Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Burza uciekł z więzienia i przeszedł przez 26 wymiarów, siejąc spustoszenie, po czym zniknął. Legendarni kosmiczni Likwidatorzy poszukują go, by zatrzymać rozpoczętą apokalipsę. W Cesarskich Ogrodach Ukraińskich na terenie dawnego Czarnobyla ukrywa się ktoś, kto być może jest w stanie im pomóc. W głuszy jednego z wymiarów swój plan realizuje tajemnicza wiedźma, dysponująca listami dwojga kochanków, których miłość zniszczyła światy. Na pustyni, gdzie niegdyś znajdowały się Stany Zjednoczone Ameryki, nad Radioaktywną Ruiną powiewa polska flaga, a „Polaczek” mianuje się bożym pomazańcem. Po dziurawym uniwersum włóczą się wojska Dzieci Burzy, mordując życie i odmieniając dusze…
„Dzieci Burzy” nie da się przyporządkować do żadnego popularnego podgatunku. Zaawansowana technika przenika się z magią, współczesność z fantasy, mitologie z religiami monoteistycznymi, smok zieje ogniem, po Czarnobylu kłusują konie niezwykłej rasy: fratres nivis – bracia śniegu. Dzieje się!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis Treści
Przedmowa
Prolog
Część pierwsza. Wina
Rozdział 1. Szedł i siał śmierć
Rozdział 2. Szósty odszedł z diabłem
Rozdział 3. Więdnące kwiaty i pękate wieprze
Rozdział 4. Cesarzu, husarzu, otwórzcie nam radioaktywne raje
Rozdział 5. Światy spadające z gwiazd
Część druga. Kara
Rozdział 6. Moja krew zakrzepła w twoich żyłach
Rozdział 7. Mróz zamyka oczy
Rozdział 8. Proces Burzy Białym Świtem
Rozdział 9. Lucidum intervallum
Podziękowania
To był ósmy czerwca dwa tysiące siedemnastego roku, książka prawie na ukończeniu. Wyszłam z uczelni i spacerowałam zalaną słońcem, krakowską ulicą. W letniej sukience w kwiaty, z plecakiem w kwiaty wyglądałam jak dziewczątko, które należy pytać przy kasie o dowód (co też miało miejsce). Akurat niedawno zaczęto wydawać Kolekcję Mistrza Grozy – Stephena Kinga. Po kilkunastu latach przerwy odkryłam go wtedy na nowo. Trzymałam przed sobą drugi tom kolekcji, Zieloną Milę, i czytałam przedmowę, wciąż jeszcze zatopiona po uszy w tomie pierwszym – Misery. Pomyślałam: może też napiszę jakieś słowo wstępu u siebie? W końcu ta książka powstała w okolicznościach, które, mam nadzieję, nigdy już się nie powtórzą. Ale część mnie wyśmiała ten pomysł, sugerując, że przedmowy nikogo nie obchodzą. Poza tym po latach grożą wybuchami śmiechu lub nieprzychylnymi, zażenowanymi spojrzeniami (jak i całe książki), ponieważ człowiek nieustannie się zmienia. Ale kto nie ryzykuje, ten nie ma, czyż nie? A tamten dzień zdawał się taki obiecujący, pierwszy raz od dawna. Inspirujący. To było warte uchwycenia, nim przeminęłam ja z owego popołudnia.
Zarys tej powieści powstał kilka lat wcześniej i dotyczył wiedźmy oraz listów wymienianych przez nią z uwięzionym ukochanym – potężną istotą, z którą rzeczona wiedźma w żaden sposób nie mogła się spotkać. Czy było to ckliwe? Z pewnością.
Nie nadawało się na samodzielną historię. Nie mając wyraźnej wizji fabuły, zarzuciłam ten pomysł na rzecz Openmindera.
Do czasu, aż rozpętała się burza, która wyrwała wielkie dziury w moim świecie. Strata. Poprzedzona długotrwałym strachem, stresem, niemal paranoją, w którą wydawało mi się, że powoli popadam. Zaginięcie i śmierć przyjaciela. Długi czas prześladowały mnie sny, gniew, smutek, kłótnie, oskarżenia, otaczały mury i straszydła. Pode mną otwierała się otchłań.
Znałam jeden sposób, by sobie z nią poradzić. I tak powstała ta książka.
Wiedziałam, że muszę dać z siebie wszystko, co na obecnym etapie mojego rozwoju było możliwe, bo tylko wartościowe opowieści oswajają upiory. Tylko dobre historie nadają nazwy cieniom. Wchodziłam więc głębiej i głębiej w wyrwę we mnie. Nie nurzałam się w mroku – jak to czyni się w rozpaczy, gdyż jest to wygodne – lecz oświetlałam go coraz dalej. Oglądałam rzeczy, które dotąd nie mieściły mi się w głowie. Opadałam, tańczyłam z demonami i każdy z nich na końcu zdradzał swoje imię.
Uważam, że możecie poznać najbardziej przerażającą osobę, jaką potraficie sobie wyobrazić, na przykład Annie Wilkes, ale nijak nie będzie tak straszna jak demony, którym pozwalacie w sobie tańczyć, a ich toksyczne harce zagłuszacie na ulubione sposoby. Bywa, że te demony zamykają w was inni ludzie, ale najczęściej czynicie to sami. Możecie też ujrzeć coś, co wyda wam się najlepszym widokiem świata (mnie zdaje się takie Oko Moskwy i pewnie dlatego właśnie tam wręczono mi obrączkę z palisandru, okoloną galaktyką z lapis lazuli i howlitu). A jednak nigdy to, co tak was zachwyci, nie będzie równie piękne jak wasze oślizgłe demony, które nazwane, przeradzają się w cholerne, złotoskrzydłe serafiny. Jeśli zejdziecie po nie w siebie i dokładnie się im przyjrzycie, staniecie się wolni. Myślę, że to najtrudniejsza i najlepsza rzecz: poznać siebie, tak naprawdę, i pokochać.
Co oznacza też pokonać. Siebie i wszystkich wokół. Wystarczy odpowiedzieć na głęboko pogrzebane pytania i stawić czoła konsekwencjom. Czy jestem winny? Czy potrafię wybaczyć?
Moje doznania były dla tej książki jedynie inspiracją i zostały przez nią odmienione oraz wyzwolone. Pochodzę ze szkoły, którą opuszczając, człowiek wystrzega się umieszczania siebie w swoich powieściach. Czasem nie wychodzi, ale zawsze w głowie odzywa się alarm: Hej! Natychmiast uwolnij tę postać!
Myślę, że tylko niezależni bohaterowie nie są narysowanymi pacynkami, „workami kości” (znowu ten King!). Czy udało mi się takich stworzyć? Podzielcie się wrażeniami, a przede wszystkim krytycznymi uwagami do tej książki. Krytyka udoskonala.
Wywlokę z ciemności i zaproszę do tańca jeszcze niejedno straszydło, które zacznę przemieniać, stawiając, mam nadzieję, coraz lepsze kroki. Jestem przede wszystkim rzemieślniczką i ja tu tylko tańczę. Napawa mnie to jednak radością, bo daje wolność. I nęci niesieniem pożytku, sięganiem po sens, gdy ogląda to widownia.
31 lipca 2017
Nazywam się… Właściwie nie pamiętam, jak naprawdę brzmi moje imię. Pewna dama, od której wszystko się zaczęło, nadała mi imię Burza. To było wieki temu. Teraz, u końca świata, chciałbym opowiedzieć wam, co spotkało rzeczywistość, w której właśnie się pojawiliście. Wpadliście bowiem w dogorywającą plątaninę wymiarów przez jedną z wyrwanych dziur. I dziwnym trafem natknęliście się akurat na mnie.
Wasz świat, ten, który znacie, to tak zwana kreska, wymiar zerowy. Wyżej istnieje ponad setka wymiarów, położonych jeden na drugim, jak… warstwy na weselnym torcie. Każdy zawiera w sobie świat bardziej złożony od poprzedniego, późniejszy. Podam wam jakiś wyrazisty przykład – w osiemdziesiątym siódmym wymiarze olbrzymie stacje kosmiczne, loty międzyplanetarne i wysypiska galaktyczne to już zwyczajność. Wymiary powyżej kreski sięgają w przyszłość, realizując odmienne scenariusze rozwoju zamieszkujących je istot. Niech spojrzę, skąd dokładnie jesteście… cóż, chyba najbardziej obrazowe będzie dla was porównanie do symulacji. Nad wami znajdują się kolejne poziomy-eksperymenty utrzymujące w sobie różne formy istnienia. Cel tego systemu? Identyczny jak znanej wam matki natury – stworzenie najdoskonalszych istot i znalezienie dla nich najlepszej drogi przetrwania.
Poniżej kreski mamy tylko trzynaście wymiarów. Niektórzy nazywają je zakazanymi. Można powiedzieć, że sięgają w przeszłość, wypaczając ją na różne sposoby. Tysiąc lat temu zszedłem tam i przypieczętowałem swój los.
Teraz trochę skomplikuję sprawę, żeby za chwilę pogmatwać ją jeszcze bardziej. Wybaczcie, jeśli nie wszystko od razu zrozumiecie. Jestem zmęczony. Ale wyjaśnię wam niuanse z czasem. Pokażę dzieje osób, które kiedyś znałem, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Każdy z wymiarów nagromadzonych wokół kreski ma nieskończoną ilość podwymiarów. Taki zapas… do czego wam to porównać… wiem, do snów. W snach kreujecie mnóstwo światów, czasem dziwacznych, czyż nie? I większość z nich bezpowrotnie przepada, chyba że je zapiszecie. Podwymiary to takie dzienniki snów konkretnych wymiarów – utrwalone w materii kopie, widziadła, zagracone przestrzenie i otchłanie bez dna…
Wydaje się, że sny są do niczego nieprzydatne, a jednak organizm ich potrzebuje. Umysł podczas życia projektuje miliony chaotycznych wersji rzeczywistości. Robi to nieco bezładnie, ale często bardzo szczerze, mam rację?
Podwymiary spełniają podobną funkcję dla wymiarów, co dla was sny. To place zabaw, magazyny, tajemnicze miejsca projektów, wspomnień. Budowy, gdzie błyskawicznie powstają przepyszne wizje, niszczone następnie w mgnieniu oka, gdy się obudzicie. Podwymiary zastygają jak sny spisane na kartkach, ale nie czyni ich to trwałymi. Wielu mieszkańców wymiarów uważa, że są światami nieistotnymi, a stworzenia w nich egzystujące to nieuprawnieni obywatele, nawet niegodni miana żywych.
Mieszkańcy podwymiarów nazywani są klonami. Część z nich potrafi przedostać się do wymiarów. Zobaczycie, o czym mówię. Cierpliwości. Wszystko wam opowiem. Mam na to ostatnie tchnienie rzeczywistości, którą znałem i którą zabiłem.
Ten zarysowany pokrótce model wieloświatów zwie się Zrzeszonymi Wszechświatami. Przez tysiące lat ten „tort weselny” był trwały i stabilny. A potem stałem się ja. Nadszedł czas krojenia, dzielenia i… konsumpcji.
Chcę wam pokazać, co przytrafiło się mnie i moim bliskim. Czyj ten tort był i jak doszło do zaślubin. To trochę zajmie. Zacznę od momentu pomieszania wymiarów, bo przeszłość nigdy już nie wróci, a mnie pozbawiono części wspomnień. Muszę więc posiłkować się podpowiedziami innych.
Być może byłem tylko kamieniem, który wywołał lawinę. Ocenicie sami. Dość teraz powiedzieć, że po mękach, w przypływie szaleństwa, rozerwałem wymiary. Nie do końca jeszcze sam wszystko pojmuję. Nie wiem też na pewno, co się ze mną obecnie dzieje. Nie wygląda to ani na śmierć, ani na życie. To jak… poczekalnia. A może gabinet? Utknąłem tu i czuję potrzebę mówienia, a wy jesteście moimi słuchaczami. Jakbym rozpoczynał… psychoterapię. Nigdy mnie na coś podobnego nie skierowano, tylko od razu wlepiono panaceum. Cieszę się, że chociaż teraz mam okazję do zwierzeń. Cieszę się, że mnie wysłuchacie, chociaż mogę malować dla was obrazy ze słów już tylko po tym, co zrobiłem, relacjami osób, które mnie szukają. Tak, jestem poszukiwany i na razie nie mogę zostać odnaleziony.
Przedstawię wam osoby, których życie odmieniłem na lepsze lub gorsze. Dwóch braci, Igora oraz Szawła – podobnie jak wy wypadli przez dziurę ze swojego świata. Przejęli życia własnych klonów i są zupełnie zagubieni. Zaprowadzę was do wiedźmy Szauszki. Zabiorę na misję Likwidatorów – moich dawnych przyjaciół i współpracowników. Pokażę wam, co stało się z kreską, kiedy pokaleczyłem wymiary, a wy ją opuściliście. Zniszczyłem wielkie połacie kontynentów, ale wasz kraj rozkwitł na ich nędzy. A ze skażoną, czarnobylską Strefą Wykluczenia stało się coś niewiarygodnego…
Plątaninę całkowicie różnych światów i wymiarów złączyła nie tylko awaria systemu, ale i moce, które podczas niej uwolniłem. Istoty powołane przeze mnie do istnienia przypadkiem, a może przeznaczeniem.
Nazwano je Dziećmi Burzy.
Zamieć mgłami niebo kryje,
Wichrów śnieżnych kłęby gna,
To jak dziki zwierz zawyje,
To jak małe dziecię łka.
To ze strzechy nam słomianej
Wyrwie z szumem kępę mchów,
To jak pielgrzym zabłąkany
W okieneczko stuknie znów.
Bida z lichą tą chatynką!
Ledwo się światełko ćmi.
Czemuż, moja starowinko,
W kątku tak przymilkłaś mi?
Czyś znużona tą zamiecią
Zawodzącą głuchy tren,
Czy miarowy turkot wrzecion
W błogi cię pogrążył sen?
Pijmy, wierna towarzyszko
Moich biednych młodszych dni.
Jak nie sięgnąć do kieliszka,
Kiedy w sercu smutek tkwi?
Zanuć piosnkę o ptaszynie,
Co za morzem gniazdko ma,
Zanuć piosnkę o dziewczynie,
Jak po wodę rankiem szła.
Zamieć mgłami niebo kryje,
Wichrów śnieżnych kłęby gna,
To jak dziki zwierz zawyje,
To jak małe dziecię łka.
Wiec wypijmy, starowinko,
Przyjaciółko troski mej!
Pijmy z żalu; gdzież to winko?
Trzynasty wymiar pod kreską, Wiedźmi Las
Knieja zdawała się mętna jak brudna woda, oślizgła. Bluszcz pokrywający nagie, poskręcane drzewa był przegniły i wilgotny. Stąpanie po wiotkiej, szarozielonej trawie uwalniało stęchły odór pleśni. Ogołocone ze zwierzyny i śpiewu ptaków, pełne niecierpliwego, głodnego robactwa, leśne schronienie przyprawiało Szawła o dreszcze, choć siedział tuż przy ognisku.
Igor próbował umyć się w cuchnącej sadzawce na skraju polany, przy której obozowali. Bez wahania rzucał się do podejrzanych źródeł wody kilka razy dziennie, szorując w nich wychudzone ciało suchą trawą albo korą. Szaweł chciał wreszcie doprowadzić do konwersacji, powiedzieć bratu, że nie pozbędzie się w ten sposób poczucia skalania, choćby zdarł z siebie żywcem skórę. Lecz gdy owinął się szczelniej postrzępionym kocem i zaczął podnosić z ziemi, rozległ się śpiew Khali.
Nie miała słowiczego głosu, a słowa pochodziły z jej rodzimego języka, którego bracia wciąż nie zdołali się nauczyć. A jednak coś poraziło Szawła, sprawiając, że zamarł, wsparty na jednej ręce o zimny grunt. Odstręczająca, ledwie żywa knieja słuchała radosnej pieśni, jakby pierwszy raz dostąpiła promieni słońca. Dało się wyczuć energię w drzewach, ruch lepkich, zastałych soków w wyschniętych żyłach roślin. Khala, przez tygodnie marszu milcząca i zasępiona, kiwała się z uśmiechem w przód i tył, siedząc ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw Szawła. Dźwięki wydobywające się z jej gardła zdawały się wręcz nie na miejscu. Kilka kroków dalej stanął zdziwiony Igor, ociekający zielonkawą wodą.
Obaj bracia pomyśleli, że dziewczyna w końcu zwariowała. Gdy przestała śpiewać, podniosła głowę i zamarła, patrząc to na jednego, to na drugiego towarzysza.
– Urodzę najsmutniejsze dziecko na świecie, jeśli dalej będziemy tak żyli – oznajmiła. – Musimy przestać.
– Łatwo ci mówić – prychnął Igor, szybko nabierając szkarłatnych rumieńców. – Jak mogłaś…
– Była wojna! – natychmiast wtrącił się Szaweł. – Wezwali cię! Wszyscy umierali, nikt nie był w stanie… Chciałem pomóc!
– Nie wiedziałem, że tak się pociesza szwagierki. I uśmierca braci, zanim faktycznie szlag ich trafi.
– Wydawało się, że świat dobiega końca…
– Bo tak się stało! – Igor opadł na ziemię i wbił puste spojrzenie w tańczący ogień. – Nie widzisz tego? Wszystko jest martwe. Dobrze mają się tylko te cholerne Dzieci Burzy.
Szaweł wolałby, żeby Igor wrzeszczał i mu przyłożył. Ale ten, ledwie trzewia liznął mu płomień gniewu, natychmiast się wycofywał. Zamykał złość w sobie, dusił pożar, topił iskry w głębinach świadomości. Szaweł uważał, że musi rozsierdzić brata, jeśli w ich relacjach miała nastąpić poprawa.
– Żałujesz, prawda? – zaatakował. – Że wycofałeś się z pola walki. Że cię nie poraziło i nie zostałeś jednym z nich.
Igor skierował pozbawione wyrazu spojrzenie na młodszego mężczyznę. Ten wciąż nie mógł dojść, gdzie podział się człowiek, którego znał. Co sprawiło, że przestał go rozpoznawać – wojna czy zdrada? Oślizgła knieja wciąż zdawała się im przysłuchiwać, jakby złakniona emocji, ruchu, życia.
– Nie masz pojęcia… Nawet sobie nie wyobrażasz, jak to było, kiedy się uwolnił. – Igor spojrzał w dal, ponad uwiędłymi koronami drzew, jakby wciąż widział tam sunącego Burzę. – Szedł, po prostu szedł przed siebie, siejąc śmierć. Zobaczyłem go… Tysiąc lat więziony, odseparowany od kogoś, kogo kochał… Był tylko cieniem, a mimo to cień ten padał na wszystko i porażał jak oślepiające światło. Czułem jego ból. Nie oczekiwał współczucia, tylko zemsty na wszystkich. I pomyślałem: dobrze. Idź. Zabijaj, póki się nie nasycisz. Nie potrafiłem stanąć na jego drodze. Nie chciałem mu przeszkadzać. Niech rozpirzy tę krainę, myślałem. Mnie też zabrano od kobiety, którą kochałem. Rozumiałem go. Na Bogów, Szaw! Znalazłem ją na końcu świata. Ukradłeś mi ją.
– Nie jestem rzeczą, którą można mieć – wyszeptała Khala.
Igor nawet na nią nie spojrzał.
– To prawda. Jesteś zwykłą kurwą.
Na chwilę zapadła cisza. Ciemny, schorowany las zdawał się upojony parszywym losem zgromadzonych wokół ogniska ludzi. W żaden sposób nie ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem, złakniony wrażeń. Chłonął ładunki elektryczne, zjadał światło i dźwięki, gdy napastnicy zbliżali się do obozowiska.
Dzieci Burzy zazwyczaj nie zagłębiały się w Wiedźmi Las, lecz one także cierpiały głód. Szukały swego pana, który stworzył je, po czym natychmiast porzucił. Jego żądza mordu wyczerpała się, gdy ze świata niewiele już pozostało. Podobno przybrał niewiadomą postać i zniknął wśród ofiar własnej pożogi. Jego osierocone dzieci poczęły terroryzować tych, którzy przetrwali Burzę, i na nich żerować.
Do obozowiska nie zbliżał się samotny oddział, jeden z setek tysięcy, jakie snuły się po Starym Kontynencie. Pomiędzy czarnymi pniami sunęła armia. Nędza zmuszała byłych żołnierzy do jednoczenia, choć im więcej jednostek znajdowało się w grupie, tym większe nękały ją wyładowania. A te wysuszały Dzieciom Burzy życiowe soki. Zebranym armiom nie zawsze udawało się wywołać oberwanie chmury, które ich dożywiało i dawało energię, ale najwyraźniej podejmowane ryzyko się opłacało, bo doniesień o wielkich pułkach było coraz więcej.
Khala, zwrócona twarzą w stronę, z której przybywały burzowe pomioty, spostrzegła je dopiero kilka metrów od polany. Zerwała się z krzykiem, łapiąc krzesiwo – najcenniejszy bagaż – i uciekając w las. Szaweł i Igor rzucili zdezorientowane spojrzenia na prącą ku nim ścianę wysokich, humanoidalnych istot, utkanych ze spalonego mięsa, rozgrzanych skał, wyładowań elektrycznych i otoczki osobliwego gazu. Kiedy były dożywione, wyciekała z nich ciecz, przez co porażenie elektryczną mocą stawało się śmiertelne. Teraz ziemia pod ich stopami była sucha, ale to wcale nie zmniejszało zagrożenia.
Mężczyźni zobaczyli setki przejrzyście błękitnych, hipnotyzujących oczu, niczym sople wbite w spalone twarze. Poczuli pierwszą falę skumulowanego promieniowania i obydwaj gwałtownie wypuścili powietrze z płuc, jakby ktoś łupnął ich w żebra. Igor był już narażony na podobną dawkę; teraz zastygł w miejscu, siniejąc nagle, i bezmyślnie wyciągnął ręce ku Dzieciom Burzy. Szaweł szarpnął go za ramię, uderzył dwukrotnie w twarz i pociągnął za sobą w kierunku poskręcanych zarośli, przez które Khala przeskakiwała już jak spłoszone zwierzę. Instynkt macierzyński dodawał jej skrzydeł.
Mając przed sobą obraz żony, a nie odmienionych żołnierzy, Igor ocknął się i zaczął uciekać o własnych siłach. Szaweł biegł na końcu, przyjmując najcięższe fale promieniowania. Czuł, jak jego serce zaczyna bić nieregularnie, włosy stają dęba, skóra mrowi i coraz mocniej piecze. Obraz nabrał fioletowej barwy, drżał i pulsował w nierównym rytmie krwi. Stan ten przypomniał mężczyźnie, jak za smarkatych lat najadł się wilczych jagód. Igor złapał go za kark i zmusił do szybszego przedzierania się przez knieję.
– Są osłabione, mają mniejszy zasięg! Trzymaj dystans! Musimy uciec, póki nie rozpętała się burza! – krzyczał mu do ucha.
Las ożył. Początkowo poskręcane korzenie i spróchniałe pnie zdawały się stawać na przeszkodzie uciekinierom, zacieśniając się wokół nich i próbując przyczynić do upadku.Skrzypiące gałęzie i ubłocone korzenie zahaczały o ramiona i nogi, wczepiały się we włosy, szarpały za ubrania, tak że biegnący byli coraz dotkliwiej haratani. Dookoła lasu zbierały się ołowiane chmury, ku uciesze Dzieci Burzy, które wydawały ni to zwierzęce, ni to ludzkie jękliwe odgłosy, a ich radosne podniecenie przyprawiało o mdłości.
Choć Szaweł nie był dotąd tak blisko burzowej armii, wiedział, że podczas ulewy nie mają żadnych szans. Oberwanie chmury nad tak liczną gromadą odmieńców prawdopodobnie zmiotłoby całą knieję, spaliło do gołej ziemi, zamieniło w kolejne płaskie ugory, na których nic już nie mogłoby się ukryć. Jednak choć zdawało się, że gdzieś poza lasem szaleje nawałnica, nad nim nie padało. Sama knieja znienacka zmieniła front, ustępując uciekinierom z drogi. Biegli teraz z łatwością po gładkim gruncie, czując, że wróg zostaje w tyle i traci nadzieję na łup, skupiając się całkowicie na odległej obietnicy burzy.
Wędrowcy wpadli w szpaler wysokich, zdrowych jeszcze olszyn, na końcu którego ujrzeli ukrytą w cieniu gęstych koron polanę i zarys drewnianej budowli. Khala ruszyła ku niej, ale po chwili zatrzymała się i pochyliła nisko, łapiąc za brzuch. Na szczęście drzewa zamknęły drogę zwartym murem, a Dzieci Burzy minęły trójkę ofiar w wystarczającej odległości, by nie truć ich swoją aurą.
Szaweł oparł się o olchowy pień i złapał kilka wdechów. Mimo zażegnanej groźby wciąż nie czuł się bezpiecznie. Igor stał nad dyszącą Khalą, patrząc to na nią, to w głąb szpaleru, na majaczący w oddali dom.
– Kto chciałby mieszkać w tym przeklętym lesie? – spytał Szaweł. Odskoczył od drzewa, bo zdało mu się, że poczuł ruch pod chropowatą korą.
Igor roześmiał się. Szaweł nie widział tego od czasów przed zwerbowaniem. Jego brat oparł się dłońmi o kolana i rżał ze śmiechu.
– Żartujesz, Szaw? – wykrztusił w końcu. – To Wiedźmi Las. Babcia opowiadała mi o nim bajki. Tobie nie zdążyła. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę.
Khala wyprostowała się i pomaszerowała ku ukrytemu w mroku domowi. Szaweł podszedł do brata. Przez chwilę stali, patrząc na nową zagadkę, niewiadomą w świecie, który zaskakiwał ich tylko kolejnymi nieszczęściami.
– Jeśli to jakiś pustelnik, znachor, nawet czarownik… to dobrze – stwierdził Igor. Uśmiech wciąż błądził mu po twarzy. – Powie nam czy to piąty, czy szósty miesiąc.
Ruszył za żoną, a Szaweł, wciąż czując nierówne bicie serca, podążył za nimi. Las powoli cichł i zamierał, niczym pajęczyna, w której szamotała się mucha, aż postanowiła się poddać, gdy padł na nią cień pająka.
Dawne ziemie Rzeszy Niemieckiej
Nik wpatrywał się w pusty horyzont świata, który prawie wyzionął ducha. Przywołał w myślach słowa dowódcy. JeśliBurza się wydostanie, możemy sobie wszyscy poderżnąć gardła. Generał Herman zrobił tak, jak powiedział – rozpłatał sobie krtań, padając w kałużę krwi, gdy na niebo wstąpił cień Burzy, zwiastując apokalipsę. Dowódca zostawił cały oddział na placu boju, a żołnierze rozpierzchli się w popłochu, gdy tylko ujrzeli wroga. Niektórzy poszli w ślady Hermana. Na stanowisku pozostał Nik i jego dwóch kompanów. Nie wiadomo, czy byli zbyt przerażeni, by się ruszyć, czy też próbowali pozostać w grupie i cokolwiek zdziałać. Wspomnienia Nika zdawały się niewyraźne, jakby dotyczyły dzieciństwa. A dziś nie był już żołnierzem, tylko gromem. Powoli zapominał, co oznacza człowieczeństwo. Hipnotyzowała go pusta, szara przestrzeń wokół, nieustannie szukał w niej olbrzymiej sylwetki swojego stwórcy. Świadomość tego, że Burza porzucił prawdziwą formę,nic nie zmieniała – tęsknota Nika była wręcz instynktowna, pierwotna, zniewalająca.
Podszedł do niego inny grom, również pilnie przepatrujący horyzont, ale zdawało się, że szuka czegoś innego.
– Kiedyś tu żyłem – oznajmił. – To skraj ziemi Germanów.
– Pieprzone pustkowie jak wszystko – odparł Nik.
– Mylisz się. Pan eksplodował na… Zimnym Lądzie. – Nazwanie kontynentu zdawało się sporym wysiłkiem dla mówiącego. – Przeszedł przez… Królestwo Piasków i Bliski Wschód, zahaczając o Daleki. Na… Zimnych Wyspach zmienił kurs, jak wąż lawirował po Nowym Lądzie, potem wkroczył do Europy i tutaj wyhamował. Kiedy wejdziemy we Wschodnią Germanię i będziemy przeszukiwać ziemie Słowian, aż do skrawka… Rosji, znajdziemy świat skażony, ale niezniszczony. Przestrzeń, choć połamana, ocalała, ale czas wszędzie się rozpadł. Pan stawiał wielkie kroki, a mimo to światy nadążały z wysyłaniem przeciwko niemu armii… Z kilkudziesięciu wymiarów ściągał je ku sobie, odmieniał i rozrzucał znowu po wymiarach, pozostałe istoty mordując lub oszczędzając… Nie potrafię w pełni nazwać tego, czym się kierował. Nie potrafię określić, ile dni minęło. Nie ma już po co posługiwać się starym czasem. Jesteśmy my i przestrzeń oddzielająca nas od Pana.
Nik spojrzał na wyższego od niego groma, bardziej roziskrzonego, rozpalonego silnym, naelektryzowanym płomieniem. Trudno było rozróżnić poszczególne jednostki w armii, ale zdawało mu się, że ma do czynienia z dowódcą. Dostrzegał ten ogień na czele grupy podczas marszu.
– Nie pamiętasz już wszystkich nazw, prawda? – spytał. – Ja też.
– Nie chodzi o to, że nie pamiętam – stwierdził rozmówca, z namysłem artykułując każdy wyraz. – Po prostu… wszystko uległo awarii. Pomieszały się czasy, być może wymiary. Burza należał do kilku światów. Nasz znał z różnych okresów. Pamiętam… karabiny i szable, działa neutronowe i maczugi. Pamiętam zniewolone i wyzwolone kobiety, mężczyzn hardych, jak i podległych, federacje przenikające izolację. Większy i mniejszy księżyc, a nawet dostrzegam ich kilka spirali, tańczących w dziwnych konstelacjach. Widzę roboty oraz jaszczury, statki kosmiczne, bitwy galaktyczne, olbrzymie potwory pożerające planety. Zwierzęta przypominające rośliny, pnące się w górę przy niewielkiej grawitacji, o długich, chwiejących się na wietrze szyjach. Rośliny upodobniające się do zwierząt, będące doskonałymi drapieżnikami. Nie wiem, co jest prawdą, a co fikcją. Co wyobrażeniem, a co czyimś doświadczeniem. Nie mam pojęcia, w jakich czasach żyłem, w głowie tkwią mi szeregi rodziców, żon i mężów, dziwacznych stworzeń, z którymi trwałem w komitywie. Byłem królem, nędzarzem, dziwką, świętą… Widziałem wodospady wody, krwi, żyłem ślepy i głuchy, byłem jednym i wszystkim… Nie mogę się na tym skupiać, bo aż cały się trzęsę. Mam setki nazw na jedną rzecz, więc wybieram albo wymyślam najprostszą, z najłatwiejszego języka… Zauważyłeś, że właśnie mówiłem kilkudziesięcioma? Zrozumiałeś mnie?
– Nie zauważyłem… Ale tak, pojąłem każde słowo – stwierdził skonsternowany Nik. – Ja… mam tylko takie sny. Na jawie jestem jakby zanurzony w głębokiej wodzie, otumaniony jednym pragnieniem. Jedną myślą.
– Widocznie dostałeś rykoszetem. Masz za mało ładunków i zbyt wolno krążą. Ale połączymy się z kolejnymi oddziałami, zyskamy nowe moce i usłyszysz w swojej głowie głos światów.
– Skąd to wiesz?
– Wydaje mi się, że wiem wszystko. Trudno wyłuskać z tego pojedyncze wątki, ale uczę się.
Nik spojrzał na tysiące zbierających siły, głodnych gromów. Wiedział już, co potrafi ta olbrzymia grupa. Jeśli dożywi ich nawałnica, będą kataklizmem podobnym Burzy. Znacznie mniejszym, lecz bliźniaczym.
– Czym jesteśmy? – pytał dalej.
– Pomieszaniem stworzonym ze złości – odparł bez wahania dowódca.
– A pożeranie żywych? – Nik wreszcie miał komu wyłuszczyć swoje wątpliwości. – Byliśmy kiedyś nimi. Teraz ich zjadamy. Jak to wyjaśnisz?
Przewodnik wbił w niego rozbawione, zachłanne spojrzenie. Nik musiał użyć siły woli, żeby się nie cofnąć.
– To śmiertelnicy, którzy uwięzili Burzę. Nienawidzi ich. Ale nie martw się, jesteśmy dopiero na początku. Światy właśnie zaczynają się przenikać. W końcu napotkamy na swojej drodze coś, co nie będzie pokarmem dla gniewu Pana. Istnienia, którym warto pozwolić żyć.
Wiedźmi Las
Ostrożnie minęli przyprószonego siwizną, czarnego wilczura, który siedział na końcu ścieżki i wpatrywał się w nią niby w pęto kiełbasy. Nie zwrócił na nich uwagi, zdawał się przenikać wzrokiem ich marsz. Sprawiał wrażenie wręcz iluzorycznego, jakby stanowił ledwie wspomnienie albo straszak na intruzów.
Parterowy dom za nim wyglądał na wybudowany z czułością i kunsztem cierpliwego mistrza. Ciemne deski były idealnie spasowane, wygładzone i pokryte srebrzącą się jak rosa substancją. W przystrzyżonej trawie podwórza rosły drobne kwiatki w najróżniejszych pastelowych barwach. Przy szerokiej studni spały kolejne dwa ciemnoszare wilczury, na parapecie jednego z okien tłoczyły się białobure kocięta; każde szukało najwygodniejszej pozycji w ciepłych fałdach skóry drugiego. Polana schowana była w mroku splątanych, wielkich koron niezidentyfikowanych drzew o niebieskawej korze, a mimo to wszystko zdawało się wyraźne, emanujące własnym światłem. Z gałęzi zwisały dziesiątki papierowych lampionów, wygaszonych teraz, lecz w powietrzu wciąż unosił się zapach dymu i róż.
Szaweł podszedł do Igora i Khali, wpatrujących się w pranie, wywieszone za niewielką werandą w głębi polany. Spojrzał w zszokowane twarze towarzyszy, po czym podszedł bliżej rozwieszonych kształtów. Miał gorszy wzrok od brata i kochanki.
Ze sznurów zwisały rozczłonkowane Dzieci Burzy. Pozbawione energii elektrycznej, na pierwszy rzut oka wyglądały jak spalone ochłapy mięsa pokryte siecią osmolonych żyłek. Z długich rąk, tułowi i pociętych głów skapywała gęsta, wciąż gorąca substancja, zbierana do rozstawionych pod nimi misek, cebrzyków i talerzy. Fragmenty zmarłych rozpostarte były na sznurach, rozciągniętych od domu do drzew okalających łąkę. Makabryczny łup niewyobrażalnego drapieżnika.
Po Burzy gromy stały najwyżej w łańcuchu pokarmowym. Co ich dopadło, rozkroiło i wystawiło do suszenia?
– Musimy stąd iść. Natychmiast. – Igor złapał ramię Khali w żelazny uścisk, ale ta zaczęła się szarpać. Coś chrupnęło w jej barku, więc mężczyzna puścił ją i przeprosił mrukliwie, po czym wskazał ręką na las i zamarł, oczekując posłusznego udania się między drzewa.
– Ten ktoś morduje gromy – stwierdziła oschle kobieta. Spojrzała na Szawła, szukając zrozumienia. – To najbezpieczniejsze miejsce na świecie.
Młodszy z braci ogarnął wzrokiem groteskowe pranie i srebrzący się dom. Psy i koty wciąż spały w najlepsze. Zza studni nadeszły dwie kury, szukające smakołyków w trawie. Gdzieś z tyłu domu rozległo się beczenie kozy. Krzewy róż pod oknami były przycięte i zadbane. Ktoś próbował puścić od wschodniej strony bluszcz po domu, konstruując mu rusztowanie z uschniętych gałęzi. Przed drzwiami wisiały dziesiątki wielkich łapaczy snów. Szaweł nigdy nie widział takiego domu i nie odczuwał podobnego spokoju od lat.
– Powinniśmy zapukać – stwierdził ostrożnie. – Poprosić o jedzenie i ubrania. Zioła. Może ten ktoś wie, jak odebrać poród. Co zrobić, jeśli nastąpią komplikacje. My nic nie wiemy. Niczego nie mamy oprócz bezużytecznego złota matki Khali. A czarownice ze wszystkiego zrobią użytek. Biorą złoto.
– Skąd wiesz? – rozległo się pytanie.
Zza werandy wyszła ku nim szczupła, zdająca się młodą, kobieta, wspierająca jednak na lasce wątłe ciało. Jej ciemne włosy sięgające kolan poprzetykane były siwizną, w zapadniętej twarzy wyróżniały się wielkie, błyszczące oczy. Na obleczonym w śliską, cienką tkaninę ciele niemal nie odznaczały się piersi ani inne krągłości. Szaweł był pewien, że znokautowałby tę niewiastę jednym ciosem, a mimo to, gdy szła ku nim, miał wrażenie, jakby przed nią kroczyła niewidzialna, olbrzymia, pełna mocy postać.
– Słucham? – Igor wyglądał na zdezorientowanego i przestraszonego, ale odezwał się, choć to nie do niego skierowano pytanie. Obowiązki starszego brata i głowy rodziny. Z trudem postąpił dwa kroki do przodu i zasłonił Khalę. Też czuł ową ukrytą potęgę, która zdawała się chronić wyniszczoną kobietę.
Zatrzymała się tuż przed dezerterem. Była niemal tak wysoka jak Igor. Uważnie wpatrzyła się w jego oczy, a wszystko zwolniło, stało się jakby kleiste. Przez chwilę otumanione sekundy mozolnie pokonywały i przekształcały przestrzeń. Szaweł zauważył, że kobieta zdaje się tak samo migotliwa i srebrzysta jak jej dom. W rzęsach coś się skrzyło, podobnie jak we włosach, na ustach, ramionach i ubraniu.
– Ty też wiesz, że czarownice biorą złoto? – spytała łagodnie Igora.
– No… tak. Sprzedają ludziom towary za żółty kamień, więc musi mieć dla nich jakąś wartość.
– A dla was? Złoto ma wartość?
– Nie można go zjeść ani się nim ogrzać.
Nieznajoma zmarszczyła brwi. Wyciągnęła z kieszeni dziwny, podłużny przedmiot, który rozpalił się mocnym światłem. Igor odruchowo chciał się cofnąć, ale pustelniczka powiedziała nagle czystym, stanowczym głosem, a cała trójka zamarła:
– Nie ruszaj się.
Zaświeciła Igorowi w oczy, potem kazała mu wodzić wzrokiem za palcem i ściskać jej dłonie. Obejrzała jego ciało i włosy, przytknęła nos do szyi i obwąchała. To samo uczyniła z Khalą, dodatkowo przykładając ucho do brzucha. W końcu stanęła przed Szawłem. Była blada, roztaczała wokół siebie chłód i zapach, jakim przesiąknięte jest powietrze po deszczu. Powtórzyła badanie oczu, obejrzała zęby mężczyzny i utkwiła w nim zaintrygowane spojrzenie.
– Żadnych ubytków neurologicznych, a jednak psychika jest zmielona na papkę. Pochodzicie z dwudziestowiecznego Zachodu, lecz wasza świadomość tkwi w głębokim średniowieczu. I jest szalenie wybrakowana.
Szaweł nic z tego nie zrozumiał. Nie mógł się skupić; miał poczucie, jakby pochylał się nad nim strażnik kobiety, jakieś wielkie, niewidzialne niebezpieczeństwo o nieznanej dotąd mocy. Serce znów mu przyspieszało, oddech stał się zbyt płytki.
– Zostaw! Jest bezbronny. Cokolwiek widzisz, śpi w nim – warknęła pustelniczka, a ucisk i poczucie zagrożenia minęły. Odsunęła się od Szawła i skierowała ku domowi. – Potrzebujecie burzy – skwitowała. – Nie mogę sobie na nią pozwolić, gdy wszędzie roi się od gromów. Ale mam inne sposoby, aby was podreperować. Chodźcie, jest zupa.
Uciekinierzy spojrzeli po sobie. Zapadał zmrok i nagle zapłonęły wszystkie lampiony nad polaną, kąpiąc ją w pomarańczowym, ciepłym świetle. Khala ponownie ruszyła pierwsza i ani Igor, ani Szaweł się nie zdziwili. Była obdarzona charakterystycznym dla jej plemienia instynktem, który jeszcze nigdy ich nie zawiódł. Poszli za nią ku uchylonym drzwiom, skąd płynął zapach aromatycznej strawy i ciepło pieszczące ich poharatane, zmarznięte ciała.
Wymiar zerowy (kreska), Królestwo Polskie
– Musicie przyjąć jeszcze trzysta czterdziesty trzy tysiące imigrantów – upierał się Will Ramsey, cudownie ocalały sekretarz Unii Państw Postępowych. – To Kanadyjczycy, oddajcie im któryś rezerwat.
– A nie macie już prawdziwych Indian? – zażartował polski premier.
Z twarzy sekretarza zniknął wymuszony, uprzejmy uśmiech. Przez chwilę walczył ze sobą, aż w końcu rzekł obojętnym tonem:
– Możemy poszukać, jeśli taka jest cena.
Królowa uniosła brwi i pokręciła głową. Gestem odprawiła premiera sprzed panelu komunikacyjnego i zajęła jego miejsce.
– Panie Ramsey, przyjęliśmy już maksymalną liczbę obcokrajowców. Teraz wpuszczamy tylko osoby o polskich korzeniach lub żyjących w wierze chrześcijańskiej. Pragnę przypomnieć, że nasze badania pozwoliły wam zagospodarować ocalałe siedemnaście procent Ameryki. Oddaliśmy waszym naukowcom sprzęt, żebyście mogli szukać metod na skażenie. Udzieliliśmy pożyczki z królewskiego skarbca. Śmiem twierdzić, że nigdy nie spłacicie nawet połowy. Nie sądzi pan, że zrobiliśmy wystarczająco?
– Mieliśmy kiedyś umowę…
– Umowy starego świata zerwała Burza. To nie wasza wina, że dosięgnęła Unii, ani nasza, że jej uniknęliśmy. Porozmawiajcie ze Wschodnimi Niemcami, Nową Rosją albo Cesarstwem Ukraińskim.
– Gdyby mogła królowa namówić króla Węgier…
– Proszę zapomnieć. Polecam ułożyć się ze Szwabami, oni przyjmują wielokrotne nadwyżki. Inwestują w ilość, jeśli chodzi o siłę roboczą. Więcej porad nie mam. Koniec audiencji.
Ekran zgasł, a sala „obrad z plebsem” natychmiast została rozświetlona. Z korytarza prowadzącego do rządowej restauracji napłynął tradycyjny, lecz jak zwykle rozkoszny zapach pieczeni w grzybowym sosie. Premier przestał sączyć pomelowo-limonkową lemoniadę i prychnął.
– Coś ty taka miękka, Izabelo? Mogliśmy wziąć ze czterdzieści tysięcy i czegoś zażądać.
– Tomasz lepiej zajmie się imigrantami. A poza tym, ci z Unii nic już nie mają.
– To co! – zarechotał premier. Siwe, zawadiacko zakręcone wąsy chybotały się przed jego chirurgicznie pozbawioną zmarszczek twarzą. – Jesteśmy drugą potęgą świata. Możemy zabrać im żywność i wrzucić do morza, a oni nam za to podziękują. Jesteśmy nową religią, ziemią obiecaną, a oni to schorowane robactwo!
– Jak cię słucham, zaczynam wątpić w istnienie męskiej logiki – westchnęła królowa, sięgając po elektronicznego papierosa inkrustowanego złotem. – Naprawdę chcecie tylko upadlać i podziwiać swoją potęgę? Stereotypy na wasz temat są prawdziwe, przynajmniej w twoim wydaniu?
Premier z niezadowoleniem wydął wypielęgnowane usta.
– Miałbym większą frajdę z królem.
– A jednak to jego zamordowałeś, nie mnie.
Głowy Królestwa Polskiego uśmiechnęły się do siebie serdecznie w napęczniałym od dóbr, ośmiokrotnie powiększonym Wawelu. Świat niemal należał już do nich.
Trzynasty wymiar pod kreską, Wiedźmi Las
Szaweł stwierdził, że z brzuchem pełnym ciepłego jedzenia i kuflem przedniego piwa w ręku, świat wciąż może wydawać się piękny. Szauszka, ich gospodyni, siedziała przed rozpalonym kominkiem w bujanym fotelu, z puszystym, białym kotem na kolanach. Paliła tytoń upchany w cienki rulonik – nazywała to papierosem. Poczęstowała jego i Igora; Szaweł odmówił, brat właśnie kończył drugiego. Khala piła słabe wino z głogu i róży, które, jak twierdziła Szauszka, miało nie szkodzić dziecku.
Pustelniczka próbowała przekonać ich do teorii o pochodzeniu z innego świata: rzucała jakąś nazwę i prosiła, by podawali pierwsze skojarzenie. Lekki alkohol miał pomóc otworzyć umysł. Szaweł nie rozumiał, czemu ochoczo brali udział w zabawie. Może była to sprawka wiedźmiego uroku, a może tego, że od długiego czasu nie zaznali bytności w przyjaznym miejscu. Przestali wyczuwać obecność strażnika gospodyni, gdy przestąpili próg domu, a wychudzona kobieta nie zdawała się zagrożeniem. Szaweł próbował zachować czujność, ale coś mówiło mu, że to idiotyczne. Żeby się odprężył.
– Pieniądz.
– Opłata – stwierdził natychmiast Igor.
– Korupcja – niemal jednocześnie powiedziała Khala.
Szaweł się zastanawiał. Szauszka wycelowała w niego żarzącego się papierosa.
– Bez namysłu! Pieniądz!
– Kurwy! – krzyknął mężczyzna. Szauszka powiodła po nich chytrym spojrzeniem.
– A jak wygląda pieniądz?
Cisza. Nikt nie miał pojęcia. Znowu. Twarz gospodyni rozjaśnił pełen satysfakcji uśmiech, choć nie obejmował on oczu. Nieustannie zdawały się Szawłowi przepełnione wręcz groteskowym cierpieniem. Podejrzewał, że ta dostrzegalna w całym jej ciele męka zjednywała przybyszów, bo zdradzała człowieczeństwo. Empatię.
Szauszka wyciągnęła kolejny album ze stosów za fotelem, znalazła odpowiednią stronę i pokazała młodszemu z mężczyzn.
– Który twój?
Znajdowały się tam różnej wielkości i koloru papierowe prostokąty, przedstawiające ludzi, zwierzęta, budowle i niepojęte symbole. Tym razem Szaweł bez zastanowienia wskazał na świstek w lewym dolnym rogu.
– To Jagiełło!
– Czyli kto?
– Eee… nie mam pojęcia.
– Sto złotych. Polski pieniądz. Dawny król.
– Jestem z królestwa?! – podniecił się Szaweł. – Szlachcic?
Khala parsknęła. Igor uśmiechnął się blado. Szauszka pokręciła głową.
– W waszych czasach nie było już królestw. Na Zachodzie istniały skorumpowane rządy, banki i wielka kiesa Watykanu. Polska, kraj strzyg i upiorów, jednego z najbardziej walecznych, twórczych i tolerancyjnych narodów, w waszych czasach został uciśniony przez chciwych i okrutnych głupców, przyssane do organizmu narodu pasożyty, puste dogmaty i powierzchowne ideologie. W świecie kojarzą was ze złodziejstwa, jak pospolitych opryszków.
– Szaweł z Kraju Złodziei – powiedział z namaszczeniem Igor.
– I z pijaństwa – dodała bezlitośnie Szauszka. – Ale wciąż pozostajecie mądrym narodem, chociaż tak bardzo uwielbiacie generalizować, że czasem trudno w wasz rozum uwierzyć. Gdy wszystko się rozpada, szaleje destrukcja i trzeba radzić sobie samemu, Polak jest jak karaluch. Przetrwa wszystko, bo ma instynkt, który go nie zwodzi. Jest cholernie uparty.
– Teraz on – burknął Szaweł, wskazując na chichoczącego brata. Pustelniczka skierowała ku niemu album.
– Zaćmienie Słońca z dziewięćdziesiątego roku! – krzyknął dezerter.
– Co to jest zaćmienie Słońca?
– Hmmm…
– Pokazałeś rumuński pieniądz. Wiesz, że jak w Polsce chcą kogoś obrazić, mówią na niego Rumun?
Szaweł wyszczerzył zęby do brata. Ten spiorunował go wzrokiem.
– Tyle że Polacy to ignoranci, mylą Romów z Rumunami – kontynuowała Szauszka. – Rumunia, kolebka jednego z wyobrażeń wampirów. Obok dziurawych chałup zobaczyć można tam było marmurowe wille. Rumuni uważają się za potomków Rzymian, spadkobierców Daków. Nikt nie wymordował ich inteligencji, w przeciwieństwie do polskiej. Byli ambitni, chcieli się rozwijać, lecz mimo to postrzegało się ich przez pryzmat zacofania, jako barbarzyńców i pastuchów w kożuchach, z baranami pod pachą i czosnkiem u szyi. Dali się raz zniewolić fanatykowi, który zmuszał do płodzenia, a potem upychał niechciane dzieci po kątach. Patrzyłam na jego egzekucję.
– Wyśmienicie – skwitował Szaweł. Wlepił spojrzenie w Khalę.
Gospodyni zamknęła album, wrzuciła go na jeden ze stosów pod ścianą, po czym zaczęła grzebać w zwojach i pudełkach. Kot zeskoczył z jej kolan, by przewrócić się z rozkoszą na kawałku miękkiej skóry przed kominkiem i natychmiast usnąć.
– Młoda damo, nie jesteś z tego samego wymiaru, co twoi mężczyźni. – Szauszka wyłowiła zza fotela małą szkatułkę, otworzyła i wyciągnęła ją w kierunku Khali. Wewnątrz znajdowała się kupka rzeźbionych kryształów, migotliwych kamieni i dziwnych tworzyw, których Szaweł nie umiał nazwać. Niektóre wyglądały jak zastygłe krople wody, klucze lub skamieniałe błyskawice, wokół innych zawinięte były miedziane druciki i sznurki. Przez część przepuszczono żyłki, jakby można je było gdzieś zawiesić. Khala zanurzyła palce w zawartości szkatułki i wyciągnęła z niej owalny, bezbarwny kamyk, z którego wnętrza wydobywało się czerwone światło, jak gdyby ktoś umieścił tam żarzący się węgielek.
– Iheerterie – oznajmiła w swoim języku, kładąc znalezisko na szczycie świecidełek.
Szauszka przyjrzała się kamykowi i pokiwała głową, ale milczała i nie wyglądała na skorą do wyjaśnienia braciom tego, co ustaliła. Igor wychylił się w jej kierunku.
– Co to za bzdury? Przecież mamy wspomnienia z dzieciństwa. Z małżeńskiego życia. Z zagłady.
– Mój drogi, cokolwiek bym ci nagadała, i tak nie zrozumiesz. Powiem prawdę, a ty ją po prostu zapamiętaj na przyszłość. Masz obecnie dostęp do wszystkich możliwych wspomnień. Do nieskończonej liczby scenariuszy swojego życia. Wymiar został rozerwany. Twój mózg przystosowany jest do rozpoznawania tylko jednej drogi. Nie dość, że apokalipsa uszkodziła ci zwoje we łbie, to jeszcze teraz moce umysłowe wyciekają ci na nieskończoność. Dlatego masz braki i bez dożywienia będą się powiększać. – Widząc konsternację na twarzy Igora, Szauszka westchnęła i wychyliła się ku niemu, patrząc mu uważnie w oczy. – Wypadliście z głównego nurtu przez dziurę, którą zrobił Burza i długo lecieliście w dół, w głąb, aż tutaj. To jest wasz świat, ale ewentualny, nie właściwy. Zajęliście miejsca własnych klonów. Quasi-Khali. Quasi-Igora. Quasi-Szawła.
– Z kim ona jest w ciąży? – spytał raptownie Igor.
– Ech, nadal nie pojmujesz. Tak naprawdę z żadnym z was. A ta, która faktycznie była w ciąży, zniknęła.
Pustelniczka opadła na fotel i spojrzała w tańczące płomienie. Starszy z braci potrząsnął głową, jakby odganiał sen, po czym dopił piwo i wstał.
– Muszę się przewietrzyć.
Wyszedł na werandę, w pomarańczowy blask setek lampionów. Po chwili Szauszka wstała i ruszyła za nim, pozostawiając milczących kochanków samych.
Igor stał na skraju podestu, patrząc na niebieskie drzewa, na których wraz z zapadnięciem mroku pojawiły się fosforyzujące, błękitne żyłki. Przypominały gromy.
– Widziałeś Burzę – stwierdziła cicho wiedźma, gdy zamknęła za sobą drzwi. – Dostrzegam to w tobie. Ale zszedłeś mu z drogi.
– Tak.
Mężczyzna sądził, że kobieta zapyta o powód, lecz ta spojrzała gdzieś w głąb lasu i jakiś czas milczała. Igor przyglądał się jej przez chwilę, tym głodnym, zrozpaczonym oczom i zrozumiał, że interesowało ją coś innego.
– Był… piękny – stwierdził. – I straszny. Nie mogłem oderwać oczu. Nie dałbym rady, gdyby nie myśl o Khali.
Szauszka nic na to nie powiedziała. Zdawało się, że ma tysiąc lat i widziała wszystko. Mężczyzna dojrzał kształt warującego nieopodal psa.
– Czemu tam siedzi? – Wskazał ręką.
Wiedźma uśmiechnęła się z czułością.
– Wypatruje Burzy.
Igor, pchnięty nagłym impulsem, podszedł do niej i złapał za zimną dłoń. Natychmiast poczuł obecność czegoś niesamowitego, wrogo do niego nastawionego, czekającego na kolejny ruch. I niewytłumaczalną przyjemność z dotknięcia Szauszki. Myśli zdały się klarowniejsze, umysł jasny, choć niekompletny, pełen dezorientujących plam. Czy to, co mówiła, było prawdą, czy też urokiem szeptuchy z babcinych bajań?
– Czy tu jest bezpiecznie? – spytał.
– Póki tu jestem, tak.
– Jesteś wiedźmą?
– Możesz tak o mnie myśleć.
– Chorujesz?
– Tak, ale nie zarażam ani nie umieram.
– Możemy ci zaufać?
– Byłeś żołnierzem, czyż nie? Zdążyłeś nabyć żołnierskiego honoru?
– Poświęciłbym się za innych – odparł Igor. – Burza… nie stanowił wroga, z którym można walczyć. To byłoby bezsensowne poświęcenie.
– Zdolność do mądrego poświęcenia masz w genach – stwierdziła kobieta. – Żołnierski honor jest czymś innym. Oddaniem na rozkaz. Tego nie znasz. Jeżeli rozkaz nie jest zgodny z interesem wojaka, i tak go wykonuje. Uznaj, że wiedźmy mają taki żołnierski honor. Służę jednej sile, zdradliwej, lecz obiecującej wiele. Może najwięcej. Tej samej, która kazała ci zejść z drogi Burzy.
Mężczyzna mocniej zacisnął dłoń na jej nadgarstku, wyczuwając powolny puls. Zastanawiał się przez chwilę nad słowami Szauszki, nie mogąc oderwać oczu od jej ust. Im dłużej przyglądał się tej kobiecie, tym mniej zwracał uwagę na wyniszczenie i dostrzegał coraz więcej piękna. Był niemal przekonany, że to czary, ale czy magiczne sztuczki, mające wabić i oczarowywać, mogły być tak przesiąknięte smutkiem?
– Pytanie, kogo kochasz, wiedźmo – wyrzekł w końcu. Nie wiedział, w jaki sposób stał coraz bliżej kobiety. Ich ciała niemal się stykały.
– Sądzę, że ulokowałam uczucia lepiej niż ty.
Igor puścił jej rękę i odsunął się, jakby wiedźma zaczęła cuchnąć. Cały urok ulotnił się jak rozwiany wiatrem obłok.
Mężczyzna należał do podlejszego rodu wśród tych zamieszkujących niegdyś Szemrzącą Dolinę. Jego rodzina szukała sobie szlachetnych małżonków i starała się podnieść status krwi. Wrzosowie wyruszali na dalekie wyprawy, by uwodzić opowieściami o pięknie okolicy, przywilejach czekających na wyższe kasty, odcięciu od świata wojen i przemocy. Prostota oraz szczere serca młodych mężczyzn i kobiet z rodu czasem przynosiły zamierzone skutki, a wybranki i wybranków nakłonionych do przyjazdu do doliny otaczano czcią nieodległą od boskiej.
Igora wychowano w przekonaniu, że zdradzający partner to największa ujma, świadcząca o tym, że dany Wrzos jest słaby. Natomiast taki chojrak, który uwiódł egzotyczną partnerkę innego, choć podlegał zwyczajowej karze, uchodził za kogoś godnego poważania i reprezentowania rodziny. Zdrada Khali okryła hańbą Igora i wyniosła na piedestał Szawła. Starszy z Wrzosów wciąż o tym myślał, choć ich świat i jego obyczaje przestały istnieć.
A Szauszka twierdziła, że to nawet nie jest ich życie, historia, ciała.
– Zostań, a was uratuję. Odejdź, a zginiecie – oznajmiła wiedźma. – Wybór jest prosty.
Mężczyzna poczuł gulę rosnącą w gardle. Uzmysłowił sobie, że jest naprawdę wykończony, a serce przepełnia mu rozpacz związana z losem, który go spotkał.
– Mam już tylko ich – powiedział cicho, nie wiedząc, czy ten fakt bardziej go obrzydza, złości, czy mimo wszystko cieszy.
– A ja tak naprawdę nikogo – odparła wiedźma, rozkładając ręce i uśmiechając się ponuro. – Mogę wziąć was. Bezdomny pies czy człowiek ze spranym łbem, co za różnica?
– Za to nas masz? – mruknął Igor, patrząc na śpiące zwierzęta, spowite niebieską poświatą. – Za psy?
– Właściwie tak. Póki nie zyskacie świadomości.
– Lepsze to niż nic. Przynajmniej ich nie jesz.
Jej uśmiech zmienił się na serdeczny.
– Robię z nimi inne rzeczy. Na noc zmieniam w barbarzyńców. Co prawda czystych i schludnych, ale przepisowo nieokrzesanych – odparła z niemal udaną kokieterią. Mężczyzna westchnął.
– Jeśli nie masz między nogami jakiejś krwiożerczej rośliny i nie wyzioniesz przy tym ducha, mogę być twoim barbarzyńcą. Bez rzucania uroku. Już jej nie kocham. Chciałbym żyć, po prostu żyć, a ugrzęzłem z nią u końca świata.
Szauszka oparła laskę o ścianę i podeszła do niego powoli. Jej oczy znalazły się tuż przed jego, wciągały w przeraźliwą głębię.
– Jest w nas coś podobnego – mruknął.
– Tak. Dlatego domyślisz się, co powiedzieć.
Igor patrzył w otchłań. Otchłań spoglądała w niego.
– Szedł i siał śmierć – szepnął.
Wpiła się zachłannie w jego usta. Smakowała jak powietrze po burzy.
Osiemdziesiąty siódmy wymiar nad kreską, stacja kosmiczna Aka 7
Nie miał pojęcia, kto kogo rżnie. Jeździła na nim w amoku, chwiała się niczym drzewo na silnym wietrze, wyginała nagle, jakby porażał ją prądem. Jej ciasne wnętrze było rozkoszne, zniewalające. Całkowicie różniła się od jego żony i nie chodziło tylko o to, że małżonka rodziła już trzykrotnie, a Lena jeszcze nigdy. Dziewczyna, która właśnie wiła się na nim, z oliwkową skórą błyszczącą od potu i podskakującymi piersiami, całkowicie pogrążała się w sobie. Musiał się do niej przedzierać: wbijać jak najmocniej, ciągnąć za włosy, gryźć w ucho, doprowadzać do szaleństwa. Jeśli udawało się do niej dotrzeć, wysysała go do cna, oddawała ładunek, który wzbierał niczym wstrzymywany do ostatniej chwili orgazm. Czasem rozpękali w tym samym momencie, wrzeszcząc wniebogłosy i próbując złączyć się w jedno.
Tej nocy zbliżali się właśnie do kumulacji, dojrzałej niczym wielka brzoskwinia, gotowej zatopić ich w słodko-kwaśnym miąższu, gdy do drzwi kabiny ktoś załomotał. Lena nic nie słyszała, nabijała się na mężczyznę, jakby od tego zależało życie. Sean miał zdrętwiałe ciało i był pewien, że nie może mówić, zdołał jednak zacisnąć ręce na biodrach kochanki i wyhamować obłąkańczy pęd ku spełnieniu. Wiedział, że czas jakiś nie dojdzie jeszcze do siebie, więc przewrócił kobietę na plecy i z nieskrywanym żalem wyślizgnął się z niej, słysząc uporczywy łomot.
Podszedł do drzwi chwiejnym krokiem, uchylił je i stanął twarzą w twarz z Łowcą Bez Twarzy. Na gładkim, metalicznym obliczu przyjaciela widniały jedynie dobrze znajome, żółte oczy, o dwojgu źrenic każde.
– Sat. Świetnie cię widzieć – z trudem wymamrotał Sean; zdrętwiałe usta nie chciały w pełni współpracować. – Daj mi minutę. Ilu masz?
– Pięcioro – rozległ się głęboki, wibrujący głos Saturna.
– Pół minuty.
Mężczyzna rzucił się do komory sanitarnej, wydając jej chaotyczne, bełkotliwe polecenia:
– Prysznic! Suszenie! Balsam! Bielizna! Ubiór służbowy!
Po dwudziestu sekundach był gotowy do wyjścia. Pochylił się nad leżącą bez ruchu Leną, zaplątaną w śliską pościel, półprzytomną, urzekającą jak nic w kosmosie. Nie pocałował jej, nie odezwał się, po prostu patrzył przez równe dziesięć sekund. W końcu wyszedł z kabiny i wraz z Saturnem skierował się w pośpiechu w głąb stacji.
Korytarz oślepiał jasnością i bielą; Sean przeklął w duchu nowego dowódcę. Kiedy rządziła Pandora Reynolds, nikt nie zapalał górnych świateł. Jej następca, Afif Haddad, powitał załogę słowami:Kręcicie się tu jak gówno w przeręblu,przemykacie niczym szczury, chowacie się przed okiem Bogówi sprawiacie, że kiedy próbują was dostrzec, dostają mdłościz wysiłku. Potem otrzymał dofinansowanie od Niezależnej Kompanii i rozświetlił całą Akę 7 jak zasraną supernową.
Kiedy Sean przestał mrużyć oczy, zbadał wzrokiem Saturna, szukając zmian, udoskonaleń lub uszczerbków. Długo nie musiał się przyglądać. Łowca miał tylko trzy odnóża, wciąż silne i przyprawiające o dreszcze, przypominające macki mocarnej ośmiornicy, lecz jednak osamotnione.
– Gdzie masz nogę?!
– Gdzie masz rozum, kapitanie Blake? Nie możesz rżnąć się z androidami, jak normalni Akaczycy? Przekraczasz skojarzenie, łączysz się z nieskorelowaną. Jak Haddad się dowie, wywali cię na zbity pysk.
– Odwal się, Sat. Wypełniam wszystkie swoje obowiązki.
– Z Pandorą było inaczej – drażniący głos Saturna odbijał się od ścian wąskiego przejścia na poziom C, atakując Seana z każdej strony. – Mogłeś spuszczać się na wytyczne i jeszcze babrać je sokami kobiet, które nie wiadomo co w tobie widzą. Haddad po prostu wyrzuci cię w przestrzeń kosmiczną bez skafandra. Naprawdę nie miałeś nigdy do czynienia z Alljahijczykami?
– Moja żona to Alljahijka – mruknął Sean. Łowca roześmiał się perliście, a potem dźgnął Blake’a w żebra, aż ten wypuścił całe powietrze z płuc.
– Straciłem nogę, szlajając się po kosmosach i wymiarach za tymi pojebami! Dali się tutaj ściągnąć tylko ze względu na ciebie. Zniszcz to przez swoje rozpieszczenie, a wypruję ci flaki.
Sean milczał: wiedział, że Sat mówi poważnie. Blake nieraz widział, w jaki sposób Łowca zabawia się z ofiarami. Przeszli na poziom C, gdzie korytarze nie były już tak klaustrofobiczne i wszędzie kręciły się androidy. Drony łypały na nich swoim jednym okiem, gdy przelatywały pod sufitem. Sean wychwytywał fragmenty rozmów żywych i sztucznych Akaczyków – niemal wszyscy dyskutowali o wizycie Likwidatorów. Mężczyzna coraz bardziej przyspieszał kroku, jakby jego upragnieni goście mogli zniknąć lub okazać się żartem. Gdy wpadł wreszcie do swojego gabinetu, na widok starych przyjaciół z piersi wyrwało mu się głębokie westchnienie ulgi.
Kif, długi drzewak z Trójrzędu Ziem Eksperymentalnych zawinął wokół nóg i poręczy krzesła palce stóp oraz dłoni niczym pędy, słuchając informacji wchłanianych przez materię stacji. Marionette, nieśmiertelny klon z białego kosmosu, wpatrywała się uważnie mlecznymi oczami w Afifa Haddada, który siedział w fotelu Seana, ubrany w śnieżnobiałą abaję i pomarańczową kefiję. Marla, córka jednego z pierwszych dowódców Aki 3 i jaszczurzej emisariuszki, smarowała łuskowatą skórę śluzowatym „pancerzem w kremie”. Hati, cyberwilkołak, wyglądał najbardziej niewinnie z powodu uczłowieczającej modyfikacji trybu biernego, przez co wydawał się mężczyzną o skandynawskiej urodzie i atletycznej budowie ciała. Ktoś dostarczył mu już wielki półmisek długich, wędzonych kawałków boczku, które ssał na uspokojenie zwierzęcej natury. Naprzeciwko Afifa zasiadła Aisha, przywódczyni. Jak zawsze cała błyszczała od najróżniejszych kruszców; z warg wyrastały jej drobne skolecyty, z powiek rzędy cieniutkich opali, zamiast paznokci miała ostro zakończone kobaltokalcyty. Włosy stanowił krokoit, w oczach na miejscu tęczówek widniały kwiaty azurytu, a funkcję źrenic spełniał ognisty opal. Gdy Sean wszedł do gabinetu, wyszczerzyła do niego perłowe zęby. Afif chrząknął.
– Och, wreszcie, kapitanie. Znajomi nie chcieli rozmawiać bez twojej obecności. Mógłbyś im wyjaśnić, że to impertynencja?
– Aisha, cholera, to przecież następca Pandory – mruknął Sean.
– I to nie byle jaki – uprzejmie zauważył Haddad. – Jestem wielkim imamem.
Aisha wydęła tylko z niezadowoleniem usta.
– Szanuję go – półgębkiem skłamał Sean. Przedstawicielka homo lapidem zrozumiała, że nie mogą pozbyć się Alljahijczyka; westchnęła i kiwnęła Haddadowi głową.
– Miło poznać – stwierdziła chrapliwym głosem, co pomrukami potwierdzili pozostali. Na szczęście Afif, choć fanatyk, nie był nadętym bucem i wyglądał na bardziej rozbawionego zachowaniem przybyszy niż niezadowolonego.
– Zapytam więc jeszcze raz. Nazywają was Likwidatorami. Czym się zajmujecie?
Sean aktywował jeszcze jeden fotel i ustawił go przy Aishy. Wiedział, że z Afifem jako mediatorem i policjantem posiedzenia minie trochę czasu, nim dojdą do sedna. Saturn stanął tuż za jego plecami, przez co kapitan czuł się tak, jakby nad jego głową zawisł katowski dezaktywator materii.
– Nazywa się nas tak samo jak ludzi, którzy w czternastu wymiarach likwidowali skutki katastrofy w Czarnobylu. Tropimy i eliminujemy najgorszych przestępców – odrzekła Marla, najlepiej mówiąca w języku akaja. Likwidatorzy sprzeciwili się podłączeniu do czegokolwiek, w tym do systemu babel, pozwalającego porozumieć się wszelkim myślącym stworzeniom.
– To zadanie jednostek Suruk, Oddziałów Eliminacyjnych Niezależnej Kompanii – uprzejmie stwierdził Haddad.
– My ścigamy tych, których Suruk nie są w stanie.
– Och, mięso armatnie do samobójczych misji?
– Jesteśmy najskuteczniejszym oddziałem w Zespolonych Wszechświatach, panie dowódco Aka 7. Nie bandą szaleńców. Zło można porównać do promieniowania radioaktywnego. Im większe, tym bardziej pożera tych, którzy się zbliżą. Nam to nie grozi.
Haddad zmarszczył brwi i chwilę milczał.
– Jak was wybrano?
Marla się zawahała.
– To najinteligentniejsi psychopaci, geniusze zbrodni, których Suruk udało się zdemaskować i schwytać żywcem – wyjaśnił Sean. – Kif i Aisha mają tytuł profesora do potęgi. Marla była najmłodszym głównym konstruktorem akajskim. Mari dowodziła nieśmiertelnymi w obronie kreski. Hati wynalazł cyberwilkołaki i przeniósł do jednego z nich własną świadomość. Każde z nich łącznie unicestwiło czterdzieści sześć tysięcy siedmiuset cennych obywateli Zrzeszonych Wszechświatów, głównie poprzez pojedyncze, okrutne mordy. To byli psychopaci. Wszystko przez ubytki umysłowe, więc zgodnie z Dwunastą Lemową Ustawą: o nieistnieniu złaprawdziwego i leczeniu niedoskonałości prowadzących do złanieprawdziwego, zostali poddani modyfikacji. Wszczepiono im to, czego dotychczas wcale nie mieli. Współczucie.
– W jakiej skali? – dopytywał Haddad.
– Czterystukrotne. Skierowane wyłącznie na niewinnych.
– Więc nie potrafią współczuć zwyrodnialcom i jednocześnie nie są w stanie skrzywdzić niewinnych? Doskonałe.
Kif pokiwał głową. Marla zagryzła zieloną wargę czarnymi zębami. Reszta zdawała się znudzona. Afif przyjrzał się każdemu z osobna i zwrócił do Seana. Najwyraźniej odpuścił dalszy wywiad.
– Teraz rozumiem. Likwidatorzy. Wezwał ich pan, kapitanie Blake, w związku z Chodzącym Czarnobylem?
– Tak.
Przybysze zwrócili na Seana spojrzenia nie do rozszyfrowania. Nienawidzili ciasnych, zawsze przeludnionych stacji kosmicznych, osób uważających się za ważne, nie chcieli rozumieć niuansów politycznych, nie obchodziła ich zapłata ani korzyści. Ale lubili kapitana Blake’a, co powinno go niepokoić, zważywszy, że byli elitą popaprańców i niegdyś darzyli „sympatią” tylko upatrzone ofiary. Sean musiał ich zaciekawić, by przestali się męczyć. I żeby nie stracił pozycji w ich oczach.
„Rozbudził” swój gabinet, który stanowił jego prywatny komputer i jedno z serc stacji, po czym wlepił wzrok w hologram przedstawiający model wszystkich stu siedemnastu głównych wymiarów skorelowanych Wszechświatów.
– Chodzący Czarnobyl, znany niżej jako Burza, przeszedł przez dwadzieścia sześć wymiarów i kreskę. Od trzynastego poniżej kreski do trzynastego powyżej. Zabił osiemdziesiąt siedem procent życia w wymiarach i podwymiarach zakazanych, czyli tych pod kreską i pięćdziesiąt trzy w dozwolonych – nad kreską – przy czym przeżyła jakaś forma każdego obywatela, najczęściej oryginał. Burza wytworzył żrące promieniowanie nieznanej natury, które zniszczyło część wymiarów, a resztęodmieniło. Na niebie we wszystkich powstał szczelny dach z chmur. Czasoprzestrzeń uległa awarii: nawet w tym samym wymiarze czas dotyczący poszczególnych miejsc i istot płynie w sposób nieskoordynowany, pogłębiając rozwarstwienie przestrzeni. Sądzimy, że promieniowanie jest wynikiem ostatecznego uszkodzenia, znanego z Ustawy Lemowej jako zło najgorsze. Po pochodzie nasz Czarnobyl ukrył się, najpewniej w trzynastym pod kreską, choć podziały powoli przestają mieć znaczenie. – Sean włożył palec w hologram i przebił nim kilkadziesiąt najniższych wymiarów, które zaczęły wnikać w siebie i powodować zapadanie się całego modelu. – Przeszedł jak taran, zostawiając wielkie, skażone wyrwy. Już teraz rzeczywistości osiemdziesiąt poziomów pod nami mieszają się, a filary Zrzeszonych Wszechświatów drżą. Wiecie, co to oznacza.
– Ciekły wymiar – stwierdził Saturn. Haddad spojrzał na niego, zdezorientowany.
– Chodzi mu o antykosmos, który symbolizuje „robak w klepsydrze” – wyjaśnił Blake.
Wyciągnął spod blatu przygotowaną na taką okoliczność klepsydrę. Diamentowym wiertełkiem podziurawił szkło na dolnej części urządzenia, tuż przy lejku, i to samo wykonał na górnej bańce, dziurawiąc na chybił trafił. Piasek zaczął wysypywać się z wyższej bańki i tylko niewielka część zdołała przypadkiem trafić w otwory w dolnej. Większość ziaren wylądowała na blacie stołu.
– Właśnie tak znikną wymiary dozwolone. Do środka wleje się okalający Wszechświaty, ciekły wymiar. Będzie naciskał, przelewał się i falował, aż wszystko pęknie. Być może przetrwają nasiąknięte, najniższe wymiary, ale sojusz Wszechświatów zniknie.
– Zapominacie, że każdy wymiar ma nieskończoną ilość podwymiarów – dodała Lena.
Wkroczyła właśnie do gabinetu w pełni ubrana, z przytomnym, surowym spojrzeniem. Była zastępczynią Eliaha Marksa, naukowca oddelegowanego z Wymiarów Koronnych, i to właśnie ona najlepiej mogła wyjaśnić niuanse związane z rozerwaniem filarów. Sean mimowolnie poczuł ucisk gdzieś w dole brzucha, gdy stanęła między Kifem a Mari i odgarnęła z czoła potargane włosy, za które pół godziny wcześniej ją trzymał.
– Jeśli zniknie zamknięta w bańce Wszechświatów nieskończoność do sto siedemnastej potęgi, wytworzy się dziura, podobna do czarnej, w którą ciekły wymiar będzie się wylewał. Razem z nami.
– Dokąd?
– Donikąd. To będzie zagłada, przerwanie cyklu, wylanie życiodajnych wód płodowych Wszechświatów w niebyt.
Haddad z uprzejmym zainteresowaniem ponownie powiódł po wszystkich wzrokiem. Kontemplował chwilę, potem zwrócił twarz ku sufitowi, mamrocząc coś i unosząc dłonie w modlitewnym geście. Sean zazgrzytał niecierpliwie zębami.
– Jak to możliwe? – wyrzucił z siebie wreszcie dowódca. – Jakim cudem jedna istota może stworzyć taką wyrwę w boskim modelu stworzenia? Ziemia osiowa jest centrum naszego istnienia. Przez jej środek biegnie trzon wymiarów. Rozstawiliśmy wokół niej tarczę pełną laserów, luster, ciągników grawitacyjnych, dezintegratorów materii, rozpraszaczy, ech halucynogennych. Schroniliśmy ją w nieprzepuszczalnym kokonie, matczynej macicy, a jedno istnienie rozpirzyło wymiary tuż przy trzonie… od środka?!
– Popełniono szereg błędów… – zaczęła Lena, ale Marla jej przerwała:
– Mówiąc Burza, Chodzący Czarnobyl, macie na myśli Skyflasha, prawda? – spytała cicho. Sean nie był w stanie na nią spojrzeć.
– Tak – rzucił w przestrzeń.
– Czy ktoś wyjaśni mi w końcu… – zaczął Haddad, ale Mari przerwała teraz jemu:
– Więc to my…
– Mari. – Blake wyciągnął ku niej otwartą dłoń, gestem prosząc, by zamilkła, zaczekała jeszcze chwilę.
Afif pierwszy raz spojrzał na niego z zaciekawieniem. Ściągnięty tu z odległych, piaszczystych planet, głęboko gardził laickimi miejscowymi, ale swój absmak ujawniał głównie przez ignorowanie istnienia podwładnych.
– Panie Haddad – kontynuował Sean – Skyflash należał do Likwidatorów. Po latach jego umysł uległ awarii na skutek wcześniejszych przekształceń. Nastąpiła eskalacja współczucia. Skyflash był w stanie troszczyć się i darzyć uczuciem tylko jedną istotę. Wszyscy pozostali stali się dla niego obojętni. Kobieta, którą kochał, była ścigana przez służby z wielu światów. Nie miała wyroku wystawionego przez Niezależną Kompanię, ale czterdziesty czwarty wymiar wynajął agentów Suruk, aby ją schwytali. Ukryła się w trzynastym pod kreską. Skyflash porzucił Likwidatorów i udał się za nią. Wybił oddział Suruk. Przestał odróżniać dobro od zła. To ostatni przedstawiciel Świata Burz, wymiaru, który dawno zniknął. Popieprzyło mu się w głowie przez skutki uboczne modyfikacji. Nie mogliśmy go zabić. Jego dawni przyjaciele, obecni tu Likwidatorzy, polecili tym z trzynastego pod kreską uwięzić Skyflasha. Ponieważ nie wolno nam komunikować się z dołem, po jakimś czasie zaangażowani w zniewolenie Burzy przestali monitorować sprawę.
– I co się wydarzyło? Co sknocił trzynasty pod kreską, że doszło do drugiej awarii czarnobylskiej, która tym razem wyludniła całe wymiary?
– Trzynasty pod kreską to miejsce pełne magii, zabobonów, okrucieństwa i upiorów. Tamtejsi szamani znają się na rzeczy, jeśli chodzi o tortury. U nas minęły dziesiątki tysięcy umownych lat, tam tysiąc rzeczywistych. Im bliżej kreski, tym czas bardziej gęstniał, przynajmniej przed Burzą. Teraz czasy się zmieszały. Ale przez poprzedzający to okres tysiąca lat musieli zrobić coś Skyflashowi, co do reszty zmiażdżyło mu podziurawioną psychikę. Udało się schwytać wodza szamanów, lecz na razie nie reaguje na nasze metody perswazji ani nie możemy rozkodować zawartości jego mózgu. Zapewniam jednak, że ,dowiemy się, co uczyniono, że rozpętała się burza na dwadzieścia sześć wymiarów.
– Może ją zabili? – Haddad w zamyśleniu błądził dłońmi po kefiji. – Tę kobietę, kochankę Burzy?
– To najbardziej prawdopodobny scenariusz. Kif, Marla, to wy ją niegdyś spotkaliście. Pozwoliliście jej odejść. Kim była?
– Diabłem. Diabeł to kobieta – odparła Marla, ku wielkiej uciesze Afifa.
– Czemuż więc jej nie złapaliście, w imię boże?
– Diabeł musi być kobietą, panie Haddad, by przeżyć tak długo – odparł powoli Kif. – Tylko kobieta potrafi być tak chytra. Okrutna bez mordu, dobra bez poklasku, lecz z niedostrzeżonym przez nikogo poza nią celem. Czarująca nawet w obrzydliwości. Pragniemy jej wnętrza, ciemnego i obezwładniającego, jednocześnie łagodnego i dzikiego, jesteśmy jak brzeg zakochany w przypływie, czyż nie? Przemawiają przez nią siły natury, lecz tej warstwy, której nie potrafimy pojąć.
– Wasz system opiera się na fuzji polemowej i neotomaszowej filozofii, prawda? – spytała retorycznie Marla. – Tomasz z Akwinu twierdził, że zło nie istnieje. Zło to niebyt. To, co za nie uznajemy, w rzeczywistości jest tylko niedoskonałe. Tomasz uważał kobiety za niedoskonałe i popełnił błąd. Każdy jest w czymś doskonały. Wybaczy pan to filozofowanie, panie Haddad, ale próbujemy opisać tę, o której mowa. Szatan mężczyzna byłby niedoskonały, nie chciałby bowiem pożądać nieskalanego. Musiałby to splugawić. Bóg mężczyzna jest doskonały, bo pożąda wszystkiego, zwłaszcza nieskalanego. Jest niepohamowany w swej pożądliwości.
– Kobieta to sprawa odwrotna – kontynuował Kif, kalecząc akajski. – Diabeł kobieta to doskonałość, sprytne dobro. Według naszego prawa nie ma zła prawdziwego. To diabelskie tylko z pozoru jest przeciwwagą dobra. Diabeł kobieta nie pożąda niczego dla siebie, ale pobudza innych do sięgania ku temu, czego pragnie. Osiąga swoje cele pośrednio. Diabeł jest niezdobyta. Nikt nie pragnie szatana, tylko jego dóbr. Nikt nie pragnie dóbr Boga, tylko jego samego. Diabeł ma całe dobro świata.
– To… dość niezwykła filozofia – zauważył Afif. – Zwłaszcza zważywszy na to, co uczynił wasz były współpracownik. Przez „diabła”. Co to niby za dobro?
– Przeżyła któraś z wersji każdego. I to w wielkiej mierze nie klony, a oryginały – Marla powtórzyła słowa Seana. – A poza tym, dałby pan wiarę tej teorii, gdyby spotkał Isztar, ukochaną Skyflasha.
Afif najwyraźniej zaspokoił ciekawość, bo wstał i oznajmił, że zaprasza na kawę, a potem wraca do swoich obowiązków. W drzwiach zwrócił się jeszcze do Aishy, która wyraźnie go intrygowała.
– Likwidatorów skutków awarii w Czarnobylu były setki tysięcy. Spalili własne flaki, wyrzygiwali kiszki. Umierali lub latami chorowali. Cała armia biorobotów. Was jest pięcioro przeciwko złu absolutnemu.
– Panie Haddad, istnieniom tak zepsutym, jak nam, nie może zaszkodzić żadne zło.
– Doskonałe – stwierdził znów z zachwytem Afif.
Trzynasty wymiar pod kreską, Wiedźmi Las
– Co my właściwie robimy?
Szauszka podała Szawłowi kolejny owalny przedmiot przypominający pszczeli ul, w którym słychać było buczenie i szumy. Przez chwilę oglądała gałęzie skarlałych drzew, przy których stali, aż w końcu dźgnęła laską tę właściwą, wskazując mężczyźnie, gdzie powiesić niezwykłą rzecz.
– Zakładamy pułapki na gromy. Niestety, działają tylko na najsłabsze jednostki.
– Zawsze coś – mruknął Szaweł, wspinając się na drzewo. – Co to robi?
– Przy odrobinie szczęścia zobaczysz. Zbliża się zbłąkany oddział. Zawieś i przyjdź w tamte zarośla.
Szaweł zrobił swoje i opadł w ostrężyny, w których ulokowała się pustelniczka. Miała na sobie ciemne spodnie i śliską koszulę, srebrzyste jak wszystkie tkaniny w jej domu. Uczesała też włosy i nasmarowała ciało jakimś pachnącym pomarańczą mazidłem, dzięki któremu nie była już tak upiornie blada. Stara się podobać, pomyślał Szaweł. Chyba pierwszy raz od dawna ma ku temu okazję.
– To bezpieczne? A jeśli nas otoczą?
– Nie podejdą do nas. Zobacz, jakie jasne niebo uczyniłam nad polaną.
Mężczyzna zerknął na sklepienie i rzeczywiście, ujrzał dawno nieoglądane przejaśnienie: chmury białe i puszyste niczym baranie runo. Wyglądały, jakby lada chwila miały odsłonić zapomniany już błękit nieba.
– A nie mogłabyś…
– Nie. Nie chcę ich zabić. Przynajmniej nie przedwcześnie. Niebo pozostanie zachmurzone.
– Po co ci gromy?
– Badam ich. Zjadam narządy.
Szaweł poczuł niemiły skurcz tam, gdzie od wczoraj królowało uczucie błogiego nasycenia.
– Czy wczorajsza zupa…
– Była na ich kiszkach.
– Ale to dzisiejsze ciasto chyba nie…
– Też. Ich flaki trochę odżywiają, ale to i tak marna proteza. Potrzebujemy burzy! – Kobieta ściągnęła ze złością brwi, a Szaweł mimowolnie odsunął się od niej. – Nic innego nie daje już prawdziwej mocy. Skaziło nas na amen. Niestety, nie pozwalam na jej wywołanie w promieniu kilkuset kilometrów. Oberwanie chmury, które widziałeś, gdy ścigały was gromy, było tylko iluzją. Gdybyśmy nakarmili grzmotami żołnierzy, zmiotłoby nas w pył. Ja też byłabym silniejsza, ale z gromami nie powinnam walczyć. Są cieniem Burzy. Spójrz.
Włożyła mu w rękę lornetkę, którą bawił się już wcześniej, i wskazała na północ. Docierały stamtąd pojedyncze błyski, szybko pożerane przez las. Szaweł przytknął szkła do oczu i chwilę manewrował mechanizmem, by złapać ostrość. Zobaczył maszerujące Dzieci Burzy, nie więcej niż trzydziestu osobników, i poczuł przejmujące dreszcze. Przypominające ludzkie, ale jakby niemożliwie naciągnięte sylwetki, spowite bezbarwnym gazem chwiały się i zdawały mieć rozmazane kontury. Szaweł pomyślał, że przez las suną zjawy lub zmarli powstali z grobów, prezentując światu oblicza nieprzeznaczone dla widoku żywych. Po fioletowo-bordowej, częściowo wypalonej skórze gromów biegły drobne, kamienne żyłki pełne światła, które co chwilę znikało i rozbłyskało to tu, to tam na długich ciałach. Igor twierdził, że tego kamiennego rusztowania, oplatającego każde Dziecko Burzy, nie sposób strzaskać. Jeśli komuś udawało się skaleczyć burzowe ciało, rana intensywnie wypuszczała obezwładniający wolę przeciwnika gaz, nie wiadomo skąd zajmowała się ogniem, skwierczała obrzydliwie i przekształcała się w kilka sekund ponownie w „zdrową” tkankę. Dzieci Burzy stąpały delikatnie, niemal bezszelestnie, a każda styczność z podłożem lub drzewem powodowała powstawanie białych wyładowań i błękitnych ogników, które sunęły chwilę po poszyciu, przypominając mieszankę gazu i ognia. Szaweł odjął lornetkę od oczu i spojrzał na towarzyszkę.
– Znałaś Burzę?
Kobieta otworzyła szerzej oczy, wpatrując się w maszerujący nieopodal oddział. Jakby Szaweł boleśnie ją ukłuł.
– Nie. Ja nie. Różne moje wersje tak, ale nie ja.
– Masz przecież dostęp do wspomnień wszystkich swoich wersji.
– Ty tak. Ja nie.
Twarz Szauszki stężała, a Szawłowi włosy stanęły dęba na głowie i ramionach. Zrozumiał, że lepiej nie poruszać tego tematu. Zasępił się, bo jego myśli wciąż wracały do brata i Khali.
– Czyja wersja, którą zastąpiliśmy w tym świecie, jest ojcem dziecka? Moja czy Igora?
Pustelniczka westchnęła.