14,90 zł
Historia 41 Samodzielnej Kompani Czołgów, pancernego pododdziału rozpoznawczego Wojska Polskiego w czasie walk z Niemcami we wrześniu 1939 roku. Kompania została sformowana w sierpniu 1939 roku w Zgierzu wchodziła w skład 30 dywizji Piechoty Armii "Łódź". Na wyposażeniu posiadała 13 TK-3, polskich tankietek, które obok czołgu 7TP była podstawową bronią polskich sił pancernych. Po zaciętych walkach 41 kompania tak jak i inne rozdziały rozpoznawcze straciła zdolność bojową, jej żołnierze albo polegli, albo trafili do niewoli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 119
Noc z 25 na 26 sierpnia 1939 roku była duszna i upalna. Fiat-508 prowadzony wprawną ręką kpr. Józefa Sadłeckiego mknął pustą szosą w stronę Szczercowa. Jego pasażer, kapitan broni pancernej Tadeusz Witanowski, od niedawna dowódca 41 kompanii czołgów rozpoznawczych, spieszył, ażeby zameldować się u dowódcy 30 dywizji piechoty, do której jego oddział został przydzielony. Po drodze w myślach rekapitulował ostatnie wydarzenia…
Około godziny czwartej nad ranem 24 sierpnia oficer służbowy 10 batalionu pancernego w Łodzi odebrał pilny telefon. Dzwonił oficer ze sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu IV. Chciał rozmawiać z dowódcą batalionu. Ppłk Michał Piwoszczuk, który od czasu zarządzonego przed dwoma dniami stanu czuwania nocował na miejscu w koszarach, podchodzi do telefonu. Po krótkiej wymianie zdań odkłada słuchawkę. Poleca oficerowi służbowemu ogłosić alarm w batalionie oraz wezwać całą kadrę do koszar. Do dalej mieszkających wyjeżdżają samochody i gońcy na motocyklach.
W kancelarii oficera mobilizacyjnego zarządzona zostaje krótka odprawa. Dowódca batalionu informuje zebranych o ogłoszeniu mobilizacji, jeszcze nie powszechnej, lecz tylko alarmowej na imienne karty powołania.
– Nasz batalion – mówi ppłk Piwoszczuk – wystawia dla armii „Łódź” dwie kompanie czołgów rozpoznawczych, czterdziestą pierwszą i czterdziestą drugą, ponadto czterdziesty pierwszy stały park broni pancernej, kolumnę samochodów osobowych o tym samym numerze, cztery kolumny samochodów ciężarowych i dwie sanitarnych. W dalszej kolejności formowane będą krajowe kolumny samochodowe dla potrzeb naszego DOK. Początek mobilizacji, czyli godzinę „A”, ustalam na szóstą zero zero. Po odprawie każdy z panów otrzyma teczkę „mob” z dokładnym rozpisaniem czynności. Pytania są?
Nikt z obecnych nie zabrał głosu.
– A zatem wszystko jasne – skwitował tę ciszę dowódca batalionu. – Ze swej strony chciałbym jeszcze dodać, że pod nieobecność kapitana Witanowskiego, który lada chwila powinien wrócić z kursu w Rembertowie, pan porucznik Hermiczek zajmie się mobilizacją czterdziestej pierwszej kompanii. W ciągu jednej doby musi być zorganizowana.
Już po chwili por. Zygmunt Hermiczek, przewidziany na dowódcę plutonu techniczno-gospodarczego, pokwitował odbiór teczki z napisem: „41 kompania czołgów rozpoznawczych TK”. Na kilku pierwszych stronach zawarty był etat tego niewielkiego oddziału. W jego skład miał wchodzić poczet dowódcy z gońcami motocyklowymi, drużyną łączności i sekcją pionierów. Razem: 1 oficer, 7 podoficerów i 21 szeregowych, 1 czołg (dowódcy kompanii), 1 samochód osobowo-terenowy, 2 samochody z radiostacjami N2, furgonetka i 4 motocykle. W członie bojowym kompanii znajdowały się dwa plutony czołgów TK, w każdym: 1 oficer, 7 podoficerów i 7 szeregowych oraz 6 tankietek, 1 motocykl i 1 przyczepa towarzysząca. Ostatnim pododdziałem był pluton techniczno-gospodarczy, złożony z drużyny technicznej, drużyny gospodarczej, załóg zapasowych i taboru. Łącznie: 1 oficer, 13 podoficerów, 18 szeregowych, 5 samochodów ciężarowych, warsztat samochodowy, cysterna, motocykl, transporter czołgów, 2 przyczepy paliwowe i kuchnia połowa. Razem w zmobilizowanej kompanii miało być: 4 oficerów, 34 podoficerów, 53 szeregowych, 13 czołgów TK, 12 samochodów różnego przeznaczenia i 7 motocykli. Oddział był zatem niewielki, ale o nieźle rozwiniętej strukturze wewnętrznej, dostosowanej do jego przyszłych zadań w polu.
Z zawartych w teczce zestawień wynikało, że czołgi TK-3 dostarczy kompania szkolna, część samochodów i motocykli pochodzić będzie z zapasu mobilizacyjnego, reszta z bieżącego użytku. Skład osobowy oddziału miał być wystawiony przez kompanię szkolną i starszy rocznik kompanii pancernej, liczba powoływanych rezerwistów była niewielka i wyznaczono im miejsce w rzucie kołowym. Stanowiska dowódców czołgów i kierowców mieli objąć podoficerowie i szeregowi służby czynnej, nie licząc kilku podchorążych rezerwy.
Zarządzona mobilizacja przebiegała sprawnie, bez ponagleń i nerwowego pośpiechu. Tabela czynności dokładnie precyzowała, co i w jakiej kolejności należy robić, toteż wszystko potoczyło się gładko. Gdy pod koniec dnia przyjechał z Warszawy kpt. Witanowski, kompania osiągnęła przewidziany etatem stan ludzi, uzbrojenia i sprzętu, o czym zameldował mu por. Hermiczek.
Obaj udali się do kasyna na późną kolację. O tej porze panowały tam zwykle pustki, ale tego dnia sala huczała. Oficerowie dzielili się spostrzeżeniami z przeprowadzonej właśnie mobilizacji, zadania odpowiedzialnego, i głośno snuli rozważania na jeden w istocie temat: wojna czy pokój? Zdania były podzielone, polemiki gorące, nikt jednak nie mógł być pewny, czy jego racje są słuszne.
Inny problem trapił ppor. rez. inż. Stanisława Trojanowskiego, w cywilu pracownika Szefostwa Budownictwa DOK IV w Łodzi, a od kilku zaledwie godzin nowo mianowanego dowódcę 2 plutonu 41 kompanii. Przez kilka lat z przydziału mobilizacyjnego figurował na etacie 2 batalionu pancernego w Żurawicy i tam, powoływany parokrotnie na ćwiczenia, zapoznał się z lekkimi czołgami Vickers, a także polskimi 7 TP, które były ich zmodernizowanym odpowiednikiem. Gdy z kartą powołania meldował się u por. Hermiczeka, nie oczekiwał wprawdzie, że jego pluton otrzyma takie wozy, ale liczył przynajmniej na sprzęt pod każdym względem sprawny, może nawet prosto ze składnicy, z zapasem części zamiennych. W Żurawicy mówiło się po cichu o jakichś prototypach czołgów, społeczeństwo nie szczędziło darowizn na Fundusz Obrony Narodowej, wytwórnie pracowały ponoć na pełnych obrotach. Wszystko razem wzięte zdawało się wskazywać, że nie będzie tak źle i mobilizacja ujawni niejedną tajemnicę, a tymczasem…
Tymczasem ku swemu zaskoczeniu musiał pokwitować odbiór sześciu ćwiczebnych tankietek, mocno już wyeksploatowanych po kilku latach służby. Od biedy kwalifikowały się jeszcze do szkolenia, ale wojna to nie manewry z umownym nieprzyjacielem. Jaka rola przypadnie tym liliputom, słabo opancerzonym i uzbrojonym w jeden tylko karabin maszynowy? Kto i jak zapewni im sprawność marszową, skoro są po przebiegu międzynaprawczym?
– No cóż, chwyta pan byka za rogi – odpowiedział Hermiczek, gdy Trojanowski zadał mu te kłopotliwe pytania. – Nasze wozy po letnich manewrach faktycznie nie są w najlepszym stanie, w kompanii szkolnej nigdy zresztą nie były oszczędzane. Odczuwamy brak części i podzespołów, bo ten typ od kilku lat nie jest już produkowany, podobnie jak czołgi TKS. Nowego sprzętu jakoś nie widać, więc w tej sytuacji musimy radzić sobie sami. Warsztatowcy zrobią na pewno wszystko, co będzie możliwe.
Do rozmowy wtrącił się siedzący obok kpt. Maciej Grabowski, dowódca 42 kompanii:
– U mnie też nie jest za dobrze, mam takie same kłopoty. Nie budzą obaw samochody i motocykle, ale nie mogę tego powiedzieć o czołgach. Ich silniki i skrzynie biegów są już w takim stanie, że powinny być wymienione. Nowych nikt mi jednak nie obiecuje. Wszystkie załogi pracują przy regulacji zawieszenia i cała nadzieja w tym, że zdążą przed wymarszem. Porucznik Makiełko w pierwszym plutonie ma niekompletną przyczepę towarzyszącą, w drugim plutonie jest ona na razie pusta. Nie otrzymał pełnego wyposażenia pluton techniczno-gospodarczy…
– Pora chyba skończyć tę dyskusję – przerwał mu kpt. Witanowski. – Mobilizacja to jeszcze nie wojna. Zrobiliśmy swoje, a co będzie dalej, tego nikt nie wie. Trzeba mieć mocne nerwy i wierzyć, że nasze dowództwo trzyma rękę na pulsie. Wiem o wszystkich brakach kompanii, nie mamy pod dostatkiem sprawnego sprzętu, ale pierwszy transport francuskich czołgów lekkich jest już w Łucku. Nadejdą niewątpliwie następne w najbliższym czasie, więc nie traćmy nadziei, że wszystko się jakoś ułoży. Sami nie będziemy walczyć, mamy potężnych sojuszników, którzy pomogą. Niemców czeka wojna na dwa fronty.
Następnego dnia o 4.30 dwie zmobilizowane kompanie stanęły na placu koszarowym do złożenia przysięgi. Dobrze prezentowali się strzelcy pancerni w stalowych hełmach wzoru francuskiego ze skórzanym amortyzatorem zamiast daszka, drelichowych kombinezonach koloru khaki i brązowych rękawicach z długimi mankietami. Po przysiędze złożonej przed sztandarem 10 batalionu pancernego, w obecności duchownych trzech wyznań, krótko przemówił ppłk Piwoszczuk:
– Żołnierze pancerni – powiedział na zakończenie – wierzę, że w razie potrzeby wszyscy mężnie staniecie w obronie ojczyzny i spełnicie swój obowiązek z honorem.
Słowa te głęboko zapadły w umysły i serca zebranych. Reszta dnia minęła na gorączkowej krzątaninie. Dwukrotnie przeprowadzono wymianę załóg w 42 kompanii. Ostatnia odbyła się o 22.00.
W pół godziny później 41 kompania opuściła garnizon. Z głuchym warkotem silników sunęły przez ulice tankietki i samochody pomalowane ochronnie w jasnozielone, piaskowożółte i brązowe nieregularne plamy. Dowódcy czołgów wysunięci do połowy w otwartych włazach po raz ostatni spoglądali na usypiającą Łódź. Mimo późnej pory marsz został zauważony. Tu i ówdzie nieliczni mieszkańcy zatrzymywali się i przyjaznym gestem pozdrawiali jadących.
Gdy miasto zostało za nimi, kierowcy zwiększyli odstępy między czołgami i samochodami. Kompania całą mocą silników jechała do miejsca przeznaczenia. Prowadził dowódca 1 plutonu ppor. Jerzy Rędziejowski.
Zadumę Witanowskiego przerwał kierowca. Wskazując na drogowskaz z napisem „Szczerców”, powiedział:
– Panie kapitanie, dojeżdżamy!
W maleńkim miasteczku mimo późnej pory panował duży ruch. Wąskimi uliczkami przewalał się potok taborów konnych, maszerowały kompanie strzeleckie, dudniły na kocich łbach biedki amunicyjne. Łazik z trudem manewrował między tymi kolumnami, ale jakoś odnaleźli siedzibę dowództwa 30 DP, strzeżoną przez żandarmów.
W pokoju na parterze dyżur pełnił oficer informacyjny sztabu dywizji kpt. Włodzimierz Janiga. Przybycie Witanowskiego sprawiło mu widoczną ulgę.
– Cieszę się, że pana tu widzę – powiedział, gdy po wzajemnej prezentacji wymienili uściski dłoni. – Zostaliśmy poinformowani przez Inspektorat Armii, że czterdziesta pierwsza kompania czołgów wejdzie w skład dywizji na miejsce dziewięćdziesiątej drugiej kapitana Iwanowskiego, którą generał Rómmel oddał pułkownikowi Grobickiemu na pozycję wysuniętą „Wieluń”. Szczerze mówiąc, zżyliśmy się ze sobą od wiosny tego roku, kiedy ta kompania, zmobilizowana w czwartym batalionie pancernym, znalazła się w naszej dywizji. No cóż, takie przesunięcia to rzecz normalna, zwłaszcza teraz. Gdzie pan zatrzymał swoje wozy?
– W majątku Lubiec pod Szczercowem, zgodnie z rozkazem – odpowiedział Witanowski.
– W porządku, tam jest tymczasowe miejsce postoju czterdziestej pierwszej kompanii – potwierdził Janiga.
Rozmowę przerwał przyjazd dowódcy 30 DP, gen. bryg. Leopolda Cehaka, który wracał z inspekcji oddziałów. Witanowski poderwał się na baczność, meldując swoje przybycie.
Generał, z pochodzenia Chorwat, były oficer armii austriackiej, znany był z dosyć rubasznego traktowania podwładnych, ale tym razem zachował powagę. Spojrzał na kapitana przenikliwym wzrokiem i tubalnym głosem wyraził swoje zadowolenie:
– Bardzo dobrze, że dołączył pan do dywizji. Kompania nie będzie bezczynna. Janiga zorientuje pana w sytuacji, rozpoznanie to jego specjalność. Spokoju tutaj nie mamy – dorzucił, opuszczając pomieszczenie.
Wrócili więc do rozmowy. Witanowski dowiedział się, że 30 DP składa się z 82 syberyjskiego pułku strzelców im. Tadeusza Kościuszki, 83 pułku strzelców poleskich im. Romualda Traugutta, 84 pułku strzelców poleskich i 30 pułku artylerii lekkiej, które do niedawna stacjonowały w Brześciu, Kobryniu i Pińsku. Dywizję zmobilizowano w alarmie 23 marca 1939 roku, dołączając do niej zgodnie z etatem: 30 dywizjon artylerii ciężkiej, 30 batalion saperów, 30 kompanię łączności, samodzielną kompanię cekaemów na taczankach, kompanię kolarzy, szwadron kawalerii dywizyjnej i służby, razem ponad 16 tysięcy ludzi. Po pełnym rozwinięciu masę tych wojsk przemieszczono do rejonu na południowy zachód od Piotrkowa, do obszaru operacyjnego przyszłej armii „Łódź”. W ten sposób 30 DP stała się jej pierwszym w całości skompletowanym związkiem taktycznym, wzmocnionym właśnie 41 kompanią czołgów rozpoznawczych.
– Od kwietnia przystąpiliśmy do prac fortyfikacyjnych – ciągnął Janiga. – Najpierw na przewidywanej pozycji głównej „Kaniów”, a potem, od połowy czerwca, w pasie sąsiedniej dywizji, na którą dopiero czekamy. To tak z grubsza, bo roboty prowadziliśmy także w innych miejscach, a dochodziło do tego jeszcze zgrywanie oddziałów, połączone z ćwiczeniami w polu i ostrym strzelaniem. Słowem, harówka od świtu do zmierzchu z niedzielnym tylko odpoczynkiem. Ogólnie rzecz biorąc, nasza dywizja wykonała umocnienia w trzech czwartych pasa obrony armii, wysiłek bez przesady ogromny.
– A jakie są nastroje wśród zmobilizowanych? – zainteresował się Witanowski. – Nie spodziewali się chyba takiej roboty?
– Bardzo dobre, choć pod koniec lipca i z początkiem sierpnia, gdy zaczęły się żniwa, posypały się raporty. Wielu prosiło o czasowe zwolnienie, rwali się do swoich gospodarstw i kosy. Nic w końcu dziwnego, wieś w takim okresie potrzebuje rąk do pracy. Musieliśmy wyrazić zgodę na rotacyjne urlopy, choć nie wszyscy chętni mogli z nich skorzystać. A wracając do naszych zajęć – Janiga zmienił wątek – to chciałbym podkreślić, że duszą tutejszych robót jest generał Cehak, dowódca surowy i wymagający, ale zarazem wrażliwy na troski i potrzeby swoich żołnierzy bez względu na stopień.
– Pamiętam, że był szefem Departamentu Artylerii – wtrącił jego rozmówca.
– Tak, faktycznie był, ale trzy lata temu przejął trzydziestą dywizję i przez ten czas dobrze poznał piechotę. Od wiosny tego roku częściej przebywa w terenie niż w sztabie, pomaga radą i wskazówkami, zachęca do pracy, wyróżnia najlepszych i jak trzeba, potrafi ukarać, ale to są sprawy wyjątkowe. Dyscyplinę w naszej dywizji należy oceniać wysoko.
Janiga posłużył się kilkoma przykładami dla podkreślenia postawy oddziałów, po czym przeszedł do kwestii najważniejszych:
– Rozkazem dowódcy armii „Łódź” wczoraj przerwaliśmy prace fortyfikacyjne i jutro od rana, godzina ósma zero zero, dywizja w całości ma być skoncentrowana w rejonie Szczercowa…
– Widziałem po drodze ten ruch – powiedział Witanowski. – Masa piechoty i taborów.
– I tak będzie do świtu – podchwycił Janiga. – Musimy zdążyć i na pewno zdążymy, bo sytuacja jest już poważna. Bezpośrednio na przedpolu naszej dywizji, a właściwie całej armii „Łódź”, Niemcy zaczęli podciągać swoje wojska. Już nawet nie troszczą się o maskowanie, niektóre oddziały maszerują w dzień, w zwartych kolumnach, wręcz demonstracyjnie. Sygnalizują o tym nasi obserwatorzy z posterunków Straży Granicznej. Wniosek stąd aż nadto oczywisty: wojna jest nieunikniona. Niemcy uderzą w najbliższych dniach.
– Czyli koniec gry nerwów?
– Niestety, tak – przyznał oficer informacyjny. – Zaczęło się wszystko w marcu, teraz mamy koniec sierpnia, temperatura rosła przez pół roku. Lada moment dojdzie do punktu krytycznego.
– Tak przypuszczałem, chociaż w naszym batalionie nawet po mobilizacji zastanawiano się, czy faktycznie wybuch wojny nastąpi. Nie brakowało optymistów, którzy szli o zakład, że wszystko rozejdzie się po kościach…
***
W tym samym czasie, gdy kpt. Witanowski zapoznawał się z położeniem dywizji i sytuacją na jej przedpolu, 41 kompania po długim marszu stanęła w majątku Lubiec. Czołgi i samochody ustawiono wzdłuż drogi, biegnącej wokół wielkich stawów hodowlanych. Drzewa i wysokie krzewy zapewniały niezłą osłonę, zapadał zresztą półmrok, dzięki czemu nawet z niewielkiej odległości wozy były niewidoczne. Niektórzy, bardziej obrotni żołnierze, korzystając z postoju, zaczęli rozglądać się za rybami. Kapral Wilk, kierowca ciężarowego Fiata, zdążył już nawet wyciągnąć z wody kilka dorodnych karpi, obiecując sobie i kolegom dodatkową kolację. Przy polowej kuchni zebrała się gromadka takich jak on „rybaków”, ale przyjazd dowódcy kompanii nie zdawał się zapowiadać wyczarowanej uczty. Rozeszli się do swoich wozów, przekonani, że zaraz silniki pójdą w ruch.
Witanowski zebrał oficerów i poinformował ich o przebiegu rozmowy w sztabie dywizji i zadaniach kompanii.
– Panowie, sytuacja jest napięta – oznajmił. – Wojna wisi na włosku. Czas, jaki pozostał do jej wybuchu, musimy wykorzystać do maksimum. Zadanie najważniejsze to przegląd sprzętu. Pan – zwrócił się do por. Hermiczeka – zajmie się od rana doprowadzeniem wszystkich wozów do pełnej sprawności technicznej. Proszę też przygotować wykaz brakujących części zamiennych, może coś nam jeszcze podrzucą z Łodzi. Panu natomiast – spojrzał na ppor. Stanisława Trojanowskiego – powierzam zadanie w polu. Zaraz po pobudce proszę zebrać dowódców czołgów i na dwóch samochodach ciężarowych pojedziecie rozpoznać teren w pasie działania dywizji. Szczególną uwagę należy zwrócić na drogi w lasach i odcinki pofałdowane, skąd Niemcy mogą podejść skrycie. Rano dam panu komplet map. Nie wiem, jak długo będziemy tutaj stali. Musimy się jednak liczyć z każdą ewentualnością, nawet natychmiastowym wymarszem, jeśli taki rozkaz otrzymam.
Prawie cały następny dzień, 27 sierpnia, przebiegał pod znakiem intensywnej pracy. Sprawność samochodów i motocykli nie wzbudzała zastrzeżeń, wszystkie były „na chodzie”, dotarte, z nowym ogumieniem. Czołgi jak dotąd też sprawowały się dobrze, ale jeden marsz po szosie, z kilkoma postojami, nic pocieszającego jeszcze nie wróżył. Kierowcy i mechanicy z drużyny technicznej od rana dobrali się do silników, dobrze pamiętając słowa Hermiczeka, który wielokrotnie ostrzegał przed awarią wozu w warunkach bojowych. Unieruchomiony czołg na polu walki to łatwy do zniszczenia cel. Dla usunięcia defektu załoga musiała wyjść na zewnątrz, narażając się na ogień nieprzyjaciela. Nie były to zatem przestrogi gołosłowne, lecz podyktowane troską o ich życie. Nie żałowali więc trudu, żeby doprowadzić „teki” do pełnej sprawności. Z rozkazu Hermiczeka zamalowali też znaki rozpoznawcze dowódców na burtach pancerzy, żeby nie ułatwiać Niemcom identyfikacji tych wozów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki