Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W latach 1976–1983 wojskowa junta zamordowała w Argentynie około trzydziestu tysięcy osób. Młodzi ludzie, zaangażowani w opór wobec dyktatury czy po prostu z racji swych poglądów dla niej niewygodni, ginęli bez śladu – zrzucano ich z samolotów do rzeki, porywano z ulicy i wywożono samochodami bez numerów rejestracyjnych w nieznane miejsca kaźni. Narodzone w więzieniach dzieci zabierano matkom i oddawano do adopcji ich oprawcom. Dwa razy czerwiec to próba rozliczenia się z czasami brutalnego reżimu, próba inna niż wszystkie, gdyż nie ma tu łatwego podziału na „katów” i „ofiary” – Kohan w sposób bezlitosny odsłania uwikłanie zwykłych obywateli w mechanizmy systemowego bestialstwa.
Niewyobrażalne tortury, jakim poddawani są przeciwnicy dyktatury, oglądamy z perspektywy bezimiennego narratora, ceniącego sobie dyscyplinę, porządek i hierarchię młodego wojskowego, któremu – podobnie jak jego towarzyszom w zbrodni – łatwo przychodzi uprzedmiotowienie katowanych wrogów. Łatwo im również przychodzi odcięcie się od masakry, jaką przeprowadzają na szeroką skalę, za pomocą formalnego, urzędniczego języka.
Kohan wnikając w okrutną, perfidną, wyrachowaną część ludzkiej natury, zmusza nas do oglądania scen, na które wolelibyśmy nie patrzeć. Najokrutniejszej przemocy doświadczają w Dwa razy czerwiec kobiety, ale też one stawiają jej największy opór, podczas gdy większość społeczeństwa tkwi w letargu. Terror rządów junty Kohan zderza ze zbiorową gorączką wywołaną mistrzostwami świata w piłce nożnej, z oglądania meczów, czyniąc metaforę ucieczki od odpowiedzialności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 123
„W czerwcu umarł Gardel,
w czerwcu zbombardowano plac Majowy.
Czerwiec to tragiczny miesiąc
dla nas, co żyjemy w tym kraju”.
Luis Gusmán
I
Notatnik leżał otwarty pośrodku biurka. Tylko jedno zdanie zapisano na tych dwóch widocznych stronach. Brzmiało: „Ot jakiego wieku można torturować dziecko?”.
II
Słusznie zakładaliśmy, że skoro w grę wchodzą numery, to wszystko kwestia czystego przypadku. Jasne, że nauka też często posługuje się cyframi i wówczas numery służą bardziej racjonalnym operacjom. W tym wypadku jednak chodziło o losowanie, a numery wyznaczały nic innego jak los.
III
Dostrzegłem obok zeszytu ołówek, którym zrobiono tę notatkę. Ołówek zniszczony na czubku, najwyraźniej dlatego, że ktoś wyładowywał nerwy, gryząc niewdzięczną gumkę. Wziąłem go, starając się nie dotykać pogryzionej części – może wciąż była wilgotna. Rękę miałem już wtedy pewną. Potrafiłem nawlec nitkę na najcieńszą choćby igłę. Dlatego zdołałem dodać brakujący brzuszek literce „t” w ten sposób, że nie było widać poprawki. Zupełnie jakby zawsze stało tam „d”, tak zręcznie dorysowałem zawijasek. Teraz „t” było „d”, jak należy.
Mało co mi tak przeszkadza jak błędy ortograficzne.
IV
Radio powiedziało: „Numer porządkowy”. „Sześćset czterdzieści”.
Sześćset czterdzieści to byłem ja.
Radio powiedziało: „Losowanie”. I powiedziało: „Czterysta dziewięćdziesiąt siedem”.
Popatrzyliśmy po sobie. Zapadło milczenie. Radio gadało dalej, ale o innych numerach, których nie musieliśmy już słuchać. Siedzieliśmy tak przy nim od za dziesięć siódma rano, zanim się rozjaśniło.
Ojciec powiedział: „Siły lądowe”.
Matka powiedziała: „Mylą mi się te numerki. Twój wymienili chyba wcześniej. Nie pamiętam, który to był. Ale chyba dużo niższy”.
Ojciec powiedział, że jest bardzo dumny. I mówił prawdę: oczy mu błyszczały, jakby od łez, które w końcu nie popłynęły.
V
Zostawiłem notatnik tak, jak wcześniej leżał, otwarty na tych samych stronach, pośrodku biurka. Obok notatnika zostawiłem ołówek. Nie było na tym biurku nic więcej, z wyjątkiem telefonu. I nie było w tym pokoju nic innego niż to biurko – biurko z telefonem, notatnikiem i ołówkiem – a oprócz biurka dwa krzesła, z których jedno zajmowałem, i jeszcze kosz na śmieci, pusty. Ale nagle, bez powodu, poczułem się obserwowany. Wiedziałem, że w rzeczywistości nikt mnie nie obserwuje, drzwi są zamknięte, a jedyne okno wychodzi bez sensu na brudny mur. Poczułem się obserwowany i było to po prostu takie wrażenie. Na ścianie wisiał krzyż i wydawało mi się, że patrzy na mnie Chrystus. Pod krzyżem wisiał portret spowitego we flagę San Martína i wydawało mi się, że patrzy na mnie San Martín. Chrystus spoglądał w górę, zapewne była to chwila, w której pyta ojca, czemu go opuścił. A jednak miałem wrażenie, że patrzy na mnie. San Martín spoglądał w bok, z ukosa, odwracając wzrok, ale nie całą twarz, jakby coś rozproszyło go niespodziewanie akurat w chwili, gdy robiono mu zdjęcie (chociaż nie chodziło o zdjęcie). Spoglądał w bok, ale ja miałem wrażenie, że patrzy na mnie.
Również telefon nagle mnie przestraszył. Wiem, że jego rolą jest przekazywanie dźwięków na odległość: dźwięków, nie obrazów. Niemniej sprawia, że ktoś nieobecny, kto przebywa daleko, w pewien sposób się przybliża, jak gdyby nagle wszedł do tego całkowicie zamkniętego pomieszczenia. Dlatego, chociaż chodziło o telefon i ten telefon pozostawał odwieszony i niemy, odnosiłem wrażenie, wywołane samą jego obecnością, że ktoś może mnie obserwować. Odnosiłem wrażenie – absurdalne, ale co z tego – że ktoś mógł mnie zobaczyć, jak poprawiam zdanie w notatniku, dodaję brzuszek, dzięki któremu „t” zamieniło się w „d”, jak być powinno.
VI
Nazajutrz kupiliśmy gazetę. Matka wciąż powtarzała, że to odczytywanie numerów w radiu zrobiło się niezrozumiałe i że nie ma pewności, który numer następował po którym ani który odpowiadał któremu.
Dlatego kupiliśmy nazajutrz gazetę. Matka powiedziała: „Tak się dowiemy”.
Przyłożyła linijkę pod numerem sześćset czterdzieści. Sześćset czterdzieści to byłem ja. Palcem powiodła wzdłuż linii, która prowadziła do kolumny z wynikami losowania. Palcem, potem zausznikiem okularów (zdejmowała je, gdy patrzyła z bliska), a potem czarnym, dobrze zaostrzonym ołówkiem powiodła wzdłuż linii, która prowadziła od jednej kolumny do drugiej. I za każdym razem wychodził numer czterysta dziewięćdziesiąt siedem.
Wtedy ojciec powiedział: „Siły lądowe”. I wtedy matka, płacząc z emocji, rzuciła: „Mój ty żołnierzyku!”.
VII
Może postąpiłem źle i dlatego czułem się obserwowany. To wrażenie brało się z poczucia winy. Kiedy ktoś postępuje źle, czuje się obserwowany, choćby w nie wiadomo jakiej samotności. A ja, być może, postąpiłem źle. Notatkę w zeszycie mógł zapisać Torres, sierżant, albo ewentualnie Leiva, kapral, jak w gruncie rzeczy przeczuwałem, bo wydawał mi się mniej wykształcony i mniej bystry. Tak czy owak, nie miałem prawa korygować zwierzchnika, kimkolwiek by był, ani też innego żołnierza, ponieważ nie przewyższałem tego innego żołnierza wartością, nawet kiedy słuszność była po mojej stronie. Mog-łem dobrze znać zasady ortografii, a ten, kto zapisał notatkę, mógł ich nie znać. Ostatecznie w zdaniu tak krótkim, tak prostym, popełnił najgłupszy z możliwych błędów. Ale nie dawało mi to prawa, żeby go poprawiać, nie powinienem też czuć się przez to lepszy, albowiem ja, w tym miejscu, nie byłem zwierzchnikiem, byłem podwładnym.
VIII
Pamiętam, że ojciec powiedział: „W woju zasady są jasne”. Pierwsza z tych zasad głosiła: „Zwierzchnik zawsze ma rację, zwłaszcza kiedy jej nie ma”. Pamiętam, że powiedział, żebym to dobrze zrozumiał, bo jeśli zrozumiem to, zrozumiem wszystko.
IX
Wieczorem zaczęły się bóle. Kobieta zawsze wie, co się dzieje z jej ciałem. Ona nie przechodziła przez to nigdy wcześniej, to był pierwszy raz. Ale gdy tylko zaczęły się pierwsze bóle, na razie lekkie, zrozumiała, że już niedługo. Jeszcze tej samej nocy, o ile naprawdę był wieczór, a ona nie myliła się w swoich rachubach.
X
W służbie wojskowej, powtarzał ojciec, zasady są bardzo proste. „Wszystkiemu, co się rusza, salutujesz; wszystko, co jest nieruchome, szorujesz szczoteczką do zębów”. Wiedząc to, wiedziało się wszystko, i spokojnie można było uniknąć kłopotów.
XI
Pomyślałem, żeby zetrzeć ten brzuszek, o który uzupełniłem „t” w notatniku, bo wtedy wszystko byłoby tak jak wcześniej. „T” czy „d” – to w sumie bez znaczenia dla sensu zdania. Ale pomysł był głupi: przede wszystkim gumka w ołówku została pogryziona i nie dałoby się zetrzeć litery – czy połówki litery – tak, żeby nie zostawić śladu na kartce. Chodziło zresztą o kartki bardzo złej jakości, więc przy podobnej próbie najpewniej by się podarły. A to już, owszem, byłaby poważna sprawa, bo zdanie musiało być czytelne, bez żadnych plam czy rozdarć, czy jakiejkolwiek smugi.
XII
Ojciec uwielbiał opowiadać anegdoty. Wiele z tych anegdot, jak to bywa, czerpał z piętnastu odległych już miesięcy swojej służby wojskowej, i ledwie się potwierdziło, że numer, który wylosowałem, to czterysta dziewięćdziesiąt siedem, wszystkie one zostały znów opowiedziane, jedna po drugiej, jakbym nie słyszał ich nigdy wcześniej.
Była jedna o porannej musztrze na dziedzińcu koszar. Jakichś trzydziestu żołnierzy w mundurach polowych, na baczność. I podpułkownik – o nazwisku, które ojciec bezskutecznie usiłował sobie przypomnieć – dokonujący przeglądu. W pewnym momencie podpułkownik woła: „Żołnierze! Kto z was dobrze pisze na maszynie?”. I dodaje: „Kto dobrze pisze na maszynie, niech wystąpi”. Przez chwilę nikt nic nie mówi. Nie bardzo wiadomo, co właściwie znaczy dla podpułkownika pisać „dobrze”. Wreszcie, niemal z końca szeregu, jakiś piegowaty rudzielec wzrostu najwyżej metr pięćdziesiąt występuje i ryczy: „Ja, panie podpułkowniku!”. Podpułkownik zbliża się do niego i na cały głos dopytuje: „Wy, żołnierzu, dobrze piszecie na maszynie?”. Żołnierz drze się: „Tak, panie podpułkowniku!”. „Dobrze”, mówi mu podpułkownik, „to łapcie za wiadro i szczotkę, co je tam widzicie, i w godzinę dobrze mi wyczyśćcie pułkowe latryny”.
Ojciec wywodził z tej historii morał: w wojsku lepiej nigdy niczego nie umieć. Poradził mi, żebym przyswoił sobie tę podstawową lekcję: „Nie należy brać przykładu z Żydów”, powiedział, „którzy zawsze chcą pokazać, że pozjadali wszystkie rozumy”.
XIII
Nie mając żadnej pewności, że ktoś ją usłyszy, uprzedziła: „Już niedługo”. Powiedziała to głośno, na wypadek gdyby nie była jednak całkiem sama, ale powiedziała to też jakby do siebie, w tym odległym punkcie świadomości i zapomnienia, gdzie wołanie i szept trudno już rozróżnić, tak jak trudno rozróżnić, co się mówi na zewnątrz, a co tylko w środku.
Tak czy owak, o tej porze było tak cicho, że gdzieś pośród tych drzwi i korytarzy ktoś ją usłyszał. Z oddali dobiegła odpowiedź: „Daj znać, jak będzie cię bolało co pięć minut”.
Ten, kto to powiedział, musiał zdawać sobie sprawę, że ona nie ma zegarka i że nawet gdyby miała, nie mogłaby sprawdzić godziny. Ale pięć minut równało się trzystu sekundom, a ona nauczyła się mierzyć upływ sekund bez pośpiechu i bez zwłoki. Łatwiej było mierzyć upływ sekund niż upływ godzin i łatwiej było mierzyć upływ godzin niż upływ dni.
Zaczęła liczyć minuty między skurczami. Jedynie przypływy bólu sprawiały, że traciła rachubę. Mimo wszystko rozpoznała właściwy moment. I wtedy znowu uprzedziła: „Już niedługo”.
XIV
Najlepiej, powiedziałem sobie, będzie zostawić wszystko tak, jak jest. Ktokolwiek zapisał tę notatkę w zeszycie, nawet nie zauważy poprawki. Nie starczy mu zdolności zapamiętywania i obserwacji, żeby zauważyć, bo to właśnie przez te niedostatki popełnił błąd. A jeśli przez przypadek zorientowałby się, co się stało, najprawdopodobniej nic by na ten temat nie powiedział. Nawet taki kapral Leiva nie lubi uchodzić za prostaka, choćby i nim był.
XV
Ojciec powiedział, że pewien generał wsławił się maksymą: „Choćby i bez sensu, byle z samego rana”. Ojciec twierdził, że ta zasada dość dobrze oddaje sposób rozumowania wojskowych. Potem z naciskiem podkreślał, że nie powinienem w wojsku nikomu tego powtarzać, nawet innym poborowym. „Ani pary z ust”, powiedział i puścił do mnie oko.
XVI
W tym zeszycie zapisywano jedynie ważne wiadomości. Dlatego zawsze leżał obok telefonu i na biurku nie było nic innego. Obowiązywał kategoryczny zakaz notowania w nim czegokolwiek, co nie wiązało się z zaleceniami lekarzy albo komunikatami z innych jednostek. Bywały dni, kiedy nie zapisywano niczego. Tamtego dnia zapisano tylko to pytanie natury medycznej.
XVII
Nie powinna wierzyć w to, co jej mówili: nie było prawdą, że rodząca kobieta jest dokładnie taka jak szczeniąca się suka ani że jej maleństwo urodziło się martwe, bo przecież ciągle słyszała, jak płacze.
XVIII
Niektóre wiadomości były zwykłe, czysto operacyjne. Inne, choć też operacyjne, wymagały większej ostrożności. Ta, która tamtego dnia trafiła do zeszytu, wyraźnie narzucała konieczność daleko posuniętej dyskrecji.
Dzięki wspaniałomyślnemu zaufaniu, jakim obdarzał mnie doktor Mesiano, miałem dostęp do tego typu technicznych rozważań, do tych elementów rzeczywistości, w ramach których abstrakcyjna wiedza znajduje zastosowanie i użyteczność w praktyce.
XIX
Podsunęli jej wiadro i szmatę i kazali sprzątnąć, co nabrudziła. Wśród śmiechów patrzyli, jak ściera wydzieliny swojego ciała. „Łożysko wrzuć po prostu do wiadra”, powiedział jeden z nich, zapewne ten, co bawił się nożyczkami, które wcześniej posłużyły do przecięcia pępowiny.
XX
Ojciec powiedział, że wojskowi, na swój sposób, mają odrobinę poczucia humoru. Jeden z częstszych w czasie służby żartów działał następująco: zwoływano apel i pouczano poborowych o szkodliwości nadmiernej masturbacji. Później padało ostrzeżenie: „Temu, kto ciągle wali konia, wyrastają włosy na dłoni”.
Zawsze znalazł się ktoś, kto nie potrafił w tym momencie przezwyciężyć pokusy sprawdzenia stanu swojej ręki. Taki delikwent skupiał na sobie wszystkie kpiny i podśmiechujki, czasem na resztę roku.
Ojciec zalecił mi, żebym w takiej chwili przypadkiem nie zerkał na dłonie, tylko żebym patrzył prosto przed siebie, a ręce trzymał przy ciele w pozycji na baczność. Dzięki temu później też będę mógł uczestniczyć we wspólnej rozrywce.
XXI
Smród rozpostartej szmaty nie przestawał jej dręczyć, ale z zakrytego wiadra mniej cuchnęło ciałem. Trochę kojarzyło się to z tymi, którzy, zwłaszcza nocą, zaczynali krzyczeć, żeby nie musieć dłużej słuchać krzyków.
XXII
Po szkoleniu najlepiej by było, żeby oddelegowali mnie do pracy biurowej albo wyznaczyli na kierowcę jakiegoś oficera. Tak byłoby najwygodniej i najspokojniej. Istniała nawet tradycja, zgodnie z którą szofer takiego oficera w końcu lądował w łóżku z jego żoną, a nawet z którąś z jego córek. Ojciec powiedział, że od tej zasady niewiele jest wyjątków.
XXIII
Zostawiłem zeszyt starannie otwarty i wyeksponowany, oparty o telefon, bo zrozumiałem, że wiadomość z tamtego dnia była dość istotna.
XXIV
Wymyśliła imię, na wypadek gdyby urodził się chłopiec, i drugie, na wypadek gdyby urodziła się dziewczynka, nie wiedząc, czy te wymyślone przez nią imiona zostaną zachowane czy zmienione.
To był chłopiec, na imię dostał Guillermo.