoczął się ogromny dramat, który musi dobiec końca niemal równie nagle, jak się zaczął. Wcześniej jednak całe tygodnie bólu przemodelują doszczętnie mapę Europy. Już na samym początku tę potrójną inwazję potępił papież, którego wyrazy współczucia przesłane królowi Leopoldowi, królowej Wilhelminie i wielkiej księżnej, kładły nacisk – odpowiednio – na „odbudowanie pełnej wolności i niepodległości”, „odbudowanie sprawiedliwości i wolności” oraz „wolność i niepodległość”.
Wolność, sprawiedliwość, niepodległość – to właśnie one motywowały naszych żołnierzy ścierających się ze zmechanizowanymi hordami Niemców. W poniedziałek 13 maja w północno-wschodniej Belgii szalała zaciekła i rozległa bitwa pancerna. W praktyce rozciągała się ona wzdłuż całego frontu, od Holandii przez terytorium belgijskie aż do granicy francuskiej, lecz jądro tej gigantycznej operacji zwrócone było w stronę linii obronnej Moza–Longwy–Montmédy przez pokryte lasami zbocza Ardenów. Ten rejon, gęsto pokryty dąbrowami i buczynami, jałowymi torfowiskami i żyznymi dolinami rzek, stał się tłem dla serii niemieckich ataków mających wbić klin w siły przeciwnika. Ataki te okazały się kluczowym zamysłem Niemców. Jeden klin między Holendrów i Belgów, kolejny między linie francuskie, a potem jeszcze trzeci wbity we współpracę anglo-francuską.
Natarcie przebiegało ze zdumiewającą szybkością, zmasowane ataki wymierzone były bezpośrednio w kluczowe pozycje. Podczas gdy forty w Liège młócono słoniowymi ciosami, długi most Moerdijk został zajęty dzięki zdradzie i przewadze liczebnej. Kiedy płynie się w górę Hollandsch Diep, ów most kolejowy odcina się wyraźnie na tle nieba. Port leżący trochę na zachód, ale po południowej stronie Diep, jest zazwyczaj używany przez holenderskie jednostki handlowe żeglujące wzdłuż wód śródlądowych. Niemcy nie zapomnieli o ukryciu w tym miejscu stosownej jednostki, w której żołnierze czekali na właściwy moment, aby ruszyć do działania. Holendrzy ledwie zdali sobie sprawę, co się dzieje, a most Moerdijk był już zdobyty – wraz z nim utracono połączenie między północną a południową Holandią oraz wszelkie połączenia z Belgią.
14 maja klin ten wywołał krańcowy spadek morale. Obszarpomiędzy Moerdijk a Hagą był już zasadniczo opanowany przez Niemców, północno-wschodnią Holandię nieprzyjaciel zajął aż do brzegów Zuiderzee, natomiast Rotterdam upadł. W obliczu takiej sytuacji głównodowodzący wojsk holenderskich tej nocy o godzinie 23.00 rozkazał swoim żołnierzom wstrzymać ogień, „aby chronić ludność cywilną i uniknąć dalszego rozlewu krwi”. Opór trwał przez jakiś czas jedynie w leżącej na południowym zachodzie prowincji Zelandia, obejmującej miasta Middelburg i Vlissingen oraz kilka małych wysp.
Tak oto w pięć krótkich dni Holandia znalazła się pod jarzmem nazizmu. A to jeszcze nie był koniec.
Wielka bitwa szalejąca w północno-wschodniej Belgii wzdłuż frontu długości 200 mil 15 maja przybrała siłę porównywalną z niszczycielskim huraganem. Nasza Brygada Gwardii toczyła zaciekłe walki na wschód od Brukseli i Leuven. W górze latały hordy niemieckich bombowców, atakujące brytyjskich żołnierzy z lotu nurkowego i niszczące drogi za ich plecami, podczas gdy szlaki zablokowane przez długie kolumny uchodźców uciekających pieszo lub na rowerach oraz wybuchy pocisków jeszcze pogłębiały chaos.
W Leuven znajduje się słynna biblioteka, zniszczona w 1914 roku, a potem odbudowana. Teraz miasto ponownie było zdane na łaskę Niemców, a tamtejsze domy i dworzec kolejowy zostały zbombardowane. Siły brytyjskie musiały się wycofać i nocą z 16 na 17 maja Leuven po raz kolejny wpadło w ręce nieprzyjaciela; tymczasem nasi żołnierze wycofali się na zachód od Brukseli. Przez pewien czas stali za rzeką Dendre w Okegem, ale 21 maja znów się wycofali – na linię Skaldy opodal Roubaix.
Rzeka ta nie zapewniła im porządnej osłony, gdyż w innych miejscach Francuzi i Belgowie otworzyli groble, żeby zalać okolicę, przez co z normalnej trzymetrowej głębokości zostało pół metra. Z tego względu konieczny był dalszy odwrót – nazajutrz w stronę Tourcoing – tak że po krótkiej wycieczce do Belgii gwardziści niemalże wrócili na obszar na północ od Lille, z którego przed dwoma tygodniami wyruszyli.
Sytuacja przybrała niepokojący obrót; w jednym z dalszych rozdziałów przekonamy się, jak zrozumiały to Admiralicja i Ministerstwo Żeglugi. Zapamiętajmy pod kątem dalszych rozważań szczególnie dwie daty: 14 maja i 19 maja. Leuven, Mechelen, Bruksela − pod niemieckim panowaniem, niekończące się, potężne ataki czołgów i samolotów – taki obraz malował się pod jasnym, błękitnym niebem. Strategia nieprzyjaciela unaoczniła się jeszcze wyraźniej.
Podczas gdy wszelkiej maści holenderscy uchodźcy – rybacy, parlamentarzyści, dziennikarze, matki z dziećmi – przemierzali Morze Północne na pokładach trawlerów i jachtów, kierując się do Anglii (niektórzy, uniknąwszy bomb, nieopatrznie wchodzili na miny i w ten sposób tracili życie), Francja walczyła, rzec by można, przyparta plecami do ściany. W czwartek 14 maja Niemcy, w ogóle nie bacząc na życie ludzkie, rzucali się wraz ze swoimi czołgami na klin sedański, niezłomnie pragnąc przebić linie Francuzów za wszelką cenę.
Wyspy Zelandii ewakuowano po zaciekłych walkach toczonych przez połączone siły alianckie. Instalacje portowe we Vlissingen – najdalej na południe wysuniętej bramie zarówno gęstej holenderskiej sieci kanałów, jak i holenderskiej kolei – zniszczono, zbiorniki benzyny podpalono, a stocznię, w której zwodowano tak wiele holenderskich okrętów, sparaliżowano. Działania nazistów skupiały się jednak w przeważającej części na Francji w rejonie Sedanu – tam nowe tornado taktyki pancernej wyrwało się z ukrycia w Ardenach.
Aby odpowiednio ukazać wszystko, co działo się w tym okresie, potrzeba by czegoś więcej aniżeli tylko drukowanych słów ułożonych w kolejne akapity. Nowoczesne kino – jego impresjonistyczne obrazy, jego retrospekcje, jego wtrącenia – mogłoby stworzyć jednoczesną opowieść. Gdy w Holandii kończył się jeden szaleńczy dramat, kolejny wciąż czekał na swój punkt kulminacyjny we Francji.
Co się tyczy tego pierwszego, możemy sobie wyobrazić stawianie niemieckich min magnetycznych przed holenderskimi portami, ucieczkę jednostek holenderskiej marynarki wojennej i cywilnej, wysłanie na drugą stronę Morza Północnego – do IJmuiden – flotylli naszych ścigaczy torpedowych. IJmuiden leży sto mil z małym okładem od Lowestoft, co w przeliczeniu na czas oznacza bardzo niewiele godzin. Ogromne możliwości same cisną się na myśl.
Po wejściu do portu zewnętrznego pomiędzy dwoma molami dochodzi się do trzech par śluz, które strzegą wejścia na Kanał Morza Północnego, po którym liniowce i wszelka żegluga, przebywszy trzynaście mil, docierają do portu w Amsterdamie. Z tego miasta zaś jednostki mające zanurzenie nie większe niż półtora metra mogą opuścić Kanał Morza Północnego przez Pomarańczowe Śluzy i wejść na Zuiderzee.
I tak oto flotylla pędziła gładką wodą, chcąc dokonać demonstracji morskiej potęgi na niemal całkowicie zamkniętym Zuiderzee. Mogło to doprowadzić do nader ciekawego starcia, do cudownie wyjątkowej bitwy, gdyby flotylla owa spotkała nazistowskie ścigacze torpedowe, idące wówczas z Niemiec. Kształtowała się jednak pułapka i wkrótce brama miała zostać zamknięta.
Było oczywiste, że Amsterdam niebawem upadnie. Zbiorniki paliwa już płonęły, toteż konieczny był natychmiastowy odwrót wzdłuż kanału. Ledwo wszakże przekroczono po raz kolejny śluzy IJmuiden, kapitan brytyjskiej marynarki odważnie je zaczopował, uciekając się do prostej, a skutecznej metody polegającej na blokowaniu ich zatopionymi statkami. Można bowiem stworzyć wspaniałą przeszkodę dzięki odrobinie szczęścia, jednemu trawlerowi, jednemu wyładowanemu rudą parowcowi oraz sprawności w rzemiośle żeglarskim. Liniowiec o wyporności 12 tysięcy ton równie skutecznie zakorkował trzecią śluzę. Tak oto Amsterdam jako port dla statków o dużym zanurzeniu przestał mieć rację bytu.
Moglibyśmy teraz ukazać brytyjskie niszczyciele wykonujące uniki przed bombowcami na wąskim szlaku wodnym prowadzącym mimo Hoek van Holland w stronę Rotterdamu, mężnych Royal Marines, pomimo niebezpieczeństw jak zawsze bezpretensjonalnie robiących, co do nich należy, uchodźców zabieranych nazistom spod nosa, budzące dreszcze rejsy do Anglii.
Naszym tematem jest wszelako ewakuacja Dunkierki. Interesuje nas wobec tego przede wszystkim to, jak koniecznystał się ów największy ze wszystkich odwrotów i w jaki sposób był możliwy. Nie możemy też opóźniać naszej opowieści, aby zdać sprawę z tego, jak dzięki „szczególnie desperackiemu i mężnemu wyczynowi” (by przywołać sformułowanie użyte przez Admiralicję) w ostatniej chwili umknęły dwa holenderskie okręty podwodne, O-23 i O-24, dopiero co zbudowane w Rotterdamie z myślą o służbie w Indiach Wschodnich. Wymijając miny magnetyczne, uniknęły one zaplanowanego przejęcia przez Niemców.
Dość napomknąć, że holenderski niszczyciel Van Galen swoją chwackością i rzutkością podtrzymywał najlepsze morskie tradycje. Należy podkreślić, że Holandia – choć w Europie zajmuje niewielkie terytorium – jest trzecią na świecie potęgą kolonialną, dzięki czemu kontyngent wschodnioindyjski zawsze stanowił najsilniejszą część Królewskiej Holenderskiej Marynarki Wojennej.
Krążowniki Tromp (3450 ton, sześć dział kalibru 149 milimetrów i osiem dział przeciwlotniczych) i De Ruyter (6200 ton, siedem dział kalibru 149 milimetrów i dziesięć dział przeciwlotniczych) uznawano za świetne, nowoczesne okręty. Zdolne były rozwinąć prędkość trzydziestu dwóch węzłów. Niektóre jednostki holenderskiej marynarki oczywiście były obecne podczas wiekopomnej ewakuacji z Dunkierki, a jedna została stracona, gdy inne poszły na dno w boju w trakcie niemieckiej inwazji.
Wspomniany Van Galen przeżył gorączkowy epizod, zanim w końcu dosięgnęły go konsekwencje. To właśnie ten okręt zareagował tak skutecznie, kiedy niemieckie samoloty transportowe z żołnierzami wylądowały na plaży w Scheveningen; nieprzyjaciel wybrał te piaski ze względu na to, że wiodły aż do Hagi, gdzie znajduje się pałac królewski i budynki rządowe.Van Galen (1300 ton, 36 węzłów), uzbrojony w cztery działa kalibru 120 milimetrów, wymłócił samoloty, a następnie opłynął cypel i ruszył Mozą – na której roiło się od min – w stronę Rotterdamu, aby ostrzałem artyleryjskim wykurzyć Niemców z pobliskiego lotniska Waalhaven. Naziści odpowiedzieli swoimi bombowcami nurkującymi. Rzuciły się one na Van Galena trzydzieści razy, ale nie zmusiły go do przerwania ognia. Dopiero za trzydziestą pierwszą próbą wrogie samoloty uzyskały bezpośrednie trafienie, które mogło doprowadzić do zatonięcia niszczyciela. Załoga wyprowadziła jednak okręt na mieliznę i walczyła dalej już na lądzie.
Zawsze godne podziwu będzie to, że znaczna część holenderskiej marynarki, wprawdzie poszarpana w boju, zdołała po czterech dniach zaciekłych zmagań dotrzeć do Anglii oraz że inne okręty, jeszcze niewykończone w stoczniach, kiedy nadeszły kłopoty, bezpiecznie doholowano do brytyjskiego portu. Skutek był taki, że część można było oddać w ręce naszych stoczni na dokończenie i wyposażenie jako element naszych sił morskich, a pozostałe wymagały jedynie minimalnych zabiegów przed rozpoczęciem czynnej służby.
Dwa krążowniki odpowiadały za przewiezienie księżniczki Juliany i jej dwóch córek do Kanady oraz pomagały w transporcie kanadyjskich żołnierzy do Anglii. W ogólnym rozrachunku naziści wyświadczyli nam przysługę swoją napaścią na Holandię. Holenderskim kanonierkom i niszczycielom powierzano zadania takie jak obrona portów i estuariów, trałowanie min, stawianie min, zwalczanie okrętów podwodnych, a holenderskie lotnictwo morskie wspomogło nasze własne eskadry.
Kolejnym cennym wkładem Holendrów była ich marynarka handlowa. Tamtejsza żegluga miała do dyspozycji trzy miliony ton i ustępowała jedynie Francji. Po odjęciu strat poniesionych w toku wojny przed inwazją wciąż pozostawało sto osiemdziesiąt statków pełnomorskich i dwieście pięćdziesiąt kabotażowców – około miliona ton – które nasze Ministerstwo Żeglugi wyczarterowało w celu przewożenia brytyjskich towarów na eksport oraz sprowadzania surowców i żywności. Praca tych statków zyskała szczególne znaczenie, kiedy konwoje stały się celem U-Bootów, bomb i pocisków.
O ile Hitler podbił swoimi siłami lądowymi miasta i ziemie, o tyle nie mógł nic poradzić na to, że holenderska marynarka handlowa pływa po szlakach morskich ani nie mógł jej przeszkodzić w normalnym działaniu na Oceanie Spokojnym i Oceanie Indyjskim. Do zaspokojenia tego rodzaju ambicji potrzebowałby przewagi na morzu, której nie dane mu było uzyskać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej