Dzieci, którymi byliśmy, rodzice, którymi jesteśmy - Cazurro Beatriz - ebook + książka

Dzieci, którymi byliśmy, rodzice, którymi jesteśmy ebook

Cazurro Beatriz

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy chciałbyś, aby twoje dzieci miały takie samo dzieciństwo jak ty?

Nawet jeśli uważasz swoje dzieciństwo za udane, twoi opiekunowie z całą pewnością popełnili wiele błędów, a twoje przekonanie może wynikać z chęci wyparcia trudnych przeżyć. Niewłaściwe postępowanie rodziców mogło się brać między innymi z tego, że sami doznali w życiu wielu krzywd. Można jednak przerwać tę sztafetę pokoleń. Szczere rozliczenie z przeszłością może odmienić życie nie tylko nam, ale także naszym dzieciom.

Dzięki tej książce:

• dowiesz się, jaki wpływ mają przeżycia z dzieciństwa na zdrowie fizyczne, psychiczne i emocjonalne w dorosłości,

• poznasz wiele nieuświadomionych przekonań na temat dorosłości, rodzicielstwa i rodziny, które cię ograniczają,

• przestaniesz idealizować swoje dzieciństwo – a jednocześnie być może wybaczysz rodzicom, że nie byli idealni,

• zyskasz wgląd w kluczowe chwile z przeszłości i dzięki temu lepiej zrozumiesz własne schematy zachowań,

• nauczysz się rozpoznawać i interpretować potrzeby swoje i swoich dzieci,

• pogłębisz relacje z członkami rodziny i samym sobą,

• zyskasz cenne narzędzia samopoznania,

a także zdobędziesz mnóstwo innej praktycznej wiedzy, popartej najnowszymi badaniami i zilustrowanej przykładami z praktyki terapeutycznej, która pozwoli ci uzdrowić twoje wewnętrzne dziecko oraz stać się bardziej świadomym dorosłym i rodzicem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 217

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zanim zaczniecie czytać

W całym tek­ście – wszę­dzie, gdzie to tylko moż­liwe – sta­ra­łam się być jak naj­bar­dziej inklu­zywna. Mimo wszystko jed­nak w pew­nych wypad­kach ze względu na eko­no­mię języka zmu­szona byłam posłu­żyć się jakimś zwro­tem, który nie obej­muje całej róż­no­rod­no­ści rodzi­ciel­stwa. Prze­pra­szam zwłasz­cza osoby samot­nie wycho­wu­jące dzieci oraz rodziny jed­no­pł­ciowe za te frag­menty, w któ­rych ze względu na moją nie­moż­ność zna­le­zie­nia wła­ści­wych słów poczuły się one nie­do­sta­tecz­nie repre­zen­to­wane.

Wszyst­kie przy­to­czone tu przy­kłady to praw­dziwe histo­rie z życia pacjen­tów. Każdy przy­pa­dek czy doświad­cze­nie opi­sy­wa­łam tak, by oddać jego istotę, dla zacho­wa­nia pouf­no­ści zmie­nia­łam jed­nak imiona i nie­które szcze­góły. Chcia­ła­bym też coś zasu­ge­ro­wać. W nie­któ­rych z was treść tej książki z pew­no­ścią obu­dzi pewne pogrze­bane głę­boko wspo­mnie­nia. Może zda­rzyć się, że czy­ta­jąc o pew­nych tema­tach – czy o jakimś kon­kret­nym przy­padku – dozna­cie uczuć, które trudno będzie wam zakwa­li­fi­ko­wać i z któ­rymi nie będzie­cie umieli sobie pora­dzić (takimi jak ból brzu­cha, przy­spie­sze­nie rytmu serca, sen­ność itd.). Jeśli tak się sta­nie, prze­rwij­cie lek­turę, daj­cie sobie czas, zanim znowu się­gnię­cie po książkę, a jeśli okaże się to konieczne, popro­ście o pomoc kogoś, komu ufa­cie, albo oddaj­cie się w ręce pro­fe­sjo­na­li­stów.

A teraz…

Możemy zaczy­nać.

Prolog. Ślad naszej więzi

Pro­log

Ślad naszej więzi

Co się działo, kiedy w wieku pię­ciu czy sze­ściu lat zda­rzyło wam się prze­wró­cić? Matka bie­gła do was z krzy­kiem, brała w ramiona i kar­ciła za nie­ostroż­ność? Czy raczej lek­ce­wa­żyła całe zda­rze­nie i mówiła, że to nic takiego? Pocie­szała was z czu­ło­ścią? A może w ogóle nie dawa­li­ście po sobie poznać, że zro­bi­li­ście sobie krzywdę, żeby jej dodat­kowo nie mar­twić – prze­cież i tak miała tyle na gło­wie?

A gdy­bym wam powie­działa, że to, jakim doro­słym i rodzi­cem sta­li­ście się dzi­siaj, ma wiele wspól­nego z tego typu wyda­rze­niami, a to, jak trak­tu­je­cie dzieci, będzie miało decy­du­jący wpływ na całe ich przy­szłe życie?

Nie­dawno zaczę­li­śmy z więk­szą szcze­ro­ścią roz­ma­wiać o realiach macie­rzyń­stwa i ojco­stwa, o wyzwa­niu, któ­rym jest wzię­cie na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści za utrzy­ma­nie i wycho­wa­nie małego czło­wieka. Bar­dzo powoli zaczyna być dziś dopusz­czalne mówie­nie – choć jesz­cze nie­śmiało – nie tylko o pięk­nych stro­nach rodzi­ciel­stwa, ale także o tym, z czego musimy zre­zy­gno­wać, o zmia­nach w życiu, które za sobą pociąga; o pew­nych nie­zna­nych wcze­śniej obli­czach nas samych, które stają się widoczne, gdy poja­wia się dziecko, a w któ­rych trudno nam roz­po­znać sie­bie; o wąt­pli­wo­ściach, poczu­ciu winy i pra­gnie­niu, by dać z sie­bie wszystko, a jed­no­cze­śnie, by natych­miast uciec (przy­naj­mniej na chwilę).

Świa­dec­twa rodzi­ców, dla któ­rych rodzi­ciel­stwo jest nie tyle magicz­nym prze­ży­ciem „war­tym wszyst­kiego”, ile raczej zło­żo­nym doświad­cze­niem, na które oprócz ogrom­nej miło­ści do dzieci skła­dają się: odrzu­ce­nie, wście­kłość, poczu­cie samot­no­ści i zatrzę­sie­nie obaw, prze­stały być tak rzad­kie. Jed­no­cze­śnie w ostat­nich latach wykład­ni­czo rośnie liczba ksią­żek skie­ro­wa­nych do rodzi­ców, które sta­rają się odpo­wie­dzieć na wszyst­kie obawy i emo­cje, które towa­rzy­szą rodzi­ciel­stwu. Ich auto­rzy (opie­ra­jąc się na zdo­by­czach nie­sa­mo­wi­tego postępu, który w ciągu ostat­nich czte­rech czy pię­ciu dekad doko­nał się w bada­niach nad roz­wo­jem mózgu i zna­cze­niem więzi roz­wi­ja­nych w pierw­szych latach życia) nie­jed­no­krot­nie podają w wąt­pli­wość wiele z naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nych i naj­sze­rzej akcep­to­wa­nych idei i zacho­wań zwią­za­nych z wycho­wa­niem i edu­ka­cją – choćby takich jak kara­nie ode­sła­niem do pokoju, na „kar­nego jeżyka” – postu­lu­jąc rady­kalną zmianę w podej­ściu do dzieci.

Dziś wiemy już na przy­kład, że spo­sób, w jaki radzimy sobie z emo­cjami, ma bez­po­średni zwią­zek z tym, jak nasz główny opie­kun (w naszym spo­łe­czeń­stwie zwy­kle jest to matka) zarzą­dzał swo­imi i naszymi uczu­ciami w ciągu pierw­szych lat naszego życia. Dys­po­nu­jemy dowo­dami świad­czą­cymi o tym, że spo­sób dzia­ła­nia naszego układu ner­wo­wego – a także to, jak rozu­miemy świat i jak nawią­zu­jemy rela­cje – zależy od zapew­nio­nej nam wów­czas opieki. Podob­nie roz­wój pra­wej pół­kuli mózgu w ciągu pierw­szego roku życia uza­leż­niony jest od tego, w jakim stop­niu nawią­zuje ona kon­takt z prawą pół­kulą matki. Wiemy, że oto­cze­nie – nawet jesz­cze przed poro­dem – ma olbrzymi wpływ na eks­pre­sję genów: traumy naszych przod­ków mogą zosta­wić w nas gene­tyczny ślad. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że to, jak trak­to­wano nas w dzie­ciń­stwie (bli­skość, uwaga i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, jakimi obda­rza nas główna figura przy­wią­za­nia) zmie­niają nasz mózg i w dużej mie­rze kształ­tują doro­słego, któ­rym pew­nego dnia się sta­niemy. Choć nie­które nurty w psy­cho­lo­gii teo­re­ty­zo­wały na temat zna­cze­nia naj­wcze­śniej­szych więzi w roz­woju dziecka, jesz­cze do nie­dawna hipo­tezy te nie miały opar­cia w dowo­dach neu­ro­nau­ko­wych.

Trudno prze­ce­nić wagę wszyst­kich tych nowych infor­ma­cji, które stały się fun­da­men­tem tak zwa­nej teo­rii przy­wią­za­nia – sta­no­wią one pod­wa­liny dla nowego, istot­nego i rewo­lu­cyj­nego punktu widze­nia na to, jak spra­wić, by nasze dzieci wyra­stały na pew­nych sie­bie ludzi, wypo­sa­żo­nych w umie­jęt­no­ści konieczne, by się roz­wi­jać i uni­kać zagro­żeń zarówno w związ­kach z innymi, jak i w obsza­rze zdro­wia fizycz­nego i psy­chicz­nego. Naj­waż­niej­szym narzę­dziem, któ­rym dys­po­nu­jemy, by przy­czy­nić się do obec­nego i przy­szłego dobro­stanu dziecka oka­zuje się sama rela­cja z nim – to, jak je trak­tu­jemy, jest naj­lep­szą metodą, by nauczyło się wszyst­kiego, czego chcemy je nauczyć.

Odkry­cia te są inte­re­su­jące i niosą ze sobą wielką nadzieję rów­nież z innego względu: oka­zuje się, że pewne kwe­stie doty­czące dzieci, które budzą nie­po­kój doro­słych, nie­które pro­ble­ma­tyczne zacho­wa­nia i objawy opi­sy­wane w pod­ręcz­ni­kach dia­gno­stycz­nych jako pato­lo­giczne, zani­kają lub poja­wiają się z mniej­szą czę­sto­tli­wo­ścią i inten­syw­no­ścią, jeśli tylko posta­ramy się zro­zu­mieć naszych pod­opiecz­nych i naprawdę zwró­cimy uwagę na ich świat wewnętrzny, ota­cza­jąc go tro­ską – czyli kiedy my sami jako rodzice wyzwo­limy się z uprze­dzeń i wypa­czeń, które unie­moż­li­wiają nam nawią­za­nie kon­taktu z dziećmi, a potem wspól­nie posta­ramy się zna­leźć spo­sób, by im pomóc. Prze­ko­na­łam się o tym zarówno jako psy­cho­te­ra­peutka, jak i jako matka.

Teo­ria przy­wią­za­nia dostar­cza nam coraz to nowych dowo­dów na zna­cze­nie więzi, które nawią­zu­jemy z naszymi dziećmi w ciągu kilku pierw­szych lat ich życia, oraz wpływu tych więzi na ich przy­szły stan emo­cjo­nalny, psy­chiczny i fizyczny, rela­cje z innymi i ze świa­tem czy roz­wój neu­ro­lo­giczny. Wspie­rają ją odkry­cia neu­ro­nau­kowe doty­czące emo­cji, traumy i funk­cjo­no­wa­nia układu ner­wo­wego, które wska­zują, że to, co przez tyle lat uwa­żano za pato­lo­giczne czy pro­ble­ma­tyczne – a więc takie, które koniecz­nie należy sko­ry­go­wać – może być w znacz­nej mie­rze jedy­nie odzwier­cie­dle­niem braku więzi i nie­po­wo­dzeń rodzi­ców w nawią­zy­wa­niu rela­cji z wła­snymi dziećmi. Nie ma dzieci złych, są tylko dzieci roz­wi­ja­jące się w śro­do­wi­sku, w któ­rym należy coś zmie­nić. Ten pro­sty pomysł – sku­pie­nie się na więzi zamiast na popra­wia­niu – może rady­kal­nie odmie­nić życie nasze i naszych dzieci. To wła­śnie wokół niego będzie obra­cać się ta książka.

Roz­wój i dobro­stan naszych dzieci zależy bez­po­śred­nio od nas samych jako rodzi­ców i figur przy­wią­za­nia. Mimo tego nie możemy zapo­mi­nać, że olbrzymi wpływ na nie mają rów­nież czyn­niki i uwa­run­ko­wa­nia spo­łeczne, kul­tu­rowe, eko­no­miczne, regio­nalne, poli­tyczne…

Choć moje słowa kie­ruję głów­nie do ojców i matek – co jest zro­zu­miałe, bio­rąc pod uwagę, jak nie­wia­ry­god­nie sil­nie oddzia­łu­jemy na nasze dzieci jako rodzice – chcia­ła­bym, by publi­ka­cja ta oka­zała się przy­datna także dla każ­dego czy­tel­nika, który miałby ochotę prze­my­śleć – i, jeśli to moż­liwe, popra­wić – swój sto­su­nek do dzieci: dla tych, któ­rzy choć jesz­cze nie zało­żyli wła­snej rodziny, kie­dyś być może chcie­liby to zro­bić. Dla cio­tek, wuj­ków i dziad­ków. Dla nauczy­cieli. Dla decy­den­tów zaj­mu­ją­cych się uchwa­la­niem praw doty­czą­cych dzieci i dla osób, które z jakich­kol­wiek innych powo­dów są z nimi w bez­po­śred­nim kon­tak­cie. I w końcu rów­nież dla tych – dla­czego by nie – któ­rzy pra­gną napra­wić swoje dzie­ciń­stwo i się z nim sca­lić.

Przez sam fakt bycia doro­słym nie­uchron­nie sta­jemy się wzo­rem. Jeste­śmy lustrem, w któ­rym dzieci będą się prze­glą­dać, przy­kła­dem, który sobie przy­swoją, próbką tego, jak mogą i powinny poru­szać się w świe­cie, który je ota­cza. Dzieci są czę­ścią spo­łe­czeń­stwa i jako takie sty­kają się z wie­loma oso­bami spoza swo­jego kręgu rodzin­nego czy edu­ka­cyj­nego, zarówno bez­po­śred­nio – w skle­pie, na ulicy, u den­ty­sty, u leka­rza, w muze­ach czy teatrach… – jak i pośred­nio – w tele­wi­zji, radiu, rekla­mach, kata­lo­gach z zabaw­kami czy poprzez ubra­nia, które dla nich pro­du­ku­jemy. Czy nam się to podoba, czy nie, każdy z nas natknie się kie­dyś na dzieci albo weź­mie udział w czymś, co one zoba­czą, zare­je­strują i co w mniej­szym lub więk­szym stop­niu wpły­nie na ich życie.

Gdyby tylko udało nam się zwięk­szyć świa­do­mość tego, jak wielki ślad zosta­wiamy w naszych dzie­ciach i jak bar­dzo może wpły­nąć na nie to, co im mówimy, choć­by­śmy robili to z dobrymi – naszym zda­niem – inten­cjami; gdy­by­śmy tylko uzmy­sło­wili sobie war­tość każ­dej poje­dyn­czej inte­rak­cji mię­dzy nimi a oto­cze­niem, każ­dego peł­nego sza­cunku i dopa­so­wa­nego do ich potrzeb komu­ni­katu; gdy­by­śmy tylko wło­żyli wysi­łek w to, by zawsze reago­wać wobec nich tak, jak powin­ni­śmy, z pew­no­ścią w ciągu jed­nego poko­le­nia zdo­ła­li­by­śmy zmie­nić świat.

Ośmie­lam się twier­dzić, że żyjemy dziś w rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej w każ­dym obsza­rze spo­łe­czeń­stwa (rów­nież wielu tych spe­cjal­nie dla nich prze­zna­czo­nych) trak­tuje się dzieci w spo­sób zde­cy­do­wa­nie do nich nie­do­sto­so­wany. Uwa­żam też jed­nak – bo byłam tego świad­kiem zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i pry­wat­nym – że możemy podą­żyć w kie­runku bar­dziej dla nich odpo­wied­nim. Choć zdaję sobie sprawę, że głę­bo­kie prze­miany potrze­bują czasu i nie da się kon­tro­lo­wać tempa, w jakim zacho­dzą, że wszy­scy mamy swoje ogra­ni­cze­nia i traumy oraz że opie­ramy nasze codzienne funk­cjo­no­wa­nie na wielu fał­szy­wych prze­ko­na­niach i zdez­ak­tu­ali­zo­wa­nych infor­ma­cjach, każda, nawet pozor­nie bar­dzo nie­wielka zmiana może zosta­wić ślad więk­szy, niż jeste­śmy w sta­nie sobie wyobra­zić.

Wstęp. Nim rodzice, dzieci; nim dzieci, rodzice

Wstęp

Nim rodzice, dzieci; nim dzieci, rodzice

Fakt, że byli­śmy dziećmi, zanim sta­li­śmy się rodzi­cami, może wyda­wać się oczy­wi­sty, jed­nak gdy zaczy­namy swoją przy­godę z rodzi­ciel­stwem, zwy­kle nie przy­wią­zu­jemy do niego odpo­wied­niej wagi. My także byli­śmy wycho­wy­wani i edu­ko­wani w okre­ślony spo­sób i także w naszym życiu zda­rzały się chwile – być może cał­kiem liczne – gdy nie nawią­zy­wano z nami takiej więzi, jakiej potrze­bo­wa­li­śmy. W tam­tych cza­sach żyli­śmy w innych uwa­run­ko­wa­niach spo­łeczno-kul­tu­ro­wych, infor­ma­cje nie były tak dostępne, jak teraz, i poku­to­wało wiele – nawet wię­cej niż dziś – błęd­nych prze­ko­nań i prak­tyk doty­czą­cych dzieci. Wielu z nas nie postrze­gano i nie trak­to­wano zgod­nie z naszymi potrze­bami, ani nie inter­pre­to­wano naszych zacho­wań zgod­nie z tym, co rze­czy­wi­ście nam się przy­da­rzało.

Dzie­ciń­stwo może w wiel­kim stop­niu zawa­żyć na naszym obec­nym postę­po­wa­niu oraz zdro­wiu fizycz­nym, emo­cjo­nal­nym i psy­chicz­nym. Para­dok­sal­nie, symp­to­ma­tyczna dla tego zja­wi­ska jest ogromna nie­świa­do­mość nas, doro­słych – to, jak bar­dzo nie zda­jemy sobie sprawy z wyda­rzeń, które i w jaki spo­sób odbiły się na nas w dzie­ciń­stwie. Przez to trud­niej nam odczy­tać i zro­zu­mieć punkt widze­nia naszych dzieci i ich spo­sób prze­ży­wa­nia róż­nych doświad­czeń.

Susana chce na tera­pii pra­co­wać nad lękiem. Ze sta­nami lęko­wymi zmaga się od lat, ale teraz bar­dzo utrud­niają jej kon­takt z dwójką dzieci: mar­twi ją zwłasz­cza nie­moc, którą czuje, gdy tylko zaczy­nają się kłó­cić. Kiedy zapy­ta­łam ją o jej dzie­ciń­stwo, powie­działa mi, że nie ma sensu o nim roz­ma­wiać, że była szczę­śli­wym dziec­kiem i że rodzice bar­dzo dobrze ją trak­to­wali. Gdy jed­nak razem zagłę­bi­ły­śmy się w ten okres jej życia, wyszło na jaw, że w tym opi­sie pomi­nęła nie­które fakty: nie wspo­mniała, że ojciec był alko­ho­li­kiem, bił matkę, a ta spała z nożem pod poduszką. Pod­czas wielu sesji Susana opo­wia­dała mi o tych wyda­rze­niach, zapew­nia­jąc jed­no­cze­śnie, że nie miały na nią żad­nego wpływu i że pamięta swoje dzie­ciń­stwo jako bar­dzo szczę­śliwe. Kon­flikty mię­dzy jej dziećmi budziły w niej ogromne poczu­cie bez­sil­no­ści i stra­chu oraz prze­czu­cie nad­cią­ga­ją­cego nie­bez­pie­czeń­stwa i zagro­że­nia, któ­rych uda­wało jej się uni­kać, zanim została matką.

Zarówno opi­nię na temat tego, dla­czego dzieci robią to, co robią, jak i zasady, zgod­nie z któ­rymi je wycho­wu­jemy, w wielu wypad­kach przy­swo­ili­śmy sobie zupeł­nie odru­chowo, nie poda­jąc ich w wąt­pli­wość. Umyka nam przez to bogac­two wewnętrz­nego świata dzieci i ich spo­so­bów komu­ni­ko­wa­nia sie­bie, a w dodatku tra­cimy moż­li­wość spra­wie­nia, by czuły się naprawdę widziane i że ktoś im towa­rzy­szy. To z kolei nie­sie ze sobą nie­po­żą­dane ryzyko nega­tyw­nych kon­se­kwen­cji dla ich fizycz­nego, psy­cho­lo­gicz­nego i emo­cjo­nal­nego dobro­stanu – takich, jakie dotknęły nas.

Spora część tego, co musimy popra­wić jako rodzice – krzyki, prze­moc, brak cier­pli­wo­ści, nad­mierne wyma­ga­nia, nie­zdol­ność do roz­łąki lub powie­dze­nia „nie” czy jakie­kol­wiek inne zacho­wa­nie, które może skrzyw­dzić nasze dzieci albo wpły­nąć nega­tyw­nie na ich roz­wój – jest niczym innym jak odbi­ciem braku więzi, z któ­rym w prze­szło­ści musie­li­śmy radzić sobie jako dzieci naszych rodzi­ców. Czy nam się to podoba, czy nie, nasze doświad­cze­nia z dzie­ciń­stwa nie­uchron­nie wpłyną na to, jak będziemy trak­to­wać wła­sne dzieci.

Co wię­cej, teraz jeste­śmy bar­dziej rodzi­cami niż dziećmi, choć uświa­do­mie­nie sobie, że nikt już nie będzie o nas dbał tak, jak­by­śmy nimi byli, może oka­zać się bole­sne. Jeste­śmy doro­śli i musimy zająć się tym, co konieczne, w tym kon­se­kwen­cjami naszego dzie­ciń­stwa, które utrud­niają nam próby trak­to­wa­nia dzieci w spo­sób sprzy­ja­jący ich dobro­sta­nowi. To, co spo­tkało nas w dzie­ciń­stwie, bez wąt­pie­nia jest ważne i być może wciąż ma swoje reper­ku­sje, utrud­niając nam spójne dzia­ła­nie i nawią­zy­wa­nie rela­cji, ale jeste­śmy w sta­nie prze­ana­li­zo­wać te wyda­rze­nia, przejść przez nie, zoba­czyć je z odpo­wied­niej per­spek­tywy, odzy­skać wszyst­kie zasoby, które jed­nak pozy­ska­li­śmy, i opra­co­wać nowe narzę­dzia, by móc dotrzeć do naszych dzieci i zaspo­koić ich potrzeby.

Ze wszyst­kich tych wzglę­dów w całej książce bycie rodzi­cem i bycie dziec­kiem jest ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane: stale się prze­pla­tają i wpły­wają na sie­bie nawza­jem. W dzie­ciń­stwie uczymy się, jak być rodzi­cami – stąd, jeśli chcemy się dosko­na­lić, musimy to dzie­ciń­stwo poznać, zro­zu­mieć, jak jeste­śmy zbu­do­wani, towa­rzy­szyć sobie i nauczyć się trosz­czyć się o sie­bie tak, jak wtedy potrze­bo­wa­li­śmy, by się o nas trosz­czono. Pozna­nie i zaak­cep­to­wa­nie sie­bie pomoże nam lepiej poznać i zaak­cep­to­wać nasze dzieci. Gdy nauczymy się samo­wspar­cia, łatwiej będzie nam towa­rzy­szyć dzie­ciom, a to z kolei może otwo­rzyć nam drzwi do lep­szego part­ne­ro­wa­nia samym sobie.

Naj­istot­niej­sze jest to, że możemy stać się rodzi­cami, któ­rych nasze dzieci potrze­bują, pomimo naszych nie­za­spo­ko­jo­nych w dzie­ciń­stwie potrzeb, ogra­ni­czeń, błęd­nych prze­ko­nań, oko­wów lojal­no­ści, tabu i traum.

Odkry­wa­nie i uświa­da­mia­nie sobie, jak zło­żone i wyma­ga­jące oso­bi­stego zaan­ga­żo­wa­nia jest rodzi­ciel­stwo, mogą oka­zać się przy­tła­cza­jące; podą­że­nie ścieżką bra­nia odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie, by zro­zu­mieć i dobrze trak­to­wać wła­sne dzieci, czę­sto bywa bole­sne. Ale jeśli się nad tym zasta­no­wić, doświad­cze­nie to może być rów­nie fru­stru­jące, co wyzwa­la­jące. Nie jeste­śmy nie­udolni – to bagaż naszych doświad­czeń, odczuć, wspo­mnień, poglą­dów, rela­cji, tabu i zadań blo­kuje siły, które prze­cież mamy w sobie.

Sądzę – a przy­naj­mniej mam nadzieję – że książka, którą trzy­ma­cie w rękach, sprawi, że poczu­je­cie, że ktoś towa­rzy­szy wam w cier­pie­niu, któ­rego na pewno doświad­czy­cie, i jed­no­cze­śnie pomoże wam je zro­zu­mieć; że zda­cie sobie sprawę, że choć wiele rze­czy idzie nie tak, zawsze może­cie zro­bić krok naprzód i posta­rać się popra­wić rela­cje z dziećmi. Każda droga zaczyna się od jed­nego kroku, a wy jeste­ście w sta­nie go zro­bić.

I choć wiem, że sfor­mu­ło­wa­nia „czuć się na siłach” i „cier­pieć” zwy­kle nie idą w parze, jeśli ruszy­cie w tę podróż, jestem prze­ko­nana, że doświad­czy­cie na wła­snej skó­rze, jak głę­boko w rze­czy­wi­sto­ści są ze sobą powią­zane.

POD­SU­MO­WA­NIE

Wszy­scy możemy przy­czy­nić się do dobra dzieci.Choć wcale o to nie pro­si­li­śmy, posia­da­nie dzieci zmu­sza nas do kon­fron­ta­cji z naszym wła­snym dzie­ciń­stwem.Dobre trak­to­wa­nie nie polega wyłącz­nie na zna­le­zie­niu wła­ści­wych infor­ma­cji – powin­ni­śmy także zanu­rzyć się w swoje doświad­cze­nia z dzie­ciń­stwa.Poczy­nione w ostat­nich latach odkry­cia z dzie­dziny neu­ro­nauk pozwo­liły nam lepiej zro­zu­mieć głę­boki wpływ, jaki okresy dzie­ciń­stwa i dora­sta­nia wywie­rają na całe nasze życie i układ ner­wowy.

1. Nie ma nic lepszego od bycia rodzicem

1.

Nie ma nic lep­szego od bycia rodzi­cem

Żyjemy w spo­łe­czeń­stwie, które prze­ce­nia war­tość pozy­tyw­nych komu­ni­ka­tów. Bycie pozy­tyw­nym utoż­sa­miane jest z byciem szczę­śli­wym, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści to, co nazy­wamy szczę­ściem, jest jedy­nie próbą ucieczki, nego­wa­niem lub wypie­ra­niem nie­przy­jem­no­ści w nadziei, że dzięki temu prze­staną ist­nieć. Prze­ko­na­nie, że szczę­ście musi wią­zać się z nie­usta­jącą rado­ścią, jest pułapką – staje się wtedy nie­re­ali­styczne i nie­osią­galne. Czło­wiek nie funk­cjo­nuje w ten spo­sób. Wszyst­kie emo­cje są istotne i konieczne; wszyst­kimi powin­ni­śmy się zająć i wszyst­kie brać pod uwagę – nie nada­jąc im wła­ści­wego zna­cze­nia ani nie zapew­nia­jąc prze­strzeni, któ­rej potrze­bują, wyświad­czamy sobie niedź­wie­dzią przy­sługę.

Sara nie­dawno uro­dziła dru­gie dziecko. Jej pierw­szy syn jest zale­d­wie dwa lata star­szy od dru­giego, trudno mu więc było zaak­cep­to­wać, że musi teraz dzie­lić się uwagą mamy z „nowym loka­to­rem”. Wybu­chy zło­ści i histe­rie zaczęły być sta­łym moty­wem życia w domu, co z kolei gene­ro­wało coraz więk­sze napię­cia mię­dzy part­ne­rami, które w końcu dopro­wa­dziły do wybu­chu długo skry­wa­nego kon­fliktu. Pod­czas tera­pii Sara szu­kała wska­zó­wek, jak radzić sobie z napa­dami zazdro­ści star­szego syna. Choć rozu­miała, jak trudne musiały być dla niego nowe oko­licz­no­ści, czuła się odtrą­cona, gdy pła­kał albo się obra­żał, i obwi­niała się za to, że nie umie cie­szyć się tym eta­pem i nie ma siły się w niego anga­żo­wać. Zewsząd sły­szała, że powinna być szczę­śliwa, że ma sku­pić się na pozy­tyw­nych aspek­tach całej sytu­acji, że to tylko kwe­stia zmiany podej­ścia. Tak naprawdę jed­nak Sara potrze­bo­wała prze­strzeni, by zro­zu­mieć, że to, co czuje, jest nor­malne i że ma prawo dać temu upust. Jej wyczer­pa­nie, fru­stra­cja i samot­ność były uza­sad­nione i trzeba było się nimi w jakiś spo­sób zająć. Prze­strzeń była jej potrzebna, by mogła ziden­ty­fi­ko­wać swoje pra­gnie­nia i potrzeby, poroz­ma­wiać o tym, czego ocze­ki­wała i co się działo. Musiała także poże­gnać się z wcze­śniej­szym roz­dzia­łem swo­jego życia, pomó­wić o zatargu z part­ne­rem i o swo­jej zło­ści oraz poszu­kać środ­ków i narzę­dzi, by zająć się wszyst­kimi tymi kwe­stiami i dzięki temu mieć wię­cej zaso­bów, by zmie­rzyć się z nowymi wyzwa­niami i być obecną w życiu swo­ich dzieci. Pozy­tywne myśle­nie unie­waż­niało wszyst­kie jej odczu­cia i sta­wało się źró­dłem olbrzy­miego poczu­cia winy, które z kolei unie­moż­li­wiało stop­niową poprawę sytu­acji.

Czę­sto pró­bu­jemy doszu­kać się pozy­tyw­nych stron złych wia­do­mo­ści, nie dając sobie nawet czasu, by je w ogóle prze­two­rzyć. Sły­szymy także, że dzięki wła­ści­wemu podej­ściu można osią­gnąć wszystko i że kiedy się uśmie­chamy, nasz mózg docho­dzi do wnio­sku, że jeste­śmy zado­wo­leni i w ten spo­sób możemy poko­nać smu­tek. Gdy zde­rzamy się z rze­czy­wi­sto­ścią, nie­przy­jemne uczu­cia wcale nie ustę­pują i wcale nie wszystko nam się udaje; gdy dozna­jemy nie­po­wo­dzeń i nie jeste­śmy w sta­nie pozo­stać w sta­nie ducha, który rze­komo powin­ni­śmy utrzy­my­wać, wydaje nam się, że pro­blem leży w nas, że to my robimy coś nie­wła­ści­wie – pod­czas gdy tak naprawdę nie­wła­ściwy jest prze­kaz.

Choć mówi się o nega­tyw­nych i pozy­tyw­nych emo­cjach, tak naprawdę żadna nie jest ani dobra, ani zła. Nie­które uczu­cia są znacz­nie mniej przy­jemne od innych, ale skoro po tylu latach ewo­lu­cji wciąż je żywimy, może nale­ża­łoby uznać, że są bar­dzo ważne dla naszego prze­trwa­nia i radze­nia sobie w świe­cie.

Rodzi­ciel­stwo widziane przez pry­zmat wymu­szo­nej pozy­tyw­no­ści jest nam przed­sta­wiane jako idyl­liczny etap życia wart wszel­kich wyrze­czeń. Zmu­sza się nas w ten spo­sób do prze­mil­cza­nia całego wachla­rza wią­żą­cych się z nim bole­snych, nie­przy­jem­nych, nie­po­żą­da­nych, przy­krych i gwał­tow­nych odczuć i sytu­acji. Wie­lo­krot­nie zda­rzało mi się słu­chać rodzi­ców zawsty­dzo­nych tym, że to, co prze­ży­wają, nie zga­dza się z tym, co rze­komo powinni czuć: cier­piące na depre­sję popo­ro­dową matki, obar­cza­jące się winą za nie­od­czu­wa­nie rado­ści, i prze­cho­dzące kry­zys pary, któ­rych zda­niem poszu­ki­wa­nie pomocy jest porażką. Posia­da­nie dzieci nie­ubła­ga­nie łączy się z trud­nymi chwi­lami i wiel­kimi emo­cjami, z któ­rymi czę­sto nie­ła­two sobie pora­dzić. By zaak­cep­to­wać wszyst­kie te zmiany, trzeba przez nie przejść.

Ist­nieje nie­pi­sane zało­że­nie, że posia­da­nie dzieci jest wspa­niałe, że to naj­lep­sze, co może nas w życiu spo­tkać – tym­cza­sem rodzi­ciel­stwu daleko do cudow­no­ści: to droga pełna cieni, wybo­jów, zakrę­tów i wyrze­czeń. W tym kon­tek­ście okre­śla­nie trud­nych momen­tów, które prze­ży­wamy, mia­nem nie­przy­jem­nych czy nega­tyw­nych wcale nie wydaje się takie oczy­wi­ste. Choć będą zda­rzały się chwile pełne uśmie­chu, porządku i har­mo­nii, pojawi się też mnó­stwo innych – nazna­czo­nych cha­osem, złym samo­po­czu­ciem, zmę­cze­niem i nie­pew­no­ścią.

Z tego powodu dla wielu osób poja­wie­nie się pierw­szego dziecka jest doświad­cze­niem bar­dzo fru­stru­ją­cym i budzą­cym kon­ster­na­cję; ich ocze­ki­wa­nia mogą skraj­nie róż­nić się od fak­tycz­nych prze­żyć. My, rodzice, potrze­bu­jemy prze­strzeni, by móc wyra­zić nasze rze­czy­wi­ste doświad­cze­nia. Prze­strzeni, w któ­rych mogli­by­śmy swo­bod­nie roz­ma­wiać o naszej rze­czy­wi­sto­ści i gdzie byłaby ona akcep­to­wana taką, jaka jest – by pomóc nam dać sobie na nią przy­zwo­le­nie i prze­ży­wać ją z naszej per­spek­tywy, a nie z per­spek­tywy tego, co rze­komo powin­ni­śmy odczu­wać. Wiele mówi się dzi­siaj o akcep­ta­cji jako czymś nie­zwy­kle istot­nym dla zdro­wia psy­chicz­nego i pro­cesu radze­nia sobie z emo­cjami, ale jak można jed­no­cze­śnie akcep­to­wać sie­bie i ukry­wać przed sobą wła­sne dozna­nia? Jak mogę się akcep­to­wać, odma­wia­jąc sobie zara­zem prawa do fru­stra­cji czy negu­jąc depre­sję popo­ro­dową? Albo wypie­ra­jąc tęsk­notę za ciszą, życiem tylko we dwoje czy dniami bez kłótni na temat wycho­wa­nia?

Akcep­ta­cja to akcep­ta­cja. Wszyst­kiego. Tego, co przy­jemne – uśmie­chów, uści­sków, pierw­szych kro­ków, gawo­rze­nia, zabaw, cału­sów i „kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie” – ale rów­nież tego, co nieprzy­jemne. Nie dopro­wa­dzi to wcale – wbrew powszech­nej opi­nii – do roz­dmu­cha­nia złych aspek­tów: cho­dzi tylko o to, by nie odma­wiać emo­cjom prze­strzeni, którą i tak zabie­rają, i by się nimi zająć.

Może zamiast szu­kać w rodzi­ciel­stwie szczę­ścia, które sprze­daje się nam z nim w pakie­cie, spró­bo­wa­li­by­śmy zna­leźć w nim spo­kój, bez­pie­czeń­stwo i akcep­ta­cję. Wewnętrzny spo­kój, który pozwo­liłby nam zaak­cep­to­wać sie­bie takimi, jakimi jeste­śmy, a także nasze dzieci i rze­czy­wi­stość, w któ­rej żyjemy. Trzeba przy tym pod­kre­ślić, że choć poję­cie akcep­ta­cji jest modne i pięk­nie brzmi, pro­ces docho­dze­nia do niej bywa zwy­kle uciąż­liwy i skom­pli­ko­wany. Nie mówimy tu o kon­struk­cie inte­lek­tu­al­nym, o abs­trak­cyj­nej idei; o powie­dze­niu sobie: „No, już, akcep­tuję swój brak cier­pli­wo­ści”. To cier­pie­nie – poże­gna­nie się z wła­snymi ocze­ki­wa­niami czy pra­gnie­niami, emo­cjo­nalna ewo­lu­cja, która, jeśli naprawdę się wysłu­chamy, może dopro­wa­dzić do pła­czu, bez­sil­nej fru­stra­cji, drże­nia… aż w końcu będziemy w sta­nie się ze sobą pogo­dzić. Zaak­cep­to­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści nie­sie ze sobą spo­kój zwłasz­cza dla­tego, że pozwala nam prze­ży­wać bie­żącą chwilę i reali­stycz­nie spo­glą­dać na kolejne moż­liwe kroki. Odża­ło­waw­szy to, czego nie mamy, możemy cie­szyć się tym, co jest, i ruszyć dalej. Być może wła­śnie wyru­sza­jąc z tego miej­sca, naprawdę sta­niemy przed szansą zna­le­zie­nia szczę­ścia.

POD­SU­MO­WA­NIE

Wszyst­kie uczu­cia są ważne.Bycie szczę­śli­wym nie ozna­cza nie­ustan­nego prze­ży­wa­nia wyłącz­nie przy­jem­no­ści.Rodzi­ciel­stwo przy­nosi wiele zmian, a zatem i nie­przy­jem­nych emo­cji.Aby bar­dziej cie­szyć się rodzi­ciel­stwem, ceńmy wyżej akcep­ta­cję niż szczę­ście (przy­naj­mniej w for­mie, w jakiej nam się je „sprze­daje”).

2. Ilu rodziców, tyle rozwiązań

2.

Ilu rodzi­ców, tyle roz­wią­zań

Ktoś, komu uda­łoby się zna­leźć uni­wer­salny prze­pis na bycie dobrą matką lub dobrym ojcem, z pew­no­ścią zbiłby mają­tek. Wszy­scy byli­by­śmy zachwy­ceni, gdyby oka­zało się, że recepta ta – odpo­wiedź na pyta­nie, co zna­czy być dobrym rodzi­cem – jest krótka, zwię­zła i pro­sta. Ale mogę od razu zdra­dzić, że w rze­czy­wi­sto­ści jest dość zło­żona.

Zwy­kle utoż­sa­miamy bycie dobrym ojcem lub matką ze speł­nie­niem okre­ślo­nych wyma­gań czy dzia­ła­niem w okre­ślony spo­sób. Wystar­czy popeł­nić lub dostrzec jeden błąd, by natych­miast zde­rzyć się z oceną – wła­sną lub ze strony innych. Pro­blem w tym, że wyma­ga­nia te zmie­niają się w zależ­no­ści od oso­bi­stych doświad­czeń i prze­ko­nań, przez co bycie dobrym rodzi­cem dla jed­nej osoby może ozna­czać coś abso­lut­nie prze­ciw­nego dla dru­giej.

Pedro miał bar­dzo despo­tycz­nego ojca, z któ­rym czę­sto się kłó­cił. Gdy sam został rodzi­cem, posta­no­wił, że dla swo­jego syna Marca nie chce być auto­ry­te­tem, lecz raczej kum­plem. Pozwa­lał chłopcu samo­dziel­nie podej­mo­wać decy­zje doty­czące roz­kładu dnia, ubrań, jedze­nia, tego, czy pój­dzie, czy nie pój­dzie do przed­szkola. Naj­waż­niej­sze dla Pedra było to, by jego dzieci czuły, że ich emo­cje i pra­gnie­nia mają zna­cze­nie – uwa­żał, że bycie dobrym ojcem ozna­cza bycie prze­ci­wień­stwem jego ojca. Kiedy jed­nak jego czte­ro­la­tek zaczął zacho­wy­wać się w spo­sób poten­cjal­nie zagra­ża­jący jego zdro­wiu – wcho­dzić na stół znaj­du­jący się przy oknie czy roz­gry­zać szklanki – Pedro zaczął się mar­twić. Zda­wał sobie sprawę, że z synem dzieje się coś nie­do­brego, ale nie miał poję­cia co. Odkry­li­śmy, że Marc na swój spo­sób poszu­ki­wał bez­pie­czeń­stwa – ojca zdol­nego powie­dzieć „nie”. Nie umiał ina­czej dać do zro­zu­mie­nia, że potrze­buje gra­nic, które zapew­nią mu ochronę, i wzorca, a nie przy­ja­ciela; że decy­do­wa­nie o wszyst­kim sta­nowi dla niego zbyt duży cię­żar. Oczy­wi­ście, musie­li­śmy popra­co­wać też nad tym, by pogo­dzić koniecz­ność bycia auto­ry­te­tem z pra­gnie­niem posza­no­wa­nia i wysłu­cha­nia dziecka oraz z ideą – dla nie­któ­rych kon­tro­wer­syjną – że cał­ko­wity brak gra­nic jest rów­nież wyra­zem braku sza­cunku.

Manuel z kolei wycho­wy­wał się w rodzi­nie kon­ser­wa­tyw­nej, takiej „na całe życie”, jak sam mówił. W jego domu dzieci były posłuszne – ina­czej cze­kała je surowa kara. Życze­niom doro­słych po pro­stu się nie sprze­ci­wiało, nie­za­leż­nie od tego, czego doty­czyły. Dla Manu­ela było jasne, że grzeczne dzieci mają słu­chać rodzi­ców i że dobrzy rodzice powinni sto­so­wać wszel­kie metody wycho­waw­cze, by osią­gnąć posłuch. Cier­piał jed­nak, ponie­waż jego córka – choć była bar­dzo zdy­scy­pli­no­wana i ule­gła – nie dzie­liła się z nim swoim życiem. Spę­dzali razem czas tylko wtedy, gdy ją do tego zmu­szał. Manuel nie rozu­miał, na czym polega pro­blem – jego zda­niem robił „wszystko, co nale­żało do dobrego rodzica”, był dla niej wzo­rem. W jego przy­padku potrzeba było wielu roz­mów o emo­cjach, bez­pie­czeń­stwie i potrze­bach, o tym, co ist­nieje, choć tego nie widać, żeby w końcu zrozu­miał, że wszystko to, co uwa­żał za warunki konieczne do bycia dobrym ojcem, w rze­czy­wi­sto­ści odda­lało go emo­cjo­nal­nie od córki i ją krzyw­dziło…

Zarówno Pedro, jak i Manuel robili to, co uwa­żali za naj­lep­sze dla swo­ich dzieci, obaj jed­nak mieli ślepą plamkę, która unie­moż­li­wiała im ofia­ro­wa­nie dzie­ciom tego, czego te naprawdę potrze­bo­wały. Pedrowi bar­dzo trudno było pogo­dzić się z fak­tem, że prze­wi­dy­wal­ność jego ojca i usta­lane przez niego gra­nice w nie­któ­rych przy­pad­kach były pozy­tywne, a także nauczyć się oddzie­lać te ogra­ni­cze­nia od prze­mocy, z jaką je narzu­cał. Manuel miał pro­blem z przy­zna­niem, że rodzice cał­ko­wi­cie lek­ce­wa­żyli jego emo­cje i sku­piali się wyłącz­nie na tym, by zacho­wy­wał się w spo­sób, który uwa­żano za słuszny – a także ze zro­zu­mie­niem, że mimo wszystko pomo­gło mu to unik­nąć kar w szkole czy nauczyło pod­po­rząd­ko­wy­wa­nia się zale­ce­niom obec­nego szefa.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, wszy­scy chcie­li­by­śmy, by dzieci widziały w nas dobrych rodzi­ców i kie­dyś wspo­mi­nały swoje dzie­ciń­stwo z roz­rzew­nie­niem. Zwy­kle także chcemy być lep­szymi rodzi­cami niż nasi rodzice i uczyć się na tym, co uwa­żamy za ich błędy – o ile dostrze­gamy, że je popeł­niali – by w miarę moż­li­wo­ści ich nie powie­lać. Nie zawsze jest to jed­nak pro­ste, ponie­waż nie­które zako­rze­nione w nas bar­dzo głę­boko doświad­cze­nia mogą pokrzy­żo­wać nam plany, nawet jeśli świa­do­mie nie zda­jemy sobie z tego sprawy. Dobra wia­do­mość jest taka, że możemy wydo­być je na powierzch­nię, zasta­no­wić się nad nimi i je prze­pra­co­wać.

Cokol­wiek byśmy nie robili i w cokol­wiek byśmy nie wie­rzyli, jedno jest jasne: bycie dobrym rodzi­cem to wzię­cie na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści, jaka wiąże się z mia­nem matki lub ojca: roli, jaką przy­pi­suje się nam po naro­dzi­nach dziecka, nawet jeśli zde­cy­du­jemy się ją odrzu­cić. To zaak­cep­to­wa­nie faktu, że wszystko, co robimy – choć­by­śmy robili to w naj­lep­szej wie­rze dla dobra naszych dzieci – może mieć nie­ocze­ki­wane kon­se­kwen­cje. To także przy­sta­nie na tę pro­stą i zara­zem zło­żoną prawdę, że czy tego chcemy, czy nie, rodzi­ciel­stwo daje nam olbrzy­mią wła­dzę nad dziećmi.

Rosa została oddana do adop­cji w wieku zale­d­wie pię­ciu mie­sięcy. Przy­gar­nęła ją młoda para, która bar­dzo chciała mieć dzieci i która póź­niej for­mal­nie ją adop­to­wała. Choć miała cał­kiem szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, w środku czuła, że ni­gdzie nie przy­na­leży. Ponie­waż jej adop­cyjni rodzice byli bar­dzo oddani i tro­skliwi, kiedy myślała o bio­lo­gicz­nej matce, tra­wiło ją poczu­cie winy. Nie rozu­miała, dla­czego tęskni za czymś, czego ni­gdy nie było jej dane poznać. Zewsząd sły­szała, że matką jest nie tylko ta kobieta, która uro­dziła, ale cho­ciaż się z tym zga­dzała, nie umiała pozbyć się wąt­pli­wo­ści doty­czą­cych powo­dów, dla któ­rych ją porzu­cono, i cie­ka­wo­ści doty­czą­cej swo­jego pocho­dze­nia. Wbrew woli czuła, że fakt bycia adop­to­waną odci­snął piętno na jej życiu. W trak­cie tera­pii stop­niowo odkry­wała, że z powodu odda­nia do adop­cji nie­świa­do­mie doszła do wnio­sku, iż stało się to z powodu jej złej natury. Dowie­dziaw­szy się wię­cej o tej wcze­snej trau­mie, zrozu­miała, że choć jej kon­takt z bio­lo­giczną matką trwał tylko pięć mie­sięcy, roz­łąka z nią miała głę­boki, istotny wpływ na całe jej dal­sze życie.

Jako rodzice bie­rzemy na sie­bie olbrzy­mią – dla wielu osób przy­tła­cza­jącą – odpo­wie­dzial­ność. Kiedy coś nas nie­po­koi, mamy ten­den­cję do dąże­nia w kie­runku jed­nego z dwóch bie­gu­nów – kon­troli lub wypar­cia – będą­cych tak naprawdę dwoma stro­nami tej samej monety. Mogę być świa­doma odpo­wie­dzial­no­ści, jaka wiąże się z byciem rodzi­cem, i z jed­nej strony pró­bo­wać trzy­mać się kur­czowo wszyst­kiego, co sprawi, że poczuję się dobrą matką; z dru­giej zaś mogę tę odpo­wie­dzial­ność odrzu­cić i robić to, co mi się podoba, nie zasta­na­wia­jąc się, czy to jest wła­ściwe albo czy nie będzie miało nega­tyw­nego wpływu na moje dzieci. Oczy­wi­ście, w oby­dwu wypad­kach będę osą­dzać i oce­niać tych, któ­rzy zde­cy­dują się na stra­te­gię prze­ciwną do mojej, choćby posłu­gi­wali się nią tylko po to, by zagłu­szyć emo­cje, z któ­rymi trudno im było sobie pora­dzić – dokład­nie jak ja.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki