Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy chciałbyś, aby twoje dzieci miały takie samo dzieciństwo jak ty?
Nawet jeśli uważasz swoje dzieciństwo za udane, twoi opiekunowie z całą pewnością popełnili wiele błędów, a twoje przekonanie może wynikać z chęci wyparcia trudnych przeżyć. Niewłaściwe postępowanie rodziców mogło się brać między innymi z tego, że sami doznali w życiu wielu krzywd. Można jednak przerwać tę sztafetę pokoleń. Szczere rozliczenie z przeszłością może odmienić życie nie tylko nam, ale także naszym dzieciom.
Dzięki tej książce:
• dowiesz się, jaki wpływ mają przeżycia z dzieciństwa na zdrowie fizyczne, psychiczne i emocjonalne w dorosłości,
• poznasz wiele nieuświadomionych przekonań na temat dorosłości, rodzicielstwa i rodziny, które cię ograniczają,
• przestaniesz idealizować swoje dzieciństwo – a jednocześnie być może wybaczysz rodzicom, że nie byli idealni,
• zyskasz wgląd w kluczowe chwile z przeszłości i dzięki temu lepiej zrozumiesz własne schematy zachowań,
• nauczysz się rozpoznawać i interpretować potrzeby swoje i swoich dzieci,
• pogłębisz relacje z członkami rodziny i samym sobą,
• zyskasz cenne narzędzia samopoznania,
a także zdobędziesz mnóstwo innej praktycznej wiedzy, popartej najnowszymi badaniami i zilustrowanej przykładami z praktyki terapeutycznej, która pozwoli ci uzdrowić twoje wewnętrzne dziecko oraz stać się bardziej świadomym dorosłym i rodzicem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
W całym tekście – wszędzie, gdzie to tylko możliwe – starałam się być jak najbardziej inkluzywna. Mimo wszystko jednak w pewnych wypadkach ze względu na ekonomię języka zmuszona byłam posłużyć się jakimś zwrotem, który nie obejmuje całej różnorodności rodzicielstwa. Przepraszam zwłaszcza osoby samotnie wychowujące dzieci oraz rodziny jednopłciowe za te fragmenty, w których ze względu na moją niemożność znalezienia właściwych słów poczuły się one niedostatecznie reprezentowane.
Wszystkie przytoczone tu przykłady to prawdziwe historie z życia pacjentów. Każdy przypadek czy doświadczenie opisywałam tak, by oddać jego istotę, dla zachowania poufności zmieniałam jednak imiona i niektóre szczegóły. Chciałabym też coś zasugerować. W niektórych z was treść tej książki z pewnością obudzi pewne pogrzebane głęboko wspomnienia. Może zdarzyć się, że czytając o pewnych tematach – czy o jakimś konkretnym przypadku – doznacie uczuć, które trudno będzie wam zakwalifikować i z którymi nie będziecie umieli sobie poradzić (takimi jak ból brzucha, przyspieszenie rytmu serca, senność itd.). Jeśli tak się stanie, przerwijcie lekturę, dajcie sobie czas, zanim znowu sięgnięcie po książkę, a jeśli okaże się to konieczne, poproście o pomoc kogoś, komu ufacie, albo oddajcie się w ręce profesjonalistów.
A teraz…
Możemy zaczynać.
Prolog
Ślad naszej więzi
Co się działo, kiedy w wieku pięciu czy sześciu lat zdarzyło wam się przewrócić? Matka biegła do was z krzykiem, brała w ramiona i karciła za nieostrożność? Czy raczej lekceważyła całe zdarzenie i mówiła, że to nic takiego? Pocieszała was z czułością? A może w ogóle nie dawaliście po sobie poznać, że zrobiliście sobie krzywdę, żeby jej dodatkowo nie martwić – przecież i tak miała tyle na głowie?
A gdybym wam powiedziała, że to, jakim dorosłym i rodzicem staliście się dzisiaj, ma wiele wspólnego z tego typu wydarzeniami, a to, jak traktujecie dzieci, będzie miało decydujący wpływ na całe ich przyszłe życie?
Niedawno zaczęliśmy z większą szczerością rozmawiać o realiach macierzyństwa i ojcostwa, o wyzwaniu, którym jest wzięcie na siebie odpowiedzialności za utrzymanie i wychowanie małego człowieka. Bardzo powoli zaczyna być dziś dopuszczalne mówienie – choć jeszcze nieśmiało – nie tylko o pięknych stronach rodzicielstwa, ale także o tym, z czego musimy zrezygnować, o zmianach w życiu, które za sobą pociąga; o pewnych nieznanych wcześniej obliczach nas samych, które stają się widoczne, gdy pojawia się dziecko, a w których trudno nam rozpoznać siebie; o wątpliwościach, poczuciu winy i pragnieniu, by dać z siebie wszystko, a jednocześnie, by natychmiast uciec (przynajmniej na chwilę).
Świadectwa rodziców, dla których rodzicielstwo jest nie tyle magicznym przeżyciem „wartym wszystkiego”, ile raczej złożonym doświadczeniem, na które oprócz ogromnej miłości do dzieci składają się: odrzucenie, wściekłość, poczucie samotności i zatrzęsienie obaw, przestały być tak rzadkie. Jednocześnie w ostatnich latach wykładniczo rośnie liczba książek skierowanych do rodziców, które starają się odpowiedzieć na wszystkie obawy i emocje, które towarzyszą rodzicielstwu. Ich autorzy (opierając się na zdobyczach niesamowitego postępu, który w ciągu ostatnich czterech czy pięciu dekad dokonał się w badaniach nad rozwojem mózgu i znaczeniem więzi rozwijanych w pierwszych latach życia) niejednokrotnie podają w wątpliwość wiele z najbardziej rozpowszechnionych i najszerzej akceptowanych idei i zachowań związanych z wychowaniem i edukacją – choćby takich jak karanie odesłaniem do pokoju, na „karnego jeżyka” – postulując radykalną zmianę w podejściu do dzieci.
Dziś wiemy już na przykład, że sposób, w jaki radzimy sobie z emocjami, ma bezpośredni związek z tym, jak nasz główny opiekun (w naszym społeczeństwie zwykle jest to matka) zarządzał swoimi i naszymi uczuciami w ciągu pierwszych lat naszego życia. Dysponujemy dowodami świadczącymi o tym, że sposób działania naszego układu nerwowego – a także to, jak rozumiemy świat i jak nawiązujemy relacje – zależy od zapewnionej nam wówczas opieki. Podobnie rozwój prawej półkuli mózgu w ciągu pierwszego roku życia uzależniony jest od tego, w jakim stopniu nawiązuje ona kontakt z prawą półkulą matki. Wiemy, że otoczenie – nawet jeszcze przed porodem – ma olbrzymi wpływ na ekspresję genów: traumy naszych przodków mogą zostawić w nas genetyczny ślad. Nie ma wątpliwości, że to, jak traktowano nas w dzieciństwie (bliskość, uwaga i poczucie bezpieczeństwa, jakimi obdarza nas główna figura przywiązania) zmieniają nasz mózg i w dużej mierze kształtują dorosłego, którym pewnego dnia się staniemy. Choć niektóre nurty w psychologii teoretyzowały na temat znaczenia najwcześniejszych więzi w rozwoju dziecka, jeszcze do niedawna hipotezy te nie miały oparcia w dowodach neuronaukowych.
Trudno przecenić wagę wszystkich tych nowych informacji, które stały się fundamentem tak zwanej teorii przywiązania – stanowią one podwaliny dla nowego, istotnego i rewolucyjnego punktu widzenia na to, jak sprawić, by nasze dzieci wyrastały na pewnych siebie ludzi, wyposażonych w umiejętności konieczne, by się rozwijać i unikać zagrożeń zarówno w związkach z innymi, jak i w obszarze zdrowia fizycznego i psychicznego. Najważniejszym narzędziem, którym dysponujemy, by przyczynić się do obecnego i przyszłego dobrostanu dziecka okazuje się sama relacja z nim – to, jak je traktujemy, jest najlepszą metodą, by nauczyło się wszystkiego, czego chcemy je nauczyć.
Odkrycia te są interesujące i niosą ze sobą wielką nadzieję również z innego względu: okazuje się, że pewne kwestie dotyczące dzieci, które budzą niepokój dorosłych, niektóre problematyczne zachowania i objawy opisywane w podręcznikach diagnostycznych jako patologiczne, zanikają lub pojawiają się z mniejszą częstotliwością i intensywnością, jeśli tylko postaramy się zrozumieć naszych podopiecznych i naprawdę zwrócimy uwagę na ich świat wewnętrzny, otaczając go troską – czyli kiedy my sami jako rodzice wyzwolimy się z uprzedzeń i wypaczeń, które uniemożliwiają nam nawiązanie kontaktu z dziećmi, a potem wspólnie postaramy się znaleźć sposób, by im pomóc. Przekonałam się o tym zarówno jako psychoterapeutka, jak i jako matka.
Teoria przywiązania dostarcza nam coraz to nowych dowodów na znaczenie więzi, które nawiązujemy z naszymi dziećmi w ciągu kilku pierwszych lat ich życia, oraz wpływu tych więzi na ich przyszły stan emocjonalny, psychiczny i fizyczny, relacje z innymi i ze światem czy rozwój neurologiczny. Wspierają ją odkrycia neuronaukowe dotyczące emocji, traumy i funkcjonowania układu nerwowego, które wskazują, że to, co przez tyle lat uważano za patologiczne czy problematyczne – a więc takie, które koniecznie należy skorygować – może być w znacznej mierze jedynie odzwierciedleniem braku więzi i niepowodzeń rodziców w nawiązywaniu relacji z własnymi dziećmi. Nie ma dzieci złych, są tylko dzieci rozwijające się w środowisku, w którym należy coś zmienić. Ten prosty pomysł – skupienie się na więzi zamiast na poprawianiu – może radykalnie odmienić życie nasze i naszych dzieci. To właśnie wokół niego będzie obracać się ta książka.
Rozwój i dobrostan naszych dzieci zależy bezpośrednio od nas samych jako rodziców i figur przywiązania. Mimo tego nie możemy zapominać, że olbrzymi wpływ na nie mają również czynniki i uwarunkowania społeczne, kulturowe, ekonomiczne, regionalne, polityczne…
Choć moje słowa kieruję głównie do ojców i matek – co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę, jak niewiarygodnie silnie oddziałujemy na nasze dzieci jako rodzice – chciałabym, by publikacja ta okazała się przydatna także dla każdego czytelnika, który miałby ochotę przemyśleć – i, jeśli to możliwe, poprawić – swój stosunek do dzieci: dla tych, którzy choć jeszcze nie założyli własnej rodziny, kiedyś być może chcieliby to zrobić. Dla ciotek, wujków i dziadków. Dla nauczycieli. Dla decydentów zajmujących się uchwalaniem praw dotyczących dzieci i dla osób, które z jakichkolwiek innych powodów są z nimi w bezpośrednim kontakcie. I w końcu również dla tych – dlaczego by nie – którzy pragną naprawić swoje dzieciństwo i się z nim scalić.
Przez sam fakt bycia dorosłym nieuchronnie stajemy się wzorem. Jesteśmy lustrem, w którym dzieci będą się przeglądać, przykładem, który sobie przyswoją, próbką tego, jak mogą i powinny poruszać się w świecie, który je otacza. Dzieci są częścią społeczeństwa i jako takie stykają się z wieloma osobami spoza swojego kręgu rodzinnego czy edukacyjnego, zarówno bezpośrednio – w sklepie, na ulicy, u dentysty, u lekarza, w muzeach czy teatrach… – jak i pośrednio – w telewizji, radiu, reklamach, katalogach z zabawkami czy poprzez ubrania, które dla nich produkujemy. Czy nam się to podoba, czy nie, każdy z nas natknie się kiedyś na dzieci albo weźmie udział w czymś, co one zobaczą, zarejestrują i co w mniejszym lub większym stopniu wpłynie na ich życie.
Gdyby tylko udało nam się zwiększyć świadomość tego, jak wielki ślad zostawiamy w naszych dzieciach i jak bardzo może wpłynąć na nie to, co im mówimy, choćbyśmy robili to z dobrymi – naszym zdaniem – intencjami; gdybyśmy tylko uzmysłowili sobie wartość każdej pojedynczej interakcji między nimi a otoczeniem, każdego pełnego szacunku i dopasowanego do ich potrzeb komunikatu; gdybyśmy tylko włożyli wysiłek w to, by zawsze reagować wobec nich tak, jak powinniśmy, z pewnością w ciągu jednego pokolenia zdołalibyśmy zmienić świat.
Ośmielam się twierdzić, że żyjemy dziś w rzeczywistości, w której w każdym obszarze społeczeństwa (również wielu tych specjalnie dla nich przeznaczonych) traktuje się dzieci w sposób zdecydowanie do nich niedostosowany. Uważam też jednak – bo byłam tego świadkiem zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym – że możemy podążyć w kierunku bardziej dla nich odpowiednim. Choć zdaję sobie sprawę, że głębokie przemiany potrzebują czasu i nie da się kontrolować tempa, w jakim zachodzą, że wszyscy mamy swoje ograniczenia i traumy oraz że opieramy nasze codzienne funkcjonowanie na wielu fałszywych przekonaniach i zdezaktualizowanych informacjach, każda, nawet pozornie bardzo niewielka zmiana może zostawić ślad większy, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Wstęp
Nim rodzice, dzieci; nim dzieci, rodzice
Fakt, że byliśmy dziećmi, zanim staliśmy się rodzicami, może wydawać się oczywisty, jednak gdy zaczynamy swoją przygodę z rodzicielstwem, zwykle nie przywiązujemy do niego odpowiedniej wagi. My także byliśmy wychowywani i edukowani w określony sposób i także w naszym życiu zdarzały się chwile – być może całkiem liczne – gdy nie nawiązywano z nami takiej więzi, jakiej potrzebowaliśmy. W tamtych czasach żyliśmy w innych uwarunkowaniach społeczno-kulturowych, informacje nie były tak dostępne, jak teraz, i pokutowało wiele – nawet więcej niż dziś – błędnych przekonań i praktyk dotyczących dzieci. Wielu z nas nie postrzegano i nie traktowano zgodnie z naszymi potrzebami, ani nie interpretowano naszych zachowań zgodnie z tym, co rzeczywiście nam się przydarzało.
Dzieciństwo może w wielkim stopniu zaważyć na naszym obecnym postępowaniu oraz zdrowiu fizycznym, emocjonalnym i psychicznym. Paradoksalnie, symptomatyczna dla tego zjawiska jest ogromna nieświadomość nas, dorosłych – to, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy z wydarzeń, które i w jaki sposób odbiły się na nas w dzieciństwie. Przez to trudniej nam odczytać i zrozumieć punkt widzenia naszych dzieci i ich sposób przeżywania różnych doświadczeń.
Susana chce na terapii pracować nad lękiem. Ze stanami lękowymi zmaga się od lat, ale teraz bardzo utrudniają jej kontakt z dwójką dzieci: martwi ją zwłaszcza niemoc, którą czuje, gdy tylko zaczynają się kłócić. Kiedy zapytałam ją o jej dzieciństwo, powiedziała mi, że nie ma sensu o nim rozmawiać, że była szczęśliwym dzieckiem i że rodzice bardzo dobrze ją traktowali. Gdy jednak razem zagłębiłyśmy się w ten okres jej życia, wyszło na jaw, że w tym opisie pominęła niektóre fakty: nie wspomniała, że ojciec był alkoholikiem, bił matkę, a ta spała z nożem pod poduszką. Podczas wielu sesji Susana opowiadała mi o tych wydarzeniach, zapewniając jednocześnie, że nie miały na nią żadnego wpływu i że pamięta swoje dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Konflikty między jej dziećmi budziły w niej ogromne poczucie bezsilności i strachu oraz przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa i zagrożenia, których udawało jej się unikać, zanim została matką.
Zarówno opinię na temat tego, dlaczego dzieci robią to, co robią, jak i zasady, zgodnie z którymi je wychowujemy, w wielu wypadkach przyswoiliśmy sobie zupełnie odruchowo, nie podając ich w wątpliwość. Umyka nam przez to bogactwo wewnętrznego świata dzieci i ich sposobów komunikowania siebie, a w dodatku tracimy możliwość sprawienia, by czuły się naprawdę widziane i że ktoś im towarzyszy. To z kolei niesie ze sobą niepożądane ryzyko negatywnych konsekwencji dla ich fizycznego, psychologicznego i emocjonalnego dobrostanu – takich, jakie dotknęły nas.
Spora część tego, co musimy poprawić jako rodzice – krzyki, przemoc, brak cierpliwości, nadmierne wymagania, niezdolność do rozłąki lub powiedzenia „nie” czy jakiekolwiek inne zachowanie, które może skrzywdzić nasze dzieci albo wpłynąć negatywnie na ich rozwój – jest niczym innym jak odbiciem braku więzi, z którym w przeszłości musieliśmy radzić sobie jako dzieci naszych rodziców. Czy nam się to podoba, czy nie, nasze doświadczenia z dzieciństwa nieuchronnie wpłyną na to, jak będziemy traktować własne dzieci.
Co więcej, teraz jesteśmy bardziej rodzicami niż dziećmi, choć uświadomienie sobie, że nikt już nie będzie o nas dbał tak, jakbyśmy nimi byli, może okazać się bolesne. Jesteśmy dorośli i musimy zająć się tym, co konieczne, w tym konsekwencjami naszego dzieciństwa, które utrudniają nam próby traktowania dzieci w sposób sprzyjający ich dobrostanowi. To, co spotkało nas w dzieciństwie, bez wątpienia jest ważne i być może wciąż ma swoje reperkusje, utrudniając nam spójne działanie i nawiązywanie relacji, ale jesteśmy w stanie przeanalizować te wydarzenia, przejść przez nie, zobaczyć je z odpowiedniej perspektywy, odzyskać wszystkie zasoby, które jednak pozyskaliśmy, i opracować nowe narzędzia, by móc dotrzeć do naszych dzieci i zaspokoić ich potrzeby.
Ze wszystkich tych względów w całej książce bycie rodzicem i bycie dzieckiem jest ze sobą nierozerwalnie związane: stale się przeplatają i wpływają na siebie nawzajem. W dzieciństwie uczymy się, jak być rodzicami – stąd, jeśli chcemy się doskonalić, musimy to dzieciństwo poznać, zrozumieć, jak jesteśmy zbudowani, towarzyszyć sobie i nauczyć się troszczyć się o siebie tak, jak wtedy potrzebowaliśmy, by się o nas troszczono. Poznanie i zaakceptowanie siebie pomoże nam lepiej poznać i zaakceptować nasze dzieci. Gdy nauczymy się samowsparcia, łatwiej będzie nam towarzyszyć dzieciom, a to z kolei może otworzyć nam drzwi do lepszego partnerowania samym sobie.
Najistotniejsze jest to, że możemy stać się rodzicami, których nasze dzieci potrzebują, pomimo naszych niezaspokojonych w dzieciństwie potrzeb, ograniczeń, błędnych przekonań, okowów lojalności, tabu i traum.
Odkrywanie i uświadamianie sobie, jak złożone i wymagające osobistego zaangażowania jest rodzicielstwo, mogą okazać się przytłaczające; podążenie ścieżką brania odpowiedzialności za siebie, by zrozumieć i dobrze traktować własne dzieci, często bywa bolesne. Ale jeśli się nad tym zastanowić, doświadczenie to może być równie frustrujące, co wyzwalające. Nie jesteśmy nieudolni – to bagaż naszych doświadczeń, odczuć, wspomnień, poglądów, relacji, tabu i zadań blokuje siły, które przecież mamy w sobie.
Sądzę – a przynajmniej mam nadzieję – że książka, którą trzymacie w rękach, sprawi, że poczujecie, że ktoś towarzyszy wam w cierpieniu, którego na pewno doświadczycie, i jednocześnie pomoże wam je zrozumieć; że zdacie sobie sprawę, że choć wiele rzeczy idzie nie tak, zawsze możecie zrobić krok naprzód i postarać się poprawić relacje z dziećmi. Każda droga zaczyna się od jednego kroku, a wy jesteście w stanie go zrobić.
I choć wiem, że sformułowania „czuć się na siłach” i „cierpieć” zwykle nie idą w parze, jeśli ruszycie w tę podróż, jestem przekonana, że doświadczycie na własnej skórze, jak głęboko w rzeczywistości są ze sobą powiązane.
PODSUMOWANIE
Wszyscy możemy przyczynić się do dobra dzieci.Choć wcale o to nie prosiliśmy, posiadanie dzieci zmusza nas do konfrontacji z naszym własnym dzieciństwem.Dobre traktowanie nie polega wyłącznie na znalezieniu właściwych informacji – powinniśmy także zanurzyć się w swoje doświadczenia z dzieciństwa.Poczynione w ostatnich latach odkrycia z dziedziny neuronauk pozwoliły nam lepiej zrozumieć głęboki wpływ, jaki okresy dzieciństwa i dorastania wywierają na całe nasze życie i układ nerwowy.1.
Nie ma nic lepszego od bycia rodzicem
Żyjemy w społeczeństwie, które przecenia wartość pozytywnych komunikatów. Bycie pozytywnym utożsamiane jest z byciem szczęśliwym, podczas gdy w rzeczywistości to, co nazywamy szczęściem, jest jedynie próbą ucieczki, negowaniem lub wypieraniem nieprzyjemności w nadziei, że dzięki temu przestaną istnieć. Przekonanie, że szczęście musi wiązać się z nieustającą radością, jest pułapką – staje się wtedy nierealistyczne i nieosiągalne. Człowiek nie funkcjonuje w ten sposób. Wszystkie emocje są istotne i konieczne; wszystkimi powinniśmy się zająć i wszystkie brać pod uwagę – nie nadając im właściwego znaczenia ani nie zapewniając przestrzeni, której potrzebują, wyświadczamy sobie niedźwiedzią przysługę.
Sara niedawno urodziła drugie dziecko. Jej pierwszy syn jest zaledwie dwa lata starszy od drugiego, trudno mu więc było zaakceptować, że musi teraz dzielić się uwagą mamy z „nowym lokatorem”. Wybuchy złości i histerie zaczęły być stałym motywem życia w domu, co z kolei generowało coraz większe napięcia między partnerami, które w końcu doprowadziły do wybuchu długo skrywanego konfliktu. Podczas terapii Sara szukała wskazówek, jak radzić sobie z napadami zazdrości starszego syna. Choć rozumiała, jak trudne musiały być dla niego nowe okoliczności, czuła się odtrącona, gdy płakał albo się obrażał, i obwiniała się za to, że nie umie cieszyć się tym etapem i nie ma siły się w niego angażować. Zewsząd słyszała, że powinna być szczęśliwa, że ma skupić się na pozytywnych aspektach całej sytuacji, że to tylko kwestia zmiany podejścia. Tak naprawdę jednak Sara potrzebowała przestrzeni, by zrozumieć, że to, co czuje, jest normalne i że ma prawo dać temu upust. Jej wyczerpanie, frustracja i samotność były uzasadnione i trzeba było się nimi w jakiś sposób zająć. Przestrzeń była jej potrzebna, by mogła zidentyfikować swoje pragnienia i potrzeby, porozmawiać o tym, czego oczekiwała i co się działo. Musiała także pożegnać się z wcześniejszym rozdziałem swojego życia, pomówić o zatargu z partnerem i o swojej złości oraz poszukać środków i narzędzi, by zająć się wszystkimi tymi kwestiami i dzięki temu mieć więcej zasobów, by zmierzyć się z nowymi wyzwaniami i być obecną w życiu swoich dzieci. Pozytywne myślenie unieważniało wszystkie jej odczucia i stawało się źródłem olbrzymiego poczucia winy, które z kolei uniemożliwiało stopniową poprawę sytuacji.
Często próbujemy doszukać się pozytywnych stron złych wiadomości, nie dając sobie nawet czasu, by je w ogóle przetworzyć. Słyszymy także, że dzięki właściwemu podejściu można osiągnąć wszystko i że kiedy się uśmiechamy, nasz mózg dochodzi do wniosku, że jesteśmy zadowoleni i w ten sposób możemy pokonać smutek. Gdy zderzamy się z rzeczywistością, nieprzyjemne uczucia wcale nie ustępują i wcale nie wszystko nam się udaje; gdy doznajemy niepowodzeń i nie jesteśmy w stanie pozostać w stanie ducha, który rzekomo powinniśmy utrzymywać, wydaje nam się, że problem leży w nas, że to my robimy coś niewłaściwie – podczas gdy tak naprawdę niewłaściwy jest przekaz.
Choć mówi się o negatywnych i pozytywnych emocjach, tak naprawdę żadna nie jest ani dobra, ani zła. Niektóre uczucia są znacznie mniej przyjemne od innych, ale skoro po tylu latach ewolucji wciąż je żywimy, może należałoby uznać, że są bardzo ważne dla naszego przetrwania i radzenia sobie w świecie.
Rodzicielstwo widziane przez pryzmat wymuszonej pozytywności jest nam przedstawiane jako idylliczny etap życia wart wszelkich wyrzeczeń. Zmusza się nas w ten sposób do przemilczania całego wachlarza wiążących się z nim bolesnych, nieprzyjemnych, niepożądanych, przykrych i gwałtownych odczuć i sytuacji. Wielokrotnie zdarzało mi się słuchać rodziców zawstydzonych tym, że to, co przeżywają, nie zgadza się z tym, co rzekomo powinni czuć: cierpiące na depresję poporodową matki, obarczające się winą za nieodczuwanie radości, i przechodzące kryzys pary, których zdaniem poszukiwanie pomocy jest porażką. Posiadanie dzieci nieubłaganie łączy się z trudnymi chwilami i wielkimi emocjami, z którymi często niełatwo sobie poradzić. By zaakceptować wszystkie te zmiany, trzeba przez nie przejść.
Istnieje niepisane założenie, że posiadanie dzieci jest wspaniałe, że to najlepsze, co może nas w życiu spotkać – tymczasem rodzicielstwu daleko do cudowności: to droga pełna cieni, wybojów, zakrętów i wyrzeczeń. W tym kontekście określanie trudnych momentów, które przeżywamy, mianem nieprzyjemnych czy negatywnych wcale nie wydaje się takie oczywiste. Choć będą zdarzały się chwile pełne uśmiechu, porządku i harmonii, pojawi się też mnóstwo innych – naznaczonych chaosem, złym samopoczuciem, zmęczeniem i niepewnością.
Z tego powodu dla wielu osób pojawienie się pierwszego dziecka jest doświadczeniem bardzo frustrującym i budzącym konsternację; ich oczekiwania mogą skrajnie różnić się od faktycznych przeżyć. My, rodzice, potrzebujemy przestrzeni, by móc wyrazić nasze rzeczywiste doświadczenia. Przestrzeni, w których moglibyśmy swobodnie rozmawiać o naszej rzeczywistości i gdzie byłaby ona akceptowana taką, jaka jest – by pomóc nam dać sobie na nią przyzwolenie i przeżywać ją z naszej perspektywy, a nie z perspektywy tego, co rzekomo powinniśmy odczuwać. Wiele mówi się dzisiaj o akceptacji jako czymś niezwykle istotnym dla zdrowia psychicznego i procesu radzenia sobie z emocjami, ale jak można jednocześnie akceptować siebie i ukrywać przed sobą własne doznania? Jak mogę się akceptować, odmawiając sobie zarazem prawa do frustracji czy negując depresję poporodową? Albo wypierając tęsknotę za ciszą, życiem tylko we dwoje czy dniami bez kłótni na temat wychowania?
Akceptacja to akceptacja. Wszystkiego. Tego, co przyjemne – uśmiechów, uścisków, pierwszych kroków, gaworzenia, zabaw, całusów i „kocham cię najbardziej na świecie” – ale również tego, co nieprzyjemne. Nie doprowadzi to wcale – wbrew powszechnej opinii – do rozdmuchania złych aspektów: chodzi tylko o to, by nie odmawiać emocjom przestrzeni, którą i tak zabierają, i by się nimi zająć.
Może zamiast szukać w rodzicielstwie szczęścia, które sprzedaje się nam z nim w pakiecie, spróbowalibyśmy znaleźć w nim spokój, bezpieczeństwo i akceptację. Wewnętrzny spokój, który pozwoliłby nam zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, a także nasze dzieci i rzeczywistość, w której żyjemy. Trzeba przy tym podkreślić, że choć pojęcie akceptacji jest modne i pięknie brzmi, proces dochodzenia do niej bywa zwykle uciążliwy i skomplikowany. Nie mówimy tu o konstrukcie intelektualnym, o abstrakcyjnej idei; o powiedzeniu sobie: „No, już, akceptuję swój brak cierpliwości”. To cierpienie – pożegnanie się z własnymi oczekiwaniami czy pragnieniami, emocjonalna ewolucja, która, jeśli naprawdę się wysłuchamy, może doprowadzić do płaczu, bezsilnej frustracji, drżenia… aż w końcu będziemy w stanie się ze sobą pogodzić. Zaakceptowanie rzeczywistości niesie ze sobą spokój zwłaszcza dlatego, że pozwala nam przeżywać bieżącą chwilę i realistycznie spoglądać na kolejne możliwe kroki. Odżałowawszy to, czego nie mamy, możemy cieszyć się tym, co jest, i ruszyć dalej. Być może właśnie wyruszając z tego miejsca, naprawdę staniemy przed szansą znalezienia szczęścia.
PODSUMOWANIE
Wszystkie uczucia są ważne.Bycie szczęśliwym nie oznacza nieustannego przeżywania wyłącznie przyjemności.Rodzicielstwo przynosi wiele zmian, a zatem i nieprzyjemnych emocji.Aby bardziej cieszyć się rodzicielstwem, ceńmy wyżej akceptację niż szczęście (przynajmniej w formie, w jakiej nam się je „sprzedaje”).2.
Ilu rodziców, tyle rozwiązań
Ktoś, komu udałoby się znaleźć uniwersalny przepis na bycie dobrą matką lub dobrym ojcem, z pewnością zbiłby majątek. Wszyscy bylibyśmy zachwyceni, gdyby okazało się, że recepta ta – odpowiedź na pytanie, co znaczy być dobrym rodzicem – jest krótka, zwięzła i prosta. Ale mogę od razu zdradzić, że w rzeczywistości jest dość złożona.
Zwykle utożsamiamy bycie dobrym ojcem lub matką ze spełnieniem określonych wymagań czy działaniem w określony sposób. Wystarczy popełnić lub dostrzec jeden błąd, by natychmiast zderzyć się z oceną – własną lub ze strony innych. Problem w tym, że wymagania te zmieniają się w zależności od osobistych doświadczeń i przekonań, przez co bycie dobrym rodzicem dla jednej osoby może oznaczać coś absolutnie przeciwnego dla drugiej.
Pedro miał bardzo despotycznego ojca, z którym często się kłócił. Gdy sam został rodzicem, postanowił, że dla swojego syna Marca nie chce być autorytetem, lecz raczej kumplem. Pozwalał chłopcu samodzielnie podejmować decyzje dotyczące rozkładu dnia, ubrań, jedzenia, tego, czy pójdzie, czy nie pójdzie do przedszkola. Najważniejsze dla Pedra było to, by jego dzieci czuły, że ich emocje i pragnienia mają znaczenie – uważał, że bycie dobrym ojcem oznacza bycie przeciwieństwem jego ojca. Kiedy jednak jego czterolatek zaczął zachowywać się w sposób potencjalnie zagrażający jego zdrowiu – wchodzić na stół znajdujący się przy oknie czy rozgryzać szklanki – Pedro zaczął się martwić. Zdawał sobie sprawę, że z synem dzieje się coś niedobrego, ale nie miał pojęcia co. Odkryliśmy, że Marc na swój sposób poszukiwał bezpieczeństwa – ojca zdolnego powiedzieć „nie”. Nie umiał inaczej dać do zrozumienia, że potrzebuje granic, które zapewnią mu ochronę, i wzorca, a nie przyjaciela; że decydowanie o wszystkim stanowi dla niego zbyt duży ciężar. Oczywiście, musieliśmy popracować też nad tym, by pogodzić konieczność bycia autorytetem z pragnieniem poszanowania i wysłuchania dziecka oraz z ideą – dla niektórych kontrowersyjną – że całkowity brak granic jest również wyrazem braku szacunku.
Manuel z kolei wychowywał się w rodzinie konserwatywnej, takiej „na całe życie”, jak sam mówił. W jego domu dzieci były posłuszne – inaczej czekała je surowa kara. Życzeniom dorosłych po prostu się nie sprzeciwiało, niezależnie od tego, czego dotyczyły. Dla Manuela było jasne, że grzeczne dzieci mają słuchać rodziców i że dobrzy rodzice powinni stosować wszelkie metody wychowawcze, by osiągnąć posłuch. Cierpiał jednak, ponieważ jego córka – choć była bardzo zdyscyplinowana i uległa – nie dzieliła się z nim swoim życiem. Spędzali razem czas tylko wtedy, gdy ją do tego zmuszał. Manuel nie rozumiał, na czym polega problem – jego zdaniem robił „wszystko, co należało do dobrego rodzica”, był dla niej wzorem. W jego przypadku potrzeba było wielu rozmów o emocjach, bezpieczeństwie i potrzebach, o tym, co istnieje, choć tego nie widać, żeby w końcu zrozumiał, że wszystko to, co uważał za warunki konieczne do bycia dobrym ojcem, w rzeczywistości oddalało go emocjonalnie od córki i ją krzywdziło…
Zarówno Pedro, jak i Manuel robili to, co uważali za najlepsze dla swoich dzieci, obaj jednak mieli ślepą plamkę, która uniemożliwiała im ofiarowanie dzieciom tego, czego te naprawdę potrzebowały. Pedrowi bardzo trudno było pogodzić się z faktem, że przewidywalność jego ojca i ustalane przez niego granice w niektórych przypadkach były pozytywne, a także nauczyć się oddzielać te ograniczenia od przemocy, z jaką je narzucał. Manuel miał problem z przyznaniem, że rodzice całkowicie lekceważyli jego emocje i skupiali się wyłącznie na tym, by zachowywał się w sposób, który uważano za słuszny – a także ze zrozumieniem, że mimo wszystko pomogło mu to uniknąć kar w szkole czy nauczyło podporządkowywania się zaleceniom obecnego szefa.
Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy chcielibyśmy, by dzieci widziały w nas dobrych rodziców i kiedyś wspominały swoje dzieciństwo z rozrzewnieniem. Zwykle także chcemy być lepszymi rodzicami niż nasi rodzice i uczyć się na tym, co uważamy za ich błędy – o ile dostrzegamy, że je popełniali – by w miarę możliwości ich nie powielać. Nie zawsze jest to jednak proste, ponieważ niektóre zakorzenione w nas bardzo głęboko doświadczenia mogą pokrzyżować nam plany, nawet jeśli świadomie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Dobra wiadomość jest taka, że możemy wydobyć je na powierzchnię, zastanowić się nad nimi i je przepracować.
Cokolwiek byśmy nie robili i w cokolwiek byśmy nie wierzyli, jedno jest jasne: bycie dobrym rodzicem to wzięcie na siebie odpowiedzialności, jaka wiąże się z mianem matki lub ojca: roli, jaką przypisuje się nam po narodzinach dziecka, nawet jeśli zdecydujemy się ją odrzucić. To zaakceptowanie faktu, że wszystko, co robimy – choćbyśmy robili to w najlepszej wierze dla dobra naszych dzieci – może mieć nieoczekiwane konsekwencje. To także przystanie na tę prostą i zarazem złożoną prawdę, że czy tego chcemy, czy nie, rodzicielstwo daje nam olbrzymią władzę nad dziećmi.
Rosa została oddana do adopcji w wieku zaledwie pięciu miesięcy. Przygarnęła ją młoda para, która bardzo chciała mieć dzieci i która później formalnie ją adoptowała. Choć miała całkiem szczęśliwe dzieciństwo, w środku czuła, że nigdzie nie przynależy. Ponieważ jej adopcyjni rodzice byli bardzo oddani i troskliwi, kiedy myślała o biologicznej matce, trawiło ją poczucie winy. Nie rozumiała, dlaczego tęskni za czymś, czego nigdy nie było jej dane poznać. Zewsząd słyszała, że matką jest nie tylko ta kobieta, która urodziła, ale chociaż się z tym zgadzała, nie umiała pozbyć się wątpliwości dotyczących powodów, dla których ją porzucono, i ciekawości dotyczącej swojego pochodzenia. Wbrew woli czuła, że fakt bycia adoptowaną odcisnął piętno na jej życiu. W trakcie terapii stopniowo odkrywała, że z powodu oddania do adopcji nieświadomie doszła do wniosku, iż stało się to z powodu jej złej natury. Dowiedziawszy się więcej o tej wczesnej traumie, zrozumiała, że choć jej kontakt z biologiczną matką trwał tylko pięć miesięcy, rozłąka z nią miała głęboki, istotny wpływ na całe jej dalsze życie.
Jako rodzice bierzemy na siebie olbrzymią – dla wielu osób przytłaczającą – odpowiedzialność. Kiedy coś nas niepokoi, mamy tendencję do dążenia w kierunku jednego z dwóch biegunów – kontroli lub wyparcia – będących tak naprawdę dwoma stronami tej samej monety. Mogę być świadoma odpowiedzialności, jaka wiąże się z byciem rodzicem, i z jednej strony próbować trzymać się kurczowo wszystkiego, co sprawi, że poczuję się dobrą matką; z drugiej zaś mogę tę odpowiedzialność odrzucić i robić to, co mi się podoba, nie zastanawiając się, czy to jest właściwe albo czy nie będzie miało negatywnego wpływu na moje dzieci. Oczywiście, w obydwu wypadkach będę osądzać i oceniać tych, którzy zdecydują się na strategię przeciwną do mojej, choćby posługiwali się nią tylko po to, by zagłuszyć emocje, z którymi trudno im było sobie poradzić – dokładnie jak ja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki