Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki powrót Andrzeja Barta!
Książki Barta zawsze stawały się literackim wydarzeniem. Za młodzieńczą powieść Rien ne va plus otrzymał Nagrodę Kościelskich, za Don Juana raz jeszcze był nominowany do Nagrody Nike, a Fabryka muchołapek znalazła się w jej finale oraz była nominowana do Angelusa i Nagrody Literackiej Gdynia. Film Rewers według jego scenariusza otrzymał Złote Lwy na Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni.
Tym razem Andrzej Bart powraca z nową, znakomitą powieścią. Przedwojenna Warszawa, niemiecka okupacja, getto. Żydowscy policjanci, polscy szmalcownicy, zagrabiony majątek. Narratorem jest sam autor, a powieść to zapiski z lat 2019-2020, których zasadniczą część stanowi spotkanie z Danielem Czarewiczem, synem przedwojennego producenta filmowego.
Bart, początkowo niechętny gościowi i pomysłowi, aby spisać i przekazać światu jego opowieść, stopniowo daje się ponieść fascynującej historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
I
Nie zjawił się w moim życiu ani za późno, ani za wcześnie. Zwlekałby jeszcze, a mógłbym się stoczyć w melancholię. Po raz pierwszy czułem tak dużą niechęć do świata za oknem, a przecież widziałem sporo. „Widzę mizantropa, a to ostatnie, co pasuje do pogody ducha, za którą cię pokochałam”. Po słowach, których się nie spodziewałem, zostałem sam w domu.
Można więc powiedzieć, że przybył w porę. Wcześniej dostałem od niego dwa listy i pięć mejli. W każdym pytał o coś, jakby wierzył, że chce mi się odpowiadać. Ta naiwna wiara sprawiła, że odpisywałem. W ostatnim mejlu zawiadamiał tylko, że wybiera się do Polski i postara się mnie odwiedzić. Potem telefon. Niechętnie odbieram połączenia z nieznanych numerów, zwłaszcza jeśli ktoś dzwoni za wcześnie. Kiedy mu o tym powiedziałem, roześmiał się tylko. „Szczęście mnie widać nie opuszcza, bo musi pan wiedzieć, szczęściarzem byłem całe życie. Teraz mam już dobre dwieście lat, a wyglądam, jak wyglądam... Sam cymes, co?”
Kiedy w pierwszym dniu lipca stanął w drzwiach, wydał mi się wysoki jak dom. Zasłaniał sobą całe światło z klatki schodowej. Ubrany z uroczą nonszalancją człowieka, który w życiu nosił na sobie już wszystko. Teraz, jak na upalny czas przystało, marynarka z grubo plecionego płótna, a z kieszonki marynarki wystaje niedbale włożona chusteczka. Jedno sznurowadło w bucie różni się kolorem od drugiego. Burza siwych włosów okalająca posągową głowę z doskonale rzymskim nosem dodałaby powagi każdemu. Do tego rzadko spotykana w świecie mina człowieka przegranego i wygranego jednocześnie.
– Słomiany wdowiec, pamięta pan? Mogę być pańską Marilyn Monroe. Analogii za dużej nie ma, ale siłę przyciągania mam podobną. Wyczytałem gdzieś, że lubi pan obana, więc przywiozłem butelkę. Nazywam ją żydowską whisky, ma tę samą słodycz, co miała moja trzecia żona. Czy wspominałem w liście, że mój dziadek był atletą? Występował za ostatniego Mikołaja w całej Rosji. Pod pseudonimem Popowicz. Może pan słyszał?
Posmutniałem. Byłem prawie pewien, że zajmie mi pół dnia, dając w zamian złudną nadzieję, że czemuś to służy.
– Po nim odziedziczyłem siłę. Co by pan wybrał, siłę prostego chłopa czy rozum rabina? – Przyjrzał mi się z filuternym uśmiechem. „Filuternym”, nie było na to innego słowa. – Jak pan widzi, lubię pytać nie tylko w listach. Z odpowiedzi buduję sobie obraz człowieka. O panu niby wiem wszystko, przeczytałem nawet Rien ne va plus... Jak się pisze takiego dziwoląga, to trzeba mieć kuku na muniu. Zna pan to określenie? Dlatego tu jestem. Ktoś całkiem normalny mógłby tej mojej wizycie nie podołać.
Patrzyłem na niego bez strachu. Nikt tak ubrany i w tym wieku nie przeleciałby pół świata, aby mnie zamordować. Jedyne ryzyko to nuda, ale przecież przed jego przybyciem też się nudziłem, więc lepsza nowa nuda od starej, a już na pewno inna.
– A swoją drogą, strasznie był pan w tej książce łaskawy dla nas, Polaków. Tak to już jest z młodymi: wydaje im się, że coś wiedzą, a to tylko pozór. Teraz pewnie nie bylibyśmy tylko uroczo naiwni... Myślał pan może, aby wreszcie nazwać pewne rzeczy po imieniu?
– Boję się własnego okrucieństwa.
– A tak między nami: kim pan chciał być w dzieciństwie? Philipem Marlowe’em, Samem Spade’em czy Lew Archerem? Pytam, bo Krwawe żniwo Hammetta jakoś mnie ominęło przed wojną i całą trójkę poznałem od razu po angielsku. Byłem już wtedy dobrze po trzydziestce, a problem, którym z nich się stać, miałem pewnie podobny do pańskiego, kiedy był pan pacholęciem. Obstawiam, że wybrał pan Marlowe’a. Trafiłem?
– Raczej Mike’a Hammera – powiedziałem, aby miał mnie za twardziela bez serca, któremu nie można bezkarnie zabierać czasu.
– I nie boi się pan własnego okrucieństwa? Przecież dla niego zastrzelić człowieka to jak zjeść ciastko. – Teatralnym gestem złapał się za głowę. – A właśnie, co się stało z kurtką po Cassavetesie, w której paradował u pana ten wasz znany aktor?
– Podarowałem.
– Mam nadzieję, że komuś bardzo bliskiemu. Przyznam się, aby nie było między nami niedomówień, że nie podobał mi się Bezdech. Nie lubię filmów o przypadkowej śmierci, a teraz, kiedy już od nieprzypadkowej nie ma ucieczki, wystarczą mi moje własne myśli. Musi pan wiedzieć, że już od dobrych dziesięciu lat zastanawiam się, czy zużyję do końca buteleczkę ulubionej wody kolońskiej.
– Podobna myśl przy kupnie pasty do zębów może już naprawdę smucić.
– No tak, prawdziwy Mike Hammer z pana, żadnej empathy. Macie już takie słowo w polszczyźnie?
– W każdym razie podobne.
– To dobrze, bo do mnie musi mieć pan dużo empathy. Bo ja panu gift daję, podarunek.
Nie wiem, dlaczego zaczął nagle udawać przede mną polonusa, który zjeżdża „do stary kraj”. Po chwili jednak zmienił front.
– A właśnie, zapomniałem spytać pana w czwartym liście... Z którym z trzech kochanków Hanny Hronicznej pan się utożsamia? Widzi pan, jak dobrze ciągle wymawiam „utożsamia”? W grę wchodzą colonello Trębacki, Stefan Maria, a także Patrycy...
– Czy zadowoli pana odpowiedź: Nie pamiętam? – Dopiero kiedy wspomniał Rien ne va plus, dostrzegłem jego podobieństwo do d’Arzipazziego. Też mógł mieć swoje lata, lecz na szczęście w oku młodzieńcza energia.
– Zadowoli, bo przyznam się, że przygotowałem sobie to pytanie tylko po to, aby dobrze wypaść. Pisarze chyba lubią, jak się trafi człowiek, który zapamiętał coś więcej niż kolor okładki. Ja pamiętam także treść, przede wszystkim dlatego, że przy lekturze przypomniało mi się pytanie, które zadał Éric Rohmer na festiwalu w San Sebastián. Dostał tam akurat Złotą Muszlę, a że był przyjacielem mojej trzeciej żony, pojechaliśmy, aby cieszyć się razem z nim. Niestety nie pamiętam, który jego film nagrodzono, ale na pewno klaskałem, co mi się rzadko zdarza. Reżyserzy bywają wielkimi artystami, choć to nie musi iść w parze z mądrością, lecz on był człowiekiem kompletnym. „Jako Alzatczyk muszę cię spytać, bo wiem, że pochodzisz z Polski: skąd w was taka naiwność? Kocham Polaków, ale im starszy się robię, a mam już pięćdziesiątkę z hakiem i swoje o was przeczytałem, tym silniejsze odnoszę wrażenie, że kocham dzieci. Miłe, rezolutne, ale ciągle dzieci”. Coś takiego mi wtedy zafundował, o co nawet się nie obraziłem, bo był to czas, kiedy myślałem tylko o sobie. Czytając jednak pańską książkę po prawie pół wieku, zrozumiałem, o czym próbował pan wtedy napisać. Miłe i rezolutne z nas dzieciska?
– Zostańmy przy słowie „rezolutne”.
– Dwadzieścia lat temu zachwycał się panem nasz wspólny przyjaciel Marek Rudnicki. Dał mi nawet płytkę z pańskim filmem o nim, ale że byłem wtedy w sile wieku i smakowałem życie, to gdzieś mi się zapodziała. I dopiero niedawno ktoś mi w internecie pokazał Hioba. Prawie się popłakałem, bo Marek jak żywy. Piękny człowiek, co?
– Jeśli to pytanie, to pozwoli pan, że naleję po dwa centymetry.
– Proszę się nie sugerować moim wiekiem. Mogą być cztery, zwłaszcza że szklanki, jak widzę, wąskie. A co do siły, to sam panu odpowiem. Przydaje się tak samo jak rozum. Ale w sytuacji, w której się znalazłem, nie pomogłyby siła słonia i rozum Majmonidesa, gdyby nie dobry wygląd. Pan wie, co to znaczy? Opowiem swoją historię, a pan zrobi z nią, co uważa. Nie mam dzieci, więc może...
Zaciekawił mnie. Chciał ją zapisać w testamencie? Nalałem do szklanek.
– To, że nazywam się Daniel Czarewicz, to pan wie. Oczy mi z wiekiem poszarzały, ale zapewniam, że w młodości były niebieskie jak chabry. Mówi się tak jeszcze?
Pokiwałem żywo głową, że tak, wyłącznie chabry wchodzą w grę, jeśli chodzi o oczy.
– Tylko dwie rzeczy w życiu raczej mi przeszkadzały. Pierwsza to w zasadzie nie rzecz, bo charakter nie jest przecież rzeczą, a był on wtedy, i jest do dzisiaj, zbyt porywczy. Nie wiem po kim... – Zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklankę. Nie wyczytał z niej odpowiedzi, więc zmienił temat. – Dzieciństwo miałem szczęśliwe. Musi pan wiedzieć, że ojca miałem króla, choć nikt go tak nie nazywał, no, może raz w „Kurierze” coś podobnego napisali... A tym samym jakby królewiczem kina byłem, w każdym razie wielu tak myślało. Czy dobrze widzę, że zainteresowało to pana? Dlaczego kina? Po prostu tatuś inwestował pieniądze w filmy. Najczęściej nie swoje pieniądze. „To jedyne, na czym się dobrze znam”, mawiał do śmierci. „Na trzech trzeba zarobić, aby móc stracić na dwóch”, taką miał proporcję. Dokładał się przeważnie w ostatniej chwili, wtedy mógł stawiać warunki. Znał wszystkich i wszyscy go znali. Nie ma pan pojęcia, ile było wytwórni w Warszawie. Pojawiały się i znikały, a on trwał. Elektra-Film, Terra-Film, Parlo-Film, As-Film, Libkow-Film, Baltic-Film... Dobrą mam pamięć, co? A wymieniam tylko te z właściwą końcówką. Każdy chciał zarobić na tym interesie, a z wątpliwościami szedł do mojego ojca. On doradził, co kręcić, za ile i kogo zaangażować. Jeśli go posłuchano i widział możliwość zarobku, dokładał pieniądze. Oficjalnie miał biuro prawne z jedną sekretarką, która pilnowała wszystkich papierów, bo z urzędem skarbowym nie było żartów. Bardzo się lubili z panią Marią Hirszbein z Leo-Filmu ze Złotej. Ojciec jej pomógł po śmierci wspólnika. Co to była za kobieta! Chyba pierwsza na świecie w tym interesie. Urodziła się gdzieś tutaj, bo Zgierz chyba niedaleko?
Nie potwierdziłem, bo i po co.
– Co to był, proszę pana, za elegant. Garnitury tylko od Zaremby, tego z Wierzbowej, bo było ich kilku... Samych lasek miał ze trzydzieści, a kapelusze... Jeden z nich rozpoznałem po wojnie na czyjejś głowie. Nawet pan nie wie, jak się wtedy ucieszyłem. Jakbym zobaczył na ulicy ojca, choć głowa do niczego nie była podobna.
Wiedziałem już, że nie będzie łatwo.
– Proszę się nie obawiać, nie zaśnie pan, a jeśli nawet, to i tak coś w pamięci zostanie. Mieszkaliśmy pięknie. Pięć pokoi, dwa balkony. Piętro wyżej mieszkał Szlechter, tak... Emanuel. Oczywiście nie mógł pan o nim nie słyszeć. Scenarzysta, autor największych szlagierów, tłumacz, z wykształcenia prawnik, a sam grał, i to jak, i śpiewał nawet... Miał więcej talentów, niż niejeden umiałby wyliczyć. Kiedy w trzydziestym drugim zjechał ze Lwowa do Warszawy, mój ojciec bardzo mu pomógł. Potem trzymali się już razem. A gdyby pan wiedział, kto siadywał na kanapach w naszym salonie... Bodo przychodził dwa razy w tygodniu. Brodniewicz po każdej premierze, Żabczyński przedstawiał kolejne narzeczone... A aktorki? Wszystkie były jak jeden mąż. Można powiedzieć o kobietach „jak jeden mąż”? Pan się zna na tych językowych sztuczkach.
– Zanim odpowiem, spytam, czy nie ma właściwszych osób do wysłuchania tej fascynującej opowieści. Gdyby dostał się pan przed oblicze wspaniałej Hanny Krall, to na pewno byłaby z tego większa korzyść. Mogłaby przenieść pana do historii, a zdaje się, że o to panu chodzi...
– Proszę się nie obrazić, ale zastanawiałem się nad tym. Jednak potrafię też myśleć precyzyjnie i dlatego wybrałem pana. Dla tej niezwykłej kobiety nie byłbym dość szlachetny, a że pan sam nie jest doskonały, to liczę, że się nade mną pochyli. A wtedy, jak dobrze pójdzie, to i pana wyciągnę z nicości, a przy okazji sam nie rozpłynę się w powietrzu. A teraz proszę nie przerywać bez powodu, bo szkoda czasu. Moja mama z początku trochę zazdrosna była, ale kiedy zobaczyła, że dla ojca to tylko praca, to nawet potrafiła nad ranem po szampana posłać. Tak, nie było w Warszawie pięknych kolan, na których nie siedziałbym jako dziecko... – Zamyślił się z miną zupełnie rozanieloną. – Chce pan może spytać, czy się tym szybko nie znudziłem i nie zacząłem gustować w mężczyznach? Odpowiedź brzmi: nie. Pozostałem przy kobietach, jak mój ojciec, mimo że męskich mrugnięć sporo złapałem. Byliśmy zamożni, chodziłem do gimnazjum, w którym każde wyznanie miało swojego nauczyciela. Wśród uczniów byli Niemcy, Żydzi i Polacy, a nawet kilku braci czeskich. Jakiekolwiek czepianie się cudzej religii lub rasy nie wchodziło w grę. Wszyscy solidarnie lekceważyliśmy chałaciarzy, a jeszcze bardziej litwaków, którzy mało rozumieli z naszego świata. Pod szkołą tylko raz musiałem ratować małego Szlechtera, któremu łobuzy chciały sprawdzić przyrodzenie, lecz nie było z tym kłopotu, bo jak już wspomniałem, trochę siły mam od kołyski. Może chciałby się pan spróbować na rękę?
– Może jutro.
– Dobrze, z tym zawsze zdążymy. Mniej więcej co miesiąc planowałem coraz to inne sposoby na spędzenie wieku męskiego. Raz chciałem być słynnym lekarzem, jak doktor Szper z Nowogrodzkiej, którego diagnozy były w Warszawie ostateczne. A wiadomo, trafna diagnoza to sens nie tylko medycyny, pan coś o tym wie... Innym razem postanowiłem analizować ludzkie umysły, szczególnie kobiece. Postudiuję w Wiedniu, myślałem, odwiedzę Berggasse i położę się u Freuda na wiadomym meblu. Oczywiście jako pacjent, aby naukę zacząć od siebie. Może mógłbym też zostać dyplomatą? Europa niespokojna, a ja niczym Talleyrand rozgrywam partię szachów. Niemcy są wieżą, Francja damą, a Polska królem i pionkiem jednocześnie.
– Zapomniał pan o Anglii – przerwałem mu tylko dlatego, że zacząłem się niecierpliwić.
– Nie zapomniałem. Dałbym jej rolę laufra i wszystkie piony do dyspozycji. Nie wspomniałem o tym, aby pana nie zanudzać. Jednak wszystkie moje plany zmienił Joseph, przyjaciel ojca, który we wczesnej młodości wyjechał do Ameryki z dobrym fachem, bo był rękawicznikiem. Dorobił się tam poważnie i zaczął wkładać pieniądze w filmy. Większy kraj, więc i sukcesy miał większe niż mój tatuś. Już samym wyglądem wzbudzał zaufanie. Zna pan z rysunków Dickensowskiego Pickwicka? Różnił się tylko ubiorem, no i nie nosił okularów. Mama wyprawiła na jego cześć przyjęcie, a ja miałem wykaligrafować wizytówki z nazwiskami gości. Bo musi pan wiedzieć, że uzdolniony plastycznie też byłem. Z kaligrafii dostawałem najlepsze oceny, a nauczyciel, pan Borba, pozwolił mi nawet skopiować dwie strony Psałterza floriańskiego. Wojciech Kossak, który miał pracownię w hotelu Bristol, a który dwukrotnie malował portret ojca, powiedział, że powinienem iść na akademię, bo dobrze namalowana litera jest jak usta kobiety. Joseph przyszedł jako jeden z pierwszych i nawet nie spojrzał na wizytówki przy nakryciach. Zauważył jednak przez uchylone drzwi, że w swoim pokoju stoję na rękach. Zdziwiony pan? Tak, umiałem to robić. Odziedziczyłem siłę po dziadku atlecie i nie zaniedbywałem jej. Mama mówiła, że w ten sposób chcę być w czymś lepszy od ojca. Może była w tym jakaś racja. Tatuś myślał tak szybko, że w tym w żaden sposób bym go nie dogonił. Przewyższałem go za to wzrostem, bo z wyglądu nie był herosem. Niski, żeby nie powiedzieć: mały, choć o ojcu nie wypada tak mówić. Nie to jest jednak ważne, ważne są słowa Josepha:
„Młodzieńcze, przybywaj jak najszybciej do Ameryki. Namów ojca, aby się także stąd ruszył, bo Europa bardzo zbrzydła. Wyglądasz jak syn Tarzana. Możesz tam dużo osiągnąć”.
I od razu zwrócił się też do ojca:
„Słyszysz, Marian, o czym mówimy? Twój syn powinien zastąpić Douglas Fairbanks, bo jego junior do pięt mu nie urasta. Mieszkam ogród w ogród ze stary Goldwyn, wystarczy słówko i zdjęcia próbne murowane...”.
„Niech najpierw gimnazjum skończy, to pomyślimy”.
Ojciec nigdy nie mówił, że coś jest głupie. Zaciągał się cygarem, wypuszczał dym i patrzył w sufit. Wiedzieliśmy wtedy z mamą, co sądzi o sprawie. Ja jednak uczepiłem się tej myśli, bo gwiazdor kina miał wszak większe szanse na uwielbienie kobiet niż uczeń Freuda. A uwielbienie chociażby jednej kobiety było mi wtedy bardzo potrzebne, bo zakochałem się po raz pierwszy w życiu. Miała na imię Bluma. Świata poza nią nie widziałem. Może tylko nos mogłaby mieć ładniejszy... A właśnie, zacząłem mówić, co mi w życiu najbardziej przeszkadzało. O charakterze już wspomniałem, ale na drugim miejscu muszę wymienić nos. Tak, istotnie, mój własny. Przygląda się pan? To dobrze, bo jeszcze będzie o nim mowa...
Zauważyłem, że kiedy mówił o Blumie, zgarbił się, przez co wydał się bardziej na ludzką miarę.
– Chodziła do żeńskiego gimnazjum Goldman-Landauowej na Przejeździe pod piątym. Tam, gdzie w wojnę prowadziły nauczanie urszulanki. Już nie pamiętam, kto nas ze sobą poznał. Mógł to być Franek Koryciński, który mieszkał przy Karmelickiej, to zresztą nieważne. W każdym razie byłem zakochany. Raz pozwoliła zaprosić się do cukierni. Wziąłem ją do Pobożanki na Poznańskiej, aby wiedziała, że jeśli chodzi o poważne zamiary, to nie mam nic przeciwko. Nie mogłem tam usiedzieć spokojnie, bo mimo że bluzkę miała zapiętą pod szyję, to piersi, proszę pana, walczyły z nią tak dzielnie, jakby krzyczały: Dotknij nas, Danielu, urodziłyśmy się dla ciebie... Zna pan ten stan umysłu? Co ja pytam zresztą... Pan napisał Don Juana raz jeszcze, a to jakby o mnie było. Mam na myśli młodość Don Juana, a nie starość, w której pan się babrał z upodobaniem. Pewnego razu Bluma pozwoliła się odprowadzić do domu. Nie do samego, ale na tyle blisko, że widziałem bramę wejściową. Patrzyłem, jak się oddala, odliczając sekundy do momentu, kiedy się odwróci i pomacha mi ręką. Nie zrobiła tego, pewnie ze strachu przed rodzicami. Bo chyba nie wspomniałem jeszcze o jej tatusiu. Rabin Natan Kirsch to nie był człowiek, to była potęga. Przy nim królestwo mojego ojca to ogródek jordanowski. Zna pan Murdziel?!
– Tylko ze słyszenia.
– No tak, jak mogłoby być inaczej. Jak mówiono, największa w świecie dzielnica żydowska. Kiedy pierwszy raz tam poszedłem, to proszę mi wierzyć, odczułem coś na kształt lęku. Mało czego i kogo bałem się od dziecka, ale ten akurat lęk nie miał żadnego konkretnego podłoża. Mówiąc górnolotnie, był to lęk nieodgadniony. Szło się korytarzem wytyczonym przez domy jak w wiktoriańskim Londynie, wśród ludzi, których nie widziało się nigdzie indziej. Nie znałem tego świata i gdybym był malarzem Gierymskim, na pewno bym się nim zachwycił. Potem nazwano to wszystko Muranowem.
„Czy mógłbyś w czwartek przyjść do nas? Mój ojciec chciałby cię poznać” – Bluma wypowiedziała te słowa, kiedy po raz drugi odprowadzałem ją ze szkoły.
Przyzna pan, że takie pytanie może skutkować śmiercią sercową. Na szczęście byłem młody i zdrowy. Poszedłem. Mieszkali na Nalewkach, chyba pod czterdziestym siódmym. Na parterze kuśnierz, który na wystawie miał wypchanego lisa. Nie wiem, jak to zrobił, ale lis się uśmiechał, i to pełną gębą. Czy mówiłem, że się nigdy niczego nie bałem? Może przesadziłem. Mieszkali na trzecim piętrze od frontu. Pokoje, przez które przechodziłem, wydawały się biedne, choć nie z ubóstwa, ale raczej z obojętności dla spraw przyziemnych. Trzeba jednak zauważyć, że filiżanka, w której dostałem herbatę, pochodziła z Meissen. Natan Kirsch był wysokim mężczyzną o wyglądzie patriarchy, z czego zdawał sobie sprawę. Z brodą do pasa wyglądał jak trzech Santa Clausów, tyle że groźnych. Jego żona, która razem z herbatą przyniosła sześć kostek cukru, wyglądała mniej groźnie, a nawet sprawiała wrażenie potulnej, co, jak się potem okazało, było złudne. Jeśli chodzi o urodę, to wolałbym, aby Bluma nie przypominała jej po ślubie.
„Opowiedz mi o sobie, Danielu. Znam twojego ojca. Wiem, że dorobił się nie tylko szacunku. Co on teraz wyświetla?” – Kirsch uśmiechnął się życzliwie, kiedy już usiadłem naprzeciw niego.
„Z tego, co wiem, Niewolnicę Synaju ma na tapecie. Z Tolą Mankiewiczówną” – wymyśliłem tytuł na poczekaniu, bo chciałem godnie wypaść. Z Tolą jednak nie trafiłem.
„A kto to ta Tola?” – Kirsch wstał i rozpoczął spacer za moimi plecami. Od czasu do czasu podchodził z boku i tylko wtedy, odwracając się, mogłem go dojrzeć.
„Aktorka. Słynna, cała Warszawa ją poważa...”
„Poważa, powiadasz... Czyli wychodzi na to, że twój ojciec dobrze zarabia. A za co ty chciałbyś być poważany?”
„Myślę o podboju świata. Niedawno odwiedził nas pan, który w Ameryce zna się na wielu rzeczach. Powiedział, że umarł tam słynny aktor, który grał człowieka wychowanego przez małpy, i że mogę go zastąpić, bo jestem silny i...”
Mój gość potarł czoło i uśmiechnął się.
– Głupi byłem, co?
– Kto w młodości nie marzył pięknie, na starość będzie smutnym chujkiem. W każdym razie tak mawiał mój wuj Wiktor – postanowiłem dodać mu otuchy.
– Kirsch przestał chodzić za moimi plecami. Stanął przede mną i powiedział z zainteresowaniem w głosie:
„Zastąpić, powiadasz. Ameryka, powiadasz... Jesteś silny...”.
„A też i skaczę dalej od innych”. – Wiedziałem już, że ma mnie za idiotę, ale brnąłem dalej.
„I chcesz wyjechać? Zostawisz starych rodziców?”
„Nie są jeszcze bardzo starzy. Ojciec ma czterdzieści pięć lat. Mama czterdzieści”. – Odjąłem ojcu cztery lata...
„Opiekuńczy jesteś, to dobrze. A jakie masz zamiary w stosunku do Blumy? Ludzie mówią, że widziano cię pod naszym domem”. – Kirsch patrzył surowo spod krzaczastych brwi. Każdy by się przestraszył, daję słowo. Wypchany lis to była przy nim wiewiórka.
„Chciałbym ją poślubić i zabrać ze sobą do Ameryki”.
Pan Daniel był wyraźnie zawstydzony.
– Sam pan widzi, jak bardzo musiałem być zakochany. Na szczęście mama Blumy czuwała pod drzwiami. Wbiegła i od razu zaczęła krzyczeć:
„Natan, ja już tego nie mogę słuchać! Ty mu powiedz, że Bluma nie jest dla takiego jak on”.
„Sara, ty się uspokój”.
„Jak się mam uspokoić, kiedy takie rozmowy prowadzisz. Jesteś pierwszy mądry w Warszawie, a nie myślisz o naszej Blumie. Co robi ten goj w naszym domu?”
„Co to znaczy «nie myślę»? Co to znaczy «goj»? To wnuk starego Birnbauma, który teraz Czarewicz się nazywa”.
– Czy ja panu wspomniałem, że z pochodzenia jestem Żydem? – Czarewicz przyjrzał mi się z rozbawieniem w oku.
– Nie wspomniał pan, ale cóż, jesteśmy tylko ludźmi.
– Dobra odpowiedź, tego się po panu spodziewałem. Proszę słuchać, co na to mama Blumy:
„On jak trzech gojów wygląda! To nam się nie należy...”.
„Saro, ja cię proszę, ty wracaj do swoich obowiązków, a mój obowiązek mnie zostaw...”
Wyszła niezadowolona. Ze złości przekrzywiła jej się peruka. Coraz mniej mi się podobała jako przyszła teściowa. Zapytałem Kirscha:
„O co chodziło szanownej małżonce z tym gojem?”.
„Już ona tam swoje wie. Ja też. Przepytałem cię o wszystko, aby utwierdzić się w swojej decyzji. I muszę cię prosić, abyś zrezygnował ze starań o rękę Blumy”. – Pociągnął z tyłu oparcie krzesła, na którym siedziałem, i nachylił się nade mną. Patrzyliśmy sobie w oczy z odległości kilku centymetrów. Pomyślałem, że powinien iść do okulisty, bo w lewym oku zobaczyłem zmętnienie. A może sam powinienem zostać okulistą?
„Czy to ostateczna decyzja?” – spytałem.
„Tak, Danielu. Prędzej Las Kabacki przybędzie na Nalewki, niż dostaniesz moją córkę”.
Tu mnie zastrzelił. Byłem pewien, że tylko Talmud mógłby wyrecytować od końca. Dlatego musiałem spytać:
„Skąd Makbet w pańskich ustach?”.
„Bluma opowiada nam czasem gojowskie historie. To cała tajemnica. Mimo że chcesz być aktorem, to nie wydajesz się głupi. Naprawdę myślałeś, że pozwoliłbym córce wyjść za nie-Żyda?”
„Jestem Żydem, mimo że mój dziadek atleta odszedł od religii mojżeszowej i przystąpił do zboru ewangelicko-reformowanego”.
„Żyd bez żydowskiego Boga to pokraka nie Żyd...”
„Ale ci ewangelicy też niegłupi...”
Trochę bezczelnie mu powiedziałem, co? Może dlatego wyszedł z pokoju. Przedtem jednak rzucił:
„Nie obraź się, ale zakończę nasze spotkanie słowami: nie pokazuj się na Nalewkach gdzieś od pasażu Simonsa. A nawet powiem więcej: nie pokazuj się na Nalewkach w ogóle. To nie twój świat”.
Daniel Czarewicz wypił jednym łykiem zawartość szklanki, jak i ja, bez lodu.
– I tak mi się przysłużył Douglas Fairbanks. A teraz czas na małą grę. Kto wygra, ten składa propozycję nie do odrzucenia. Liczymy: pan jest tu gospodarzem, a więc punkt. Ja jestem starszy, punkt dla mnie. Co to znaczy? Remis. Gramy dalej: pan jest niegłupi, ja także. Znowu po punkcie i znowu remis. Nie ma innego wyjścia, wygrywa ten, kto pierwszy złoży propozycję. Będę to ja. Przechodzimy na ty. Zgoda?
– Świetna gra, muszę ją zapamiętać. I co wtedy zrobiłeś?
– Odkochałem się.
Zaczynał mi się podobać. Czułem, że jeśli nawet zasnę przy jego opowieści, to nie będzie to sen stracony. Ale nie pozwolił mi zasnąć, bo poprosił o zamówienie taksówki.
– Muszę jednak odpocząć, bo leciałem długo. Przyjdę jutro po śniadaniu, więc nic nie szykuj. Obiad zjemy na mieście.
Z wrażenia nie spytałem nawet, o której je śniadanie. Ledwie wyszedł, dzwoni Piotrek Szczerbic. Jest w Łodzi, jedzie na grób Bubi i pyta, czy się z nim zabiorę. Wymawiam się bólem głowy, która po Danielu naprawdę boli.
– Połóż babci ładny kwiatek i powiedz, że to ode mnie.
Piotr wraca w nocy do Krakowa, więc jeszcze tylko komunikat, że jego mentor i przyjaciel Wojciech Smarzowski szykuje następne Wesele i że pewnie będzie przy nim drugim reżyserem. Rozłącza się i zostawia mnie z myślą o Bubi.