Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Prawda bywa bardziej niewiarygodna niż fikcja. A w rękach (…) Douga Stantona staje się wręcz hipnotyzująca (…). Dwunastu odważnych to pasjonujący kawał dziennikarstwa narracyjnego”. - Bruce Barcott, The New York Times Book Review
„Skrupulatna i drobiazgowa książka (…) trudno ją odłożyć. Czytelnik podróżuje konno razem z żołnierzami”. - Northern Express
„Znakomita i niebywale szczegółowa lektura. Poleciłbym ją wszystkim, ale przede wszystkim czytelnikom pragnącym zrozumieć odmienne oblicze wojny – wojny toczonej przez amerykańskie Siły Specjalne (…) a także kampanii uważanej za najbardziej udaną w dziejach amerykańskiego zaangażowania w Afganistanie”. - The Christian Science Monitor
„Wspaniała historia i wspaniała narracja (…). Niewiarygodna książka. Pozwala czytelnikowi zagłębić się w działania Sił Specjalnych”. - Morning Joe, MSNBC
„Stanton uchwycił wewnętrzne mechanizmy operacji Sił Specjalnych. To gruntownie opisana historia, opowiedziana z punktu widzenia żołnierzy”. - Veritas: Journal of Army Special Operations History
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 633
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1645558081593752
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Tytuł oryginału
12 Strong: The Declassified True Story of the Horse Soldiers
Copyright © 2009 by Reed City Productions, LLC
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo Napoleon V
Oświęcim 2018
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Mateusz Grzywa
Redakcja:
Paweł Grysztar
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt:[email protected]
Numer ISBN: 978-83-7889-731-6
Skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
Dedykuję tę książkę kobietom i mężczyznom z 5. Grupy Sił Specjalnych
oraz ich rodzinom.
A także mojej rodzinie,
Anne, Johnowi, Kate i Willowi;
oraz moim rodzicom,
Bonnie i Deraldowi Stantonom;
a także Deb, Tony’emu, Genessie i Wylie Demin.
I wreszcie Grantowi i Paulette Parsonsom.
Chciałbym również wyrazić płynącą z głębi serca wdzięczność
Sloanowi Harrisowi, Colinowi Harrisonowi i Blake’owi Ringsmuthowi.
Jesteście najlepsi.
Niniejsza książka nie mogłaby powstać
bez ich niezachwianego wsparcia.
Jestem lisem,
Wiecznie czujnym.
Gdy pojawia się coś trudnego,
Gdy pojawia się coś groźnego,
Biorę to na siebie.
– pieśń wojenna Siuksów.
Wydarzenia przedstawione na stronach niniejszej książki zostały zrekonstruowane na podstawie ponad stu wywiadów z afgańskimi oraz amerykańskimi żołnierzami i cywilami. Zostały one przeprowadzone (a niektóre były niezwykle dogłębne i rozciągnięte na wiele dni) zarówno w Afganistanie, jak i w Stanach Zjednoczonych. W większości były to relacje z pierwszej ręki na temat wydarzeń opisanych w książce. Autor przemierzył miejsca opisane na jej stronach, a przede wszystkim dokładnie zwiedził fortecę Kala-i Dżangi. Jego badania objęły także analizę prywatnych dzienników, publikacji medialnych, zdjęć z opisywanego okresu oraz obszernych oficjalnych historii i dzienników amerykańskich sił zbrojnych.
Wiele wydarzeń opisanych w Dwunastu odważnych rozgrywało się w okolicznościach ekstremalnych, czasami również traumatycznych dla ich uczestników. Z tego powodu, ale również dlatego, że pamięć ludzka nierzadko zawodzi, wspomnienia uczestników bywają sprzeczne. Choć autor dołożył wszelkich starań, ażeby zaprezentować wierny obraz wydarzeń, wybrał wersję, która zdawała się najbardziej spójna z pozostałymi relacjami.
AFGAŃSCY GENERAŁOWIE
Abdurraszid Dostum
Atta Muhammad Nur
Nadżi Muhammad Mohakek
OFICEROWIE PARAMILITARNI CIA
Mike Spann
Dave Olson
J.J. Sawyer
Garth Rogers
DOWÓDCY SIŁ SPECJALNYCH USA
generał major Geoffrey Lambert, Dowództwo Sił Specjalnych USA, Fort Bragg
pułkownik John Mulholland, 5. Grupa Sił Specjalnych, Fort Campbell oraz K2 w Uzbekistanie
podpułkownik Max Bowers, 3. Batalion 5. Grupy Sił Specjalnych, Fort Campbell oraz Mazar-i Szarif w Afganistanie
ZESPÓŁ KAPITANA MITCHA NELSONA
(WALCZĄCY PRZY GENERALE DOSTUMIE)
kapitan Mitch Nelson, dowódca zespołu
starszy chorąży Cal Spencer, zastępca dowódcy zespołu
sierżant sztabowy Sam Diller, rozpoznanie
sierżant sztabowy Bill Bennett
sierżant sztabowy Scott Black
sierżant sztabowy Sean Coffers
starszy sierżant Pat Essex
sierżant sztabowy Charles Jones
sierżant sztabowy Patrick Remington
sierżant sztabowy Vern Michaels
sierżant sztabowy Fred Falls
sierżant sztabowy Sonny Tatum, CC lotnictwa
sierżant sztabowy Mick Winehouse, CC lotnictwa
SZKOŁA TURECKA
MAZAR-I SZARIF, AFGANISTAN
admirał Bert Calland III, Dowództwo Centralne, Operacje Specjalne
podpułkownik Max Bowers
major Kurt Sonntag, zastępca dowódcy
major Mark Mitchell, dowódca polowy
major Steve Billings
kapitan Paul Syverson
kapitan Kevn Leahy
kapitan Craig MacFarland
kapitan Andrew Johnson
kapitan Gus Forrest
starszy sierżant sztabowy Martin Homer
starszy sierżant Roger Palmer
sierżant sztabowy Dave Betz
sierżant sztabowy Pete Bach
sierżant sztabowy Bob Roberts
sierżant sztabowy Chuck Roberts
sierżant sztabowy Jerome Carl
sierżant sztabowy Jason Kubanek
sierżant sztabowy Ted Barrow
sierżant sztabowy Ernest Bates
sierżant sztabowy Malcolm Victors, CC lotnictwa
starszy sierżant Burt Docks, CC lotnictwa
kapitan Don Winslow
ZESPÓŁ KAPITANA DEANA NOSOROGA
(WALCZĄCY PRZY GENERALE ATTCIE)
kapitan Dean Nosorog, dowódca zespołu
starszy chorąży Stu Mansfield, zastępca dowódcy zespołu
starszy sierżant Brad Highland
sierżant sztabowy Jerry Booker
sierżant sztabowy James Gold
sierżant sztabowy Mark House
sierżant sztabowy Brett Walden
sierżant sztabowy Martin Graves
sierżant sztabowy Evan Colt
sierżant sztabowy Francis McCourt
sierżant sztabowy Brian Lyle
sierżant sztabowy Donny Boyle, koordynator bojowy Sił Powietrznych
SBS (SPECIAL BOAT SERVICE)
młodszy chorąży marynarki Stephen Bass, Marynarka Wojenna USA (odkomenderowany do służby w SBS)
ŻOŁNIERZE 10. DYWIZJI GÓRSKIEJ, KTÓRZY WZIĘLI UDZIAŁ
W AKCJI RATUNKOWEJ PO BOMBARDOWANIU KALA-I DŻANGI
sierżant sztabowy Thomas Abbott
starszy szeregowy Eric Andreason
starszy szeregowy Thomas Beers
sierżant Jerry Higley
starszy szeregowy Michael Hoke
porucznik Bradley Maroyka
starszy kapral Roland Miskimon
sierżant William Sakisat
starszy kapral Andrew Scott
PILOCI I CZŁONKOWIE ZAŁÓG 160. PUŁKU LOTNICZYCH
OPERACJI SPECJALNYCH (SOAR), K2, UZBEKISTAN
Aaron Smith
Jim Zeeland
Greg Gibson
Carson Millhouse
John Garfield
Ron White
Larry Canfield
Donald Pleasant
Dewey Donner
Will Ferguson
Carl Macy
Kyle Johnson
Tom Dingman
Bill Ricks
Jerry Edwards
Ron Mason
Steve Porter
Barry Oberlin
Vic Boswell
Ross Peters
Alex McGee
Forteca Kala-i Dżangi
Mazar-i Szarif, Afganistan
24-25 listopada 2001 r.
Kłopot nadszedł w nocy. Wychynął z pyłu i ciemności. Minął obóz dla uchodźców, przemknął obok postrzępionych, drżących w świetle księżyca namiotów. W powietrze, niczym metalowy szpikulec wzbił się samotny płacz dziecka. Brzask nie przyniósł ratunku; o brzasku kłopot nadal tam był; najeżony kałasznikowami i RPG, sapiący silnikami na jałowym biegu, czekał, aby stoczyć się na miasto. Czekał.
To najgorsi z najgorszych, prawdziwi mistrzowie zamętu, handlarze śmierci umocnieni wiarą w Boga. Miasto stęknęło, budząc się do życia. Wkrótce wszyscy już wiedzieli, że kłopot stanął u jego bram.
Major Mike Mitchell usłyszał nowiny w odległej o piętnaście kilometrów bazie i pomyślał: „Jaja sobie robicie? Złapaliśmy złych facetów?”
Zbiegł po schodach w poszukiwaniu sierżanta sztabowego Dave’a Betza. Może on będzie wiedział, co się dzieje. Ale i Betz nie miał pojęcia.
– Przyszedł tu jeden z gości z Agencji i powiedział, że poddało się sześciuset talibów. Dasz wiarę? – wykrzyknął.
Poddało się? Mitchell nie rozumiał. Sądził, że talibowie uciekli przed nacierającymi siłami Sojuszu Północnego do odległego o wiele kilometrów Kunduzu. Amerykańskie Siły Specjalne i Sojusz Północny lali ich od tygodni, bitwa po bitwie, i dzięki skoordynowanym uderzeniom lotniczym oraz tysiącom ludzi Sojuszu na ziemi, systematycznie odbijali terytorium spod kontroli talibów. Stanęli u progu całkowitego zwycięstwa. To Kunduz miał być ich kolejnym przystankiem, a nie to miasto, nie Mazar. Nie Club Mez.
A poza tym, talibowie nigdy się nie poddawali. Walczyli do końca. Ginęli w boju i szli prosto do raju.
Mitchell stanął przy brudnym oknie i obserwował. Oto oni, barwna zbieranina straceńców upchniętych na sześć dużych ciężarówek, spozierających zza zatęchłych zwojów swoich chust. Mitchell był w stanie dostrzec ich głowy za barykadą otaczającą jego bazę, czyli niegdysiejszą szkołę na usianym złomem krańcu miasta. Jeńcy, wśród których na pewno znajdowali się jacyś członkowie Al-Kaidy, nadal siedzieli na fotelach kierowców, a czatujący obok żołnierze Sojuszu Północnego trzymali lufy kałasznikowów przy ich głowach. Pojmani patrzyli nieruchomo, a Mitchell poczuł się, jakby obserwował setki wybitych w ścianach dziur.
– Wszyscy, odsunąć się od okien! – zawołał Betz.
Major Kurt Sonntag, kapitan Kevin Leahy, kapitan Paul Syverson oraz tuzin innych żołnierzy Sił Specjalnych uklękli za wyłożonymi czarno-białymi płytkami kolumnami wznoszącymi się w pomieszczeniu i wycelowali swoje M-4 w stronę ulicy. Za nimi, w kuchni, uwijał się miejscowy kucharz, w powietrzu unosił się aromat gotowanego ryżu i ogórków, a radio zawodziło tą obmierzłą afgańską muzykę, która dla Mitchella brzmiała, jakby ktoś dusił gęś.
Spodziewał się, że tego ranka będzie doglądał budowy placówki medycznej w mieście i dalszego rozbrajania min i bomb, które pokrywały okolicę niczym konfetti. Wydawało się, że każdego dnia wojna zbliża się do końca. Zaczął się nawet zastanawiać, kiedy wróci do domu. Wkroczył do tej szkoły, wraz z kilkunastoma innymi specjalsami, zaledwie dwie doby wcześniej. Ich poprzednia siedziba, forteca Kala-i Dżangi, piętnaście kilometrów dalej, w zachodniej części Mazar, dała im się we znaki i wszyscy się tam pochorowali. Mitchell cieszył się ze zmiany lokalizacji. Forteca wyglądała na nawiedzoną. Nazywana Domem Wojny, wyrastała z pustyni niczym gliniany golem. Otaczały ją skąpe, omiatane wiatrem uprawy kukurydzy i ogórka. Jej wznoszące się pod bezlitosnym, obojętnym słońcem mury miały osiemnaście metrów wysokości i dziewięć grubości.
Talibowie trzymali fortecę przez siedem lat i zdążyli zapełnić ją bronią – granatami, rakietami, karabinami, wszystkim, co tylko stworzono do odbierania życia. Nawet karabinami Enfielda z wybitymi na bagnetach datami – 1913 – z czasów, gdy ten teren okupowali Brytyjczycy. Gdy dwa tygodnie wcześniej w pośpiechu uchodzili z miasta, talibowie zostawili za sobą broń oraz wykonane odchodami bazgroły na ścianach i oknach. Potargali, rozbili, zdeptali, zniszczyli każde jedno zdjęcie, każdy obraz, nawet każdy krzew róży. Nie zostawili za sobą nic, co piękne.
Po trzech latach władzy talibów w Mazar mieszkali starcy z kikutami zamiast dłoni, kobiety, które rutynowo obrzucano kamieniami i kopano na ulicach, młodzi mężczyźni zamknięci za to, że nie nosili brody, ojcowie katowani na oczach dzieci dla przyjemności wymachujących karabinami oprawców.
Przybycie Mitchella i jego żołnierzy na grzbietach koni położyło temu wszystkiemu kres. Mieszkańcy Mazar-i Szarif, wytwórcy dywanów i rzeźnicy, mechanicy i nauczyciele, urzędnicy bankowi, murarze i rolnicy, rzucali kwiaty, całowali, wyciągali dłonie ku dosiadającym koni Amerykanom, z tkliwością dotykali brudnych nogawek ich kamuflażowych spodni. Miejscowi powitali łysiejącego, niebieskookiego Mitchella i kilkudziesięciu pozostałych żołnierzy Sił Specjalnych długą na półtora kilometra procesją, ciągnącą się wzdłuż wpadającej do miasta z zaśnieżonych gór drogi. Mitchell miał wrażenie, jakby przeniósł się do czasów II wojny światowej, wojny jego dziadka, i wjeżdżał do opuszczonego przez Niemców Paryża.
Trzydziestosześcioletni Mitchell był dowódcą terenowym 5. Grupy Sił Specjalnych/Wysuniętej Bazy Operacyjnej (Forward Operating Base, FOB) 3. batalionu. Miał za sobą wybitną, niemal już piętnastoletnią karierę i pewnym krokiem wspinał się po kolejnych szczeblach łańcucha dowodzenia. Jego najlepszy przyjaciel, major Kurt Sonntag, rok starszy od niego były surfer-amator z Los Angeles, pełnił funkcję oficera wykonawczego FOB, więc z technicznego punktu widzenia był przełożonym Mitchella. Jednakże zgodnie z tradycją Sił Specjalnych, traktowali się jak równi. Nikt nikomu nie salutował, nawet młodsi rangą oficerowie, tacy jak kapitanowie Kevin Leahy i Paul Syverson, członkowie kompanii wsparcia, których zadanie polegało na dbaniu o operacje powojenne, czyli zapewnianie miejscowym wody pitnej, prądu i opieki medycznej.
Spoglądając na ulicę, Mitchell zachodził w głowę, dlaczego konwój talibów się zatrzymał. Zdawał sobie sprawę, że gdyby coś poszło nie tak, to przeciwnik miałby przygniatającą przewagę liczebną. On mógł liczyć co najwyżej na kilkunastu chłopa, a ci pokroju Leahy’ego i Syversona nie należeli do zahartowanych w boju zabójców. Podobnie jak on, byli to sztabowcy, również około trzydziestego piątego roku życia, i jak do tej pory w zasadzie nie oglądali wojny. Dysponował też garstką mieszkających na piętrze szkoły operatorów CIA oraz ośmioma Brytyjczykami ze Special Boat Service, którzy zeszłej nocy przylecieli śmigłowcem Chinook, ale byli oni jeszcze tak zieloni, że nie otrzymali nawet wytycznych odnośnie zasad użycia siły – czyli nie wiedzieli kiedy mogą odpowiedzieć ogniem, a kiedy nie. Mitchell dokonał szybkich kalkulacji i wyszło mu, że w razie walki będzie miał może ze dwunastu ludzi. Wyszkoleni wojownicy, dwa zespoły Sił Specjalnych, z którymi wjechał konno do miasta, wyjechali rano do Kunduzu, gdzie spodziewano się walk. Mitchell patrzył, jak odjeżdżają i czuł, że ominą go historyczne wydarzenia. On musiał zostać z tyłu, żeby zarządzać bazą i dbać o spokój. Teraz, gdy u jego drzwi zebrało się sześciuset talibów, zastanawiał się, czy aby srodze się nie pomylił.
Na ulicy roiło się od trąbiących taksówek, osłów ciągnących na bazar w centrum wózki załadowane ręcznie wykonanymi cegłami, starców sunących na rozchwierutanych rowerach i kobiet w błękitnych burkach, przemykających pośród wzbijanego z jezdni pyłu niczym duchy. Afganistan. Nigdy nie przestał go zadziwiać.
Konwój nadal stał w bezruchu. Minęło dziesięć minut.
Nagle do ciężarówek podeszła grupka miejscowych, którzy z wściekłością zaczęli szarpać jeńców. Wytargali jednego z mężczyzn z pojazdu – przez chwilę było go jeszcze widać, jak rozpaczliwie łapie się wysłużonej karoserii ciężarówki, a chwilę później zniknął, jakby coś go wessało. Za pojazdem, niewidoczni już dla Mitchella miejscowi, tłukli jeńca na śmierć.
Za każdy gram szaleństwa, każdy gwałt, każdą publiczną egzekucję, każdą amputację i każde poniżenie – teraz spadła na tego mężczyznę cała zemsta, ciosy pięści, kopniaki, razy kijami. Gdy ciężarówki szarpnęły i z wolna ruszyły przed siebie, nic z niego nie zostało. Jakby został pożarty.
Radio znowu ożyło. Mitchell słuchał, jak pilnujący szosy dowódca Sojuszu Północnego nadaje łamanym angielskim: „Jeńcy wszyscy jadą do Kala-i Dżangi”.
Mitchellowi bardzo się to nie spodobało, bo pamiętał ile w twierdzy jest broni. Ale miał związane ręce. Zgodnie ze strategią Stanów Zjednoczonych, to miejscowi dowódcy Sojuszu Północnego pociągali za sznurki. To afgańska impreza, niezależnie do potęgi Ameryki. Mitchell trafił do Mazar, żeby „pomóc” miejscowym w obaleniu talibów. Pomyślał sobie, że mógłby skontaktować się z dowódcą odbierającym kapitulację i zasugerować, że kolosalna forteca to nie najszczęśliwsze miejsce przetrzymywania sześciuset wściekłych talibów i bojowników Al-Kaidy. Ale może za wysłaniem ich tam stały jakieś rozsądne powody. Jeżeli zostaną gruntownie przeszukani i będą bacznie pilnowani, to może za strzelistymi, glinianymi murami uda się ich bezpiecznie trzymać.
Mitchell znowu pomyślał o zgromadzonej w Kala-i Dżangi broni, całych górach rakiet, karabinów i skrzynek z amunicją – tonach pożogi, gotowych do użycia.
„Tylko nie fort. Tylko nie ten cholerny fort”.
Buchając dymem z rur wydechowych, zgrzytając przekładniami, konwój z jeńcami przetoczył się przez suchą fosę i wysokie, łukowate wrota fortecy. Stłoczeni na ciężarówkach jak sardynki w puszkach więźniowie czujnie lustrowali mury, rozglądali się za wartownikami, wypatrywali dogodnych dróg ucieczki.
Z szacunku dla muzułmańskiego zakazu intymnego dotyku pomiędzy mężczyznami, niewielu jeńców dokładnie przeszukano. Nikt nie sprawdził, co kryje się w ich obszernych, szarych szatach, wiszących marynarkach, brudnych kamizelkach khaki. Nikt nie szukał noży, granatów ani garot. Pokonany morderca uśmiechnął się do zwycięzcy, a ten ufnie mu odmachał. Tashakur. Dziękuję. Tashakur.
Sznur sześciu ciężarówek zatrzymał się wewnątrz fortu i więźniowie, pod czujnym okiem kilkunastu strażników z Sojuszu Północnego, zeszli na ziemię. Nagle jeden z jeńców wyciągnął granat z kieszeni na przodzie swej bluzy i wysadził się w powietrze, zabierając ze sobą oficera Sojuszu. Pozostali zaczęli strzelać w powietrze i odzyskali kontrolę nad sytuacją, po czym zapędzili więźniów do przycupniętego nieopodal pośród kamieni i krzaków, otynkowanego i pomalowanego na kolor róż budynku, celnie nazwanego „różowym domem”. Konstrukcję tę w latach 80. wznieśli Sowieci, którym służyła za szpital w niemiłosiernie ostrzeliwanej fortecy.
Fort był rozległy. Przypominał otoczone murem miasteczko, podzielone równo na północny i południowy dziedziniec. Wewnątrz mieścił się zwieńczony złotą kopułą meczet, stajnie oraz cieniste gaje wysokich, wonnych iglaków, kołyszących się na silnym wietrze. W grubych murach wykonano sekretne przejścia i pomieszczenia, pozwalające przechowywać zboże oraz wiele innych wartościowych rzeczy. W południowej części kompleksu, w kilkunastu glinianych stajniach, z których każda wielkością przypominała garaż i miała kopulasty dach, talibowie ukryli masę broni. Budynki były po sam sufit wypełnione rakietami, RPG, karabinami maszynowymi i moździerzami. Ale na tym nie koniec. W pobliżu stało sześć metalowych kontenerów, takich jak te przewożone ciężarówkami po amerykańskich drogach międzystanowych, również załadowanych bronią i materiałami wybuchowymi.
Afgańczycy zbudowali fortecę w 1889 r., w epoce brytyjskich najazdów. Nad jej ukończeniem przez dwanaście lat pracowało osiemnaście tysięcy robotników. Było to miejsce dogodne do obrony, miejsce zdolne wytrzymać oblężenie.
W każdym narożniku wznosiło się przedpiersie. Wysoka na niemal dwadzieścia pięć metrów, przypominająca wieżę konstrukcja o przekątnej czterdziestu pięciu metrów – na tyle silna, aby wytrzymać ciężar dziesięciotonowych czołgów, które mogły wjechać na przedpiersie dzięki łagodnym, glinianym rampom, wyprowadzonym z dziedzińców. Na całej długości przedpiersi w metrowym murze wycięto trzydziestocentymetrowe, prostokątne otwory strzelnicze – wystarczające, żeby powstrzymać każdą nadciągającą z dołu hordę.
W sumie fort miał mniej więcej pięćset pięćdziesiąt metrów długości i dwieście siedemdziesiąt pięć szerokości.
Na jego północnym krańcu, wysoko nad dziedzińcem, ciągnął się wyłożony czerwonym dywanem balkon. Był szeroki i oświetlony promieniami słońca. Przypominał promenadę górującą nad bystrym strumieniem otoczonym czarnym, żelaznym ogrodzeniem oraz zniszczonymi przez talibów ogrodami różanymi. Z balkonu, przez duże podwójne drzwi, schodziło się do długich korytarzy, biur i pomieszczeń mieszkalnych.
Na obu końcach centralnego muru, który dzielił wnętrze na dwa dziedzińce, znajdowały się kolejne dwa przedpiersia, przydatne zarówno do obserwacji, jak i obrony z otworów strzelniczych. Na całym obwodzie zewnętrznych murów biegł ciasny, szeroki na niecały metr, chodnik bojowy. W niektórych miejscach, od strony dziedzińców, idących nimi ludzi chronił wysoki mniej więcej do pasa, gruby gliniany murek. Mogli się więc przemieszczać, wychylać i prowadzić ogień zarówno do wnętrza fortu, jak i przez mur zewnętrzny.
Na środku południowego dziedzińca, identycznego jak północny (nie licząc balkonu i biur), stał kwadratowy „różowy dom”. Był niewielki (każda ściana liczyła jakieś dwadzieścia trzy metry długości) zdecydowanie za mały dla sześciuset jeńców, którym żołnierze Sojuszu Północnego rozkazali zejść do jego ciemnej piwnicy, gdzie musieli stać upakowani niczym zapałki w pudełku.
Tam, w ciemnym kącie, na brudnej podłodze śmierdzącej potem i robactwem, siedział w ścisku pewien młody Amerykanin. Przyjaciele znali go jako Abdula Hamida. Szedł przez kilka dni, aby w końcu się poddać. Miał nadzieję, że dzięki temu uda mu się wrócić do rodzinnej Kalifornii. Był zmęczony, głodny, serce arytmicznie waliło mu w piersi, jak zepsuta pralka. Bał się, że dostanie zawału. To zaiste przerażająca myśl w wieku dwudziestu jeden lat.
Słyszał wokół siebie mężczyzn, którzy, dobywając ukrytą broń z długich pół swoich szat, zwracali się w modlitwach do Boga.
Następnego ranka, 25 listopada, dwaj członkowie paramilitarnych jednostek CIA, Dave Olson i Mike Spann, zebrali ekwipunek i szykowali się do wyjazdu z bazy w Mazar do fortu. Liczyli na przesłuchanie jak największej liczby jeńców.
Mitchell siedział w szkolnej stołówce, popijając czaj i jedząc nan, pyszny, nieco gumowaty płaski chleb, gdy Olson i Spann weszli do pomieszczenia. Pierwszego z nich znał lepiej. Spann, były oficer artylerii Piechoty Morskiej, wstąpił do Agencji trzy lata wcześniej. Nosił niebieskie dżinsy i czarny sweter, był średniego wzrostu, miał wystające kości policzkowe, uśmiech kanciarza i krótko ostrzyżone blond włosy. Olson był wysoki i krzepki, miał rzadką czarno-siwą brodę, zakrywającą ślady po trądziku. Doskonale posługiwał się dari, krtaniowym, syczącym językiem miejscowych bojowników Sojuszu Północnego, a ubrany był w czarną, sięgając kolan bluzę zwaną szalwar kamiz i beżowe spodnie.
Mitchell od razu zauważył, że wzięli za mało amunicji. Z jakichś powodów mieli tylko cztery magazynki, na dwóch. Mitchell preferował postępowanie zgodne ze standardową procedurą operacyjną, czyli zabieranie na misję czterech magazynków, tyle że na głowę. Olson i Spann mieli przy sobie przerzucone przez ramiona kałasznikowy ze składanymi kolbami oraz pistolety 9 mm w kaburach na udach. Spann posiadał jeszcze drugi pistolet wciśnięty za pasek spodni, za plecami. Żaden nie wziął radia, co Mitchellowi także wydało się dziwnym. No ale przecież goście z CIA zajmowali się swoimi sprawami. Mitchell doszedł do wniosku, że za cokolwiek zabierają się tego ranka, wiedzą co robią.
– Jedziemy do Kala pomówić z tymi gośćmi, zobaczymy, czego się dowiemy – obwieścił Olson.
Minionej nocy pod szkołą doszło do krótkiej wymiany ognia, więc Mitchell, wyczuwając, że sytuacja w mieście jest coraz bardziej napięta, zapytał Olsona czy mógłby zabrać kilku swoich ludzi i również pojechać, by zadbać o bezpieczeństwo, gdy funkcjonariusze CIA będą przesłuchiwali jeńców w twierdzy. Wiedział, że przesłuchania to oficjalnie robota Agencji, ale martwił się o przyjaciół. Nie, odparł Olson, musicie trzymać się od tego z daleka, chłopaki. Jak na gust Mitchella, podchodził do całej sprawy nazbyt nonszalancko.
Wszyscy trzej wiedzieli, że wśród jeńców znajdzie się sporo „ciężkich przypadków”: Czeczenów, Pakistańczyków, Saudyjczyków – czyli ludzi z matecznika Al-Kaidy. Pojmani stanowili rdzeń najlepszych sił bin Ladena. Być może – ale tylko być może – któryś wiedział, gdzie ukrył się ich przywódca.
„Uważajcie na siebie” – pomyślał Mitchell.
Olson i Spann ruszyli przez drzwi lobby do czekającej na okrągłym podjeździe ciężarówki. Za murami bazy życie toczyło się zwykłym, jazgotliwym rytmem. Ich pojazd wślizgnął się w nieprzerwany potok samochodów, ciężarówek i wozów zaprzęgniętych w osły i zniknął bez śladu.
Sierżant Betz podszedł do Mitchella i również spoglądał za odjeżdżającymi funkcjonariuszami CIA.
– Nie podoba mi się to – powiedział.
Mitchell zapytał dlaczego.
– Nie wiem. Podoba mi się, gdy wyjeżdżający mają ze sobą tonę amunicji – odparł Betz.
Mniej więcej pół godziny później Olson i Spann wjechali do Kala.
Abdul Hamid wyszedł po chodach z piwnicy „różowego domu” i, oślepiony porannym słońcem, zamrugał. Ręce miał związane za plecami turbanem. Klatka schodowa przypominała zawalony, ceglany komin wyłaniający się z ciemnej, cuchnącej szczochami i gównem nory.
Został zaprowadzony za budynek. Otaczały go strzeliste mury fortu. Na dziedziniec wyprowadzono już około stu innych jeńców, również skrępowanych własną odzieżą. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na zdeptanych gałęziach, walających się po stwardniałym błocie.
Mike Spann nachylił się i przyjrzał Abdulowi badawczo.
Za żadne skarby nie potrafił określić skąd pochodzi ten dzieciak. Arab? Pakistańczyk? „Kanadyjczyk? – Zawiesił wzrok na jego znoszonym, brytyjskim swetrze typu komando, wyczuwając, że być może ten więzień. – Ile on mógł mieć lat? Dwadzieścia ? Dwadzieścia trzy? Zna choć podstawy angielskiego”.
– Skąd jesteś? – zapytał ostro. – Wierzysz w to, co tu robisz na tyle, że chcesz za to umrzeć?
Brak odpowiedzi.
– Jak się nazywasz? Kto sprowadził cię do Afganistanu?
Dzieciak schylił głowę i wlepił wzrok w owijającą się wokół jego kolan szalwar kamiz.
– Podnieś głowę! – ryknął Spann.
Młodzieniec miał twarz spaloną słońcem i oczy koloru zimnej herbaty.
Spann nie spuszczał z niego wzroku, wyjął aparat cyfrowy i zrobił zdjęcie. Miało zostać przesłane zaszyfrowanym łączem satelitarnym do kwatery, a tam porównane z bazą danych znanych terrorystów i bojowników Al-Kaidy.
– Mike! – zawołał Olson, który przemierzał ciężkim krokiem dziedziniec. Ostatnie pięć minut spędził na przepytywaniu innej grupy jeńców. Podszedł i stanął nad skulonym przy ziemi chłopakiem.
– Taaa – powiedział Spann – nie chce ze mną rozmawiać… Tłumaczyłem mu właśnie, że chcemy z nim tylko pogadać, poznać jego losy.
– Cóż, to muzułmanin – skwitował zamyślonym głosem Olson. – Problem polega na tym, że musi się zdecydować czy chce żyć czy umrzeć… My możemy pomóc tylko tym, którzy chcą mówić.
– Wiesz, że twoi towarzysze to terroryści, którzy zabijają innych muzułmanów? – teraz przyszła kolej Spanna – W zamachach w Nowym Jorku zginęło ich kilkuset. Tego uczy Koran? Będziesz z nami rozmawiał?
– W porządku, stary – grał swoją rolę Olson. – Trzeba dać mu szansę. Dajmy mu ją.
Olson zaszurał butem po ziemi; rozdrażniony już Spann stał z rękami opartymi na biodrach i wpatrywał się w jeńca.
– Widziałeś jakieś paszporty? – zapytał w końcu.
– Jest kilku Saudyjczyków i nic ponadto.
Funkcjonariusze CIA pogodzili się z tym, że młody człowiek nic im nie powie i ruszyli ciągnącą się wzdłuż sosen żwirową ścieżką, prowadzącą do przejścia w połowie dzielącego twierdzę na dwie części muru. Zmierzali do dawnej bazy, żeby przegrupować siły.
W pewnym momencie Olson spojrzał za siebie i zobaczył, że Spann przystanął i żartuje z grupką żołnierzy Sojuszu Północnego. Ruszył dalej.
Gdy dotarł do przejścia w murze usłyszał wybuch granatu, a po nim serię z broni palnej. Odwrócił się.
Spann rozpaczliwie próbował odeprzeć grupę jeńców, którzy okładali go gołymi pięściami, krzycząc Allahu Akbar! Bóg jest wielki!
Olson zaczął biec ku towarzyszowi, a w tym czasie Spann wystrzelił w napierający nań motłoch cały magazynek z pistoletu, po czym sięgnął do tyłu, po drugi pistolet schowany za paskiem. Strzelił, ale zaraz potem runął na ziemię pod naporem napastników.
Olson zobaczył, jak Spann upada i pomyślał, że już nie żyje. Rozejrzał się i zauważył biegnącego w jego stronę taliba, który z biodra pruł z kałasznikowa.
Słyszał świst przelatujących obok kul i nie mógł uwierzyć, że ani jedną nie dostał. Facet nadal biegł, więc, otrząsnąwszy się z chwilowego paraliżu, Olson uniósł pistolet i strzelił w jego kierunku.
Talib runął u jego stóp, tak blisko, że mógł dotknąć go butem.
Następnie się odwrócił i zaczął strzelać do ciżby kotłującej się nad Spannem. Był pewien, że zabił kilku napastników. Wyczuł, że znowu ktoś biegnie w jego kierunku i zastrzelił kolejnego taliba, który chciał go dopaść. W tym momencie zabrakło mu naboi.
Uciekł więc. Pobiegł na północny dziedziniec i obiegł zniszczony ogród różany pod okazałym balkonem. Wbiegł po schodach na wewnętrzny dziedzińczyk, gdzie złapał za telefon i zaalarmował Mitchella oraz Sonntaga w szkole.
– Mike chyba nie żyje – wysapał przez telefon. – Chyba nie żyje! Zostaliśmy zaatakowani. Powtarzam, jestem pod ciężkim ostrzałem!
W balkon trafiały już pociski z RPG, od których trząsł się cały budynek.
Tymczasem, na południowym dziedzińcu, Abdul Hamid otrzymał postrzał w stopę i leżał na ziemi. Próbował dopełznąć do piwnicy, ale był za daleko. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze mieszkającą w Kalifornii matkę. Zastanawiał się, kim byli zadający mu pytania mężczyźni. Zastanawiał się, czy znali jego prawdziwe nazwisko: John Walker Lindh.
W międzyczasie jeden z jeńców podszedł do Mike’a Spanna i dwukrotnie strzelił do niego z najbliższej odległości.
Kilkuset talibów poderwało się z ziemi, na której siedzieli na polecenie Olsona i Spanna.
Zrzucili turbany zawiązane na nadgarstkach i rozejrzeli się dookoła dzikim wzrokiem, niepewni, co robić dalej.
Kilkunastu żołnierzy Sojuszu Północnego, stojących na murach, zalało dziedziniec ogniem. Ich kule ryły ziemię, wyrywały kawały gliny, kosiły talibów.
Parę minut później jeńcy odnaleźli skrytki z bronią.
Wyrwali drzwi metalowych kontenerów i ujrzeli setki karabinów, granatów i moździerzy, po prostu leżących u ich stóp.
Porwali za oręż i rozsypali się po dziedzińcu, kucając za glinianymi budynkami, w krzakach lub w skrytkach wbudowanych w mury. Odpowiedzieli ogniem. Powietrze wypełnił huk walki.
Wkrótce dziedziniec zapełniły ranne konie. Zwierzęta drgały i wierzgały kopytami pod prażącym słońcem.
Mitchell przybył z odsieczą pół godziny po telefonie od Olsona. Zatrzymał się przed fortecą, wysiadł z ciężarówki i spojrzał na pionowe mury. Zszokowała go intensywność słyszanej zza murów wymiany ognia. Przecież musiano strzelać z kilkuset karabinów na raz. Pociski moździerzowe zaczęły zakreślać wysokie trajektorie nad murami i wybuchać wokół jego ciężarówki.
Podbiegł wraz ze swoimi ludźmi do podstawy fortu i zaczęli się wspinać.
Mur wznosił się pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni. Brnęli mozolnie pod górę, podciągnięcie za podciągnięciem. Gdy Mitchel, nie mogąc złapać tchu, stanął na górze, spojrzał na rozciągający się poniżej obraz chaosu.
Pośród sosen leżeli zabici granatami ludzie. Wisieli na gałęziach, ciężcy i nieruchomi, niczym makabryczne ozdoby choinkowe.
Dostrzegł biegających między drzewami jeńców, ostrzeliwujących się przeciwnikowi na murze. Mitchell wiedział, że jest ich tam sześciuset. I że chcą się wydostać.
Jeszcze raz policzył swoje siły: piętnastu ludzi. Piętnastu.
Przed wyjazdem do Afganistanu usłyszał od swojego dowódcy pytanie: Jak umrzesz? Był to po prostu dosadny zamiennik pytania: jak zamierzasz utrzymać się przy życiu? Jak do tej pory nie poświęcił rozważaniom nad tym pytaniem zbyt wiele czasu.
Powietrzem wstrząsnęły potężne eksplozje. Uznał, że jeńcy w końcu znaleźli moździerze. Pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy wstrzelą się w strażników na murach.
Huk, świst i trzask wystrzałów wypełnił przestrzeń, jak gdyby jakiemuś gigantowi strzelało w kościach. Mitchell zaniepokoił się, że przeciwnik już przebił się poza twierdzę. W każdej chwili spodziewał się bojowników na murach.
Coś poszło naprawdę fatalnie i to zaledwie w ciągu kilku minut. „Tak ciężko walczyliśmy. I wygraliśmy. A teraz przegrywamy tak cholernie szybko…”.
Pomyślał o żonie i dwóch córeczkach. Już wcześniej martwił się, że dorastają bez niego. „Nawet nie zdążą mnie poznać” – pomyślał teraz.
Mitchell wyjął pistolet i przygotował się na atak wroga.
Motel Comfort Inn Airport
South Portland, Maine
11 września 2001 r.
Ptaszek otworzył oczy.
Obok motelowego łóżka stała niewielka szafka nocna, na niej budzik i Biblia. Dalej, za brudnym oknem, rozciągał się parking zapełniony samochodami podróżnych, wczasowiczów, ludzi zmierzających do pracy, do rodzin, rozpoczynających nowy dzień życia. Ptaszek miał za sobą spokojną noc wieńczącą długi, niespokojny rok. Tego ranka miał udać się do raju.
„Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem”.
Naprawdę nazywał się Muhammad Atta. Przezwisko nadał mu ojciec, surowy i oziębły egipski prawnik, który uważał go za miękkiego i zbyt wrażliwego, zbyt kruchego, zbyt leniwego, zbyt płaczliwego. Czyż nie mierzył mu czasu na mającej zająć trzy minuty ulicami Kairu drodze ze szkoły do domu? Czy nie miał pretensji, gdy syn spóźnił się choć o kilka sekund? „Guzdrałeś się, Ptaszku! Dlaczego?”.
Przyloty, odloty. „Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem…”.
Wstał.
Ubrał się w dżinsy i niebieską polówkę, wygładził delikatnymi dłońmi czystą narzutę w barwne kwiaty. Niczym nie odróżniał się od innych zabieganych turystów, z wigorem wkraczających w nowy dzień. Nad jego głową ryczały silniki startujących odrzutowców pasażerskich.
***
Dziesięć minut później Atta stał na lotnisku w South Portland. W dłoni trzymał bilet, który dwa tygodnie wcześniej kupił przez Internet w Las Vegas. Wybrał się na tam na ostatnie spotkanie organizacyjne. Cztery dni wcześniej świętował urodziny w lokalu o nazwie Shuckum’s Oyster House w Hollywood na Florydzie. Przez całą noc grał w pinball, sączył sok żurawinowy i obserwował jak drugi zabójca, Marwan al-Shehhi, pije alkohol i, kiwając głową w rytm muzyki, przygląda się miejscowym kobietom. On sam nienawidził kobiet. Ten zapach. Ta płeć. Zostało mu pięć dni życia. Miał trzydzieści trzy lata i niedawno zaplanował największy w historii zamach na amerykańskiej ziemi. A i tak wszystko go nudziło. Jedzenie, spanie, oddychanie. Śmierć to jedyna rzecz, dla której warto żyć.
Przechodząc przez wykrywacz metalu na lotnisku w Portland, miał w kieszeni czterostronicową notatkę:
„Kiedy już dostaniesz się do samolotu (…) myśl o tym [o twojej misji] jak o bitwie w imię Boga (…). Pamiętaj (…) prawdziwa obietnica jest blisko i nastała godzina zero. Nie zapominaj modlić się przed dotarciem do celu, jeśli będzie taka możliwość, lub powtarzać na przykład Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem”.
O 5:45 on oraz drugi zamachowiec, Abdulaziz al-Omari, zostawili już za sobą lotniskową ochronę. Kwadrans później samolot Atty był w powietrzu, wzleciał nad Atlantyk i obrał kurs na Boston. Tam Atta miał się przesiąść na lot American Airlines 11 do Los Angeles.
O 6:52, siedem minut po tym, jak wylądował na lotnisku międzynarodowym Logana w Bostonie, odezwała się jego komórka. Dzwonił Marwan, który przebywał już w jednym z sąsiednich terminali. Musieli mówić zwięźle:
– Wszystko gotowe?
– Tak, bracie, wszystko gotowe. Nie ma boga prócz Allaha, a my jesteśmy jest jego posłańcami.
Rozłączyli się.
O 7:40 Atta oraz jego złożony z czterech ludzi zespół siedzieli już wygodnie w fotelach, a samolot odjeżdżał od swojej bramki. Trzydzieści cztery minuty później z lotniska Logana wystartował United Flight 175 z Marwanem al-Shehhi i jego czterema towarzyszami na pokładzie.
Dokładnie w tym momencie (o 8:14) Atta zaczął przejmować kontrolę na pokładzie American Airlines Flight 11. On i jego ziomkowie rozpylili gaz łzawiący i zaczęli krzyczeć, że na pokładzie jest bomba, aby pozostali pasażerowie przeszli na tył maszyny. O 8:25 bostońska kontrola lotów usłyszała głos:
– Nie ruszać się. Wszystko będzie dobrze. Jeżeli się ruszycie, zagrozicie sobie i samolotowi. Po prostu bądźcie cicho.
W pierwszej klasie, w której początkowo siedzieli porywacze, na podłodze leżał człowiek z poderżniętym gardłem. Dwie stewardessy zostały ugodzone nożem. Żyły – jedna siedziała z maską tlenową na twarzy, druga odniosła niegroźne rany.
O 8:44 samolot obniżył lot nad Nowym Jorkiem.
Obecna na pokładzie stewardessa Madeline „Amy” Sweeney rozmawiała właśnie przez komórkę z kontrolerem lotów, gdy spojrzała przez okno i powiedziała:
– Coś nie gra. Szybko opadamy (…). Coś zdecydowanie nie gra. A następnie, przed przerwaniem połączenia: – Lecimy nisko (…). Lecimy zdecydowanie za nisko!
Kilka sekund później:
– Mój Boże, jesteśmy zdecydowanie za nisko!
O 8:46 pędzący z prędkością około 800 km/h American Flight 11 wbił się w północną wieżę World Trade Center. Czterdzieści tysięcy litrów paliwa lotniczego wybuchło z siłą siedmiu milionów lasek dynamitu.
Czternaście minut później, z pokładu opanowanego już przez Marwana United Flight 175, młody Peter Hanson zadzwonił do swojego ojca Lee w Easton w stanie Connecticut.
– Robi się fatalnie, tato. Stewardessa została dźgnięta. Zdaje się, że mają noże i gaz łzawiący. Mówią, że mają bombę. W samolocie robi się bardzo źle. Pasażerowie wymiotują i dostają mdłości. Samolotem szarpie. Chyba to nie pilot steruje. Myślę, że spadamy. Myślę, że chcą polecieć do Chicago albo gdzieś indziej i wlecieć w jakiś budynek. Nie martw się, tato. Jeżeli tak, to pójdzie szybko. Mój Boże, mój Boże.
O 9:03 United Flight 175 uderzył w południową wieżę WTC.
Trzydzieści cztery minuty później American Flight 77 wbił się w Pentagon.
O 10:03 United Flight 93 rozbił się na polu pod Shanksville w Pensylwanii.
Cal Spencer właśnie wrócił z rzeki Cumberland i wciągał ponton na przyczepę, gdy z ciężarówki odezwał się głos:
– Jezu, może ktoś podkręcić ogrzewanie?
Spencer strząsnął z siebie poranny chłód, przeciągnął się i wcisnął kilka guzików na desce rozdzielczej. Następnie ruszył do domu przez porośnięte bujną roślinnością okolice Tennessee. Na drzewach wzdłuż drogi międzystanowej dało się dostrzec pierwsze, delikatne muśnięcia jesieni.
Myślał o obowiązkach tego dnia: popędzić do siedziby zespołu, uporać się z lawiną papierkowej roboty, która zawsze zawala biurko po misji treningowej, wrócić do domu, pomóc Marchy przy kolacji, sprawdzić zadanie domowe Jacka, iść spać. Wstać. I od nowa.
Blondwłosy, tyczkowaty jak baseballista, ironiczny Spencer zawsze chętnie ożywiał ponure chwile drobnymi szyderstwami i żarcikami. Ale nie tym razem. Miał za sobą koszmarną noc. W ciemności choć oko wykol, z użyciem noktowizorów i GPS, poprowadził ośmiu żołnierzy Sił Specjalnych w górę rzeki Cumberland. Nie była to wymagająca robota – wykonywał ją setki razy i zdążyła mu się już przejeść. Mieli dostarczyć „przesyłkę”, czyli drugi zespól specjalsów, do wyznaczonego wcześniej punktu infiltracji na brzegu, wyłączyć silniki pontonów i czekać.
Nie czekali długo. Dosłownie kilka sekund później nad drzewami ukazał się wielki cień Chinooka, który zszedł niżej i zawisł zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad wodą – metalowy owad, który co prawda zstąpił z niebios, ale ryczał jak wszyscy diabli – jego dwa wirniki rozpryskiwały wokół lodowate kropelki wody. Za sterami śmigłowca siedzieli najlepsi piloci ze 160. Pułku Lotniczych Operacji Specjalnych (160. Special Operations Aviation Regiment, 160. SOAR). Pułk zawsze, bez wyjątków, zjawiał się o trzydzieści sekund za wcześnie lub o tyleż się spóźniał i także tym razem pozostał wierny swej tradycji. Jednostka powstała po nieudanej próbie ocalenia pracowników amerykańskiej ambasady w Iranie w 1980 r. (Armia ustaliła, że przyczyną fiaska misji było kiepskie wsparcie z powietrza), a jej piloci wiedli tajemniczy żywot pełen kunsztownie zaplanowanych misji w najgorętszych zakątkach świata. Operowali z bazy ukrytej za hektarami zasieków, w niedostępnym zakamarku Fort Campbell, oddalonym o dwadzieścia dwie minuty jazdy od siedziby ludzi Spencera. Spencer nigdy nie znał nazwisk pilotów, a oni jego. Tak było lepiej: gdyby kiedyś przytrafiło się coś „prawdziwego”, gdyby poszli na wojnę, nikt nie zdradziłby tożsamości towarzyszy broni. Zespół Spencera zakończył spotkanie, odpalił silniki pontonów pociągnięciem linki i wrócił na rzekę. Zadanie wykonane. Czas wracać do przystani.
A później wpadli we mgłę. Musieli zatrzymać pontony, bo ktoś na ślepo przygrzmocił w brzeg. Nagle z mroku wyłoniła się barka – duża jednostka, sunąca prosto w nich.
Wszyscy rzucili się w kierunku brzegu, gdzie przywiązali liny do nisko wiszących gałęzi drzewa, bo przecież strzeżonego Pan Bóg strzeże, i w ten sposób przygotowali się do spędzenia nocy.
Spencer nie zabrał ciepłej odzieży. Okutany w pelerynę siedział na dnie pontonu szczękając zębami i próbował udawać, że ziąb nie robi na nim wrażenia. Starszy sierżant Sam Diller znalazł osiem kamizelek ratunkowych i nakrył się nimi, a mimo to cały się trząsł.
Gdy rano wciągali pontony po rampie, Cal Spencer marzył jedynie o ciepłym kocu, martini i sesji przed telewizorem w domu.
Przeszło mu przez myśl, że może po czterdziestce już się do tego nie nadaje. Był starszym chorążym (chief warrant officer), a więc najstarszym żołnierzem w zespole. Młodsi traktowali go jak ojca, a Diller i starszy sierżant Pat Essex, którzy służyli z nim od Pustynnej Burzy, jak brata. Essex był chudy, srogi, miał solidne geny z Minnesoty (dorastał w Kalifornii), a emeryturę chciał spędzić na obserwowaniu ptaków. Diller pochodził z jakiejś dziury w Wirginii Zachodniej, która, jak sądził Cal, pewnie nawet już nie istniała. A poza tym należał do najinteligentniejszych ludzi w zespole.
Wszyscy byli porządnymi ludźmi i Spencer zastanawiał się, czy któregoś dnia przyjdzie im ruszyć na prawdziwą misję. Dumał nad tym, gdy w radiu poinformowano, że pierwszy samolot uderzył w World Trade Center.
Marcha Spencer leżała jeszcze w łóżku w domu w Fort Campbell, gdy odezwał się telefon. Dzwoniła jej najlepsza przyjaciółka Lisa, żona Dillera.
– Włącz telewizor! – powiedziała.
Brzmiała niepokojąco, nie pasowało to do niej. Należała do najbardziej opanowanych ludzi, jakich Marcha znała. Była spokojna niczym wielowiekowy dąb.
Marcha włączyła odbiornik i ukazał się jej niewyobrażalny widok. Północna wieża stała w płomieniach po uderzeniu pierwszego samolotu. Wlepiła wzrok w ekran, ale nie była w stanie pojąć tego, co widzi.
– Terroryści – wymruczała.
Ułamek sekundy później pomyślała: „Cal. Wkrótce wyjedzie”.
– Ruszą – powiedziała krótko w słuchawce Lisa, jak gdyby czytając w jej myślach.
Kobiety od razu zaczęły zastanawiać się, gdzie trafią ich mężowie. Do jakiego kraju? Kto za to odpowiada? Cal miał za kilka tygodni lecieć do Jordanii, na misję szkoleniową z tamtejszą armią. Marcha wiedziała, że jego plany ulegną zmianie.
Drugi samolot uderzył, gdy rozmawiały.
– O mój Boże! – wykrzyknęły równocześnie. – O mój Boże!
– Lisa, naprawdę się boję. To nie wypadek – powiedziała Marcha, nie odrywając wzroku od telewizora. Czuły, że coś się kończy, a coś się zaczyna.
Na wieść o zamachach Spencer docisnął pedał gazu pięciotonowej ciężarówki i pognał do Fort Campbell, kwatery głównej 5. Grupy Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Ta ogromna, położona 98 km na północny zachód od Nashville placówka, to ponad czterdzieści tysięcy hektarów falistych wzgórz, wysuszonych słońcem poligonów i dusznych zarośli. Jest trzecią największą bazą sił zbrojnych w USA i rozciąga się na terenie dwóch stanów, choć większość leży w Tennessee, w pobliżu Clarksville. Poczta bazy mieści się w Kentucky, pod rolniczą osadą Hopkinsville. Cały teren jest otoczony i usiany sklepami, sieciowymi restauracjami, salonami z tanimi meblami, a także polami kukurydzy. Spencer wiedział, że Marcha ogląda w domu telewizję. Była twarda, ale nie miał pewności, jak zareaguje na ten straszny widok.
Zrobiło mu się niedobrze za kierownicą, miał mętlik w głowie. Był pewien, że gdy tylko dotrą do bazy, zacznie się pakowanie. Ale poza tym nie wiedział nic.
W ciężarówce nie milkły głosy.
– Dacie wiarę?
– Czyja to, do jasnej cholery, sprawka?
– Ruszamy na wojnę, co nie?
Spencer mógł sobie jedynie wyobrażać, co musiało się dziać w tych samolotach. Brał udział w walce, widział zabitych, rozszarpanych na strzępy ludzi, ale to nie to samo. Tu zginęli cywile.
***
11 września 2001 r. Dean Nosorog był już żonatym mężczyzną. Od dokładnie czterech dni i nadal nie mógł do tego przywyknąć. On, Dean Nosorog, z nieurodzajnego gospodarstwa w Minnesocie, ożenił się z najładniejszą dziewczyną na Ziemi!
Gdy porwane samoloty uderzały w wieże WTC, był z Kelly na Tahiti i spał w pokoju hotelowym z widokiem na ciemny półksiężyc plaży usiany kropkami palm. Wstali, zjedli śniadanie na balkonie i postanowili, że pojeżdżą na rowerach górskich. Pogrążony w szaleńczej miłości Dean zapomniał o bożym świecie. A najlepsze, że miał przed sobą jeszcze dwa tygodnie tej beztroski. Wyszli z hotelu trzymając się za ręce, nie zwracając uwagi na pierwsze relacje z zamachów emitowane w telewizorze wiszącym w rogu lobby.
Kiedy pedałowali ścieżką pod górę, zapewne żadna z mijających ich osób nie zgadałby, że Dean to żołnierz najtajniejszego pododdziału wojsk lądowych USA, na temat którego większość Amerykanów nie miała szerszej wiedzy – Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Był opalony, piegowaty, miał niesforne rude włosy, nosił bojówki i czarny t-shirt – prezentował się niczym młody farmaceuta na wczasach. Przyśpieszył w kierunku miasteczka i krzyknął do Kelly, żeby jechała za nim.
Zjechali ze wzgórza, zatrzymali się przy niewielkiej francuskiej pizzerii i złożyli zamówienie. Wtem podeszła do nich zdyszana Amerykanka i powiedziała: – Słyszeli państwo? – Była zalana łzami.
– Samolot – bełkotała. – Samolot wleciał właśnie w budynek w Nowym Jorku.
Dean spojrzał na Kelly i zmarszczył brwi.
– Co takiego?
– I był jeszcze drugi – kontynuowała kobieta. – Drugi samolot uderzył w kolejny budynek.
Oblicze Deana stężało.
– Szybko – zwrócił się do Kelly. Czym prędzej wrócili do hotelu.
W lobby roiło się od Amerykanów wyglądających jakby również byli w trakcie miesiąca miodowego. Dean przecisnął się pod odbiornik – wszyscy tłoczyli się w niemym szoku. Przez kilka minut słuchał doniesień z kraju, po czym wrócił do Kelly.
– Muszę zadzwonić – powiedział krótko.
Ruszył do pokoju. Po drodze zatrzymał się przy recepcji i wziął egzemplarz International Herald Tribune.
Nagłówek zmroził mu krew w żyłach.
Masud zginął. Walczący z talibami przywódca narodu afgańskiego. Wielki człowiek, który toczył wojny od ponad dwudziestu lat, który przetrwał wszystko – nie żył.
Tylko nie to. Zabity w zamachu: 9 września 2001 roku. W Afganistanie. Dean uznał, że jego śmierć i wydarzenia w Nowym Jorku to nie może być zbieg okoliczności.
Lew ocierał się o śmierć przez cały tydzień – choć o tym nie wiedział.
Przystojny, siwiejący na skroniach Lew, z przeszywającym uśmiechem oraz oczyma niczym czarne koraliki, był niezmordowany. Postanowił, że tej nocy, 9 września, zaatakuje talibów. W obozie jego ludzie napełniali magazynki kałasznikowów, układali i liczyli RPG, karmili swoje wyczerpane, kudłate koniki, których rżenie i parskanie odbijało się echem od skalistych ścian omiatanych zimnym, górskim wichrem.
Masud bił się z talibami od siedmiu lat i, musiał to przyznać, wróg był bliski zwycięstwa. Dał się zamknąć w niewielkim zakątku doliny Pandższeru, jego rodzinnym domu, pokrytym bujną zielenią spłachetku wzgórz i stromych zboczy. Spoglądał w oczy śmierci. Talibowie oraz bojownicy Al-Kaidy, wspierani przez Arabów z innych państw, bezlitośnie naciskali na jego siły – ostatnią przeszkodę na drodze do całkowitej kontroli nad Afganistanem. Ale on przysiągł, że nie ustąpi. Nie zamierzał złożyć broni. Będzie zabijał, ranił, nękał. Ahmed Szah Masud, Lew Pandższeru, sprzymierzeniec USA i CIA podczas radzieckiej inwazji w latach 1979-1989, był ostatnią szansą Afgańczyków na pokonanie talibów.
Z Rosjanami walczył przez dziesięć lat, aż w końcu, przegrani, wycofali się z Afganistanu. Następnie musiał przeciwstawić się ludziom, u boku których zwalczał Sowietów. Po obu stronach konfliktu zginęły tysiące ludzi, a i powszechnie poważany Masud miał swoje na sumieniu. Toczył wojny od dwudziestu dwóch lat.
W kwietniu 2001 r. wybrał się do Strasbourga poprosić społeczność międzynarodową o wsparcie.
– Jeżeli prezydent Bush nam nie pomoże, to ci terroryści wkrótce zaszkodzą Stanom Zjednoczonym i Europie. Wtedy będzie już za późno – powiedział wówczas prasie. Masud miał na myśli talibów oraz człowieka o nazwisku Osama bin Laden, miliardera i syna saudyjskiego potentata budowlanego. Ale nikt go nie słuchał.
Dzięki temu zaniechaniu bin Laden mógł przez całe lato potajemnie planować i przygotowywać zamach na Masuda. Mózgiem przedsięwzięcia był jeden z dowódców Al-Kaidy, Ajman az-Zawahiri. Armia bin Ladena, złożona z 3000 dobrze wyszkolonych ludzi, połączyła siły z talibami, czyli 15 000 chłopów i rzeźników, nauczycieli i prawników. Wspólnie chcieli cofnąć Bliski Wschód do czternastego stulecia, do złotej epoki rządów prawa islamu. Zlikwidowanie Ahmeda Szaha Masuda miało być milowym krokiem na drodze do urzeczywistnienia tego zamiaru.
Dean zadzwonił z pokoju do siedziby 5. Grupy Sił Specjalnych w Fort Campbell. Usłyszał automatyczną sekretarkę dowódcy swojego batalionu. Był rozgorączkowany. Zostawił wiadomość:
– Sir, jestem na Tahiti. Właśnie widziałem w telewizji, co się stało. – Zorientował się, że mówi za szybko. – Chcę z panem porozmawiać, bo nie wiem, co się dzieje. Mogę jakoś pomóc?
Dean ponownie spojrzał na trzymaną w dłoni gazetę.
– Mam w rękach International Herald Tribune. Przywódca Sojuszu Północnego został zabity, według tego artykułu przez bin Ladena.
Dean znał bin Ladena i Masuda. Słynny partyzant stał na czele tak zwanego Sojuszu Północnego, czyli niepewnego przymierza trzech afgańskich plemion walczących z talibami. Wiedział, że po śmierci Masuda Sojuszowi grozi rozpad. Domyślał się, że zamach na Lwa oraz poranne ataki w Nowym Jorku to skoordynowane uderzenie. Przerwał połączenie, wybrał numer ponownie i zaczął sprawdzać, jak najszybciej wrócić do Fort Campbell.
Masud rozmawiał przez telefon, gdy do jego bazy w dolinie Pandższeru dotarli zabójcy – dwaj Arabowie podróżujący na skradzionych belgijskich paszportach i udający dziennikarzy telewizyjnych, którzy od tygodni wszelkimi sposobami zabiegali o rozmowę z Lwem.
Przywitał gości, usiedli naprzeciwko niego. Poprosił, aby przyniesiono im herbatę. Rozmawiając swobodnie z przygotowującym sprzęt kamerzystą, poprosił o listę pytań do wywiadu. Powiedział, że mogą zaczynać.
Arab wycelował obiektyw kamery w talię Masuda. Włączył urządzenie, które z niewyjaśnionych przyczyn zapłonęło błękitnym ogniem i zasnuło całe pomieszczenie dymem. Płomienie przeskoczyły wprost na Masuda.
Gdy dym się rozwiał, broczący krwią Masud leżał na zwęglonym krześle, w którego oparciu ziała spora dziura.
Kamerzysta był martwy, rozerwany na pół siłą wybuchu bomby połączonej z wiszącym u jego pasa zapasowym akumulatorem.
– Podnieś mnie – wyszeptał Masud do swojego ochroniarza.
Stracił palce prawej dłoni, a jego twarz zamieniła się w krwawą miazgę. Ktoś szybko wsadził bawełnę do jego oczodołów. Odłamek przeszył mu serce. Nie miał żadnych szans.
Jego najbliżsi pomocnicy umieścili ciało w chłodni kostnicy na terenie Tadżykistanu i przysięgli, że nikomu nie powiedzą o jego śmierci. Bali się, że bojownicy straciliby wiarę i uciekli.
Od zamachu nie minął nawet dzień, a na wzgórzach otaczających Kunduz już krążyły plotki o śmierci Masuda, przekazywane ponad kanionami i korytami rzek dzięki nadajnikom Motoroli. Młody Kalifornijczyk usiadł na beżowej, sypkiej ziemi w okopie daleko na północ od miasta i uznał to miejsce za ostatnie pole bitwy Allaha.
Abdul Hamid wiedział, że zbliża się ostateczne starcie. Wraz ze 130 innymi bojownikami przemaszerował właśnie 150 km na północ z Kunduzu, pokonując skały i kamienie w samych sandałach, obywając się bez jedzenia i wody, z pasem amunicji przerzuconym przez ramię, dwoma granatami upchniętymi w niewielkiej torbie u pasa, a wszystko to, żeby dotrzeć na to właśnie pole bitwy – do odludnej wioski Cziczkeh. Masud ponoć nie żył, a oni mieli wytępić resztki zgniłych wrogów islamu.
Abdul należał do elitarnej jednostki bin Ladena zwanej Brygadą 055, oddziału armii Al-Kaidy. Miesiąc temu spotkał nawet swego wodza, pod Kandaharem, czyli kolebką talibów i duchowym centrum ich nauki – słowo talib oznacza po arabsku „uczeń”. W obozie szkoleniowym Al-Faruk przebywało wielu Saudyjczyków, Czeczenów i Pakistańczyków, najlepszych męczenników, którzy przybyli tam kierowani światłem latarni morskiej – przekazem bin Ladena. Niektórzy wychowankowie obozu osiągnęli już męczeństwo w minionych latach dzięki zamachom na ambasady w Nairobi i Arabii Saudyjskiej, a także na amerykański okręt USS Cole w Jemenie. W tych szlachetnych atakach śmierć poniosło wielu ludzi, w tym i Amerykanie.
Abdul wiedział, że jego towarzysze zginęli by wymieść plugawych niewiernych, żydów, chrześcijan, buddystów i ateistów z ziemi Mahometa – Arabii Saudyjskiej, kamienistego matecznika islamu i z jego świętych miast – Mekki i Medyny. Po ataku na USS Cole, w którym zginęło siedemnastu marynarzy, a trzydziestu dziewięciu zostało rannych, Abdul napisał do mieszkających w Kalifornii rodziców e-mail, w którym twierdził, że obecność amerykańskiego niszczyciela w jemeńskim porcie była „aktem wojny”. Jego ojciec był głęboko zasmucony poglądami syna. Ale wiedział też, że nie jest w stanie zmienić jego przekonań. Uważał, że Abdul już dawno wyrwał się spod wszelkiego oddziaływania jego słów.
Bin Laden wyraźnie wyjaśnił w swoich fatwach (czyli edyktach), że obecność wojsk niewiernych na ziemi Mahometa po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, zwanej przez Amerykanów Pustynną Burzą, to obelga z ich strony. Twierdził więc, że każdy napotkany Amerykanin musi zostać zabity.
Abdul Hamid wiedział, że bin Laden marzy o powrocie pradawnego świata. Brutalny dżihad miał spełnić rolę wehikułu czasu. Abdul Hamid przyjechał do Afganistanu jedenaście miesięcy wcześniej, żeby pomóc talibom w ich walce.
W Al-Faruk „rekruci” uczyli się strzelać z karabinów, rzucać granatami, korzystać z kompasu, zatruwać wodę, żywność i ludzi. Abdul słyszał przemówienie bin Ladena w obozie. Ktoś wtedy do niego podszedł i zapytał, czy nie zechciałby ponieść wojny do Izraela lub Stanów Zjednoczonych. Wcielenie się w „uśpionego” agenta w takim miejscu byłoby dlań łatwiejsze niż dla Saudyjczyka czy Pakistańczyka o ciemniejszej karnacji. W Abdulu żył jeszcze młody chłopak z hrabstwa Marin, który sprzedał całą swoją kolekcję płyt z rapem, żeby zdobyć pieniądze na bilet do krainy dżihadu. Pewna jego część chciała wracać do domu i zobaczyć się z ojcem, prawnikiem, który nadał mu imię na cześć Johna Lennona, oraz z matką, która uczyła go w domu i obdarzała miłością, gdy inne dzieci wytykały go palcami. To co tego dnia usłyszał, nieco go zaniepokoiło. Doszło do ataku w Stanach Zjednoczonych, naprawdę dużego. Męczennicy wlecieli samolotami w jakieś budynki. Zabili tysiące Amerykanów. „Nie”, odpowiedział brodatemu mężczyźnie. Jego walka toczyła się tutaj, w Afganistanie, u boku talibów. Nie chciał zabijać Amerykanów.
Mikroskopijne głośniki odbiorników radiowych Motoroli trąbiły wszędzie wokół Abdula, w całym okopie: „Świat w płomieniach, upadek Ameryki”.
Major Mark Mitchell wszedł do zatłoczonej stołówki w Fort Campbell zaraz po tym, jak na ekranie telewizora zawieszonego w pomieszczeniu ukazały się pierwsze nagrania z zamachu. Prawie upuścił widelec. W stołówce przebywało mniej więcej siedemdziesięciu pięciu żołnierzy, a zapadła głucha cisza i wszyscy wpatrywali się w ekran. Mitchell wrócił właśnie z porannych ćwiczeń na placu apelowym, gdzie grał z chłopakami z kompanii wsparcia w „Ultimate Frisbee”. Gdy dziennikarz w TV zaczął wyjaśniać, że Cessna albo jakiś inny mały samolot wleciał w World Trade Center, stał, trzymając w rękach tacę z herbatnikami i omletem polanym salsą.
– To nie Cessna – powiedział. – I żaden pilot pasażerski na świecie nie wleciałby w budynek. Gdyby musiał, to siadałby na rzece Hudson.
Kilku młodszych żołnierzy z jednego ze stolików zaczęło chichotać i obwieściło, że nagranie to na pewno jakiś kawał.
– Jest jasny dzień, niebo błękitne – ciągnął Mitchell. – Ani jednej chmurki.
– To wypadek! – ocenił ktoś inny.
Mitchell odwrócił głowę i krzyknął:
– Zamknij się! To nie żarty. To nie powód do śmiechu! – Emocje wzięły górę nawet nad nim.
Młodsi żołnierze zamilkli. Kilka sekund później uderzył drugi samolot.
Mitchell wybiegł z pomieszczenia, pokonał parking, przebiegł pod rozłożystymi dębami, przez spieczoną słońcem trawę i wbiegł po betonowych schodach do swojego biura.
Pełnił funkcję oficera operacyjnego 3. batalionu 5. Grupy Sił Specjalnych, więc pilnowanie, żeby cała grupa była gotowa do zmobilizowania się i przygotowania, aby wyruszyć w dowolne miejsce na świecie w ciągu dziewięćdziesięciu sześciu godzin, należało do jego obowiązków. Jej głównym teatrem operacji był Bliski Wschód, podlegający Dowództwu Centralnemu (CENTCOM) i generałowi Tommy’emu Franksowi, którego kwatera główna mieściła się w bazie Sił Powietrznych MacDill w Tampie, i Mitchell wiedział, że pracujący na Florydzie ludzie siedzą już nad planami.
Gdy wrócił na korytarz, zobaczył że pozostali sztabowcy stoją jakby dostali obuchem w potylice. Wiedział, że nikt się nie ociąga, ale także że nikt nie wie co robić. Przeszło mu przez myśl, jak wszyscy będą wyglądali, gdy ten dzień dobiegnie końca.
Kolejną grupkę oficerów znalazł przed telewizorem w sali konferencyjnej na piętrze, wpatrywali się w płonące wieże. Podszedł do niego pewien sztabowiec i powiedział, że Pentagon został zaatakowany.
Mitchell nie potrafił w to uwierzyć.
Wieże wznosiły się obok siebie, ale niemal równoczesne uderzenie na położony w innym mieście Pentagon – to wynosiło grę na zupełnie inny poziom.
Zanim pilot śmigłowców, Greg Gibson, minął posterunek wartowników w bazie 160. SOAR, usłyszał w radiu dość, by nabrać pewności, że w Nowym Jorku wcale nie doszło do wypadku. Wkroczył do hangaru i polecił swoim ludziom przygotować Black Hawki i Chinooki do wylotu.
Gibson wiedział, że wkrótce ruszą na wojnę.
Mitchell zbiegł po schodach do gabinetu szefa, dowódcy 3. batalionu, podpułkownika Maxa Bowersa, żeby przekazać mu najświeższe informacje.
Bowers kończył właśnie prysznic, gdy wiadomości o zamachach dostarczył do łazienki jego pięcioletni synek.
– Tato, samolot wleciał właśnie w wielki budynek w Nowym Jorku! Serio! – powiedział chłopczyk. Jego syn oglądał telewizję w innej części domu, więc sam Bowers nie słyszał doniesień mediów.
Owinął się więc ręcznikiem, uśmiechnął, poczochrał syna po głowie, pouczył go, żeby nie żartował sobie z takich poważnych spraw i zaczął ubierać się do pracy. W drodze włączył radio w aucie.
Gdy w grobowej ciszy wysłuchiwał meldunku Mitchella o uderzeniu na Pentagon, jego szpakowate włosy nadal były mokre. Bowers był zatrwożony, a Mitchell wiedział, że nie da się go łatwo wystraszyć. Był potężnie zbudowanym, mądrym, elokwentnym, czterdziestodwuletnim oficerem. W 1999 r. przeniknął do targanej konfliktem Bośni na pokładzie samolotu pasażerskiego, co było ryzykownym i sprzecznym z amerykańską polityką ruchem (ostatecznie Kongres zatwierdzi lądową obecność Amerykanów w tym kraju). Gdy dotarł na miejsce, zadzwonił z lotniskowego automatu do Fort Bragg, wypowiedział krótkie „jestem” i odwiesił słuchawkę. Następnie zabrał się za naprowadzanie nalotów, identyfikując i wskazując cele z ziemi. Jego misja zakończyła się sukcesem: w nalotach ucierpieli tylko ci, którzy mieli ucierpieć. Po powrocie, zamiast degradacji, czekały go sekretne gratulacje.
Bowers powiedział Mitchellowi, że z Departamentu Obrony napływają „czerwoną stroną” (czyli poufnymi e-mailami) raporty, iż póki co plan brzmi następująco: nie ma żadnego planu.
Mitchell pośpiesznie opuścił gabinet przełożonego i poszedł zadzwonić do Maggie.
– Gdzie jesteś? – zapytał.
– Za kółkiem – odparła – minęłam już posterunek.
– Wracaj tu. Natychmiast!
Zauważyła, że Mark się niepokoi i to poważnie ją zmartwiło.
Maggie, matka dwójki dzieci, wyjechała z bazy, żeby kupić kilka rzeczy w supermarkecie. Starszą, trzyletnią córeczkę zostawiła z nianią, a młodszą, dwulatkę, zabrała ze sobą.
– Nie słyszałaś, co się dzieje? – zapytał Mark.
– Och, Mark, właśnie słuchałam radia…
– Musisz wracać i zamknąć się w domu.
Bez zbędnego namysłu zawróciła Forda Explorera i ruszyła z powrotem. Było wpół do dziesiątej rano.
W Fort Campbell zwiększono środki bezpieczeństwa, więc każdy przyjeżdżający samochód musiał przejść drobiazgowe przeszukanie przed główną bramą. Normalnie Maggie pokazałaby jedynie prawo jazdy uzbrojonemu wartownikowi i mogłaby jechać dalej. Teraz korek ciągnął się na ponad półtora kilometra wzdłuż drogi nr 41A, od klubu ze striptizem Sho-West, do sklepu z nadwyżkami Armii i lombardów przy bramie nr 4, głównym wjeździe do bazy. Na jej terenie mieszkało prawie cztery tysiące rodzin i wydawało się, jak gdyby właśnie tego ranka wszystkie wracały skądś do domu.
Cal Spencer i jego ekipa wrócili znad rzeki Cumberland późnym rankiem i od razu wpadli w ten sam korek, w którym ugrzęzła Maggie Mitchell. Sam Diller wysiadł z ciężarówki, stanął na swoich krzywych nogach na środku drogi i rozejrzał się w obie strony. Zobaczył długie kolejki samochodów próbujących wjechać i wyjechać z bazy. Ciasnotę na drodze wzmagały betonowe bariery oddzielające pasy.
– Nie przejedziemy – zawyrokował. – Musimy przesunąć jedną z tych barier.
Spencer przytaknął. Wraz z Samem i kilkoma innymi chłopakami pochylili się i na komendę zabrali się za przeszkodę.
– Chyba nie powinniście tego robić – powiedział wartownik ze 101. Dywizji Powietrznodesantowej, żołnierz regularnej Armii, który w międzyczasie do nich podszedł. Miał przewieszony przez ramię M-16. Wyglądał na wystraszonego wydarzeniami poranka.
Ludzie pokroju Spencera i Sama przez całą karierę w Siłach Specjalnych unikali kontaktów z regularnymi jednostkami wojsk lądowych. I właśnie teraz napatoczył się ten dzieciak, który bał się złamania reguł, pomimo że było to jak najbardziej logiczne. Zignorowali go i sapali, stękali, charczeli aż przesunęli betonową barierę.
Spencer wrócił do ciężarówki, przejechał przez lukę, po czym pomógł pozostałym przepchnąć kawał betonu na swoje miejsce. Następnie przemknęli obok banku, sklepu dla żołnierzy, KFC i Taco Bell, prosto do kwatery 3. batalionu. Spencer miał wrażenie, jakby widział tę całą świetnie mu znaną okolicę po raz pierwszy.
Generał major Geoffrey Lambert przez cały ranek harował w swoim gabinecie w Fort Bragg w Karolinie Północnej.
Pięćdziesięcioczteroletni oficer, który wywodził się z rodziny menonickich rolników z Kansas, stał na czele Dowództwa Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych (United States Army Special Forces Command, USASFC Airborne), które miało pod swoimi rozkazami 9500 ludzi rozproszonych po całym świecie, w różnych regionach geograficznych. 5. Grupa odpowiadała za Bliski Wschód i Afrykę. Grupy 7. i 3., bazujące w Fort Bragg, operowały w Afryce, zwalczając przemytników narkotyków i rozmaitych powstańców. 10. Grupa stacjonowała w Kolorado i działała na terenie Europy (należał do niej podpułkownik Bowers, gdy wyruszył do Kosowa). Wybrzeża Pacyfiku, Indonezja oraz Filipiny znajdowały się pod „opieką” bazującej w Fort Lewis w stanie Waszyngton 1. Grupy. Ostatnie dwie grupy, 19. oraz 20., składały się z żołnierzy Gwardii Narodowej i były wysyłane tam, gdzie pojawiało się zapotrzebowanie, ale posiadały też bataliony przypisane do konkretnych regionów świata. Wszystkie tworzyły rozległą sieć, utkaną przez niezwykle tajemniczych ludzi.
Lambert wiedział, że w 5. Grupie uderzono już na alarm.
Generał już po dziesięciu sekundach domyślił się, kto zaplanował i przeprowadził zamachy. Przez kilka ostatnich lat realizował ściśle tajny program wywiadowczy nazywany „kopaniem danych”, dzięki któremu zidentyfikowano pewnego człowieka, Egipcjanina Muhammada Atta, niebezpiecznego terrorystę powiązanego z Saudyjczykiem o nazwisku bin Laden, sponsorem obozów szkoleniowych dla ludzi pokroju Atty. Kilka miesięcy temu ludzie zaangażowani w program próbowali poinformować FBI o swoim odkryciu, ale prawnicy Armii odwodzili ich od ujawniania zdobytych danych, choć przecież dzięki projektowi wskazano porywaczy samolotów z 11 września. Lambert doszedł do wniosku, że posiadano wszelkie niezbędne informacje o Osamie i jego obozach szkoleniowych w Afganistanie, ale prawnicy nie potrafili stwierdzić, czy obserwacja prowadzona w ramach programu była zgodna z prawem. Teraz robiło mu się niedobrze na samą myśl, że nie dołożono większych starań, aby kogoś ostrzec (Lambert, do cna tym przybity, zgodził się później z prawnikami, że informacjami nie należało się dzielić z FBI).
Zazwyczaj gdzieś na półkach w Departamencie Obrony czekają plany wariantowe inwazji na rozmaite państwa. Niemniej Lambert wiedział, że plan uderzenia na Afganistan nie istnieje – nic, nawet skrawka papieru na temat koncentracji żołnierzy czy sposobów przerzutu broni do tego kraju. Od zakończenia zimnej wojny amerykańscy planiści wojskowi miotali się pośród implikacji dawnych konfliktów i tak naprawdę nie wiedzieli, jak przygotować się na potencjalne zagrożenie ze strony nieznanego im przeciwnika.
Według Lamberta zamachy stanowiły doskonały przykład aktów przemocy i agresji, jakie kryje dla Ameryki przyszłość. Nastąpiły nagle i nie wymagały wielkich nakładów, a przeprowadziła je nieliczna grupa ludzi komunikujących się za pomocą telefonów komórkowych i Internetu. Zamachy wyrządziły szkody, które mogłyby stać się dziełem całej wrogiej armii, lecz kosztowały przy tym zaledwie około pół miliona dolarów – co, biorąc pod uwagę wszystkie względy, jest kwotą w zasadzie niezauważalną.
Lambert był twardym weteranem Rangersów, przesłużył dziesięć lat w lasach tropikalnych Ameryki Łacińskiej, gdzie walczył z wszelkiego rodzaju rebeliami, małymi i wielkimi, tajnymi i jawnymi, po czym odszedł i został oficerem Sił Specjalnych. Mawiał, że świetnie jest służyć w Rangersach, ale w siłach specjalnych jeszcze lepiej.
Był zdeterminowany, żeby włączyć swoich ludzi do walki, choć przewidywał, że dowódca CENTCOM, generał Tommy Franks, nawet nie weźmie ich pod uwagę jako realną opcję. Franks nie rozumiał żołnierzy Sił Specjalnych, a tak naprawdę, to nawet ich nie lubił. Niewielu oficerów wielkiej, regularnej Armii czuło sympatię do tej zagadkowej grupy niezależnie myślących wojowników. W kilku poprzednich latach okrojono fundusze Sił Specjalnych, a niewielu ludzi spoza środowiska zdawało sobie sprawę, że elitarnym zespołom specjalsów czasami brakuje niezbędnego sprzętu. Ba! Wielu z nich nie miało nawet pełnych składów osobowych – tu brakowało sanitariusza, tam speca od broni, itd.
To Wietnam załatwił Siły Specjalne. Podczas tej wojny ludzie z 5. Grupy zapuścili włosy, spali w hamakach, brali sobie miejscowe dziewczyny, żyli i walczyli w dżungli poza wszelką oficjalną kontrolą. Ponadto dopuścili się jednych z najcięższych zbrodni tego konfliktu.
Pod koniec lat 80. formacja została zepchnięta jeszcze głębiej w cień i odpowiadała za FID, czyli Foreign Internal Defense (Zagraniczna Obrona Wewnętrzna) – to taki eufemizm na szkolenie cudzoziemskich armii. Miała również inne zadania, na przykład rutynowy dozór policyjny w rezerwatach dla rdzennych Amerykanów. Operacja Pustynna Burza pozwoliła użyć Sił Specjalnych w boju, po raz pierwszy od Wietnamu i ku rozczarowaniu generała Normana Schwartzkopfa, który, dowodząc w Azji Południowo-Wschodniej, napatrzył się, jak specjalsi wykonują swoją „brudną robotę”. Chłopaki z Sił Specjalnych nie szaleli z zachwytu nad przydzielonym im zadaniem; uznali, że tropienie wyrzutni SCUD-ów pasuje bardziej do wiecznie nabuzowanych marines, potrafiących dbać o dobry wizerunek Navy SEALs lub innej tajnej jednostki Armii, Delta Force. Oni sami specjalizowali się w tropieniu i dopadaniu żywego wroga – „wykopywaniu drzwi”, jak ujmował to Lambert. Woleli zostawić poszukiwania sprzętu oraz naloty na wysypiska złomu innym jednostkom.
Siły Specjalne zostały wyszkolone do czegoś innego niż pozostałe formacje. Toczyły wojny partyzanckie. Zmagania tego rodzaju dzieli się na trzy fazy: walkę, dyplomację i budowanie narodu (nation-building). Zostali wyszkoleni do prowadzenia wojny i, po policzeniu zabitych, zapewniania pomocy humanitarnej. Byli zarówno żołnierzami, jak i dyplomatami. Ich sanitariusze wcielali się w dentystów i leczyli zęby lokalnej ludności; saperzy, władcy pożogi egzekwujący swe prerogatywy za pomocą materiałów wybuchowych, byli szkoleni do odbudowy wiejskich mostów i biur władz. Posługiwali się miejscowymi językami i wnikliwie studiowali obyczaje religijne, płciowe, zdrowotne i polityczne społeczności, wśród których działali. Ich umysły funkcjonowały w mrocznych zakątkach Ziemi. Często wcielali się w ważnych przedstawicieli USA, zakasywali rękawy i przygotowywali plany uzdatniania wody z jakimś miejscowym watażką; de facto realizowali obowiązki Departamentu Stanu.
SEALs czy regularna Armia zazwyczaj nie zagłębiały się w języki, obyczaje czy inne niuanse środowiska, w którym przyszło im operować. Siły Specjalne najpierw myślały, a dopiero potem ewentualnie strzelały. Były niczym młot w jedwabnym pokrowcu. Lambert wiedział, że w całej historii Stanów Zjednoczonych Siły Specjalne Armii nigdy nie dostały szansy walki jako czołowy element wojsk USA.
Chcąc ściągnąć je z ławki rezerwowych i wprowadzić na boisko, należało pociągnąć za kilka sznurków i nieco pogimnastykować się za kulisami. Armii nie interesowało wysyłanie do Afganistanu bandy kowbojów, których wyczyny posłużyły za inspirację dla co lepszych scen Czasu Apokalipsy.
Lambert postawił na współpracę z CIA i jej tajne kontakty w Afganistanie. W czasie radzieckiej okupacji tego kraju w latach 1979-1989 Agencja sponsorowała mudżahedinów, „świętych wojowników”. Spośród wszystkich wojskowych oraz dyplomatycznych organów rządu USA, to właśnie ona najbaczniej przyglądała się sytuacji w tej części świata. To właśnie do jej drzwi należało zapukać. A poza tym, Agencję można uznać za swego rodzaju prekursorkę Sił Specjalnych.
Po II wojnie światowej OSS (Office of Strategic Services, Biuro Służb Strategicznych) zostało rozwiązane, a jego członkowie trafili do przyszłej Centralnej Agencji Wywiadowczej lub do Sił Specjalnych. Sama formacja została oficjalnie sformowana w roku 1942, pod nazwą 1. Zespół do Zadań Specjalnych (1. Special Service Force) i tworzyli ją żołnierze amerykańscy oraz kanadyjscy. Na odznakę obrała sobie czerwony grot strzały ze sztyletem pośrodku. Wybór ten nie był przypadkowy. Żołnierze wojsk lądowych z czasów II wojny światowej, którym przyszło prowadzić działania typu partyzanckiego, wzorowali się na XIX-wiecznych Zwiadowcach Apaczów (Apache Scouts). Mogli przetrwać za niemieckimi czy japońskimi liniami, bo polegali na dobrej woli przyjaznych ludzi, wśród których działali. Wróg często przeważał nad nimi liczebnością i siłą ognia, przedkładali więc zasadzki i fortele nad frontalne ataki. Nękali linie zaopatrzeniowe. Uderzali w kilku miejscach równocześnie, po czym rozpływali się w lasach. Nie grali według zasad regularnej wojny. Żołnierze ci, znajdujący przyjemność w swym zabójczym rzemiośle podstępu i zaskoczenia, nazywali samych siebie „Brygadą Diabła”. Przenikali nocami do niemieckich okopów i podrzynali gardła niczego niespodziewającym się nieprzyjaciołom. Gdy wstawał świt, wrogom ukazywał się przerażający widok: papierowe groty strzał na czołach zabitych żołnierzy.
Wcześniej, podczas wojny o niepodległość, podobny sposób wojowania w rodzimym wydaniu praktykowali Ethan Allen w północno-wschodnich stanach oraz Francis Marion, znany jako „Bagienny Lis”, na Południu. Szczególnie osławiona grupa grabieżców i maruderów, tak zwani Rangersi Rogersa, zasłynęli, u boku Brytyjczyków, niebywałymi wyczynami podczas wojny z Francuzami i Indianami. Ich kredo brzmiało: „Niech wróg podejdzie na wyciągnięcie ręki, a wtedy dajcie mu popalić, wyskoczcie i wybijcie go toporkami”.
Lambert cieszył się na myśl, że jego żołnierze mogą zostać wezwani do prowadzenia tego rodzaju działań, ale towarzyszył temu pewien niepokój. Jego ludzie nie zostali jeszcze sprawdzeni w boju, a gdy już wyśle ich do Afganistanu, nie będzie w stanie przyjść im z szybką odsieczą.
Około południa Mitchell ponownie zajrzał do Bowersa, ale nadal nie pojawił się żaden konkretny plan. Obwiązujący rozkaz wciąż brzmiał: „Bądźcie w gotowości do wyjazdu w każdej chwili”. Gdy przemierzał korytarze bazy, nieustannie słyszał te same informacje, powtarzane na okrągło w radiu i telewizji. Zdawało mu się, że utknął w jakiejś pętli czasu: wieże się zawaliły, wieże się zawaliły. Późnym popołudniem miał wrażenie, że ten dzień trwa od roku.
Kiedy stało się jasne, że nic więcej się nie wydarzy, a z Waszyngtonu nadal nie napływały nowe wytyczne, Mitchell postanowił pojechać do domu. Gdy stanął na podjeździe, było już dobrze po zmroku. Przez chwilę wpatrywał się w światła w oknach swojego domu z cegły. Mieszkali z Maggie w odległym zakątku Fort Campbell – otoczonym przez las miejscu zwanym Werner Park, w którym roiło się od saren oraz oficerów i ich małżonek. Zaledwie wczoraj, 10 września, wrócił z wycieczki na zachód, podczas której spędził dziesięć dni w wynajętym samochodzie i odwiedzał domy kolejnych ranczerów z zapytaniem, czy Armia Stanów Zjednoczonych mogłaby wykorzystać ich ziemie na potrzeby gier wojennych. Gier. Pokręcił głową. Nie mógł uwierzyć, że tak wiele zmieniło się w ciągu jednego poranka.
Mitchell wysiadł, przeszedł przez trawnik na zmianę włączając i wyłączając wewnętrzny przełącznik, który nosi w sobie każdy łagodny mężczyzna funkcjonujący w brutalnym świecie.
Wojownik/Ojciec.
Wojownik/Ojciec.
Ojciec.
Otworzył drzwi i ucałował Maggie. „Zrobię wszystko, żeby chronić to miejsce”, pomyślał.
Cal Spencer wrócił wieczorem swoim rozklekotanym Mercedesem z drugiej ręki i po przekroczeniu progu domu mocno przytulił Marchę.
– Nie mogę w to uwierzyć – wyszeptał.
Wyczuła, że jest bardzo spięty. Odsunęła się i spojrzała na męża.
– Wyjeżdżasz – powiedziała.
– Tak – skinął głową.
– Kiedy?
– Nie mam pojęcia.
Marcha wiedziała, że już wkrótce Cal zacznie obchodzić dom w poszukiwaniu rzeczy, które na co dzień nie były mu do niczego potrzebne, na przykład polisy ubezpieczeniowej. Że zrobi się nerwowy i zacznie mówić o tym, co stanie się z nią i chłopcami, jeżeli nie wróci, jeżeli zginie podczas tej misji. Nie cierpiała tych rozmów i nie chciała brać w nich udziału, przez co zawsze wybuchały kłótnie, przeważnie naprawdę przykre.