Dziedzic kłamstwa - Maria Magdalena Syryńska - ebook + audiobook

Dziedzic kłamstwa ebook

Maria Magdalena Syryńska

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ponad 50 tysięcy odsłon na Wattpadzie.

Velvicia nie żyje. Została zamordowana wraz z matką przez Edwarda Withmoore’a w ramach prezentacji siły. Dwadzieścia lat później ten sam człowiek planuje porwać jej bratanicę Maybeth, prawowitą następczynię arrayskiego tronu, aby zdobyć tereny, którymi włada. Wykorzystuje do tego swego syna Alexandra. Plan jest prosty, ale wymaga od księcia zbliżenia się do Maybeth. Książę ostatecznie decyduje, że nie pozwoli, by jego ojciec wykorzystał dziewczynę w tak okrutny sposób, i rozpoczyna podwójną grę. Resztka jego człowieczeństwa wyłania się zza kurtyny strachu i bezwzględności. Alexander postanawia położyć kres tyrańskim zapędom ojca.

Pierwsza część dylogii. Okładki projektuje autorka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
3,6 (22 oceny)
9
4
2
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ruddaa
(edytowany)

Z braku laku…

Sluchalam ale właściwie nie wiem co słuchałam. Nie pamietam ani co sie wydarzyło w tej książce ani jak sie skończyła. Nie dość, że fabuła jakaś pogmatwana to lektorka istna tragedia.
51
Kozzi4453

Z braku laku…

bardzo chaotyczna ksiazka i miejscami mało ciekawa. przewidywalna.
41
kunegunda12345
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca książka, pełna emocji i tajemnic. Czytając ją, nie sposób oderwać się od historii i nie docenić zawiłych intryg.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Kiedy zasy­piała, w uszach dźwię­czały jej pie­śni dobie­ga­jące z jadalni.

A kiedy ją obu­dzono, usły­szała krzyki.

Nie mogła się prze­bić myślami przez tę kako­fo­nię dźwię­ków. Wszy­scy krzy­czeli – gwar­dzi­ści, służba, a nawet poko­jówka wsu­wa­jąca buty na jej stopy. Wszy­scy, bez wyjątku.

– Musi panienka biec do schronu, przed drzwiami stoi eskorta! – zako­men­de­ro­wała kobieta drżą­cym gło­sem, zarzu­ca­jąc płaszcz na jej ramiona.

Velvi­cia rozej­rzała się roz­ko­ja­rzona. Na­dal nie rozu­miała, co się dzieje.

– Bar­ba­rzyńcy? – zapy­tała nie­przy­tom­nie, pod­czas gdy poko­jówka cią­gnęła ją w stronę wyj­ścia.

Dziew­czyna była pewna, że na­dal śni. Nogi odma­wiały jej posłu­szeń­stwa, naj­chęt­niej usia­dłaby w kącie i prze­cze­kała burzę.

– Nie, panienko. Reedial.

Na ostat­nie słowo Velvi­cia natych­miast ożyła. Popa­trzyła dookoła z prze­ra­że­niem i dopiero wtedy poczuła przy­pływ adre­na­liny. Wyszarp­nęła się poko­jówce.

– Gdzie jest War­ren?

Wie­działa, że poszedł z żoną do ogrodu. Poko­jówka rów­nież była tego świa­doma, a jej spoj­rze­nie suge­ro­wało, że nie wró­cił.

– Straże już tam są.

Ogród był naj­słab­szym punk­tem w całym zamku. Pociem­niało jej przed oczami. W tej samej chwili ktoś wszedł do pokoju, a ona w ostat­nich prze­bły­skach świa­do­mo­ści poczuła, jak bie­rze ją na ręce.

Zemdlała, mimo­cho­dem wyobra­ża­jąc sobie, że to Edward ją nie­sie.

Znów z nim była.

Znów trzy­mała go za rękę.

– Nie powi­nie­neś wczo­raj wyje­chać? – wyszep­tała, czu­jąc jego cie­pły oddech na policzku.

Przy­szedł do niej nie­spo­dzie­wa­nie, kiedy jesz­cze sie­działa na ławce przy nie­wiel­kim sta­wie i roz­pa­mię­ty­wała ich ostat­nie spo­tka­nie. Była pewna, że nie zoba­czy go przez naj­bliż­szych parę tygo­dni.

– Mówi­łem ci, że mam jesz­cze parę spraw do zała­twie­nia – odparł z uśmie­chem.

A tak rzadko się uśmie­chał. Serce dziew­czyny biło moc­niej za każ­dym razem, kiedy widziała, że udało jej się go w jakiś spo­sób roz­po­go­dzić.

Poło­żyła mu jedną dłoń na ramie­niu, a drugą wsu­nęła w jego ciemne włosy. Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej i pochy­lił, skła­da­jąc na jej ustach czuły poca­łu­nek. W jego ramio­nach czuła się bez­pieczna. Bez względu na to, co mówili o nim inni, ona pra­gnęła tylko jego obec­no­ści. Bez względu na wszystko chciała być tylko z nim, bo wie­działa, że się nią zaopie­kuje.

– Nie sądzisz, że razem wspa­niale rzą­dzi­li­by­śmy pań­stwem? – zapy­tał, odsu­nąw­szy się od niej.

Wpa­try­wał się w nią sre­brzy­stymi oczami, jed­nak tym razem to spoj­rze­nie nie było w sta­nie odwró­cić jej uwagi od ponu­rej rze­czy­wi­sto­ści.

– Wiesz, że to nie­moż­liwe, Edwar­dzie.

– Ja tak nie uwa­żam – nachy­lił się, jakby chciał ją znów poca­ło­wać, ale nad­sta­wiła jedy­nie poli­czek.

Cały się spiął.

– Edwar­dzie…

– Velly… – zwró­cił się do niej zdrob­nie­niem. – A gdyby to jed­nak było moż­liwe? – przy­kuc­nął przed nią. – Gdy­bym zna­lazł spo­sób, żeby…

– Edwar­dzie, nie ma żad­nego spo­sobu. Żad­nego – wstała, czu­jąc gulę rosnącą w gar­dle. Tak bar­dzo pra­gnęła z nim być. Nie mogła znieść myśli, że ni­gdy nie będzie to moż­liwe. – Powi­nie­neś już iść.

– Jesz­cze cię zasko­czę, Vel.

Uśmiech­nęła się do niego smutno przez ramię.

– Dobrze, Edwar­dzie. Dobrze.

Po czym ode­szła, zosta­wia­jąc go przy sadzawce. Nie zasta­na­wiała się, jak wła­ści­wie się tam zna­lazł.

Wtem gwał­tow­nie się ock­nęła. Nie mogła nabrać powie­trza, bo ogromny cię­żar przy­gnia­tał jej pierś. Była jesz­cze bar­dziej zdez­o­rien­to­wana niż wtedy, gdy obu­dziła ją poko­jówka. Nie byli przy­zwy­cza­jeni do takich ata­ków.

Spró­bo­wała poru­szyć rękoma, jed­nak coś sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiało. Pomy­ślała, że ją zwią­zali, chciała krzy­czeć, ale jedno spoj­rze­nie wystar­czyło, by zoba­czyła, że spo­czywa na niej ciało. Ręce męż­czy­zny wciąż znaj­do­wały się pod jej ple­cami i nogami. To on ją niósł.

Na jej szyję zaczęła spły­wać cie­pła, lepka ciecz. Krew.

Ostat­kiem sił powstrzy­mała odruch wymiotny. Nie stra­ciła rozumu do reszty. Teraz, kiedy w pobliżu nie było eskorty, musiała wal­czyć o życie sama.

Wie­działa, że nie zdoła zepchnąć z sie­bie cięż­kiego ciała, więc pozo­sta­wało jej leżeć w bez­ru­chu.

Wie­działa też, że ten, kto zabił tego bie­daka, musi być w pobliżu.

Uspo­ko­iła oddech i sku­piła się na dźwię­kach oto­cze­nia. Tłu­czone szkło, zgrzyt metalu, krzyki i… kroki. Cicha roz­mowa.

Ktoś się zbli­żał.

Velvi­cia zamru­gała jesz­cze parę razy, a potem utkwiła pusty wzrok w ścia­nie obok. Roz­chy­liła usta.

Zabójcy byli bli­sko.

– Nie­sa­mo­wite – szep­nął ktoś z wyraź­nym reedial­skim akcen­tem.

Poczuła, jak jej serce znowu zaczyna bić moc­niej. Miała wielką nadzieję, że coś jej się wyda­wało. Tak bar­dzo nie chciała, by zama­chowcy oka­zali się zor­ga­ni­zo­waną reedial­ską grupą. A jed­nak. Edward ją zdra­dził.

– Mia­łeś rację, Tor­mun. Oto i nasza kró­lewna – zaśmiał się gar­dłowo, sztur­cha­jąc ją butem. Kiedy napięła ramię, była pewna, że ją to zdra­dziło, jed­nak oni nic nie zauwa­żyli. – Jesteś pewien, że nie żyje?

– Jest tak samo mar­twa jak jej mamuśka. Popatrz na szyję, druga strzała ją roz­pła­tała.

Mamuśka? Kró­lowa? Jej mama?

– Idziemy, nie ma co tra­cić czasu. No już, chodź, to jesz­cze nie koniec naszej roboty.

Mama?

Poczuła, jak ogar­nia ją prze­raź­liwe zimno, a jej dło­nie i nogi zaczy­nają mro­wić.

– Mama nie żyje – szep­nęła nie­mal bez­dź­więcz­nie.

Było tak gło­śno, że jej słowa mogły wyda­wać się tylko lek­kim powie­wem wia­tru.

On ją zabił. On zabił jej mamę.

Wszystko prze­stało się dla niej liczyć. Mimo braku sił zaparła się i zepchnęła z sie­bie ciało gwar­dzi­sty. Zawyła żało­śnie. Na­dal nie potra­fiła poukła­dać w gło­wie tych wszyst­kich wyda­rzeń. Wie­działa tylko, że jej rodzina nie żyje. Bo jeżeli zła­pali Char­ma­ine w schro­nie, a ją tutaj, to brat w ogro­dzie zgi­nął jako pierw­szy.

Wstała, bru­dząc się krwią straż­nika. Wszyst­kie dźwięki zlały się w jeden jęk, jakby cały pałac pła­kał. Chciała to zakoń­czyć. Uła­twić im zada­nie. Chciała zna­leźć Edwarda i pozwo­lić, by zabito ją na jego oczach.

Oczach, które wpa­try­wały się w nią z takim uwiel­bie­niem. Oczach, które nie­raz widziały zabójcę jej matki.

On ich nasłał.

„Jesz­cze cię zasko­czę, Vel”.

Ruszyła przed sie­bie, poty­ka­jąc się o ciała.

Dekolt jej sukni był zalany szkar­ła­tem.

Minęła jeden zakręt, a zaraz potem drugi. Brnęła przez to rumo­wi­sko, jakby na końcu znaj­do­wał się jej cel. Coś za oknem pło­nęło. Wtedy też zoba­czyła przed sobą jakiś cień. Uśmiech­nęła się.

Naj­pierw jej brat z żoną, potem matka, a teraz rów­nież ona. W duchu pogra­tu­lo­wała Edwar­dowi. Tak łatwo pozbył się całej rodziny kró­lew­skiej.

– Zaraz do was dołą­czę – szep­nęła, patrząc w oczy śmierci.

Rozdział 1

1

Drzewa ugi­nały się pod wpły­wem wia­tru, jakby biły pokłony sile natury. May­beth zadarła wysoko brodę, pró­bu­jąc objąć wzro­kiem zam­kowe wieże. Góro­wały nad resztą budowli, prze­wyż­szały naj­wyż­sze pnie i sta­no­wiły prze­strogę dla bar­ba­rzyń­ców. Opokę dla wędrow­ców. Koniec dla zdraj­ców. Mury w swej pro­sto­cie kryły wiele zna­czeń.

Chmury prze­ci­nały blade niebo niby pta­sie pióra. Dziew­czyna wsparła się o brzeg altany i jesz­cze raz obrzu­ciła wzro­kiem to, co miała odzie­dzi­czyć.

Z wnę­trza dobie­gały śpiewy przed posił­kiem dla służby, ale ona sły­szała krzyki. Nie­raz sta­rała się odpę­dzić od sie­bie te upiorne wizje, jed­nak one przy­cho­dziły znie­nacka i wbi­jały szpony zwąt­pie­nia w jej serce. Były nie­mal tak rze­czy­wi­ste jak wyda­rze­nia tam­tej pamięt­nej nocy. Nocy, pod­czas któ­rej zgi­nęły Char­ma­ine i Velvi­cia, jej babka i ciotka. Matka i sio­stra jej ojca. On wraz z żoną ledwo uszli z życiem. Mieli wię­cej szczę­ścia niż ich rodzina. Ale one nie były jedy­nymi ofia­rami. May­beth sły­szała krzyki wszyst­kich tych, któ­rzy oddali życie w imię dobra ogółu i któ­rzy stra­cili je przy­pad­kiem. Bo tym wła­śnie była rzeź sprzed dwu­dzie­stu lat. Przy­pad­kiem, zwy­kłym nie­po­ro­zu­mie­niem.

Teraz śpie­wano pie­śni chwa­lebne, wtedy jed­nak w całym Array roz­brzmie­wały pie­śni żałobne.

„A kiedy łzy zmyje deszcz lub krew bez wytchnie­nia, nie sta­nie­cie się dla nas kwia­tami zapo­mnie­nia”, jak mówił ostatni wers jed­nej z nich.

Ci ludzie bez wąt­pie­nia nie staną się kwia­tami zapo­mnie­nia. Nikt już nie pod­lewa ich łzami, ale nasiona trzyma scho­wane głę­boko w duszy.

May­beth przy­szła na świat dzie­więć mie­sięcy po tej tra­ge­dii, tak jakby była zro­dzona z nie­szczę­ścia, bólu i cier­pie­nia. Dla­tego posta­no­wiła ni­gdy nie zapo­mnieć o tam­tych wyda­rze­niach i ludziach, któ­rzy zgi­nęli. Ni­gdy nie wyprzeć z pamięci, jak dziel­nie bro­nili zamku, mimo że kró­lowa i jej córka zgi­nęły.

A któż był temu winien?

With­mo­ore’owie.

Ci, któ­rzy tam­tej nocy wywo­łali krzyki w trak­cie pie­śni.

Ci, któ­rzy teraz nie­mal zażą­dali jej obec­no­ści na balu u boku ich następcy.

Otu­liła się szczel­niej krwi­sto­czer­wo­nym płasz­czem, łopo­czą­cym na wie­trze, i obe­szła altanę. Tam odchy­liła jedną belkę i wyjęła spod niej łuk, koł­czan i nie­wielką tar­czę. Pośród drzew nie­wiele osób mogło ją doj­rzeć.

Czuła fru­stra­cję i nie­spra­wie­dli­wość. Dwa infan­tylne uczu­cia roz­dzie­rały jej serce na pół. Nie potra­fiła sobie wyobra­zić sie­bie u boku tego czło­wieka. Nawet nie chciała.

Zawie­siła tar­czę nie­zbyt daleko i wró­ciła do altany sta­no­wią­cej dodat­kowe schro­nie­nie przed nie­po­żą­da­nymi spoj­rze­niami. Nacią­gnęła strzałę na cię­ciwę i oddała strzał, ale ta nawet nie zbli­żyła się do celu. Wylą­do­wała parę metrów obok. Dziew­czyna się­gnęła po drugą i znowu nic z tego nie wyszło, ale się nie pod­da­wała. Nie ćwi­czyła łucz­nic­twa, ni­gdy jej do tego nie cią­gnęło, jed­nak w takich sytu­acjach poma­gało jej roz­ła­do­wać emo­cje. Za czwar­tym razem udało jej się tra­fić pra­wie w śro­dek tar­czy. Strzały latały jedna za drugą, a każda nio­sła ze sobą frag­ment jej fru­stra­cji.

Usły­szała ciche kroki, ale nie prze­rwała ćwi­czeń. Wie­działa, kto się zbliża.

Nicole sta­nęła za nią w odle­gło­ści ramie­nia.

– Musisz się pod­szko­lić w skra­da­niu – rze­kła May­beth, odwra­ca­jąc się twa­rzą do kobiety.

Ta liczyła trzy­dzie­ści sie­dem lat, a dzie­więt­na­ście z nich spę­dziła u jej boku. Była jej przy­ja­ciółką i matką. Powier­niczką i pomoc­nicą. Nikt w całym kró­le­stwie nie nada­wał się lepiej do peł­nie­nia tej roli.

Nicole wzru­szyła ramio­nami.

– Stwier­dzi­łam, że potrze­buje panienka roz­mowy.

– I słusz­nie – wes­tchnęła.

Ode­szła, by zebrać poroz­rzu­cane strzały.

– Henry pytał o panienkę.

Przy­sta­nęła w poło­wie kroku i poki­wała powoli głową. Nicole chuch­nęła w ręce i je roz­tarła, a następ­nie wsu­nęła do kie­szeni.

– Racja, obie­ca­łam mu spa­cer.

– Ma aku­rat wolne.

– Wiem. Wiem, Nicole – schy­liła się, by odnieść ostat­nią strzałę. Ostat­nio Henry nie­czę­sto miał wolny czas. Ich spo­tka­nia ogra­ni­czały się do wspól­nych narad i posił­ków. – Ale chyba nie o tym chcia­łaś pomó­wić?

– Nie, ale wola­łam wspo­mnieć. Zapo­mnia­łaś o waszym spo­tka­niu?

– Po czę­ści tak, bo wizyta księ­cia mnie roz­pro­szyła, ale… potrze­bo­wa­łam też chwili samot­no­ści.

Kiedy pozbie­rała strzały, przy­cup­nęła na scho­dach od altany. Nicole zro­biła to samo. Dopiero kiedy słu­żąca usia­dła obok niej, a kró­lewna poczuła bijące od niej cie­pło, zro­zu­miała, jak zimno jest na dwo­rze.

– Czy powo­dem two­jego roz­ko­ja­rze­nia jest dele­ga­cja z Reedial?

May­beth nie musiała się odzy­wać. Coś bły­snęło w jej zie­lo­nych tęczów­kach i jej opie­kunka już wie­działa.

– Cóż tym razem? – zapy­tała, popra­wia­jąc biały cze­pek na gło­wie. W prze­ci­wień­stwie do ogni­stego stroju dziew­czyny jej ubra­nia ide­al­nie kom­po­no­wały się z zimo­wym kra­jo­bra­zem.

– Bal – powie­działa May­beth, patrząc pro­sto przed sie­bie.

– Bal?

– Bal.

– Nie widzę nic złego w balu. Z jakiej oka­zji With­mo­ore’owie wypra­wiają przy­ję­cie?

– Nie With­mo­ore’owie, a Tarin­de­lo­wie. Uro­dził im się syn i roze­słali zapro­sze­nia po wszyst­kich trzech kró­le­stwach.

Nicole otwo­rzyła oczy ze zdu­mie­nia. Nie musiała nic mówić. Tak, to będzie wiel­kie wyda­rze­nie, które bez wąt­pie­nia zapi­sze się na kar­tach histo­rii.

– A Ale­xan­der Wil­liam With­mo­ore chce mnie tam widzieć jako swoją part­nerkę – dodała dziew­czyna po chwili mil­cze­nia i lekko wbiła paznok­cie w spód dłoni.

Gdy usły­szała obok sie­bie cichy śmiech, zgro­miła roz­mów­czy­nię spoj­rze­niem.

– Kró­lew­nie nie przy­stoi patrzeć na pod­wład­nych takim wzro­kiem – rzu­ciła Nicole.

– Nie rozu­miem, cóż cię tak roz­ba­wiło.

– Wygląda panienka, jakby szła na egze­ku­cję. A to tylko bal.

– Nicole, moi przod­ko­wie wła­śnie w takich oko­licz­no­ściach stra­cili życie. Sta­ram się uni­kać rów­nie nie­pew­nych sytu­acji.

Po tych sło­wach kobieta natych­miast spo­waż­niała. W jej oczach zalśniło coś nie­wy­po­wie­dzia­nego, jed­nak szybko się pozbie­rała. May­beth zga­niła się w myślach za tak nie­ostrożne słowa. Prze­cież nie tylko ona ucier­piała. Ucier­piały tysiące nie­win­nych osób. Nicole stra­ciła uko­cha­nego i brata. W ciągu jed­nej nocy.

– Prze­pra­szam – wyszep­tała.

– Nie prze­pra­szaj, rozu­miem. Domy­ślam się, co możesz czuć. Tym bar­dziej powin­naś jed­nak zadbać o to, by zała­go­dzić wszel­kie spory z prze­szło­ści.

Teraz to May­beth się uśmiech­nęła.

– Mój ojciec powie­dział, że będzie to dla mnie spraw­dzian.

– Masz bar­dzo mądrego ojca, May­beth. Zga­dzam się z nim, ale pamię­taj – dotknęła deli­kat­nie miej­sca pod jej lewym oboj­czy­kiem – że w tym wszyst­kim musisz też spraw­dzić sie­bie. Żadne czyny przy­szłej kró­lo­wej nie są jed­no­stronne.

Rozdział 2

2

Nicole ode­szła i zosta­wiła ją samą w alta­nie. Cały sad stwo­rzono na pla­nie koła. Pośrodku znaj­do­wała się kaplica, gdzie gro­ma­dzili się wierni, nawet ci pra­cu­jący w pocie czoła w kró­lew­skich sadach.

W uszach dźwię­czały jej słowa ojca i słu­żą­cej. Brzmiały ina­czej, lecz sens spro­wa­dzał się do jed­nego krót­kiego zda­nia. Była przy­szłą kró­lową, którą nie mogły zawład­nąć uczu­cia. I jakby na dowód tej iro­nii do jej uszu dobiegł nagle cie­pły, niski głos.

– Dotąd widzia­łem tylko jed­nego tak zna­ko­mi­tego strzelca.

Spoj­rzała w stronę męż­czy­zny opie­ra­ją­cego się swo­bod­nie o balu­stradę altany. Brą­zowa kami­zelka cia­sno opi­nała jego tors, jed­nak mimo tak lek­kiego stroju zda­wał się nie przej­mo­wać mro­zem. Nie sądziła, by to Nicole go tu wezwała.

Wes­tchnęła.

– Sir, od kiedy moje pry­watne miej­sce duma­nia stało się cen­trum wsze­la­kich roz­mów?

Henry przy­gryzł wargę.

– Od kiedy są tematy do prze­dys­ku­to­wa­nia – odparł, sta­ra­jąc się, aby nie brzmiało to jak oskar­że­nie.

– A od jak dawna mnie obser­wu­jesz? – zapy­tała i wstała ze schod­ków, by zmie­nić miej­sce i zasiąść w środku, na podusz­kach.

– Odkąd tylko tu przy­szłaś – stwier­dził, pod­cho­dząc do niej. – Wyobraź sobie, że twój czer­wony płaszcz jest dosko­nale widoczny z tam­tej wieży – uniósł palec, żeby ją wska­zać, po czym usiadł obok dziew­czyny.

Bli­żej, niż mógłby to zro­bić na zamku, lecz wciąż w odle­gło­ści zgod­nej z ety­kietą.

Pokrę­ciła głową.

– Nawet mi o tym nie mów.

Wychy­lił się i spoj­rzał jej w oczy.

– Wej­dziesz tam kie­dyś, zoba­czysz. Z moją pomocą.

– A jak zejdę?

– Zniosę cię – uśmiech­nął się zawa­diacko.

Nie odpo­wie­działa uśmie­chem, odwza­jem­niła jedy­nie spoj­rze­nie, napa­wa­jąc się tą chwilą intym­no­ści. Rzadko mieli czas na pry­watne roz­mowy, któ­rych oboje pra­gnęli. Nie zasta­na­wiali się nad przy­czyną uczuć, które ich zwią­zały, nie myśleli o ich roz­wią­za­niu. W takich momen­tach po pro­stu cie­szyli się swoją obec­no­ścią, nie bacząc na przy­szłość.

Jed­nak pesy­mi­styczny głos z tyłu głowy pod­po­wia­dał May­beth, że kie­dyś będzie musiała go zosta­wić na rzecz innego męż­czy­zny. Meza­lians. To jedno słowo skry­wało wiele nie­wy­po­wie­dzia­nych uczuć, zła­ma­nych obiet­nic i serc.

Spoj­rzała jesz­cze raz na wieżę, wyobra­ża­jąc sobie, jak na niej stoi. Szybko jed­nak porzu­ciła tę myśl – lęk wyso­ko­ści był zbyt obez­wład­nia­jący.

Henry odgar­nął pasmo ciem­nych wło­sów z twa­rzy dziew­czyny. Zaru­mie­niła się. Nie z zawsty­dze­nia, a z prze­ra­że­nia, że ktoś mógłby ich nakryć. Jakby w odpo­wie­dzi poki­wał głową. Jego oczy wyra­żały tęsk­notę.

Prze­łknął ślinę.

– Wiesz, chcia­łem ci pomóc opa­no­wać te… eks­cen­tryczne nazwi­ska poprzed­nich wład­ców sąsia­du­ją­cych kra­jów, ale ojciec powie­dział, że masz dzi­siaj odwo­łane lek­cje – powie­dział nagle, by wytłu­ma­czyć swoją obec­ność. – A potem zorien­to­wa­łem się, że Ale­xan­der po spo­tka­niu został nieco dłu­żej, niż powi­nien. Pomy­śla­łem, że cho­dzi o cie­bie, więc przy­sze­dłem.

– Ale naj­pierw szu­ka­łeś mnie na wieży? – spy­tała, pra­gnąć roz­ła­do­wać napię­cie, które zapa­no­wało za sprawą wspo­mnie­nia rodu z Reedial. Zaci­snął szczękę, a jego uśmiech pobladł i wie­działa, że musi przejść do rze­czy. Wtedy jed­nak dostrze­gła zatro­ska­nie na jego twa­rzy. – Henry, nie, to nie to.

Wypu­ścił wstrzy­my­wane powie­trze.

– Myśla­łem, że już nad­szedł ten dzień. Zbyt długo nam się szczę­ściło.

Wycią­gnęła dłoń i dotknęła jego nad­garstka.

– Spo­koj­nie, cho­dzi o bal. Nie o mał­żeń­stwo.

– Zapro­sił cię?

– Tak.

– Czemu aku­rat cie­bie? – znów cały się spiął.

– Na znak soju­szu.

– To może być wstęp.

– Prę­dzej pod­stęp.

Henry pokrę­cił głową, a May­beth opo­wie­działa mu o wszyst­kim naj­kró­cej, jak potra­fiła. Dokła­dała wszel­kich sta­rań, by go zapew­nić, że nic jej nie łączy z reedial­skim księ­ciem i ni­gdy nie będzie. Była znu­żona cią­głym mówie­niem i myśle­niem o tym samym. Gdyby cho­ciaż to było coś przy­jem­nego. Zorien­to­wała się też, że gdy dzieje się coś złego, wszy­scy chcą o tym słu­chać, kiedy zaś przy­da­rzy się coś dobrego, nagle wokoło nie ma żywej duszy, z którą można się tym podzie­lić.

Henry oczy­wi­ście nie przy­szedł tutaj, by wysłu­chać złych wie­ści. Wie­działa, że gdyby miała powód do rado­ści, on podzie­lałby jej entu­zjazm. Zawsze był wobec niej lojalny. Nie jako doradca, ale ktoś bli­ski. Nazwa­nie go przy­ja­cie­lem wyra­ża­łoby za mało, ale słowo „uko­chany”… wybie­gało poza stan­dardy. Nie mogła tego zro­bić. Nie mogła wypo­wie­dzieć na głos prawdy, którą musia­łaby prze­kształ­cić w kłam­stwo, bo jej serce by tego nie znio­sło.

Henry zmniej­szył dystans mię­dzy nimi.

– O czym myślisz?

Unio­sła powoli głowę, jakby ta chwila była niczym ptak na gałęzi obok. Pło­chliwa i ulotna.

– O pod­da­nych.

– Zawsze mówisz, że myślisz o pod­da­nych. – Jego twarz roz­ja­śnił uśmiech.

Nie był gorzki ani iro­niczny. Był po pro­stu szczery.

– Bo tak jest – odpo­wie­działa.

– Na pewno myślisz o czymś jesz­cze.

Zasta­no­wiła się przez moment.

– O wio­śnie. O jutrzej­szych lek­cjach. O koro­na­cji. O mojej babci. I o Nicole – wymie­niła, mając nadzieję, że taka odpo­wiedź mu wystar­czy, ale nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego.

Pod­parł się łok­ciem o niską ściankę altanki.

– Nie wspo­mnia­łaś o mnie ani o Ale­xan­drze – powie­dział cicho, jed­nak tym razem jego ton miał spo­kojną barwę. May­beth otwo­rzyła usta, by coś powie­dzieć, ale Henry ją ubiegł. – May, prze­cież cię znam. Jeżeli o czymś nie mówisz, to zna­czy, że czu­jesz się winna. A nie powin­naś.

Wstał, sły­sząc dźwięk dzwo­nów, który echo naśla­do­wało jesz­cze długo po tym, jak prze­stały bić. Ona rów­nież wstała, przez co zna­leźli się bar­dzo bli­sko sie­bie. Patrzyła na niego, zadzie­ra­jąc brodę. Tak samo przed dwoma kwa­dran­sami przy­glą­dała się murom zam­ko­wym. Miał policzki zaró­żo­wione od mrozu, które zda­wały się odbi­jać kolor jej płasz­cza. Szare oczy błysz­czały, gdy się w nią wpa­try­wał. Chciała unieść dłoń i pogła­dzić go po twa­rzy, po deli­kat­nym zaro­ście, ale wie­działa, że drzewa, które dotąd były schro­nie­niem, rów­nież mają oczy. Przy­chylne, ale chciwe. Mogły nie zwra­cać uwagi na krót­kie tre­ningi, ale ktoś z gabi­netu z pew­no­ścią wie­działby, co zro­bić z infor­ma­cją, że kró­lew­ska córka roman­suje z synem doradcy.

A mimo to miała ochotę zmniej­szyć dystans. Henry jed­nak pierw­szy pod­jął decy­zję i schy­lił się, by uca­ło­wać jej dłoń. O ile ten gest był cie­plej­szy niż poca­łu­nek Ale­xan­dra.

Męż­czy­zna nie odsu­wał się od niej jesz­cze przez sekundę, ponow­nie muska­jąc ustami jej palce.

– Do zoba­cze­nia, Wasza Wyso­kość.

– Do zoba­cze­nia, Hen­ryku – odrze­kła bez tchu.

Rozdział 3

3

Dźwięk kaj­dan wle­czo­nych po ziemi odbija się echem po wiel­kiej kom­na­cie, a te z każ­dym ruchem wbi­jają się coraz głę­biej w kostki. Wokół nich nie ma już ciała – skóra się starła, pozo­sta­wia­jąc po sobie jedy­nie krwawe ślady.

Więź­nio­wie mają lniane worki na gło­wach. Nic nie widzą, mogą jedy­nie sły­szeć, jak u ich stóp koły­sze się ciężki łań­cuch.

– Na kolana przed kró­lową! – komen­de­ruje jeden z gwar­dzi­stów, ale oni nawet nie drgną.

Wtem nie­sły­chana siła popy­cha ich do przodu. Upa­dają z hukiem na kamienną posadzkę. Ktoś szar­pie ich za ręce, sta­wia do pionu i zrywa worki. Dopiero wtedy mogą na sie­bie spoj­rzeć. Ale­xan­der błą­dzi wzro­kiem po twa­rzy tego chło­paka. Bli­zny, krew… dużo krwi… dużo blizn… jego twarz jest zma­sa­kro­wana. A jed­nak spod tej poszar­pa­nej maski wyziera para sre­brzy­stych oczu.

Ale­xan­der roz­po­znaje w więź­niu swo­jego brata. Ryczy prze­raź­li­wie, niczym zwie­rzę, chcąc wyrwać się opraw­com, jed­nak żela­zne kaj­dany krę­pują jego ruchy.

– Stul pysk! – uci­sza go gwar­dzi­sta i ude­rza z całej siły w szczękę.

Szkar­łat pry­ska na nie­ska­zi­tel­nie białe kafelki.

– Czego od nas chce­cie? – pyta z tru­dem Ale­xan­der.

Z jego ust sączy się strużka krwi. Rany zadane przez te wszyst­kie tygo­dnie bolą teraz jesz­cze bar­dziej.

W kom­na­cie roz­lega się prze­raź­liwy śmiech kró­lo­wej.

– Naprawdę nie wie­cie? Och, wy naprawdę nie wie­cie. Cóż, po tym, co się stało, nie chcemy was oby­dwu. Z tego pokoju żywy wyj­dzie tylko jeden. I będzie to…

Jej palec wzbija się w powie­trze i zaczyna krą­żyć mię­dzy Ale­xan­drem a jego bra­tem.

Cel staje się jasny.

Odbę­dzie się egze­ku­cja. Ktoś zgi­nie. On albo jego brat… jego brat… on prze­cież nic nie zro­bił…

– Weź­cie mnie! – wrzesz­czy ku ucie­sze kró­lo­wej. – To o mnie wam cho­dzi!

– Masz rację. Jego już nie potrze­bu­jemy. – Na jej ustach poja­wia się prze­bie­gły uśmiech, a palec zatrzy­muje się na Ale­xan­drze.

Dopiero wtedy dociera do niego, kogo doty­czy wybór.

– Nie!

Gwar­dzi­ści pod­ry­wają z ziemi jego brata i wycią­gają go z sali, a on nawet się nie sza­mo­cze. Posyła ostat­nie spoj­rze­nie i uśmie­cha się jakby na pocie­sze­nie. Ale­xan­der wypro­wa­dza cios łok­ciem w brzuch napast­nika, jed­nak ten i dwóch innych przy­ci­skają go do słupa, nie­mal miaż­dżąc żebra. Chce stra­cić przy­tom­ność, ale mu na to nie pozwa­lają. Prze­krę­cają jego głowę tak, by widział, jak wloką Con­rada po pod­ło­dze spla­mio­nej krwią.

– Och, ty naiwny… Chyba nie do końca zro­zu­mia­łeś zasady… Może… może powtó­rzymy roz­grywkę?

Powtó­rzymy? Co mają powtó­rzyć…?

– Prze­cież masz jesz­cze kilku braci, prawda?

I do kom­naty wpro­wa­dzają kolej­nego.

Ale­xan­der zbu­dził się, zlany potem. Nie krzyk­nął. On prze­cież ni­gdy nie krzy­czy, nawet z bólu.

W sypialni było jesz­cze ciemno, kiedy kosz­mar wyrwał go ze snu. Z początku po omacku szu­kał świecy, jed­nak szybko się pod­dał. Nie chciał jej zapa­lać. Nie chciał, by w lustrach, niczym zjawa, odbi­jała się jego syl­wetka. Zerwał się z łóżka i pobiegł do łazienki, gdzie wylał na sie­bie kubeł wody. Opadł bez­wład­nie na sto­łek, trąc się ręką po twa­rzy.

– Dla­czego? – wymam­ro­tał cicho.

Nie wie­dział, czemu ten sen cią­gle go prze­śla­duje. Pierw­szy raz poja­wił się, gdy Ale­xan­der był małym chłop­cem. Kie­dyś śniło mu się, że jego brat – a miał wtedy tylko jed­nego – spada z drzewa i ginie. Następ­nie spa­dał rów­nież on, ale wtedy poja­wiali się rodzice i wpa­dał w ich obję­cia.

Śniło mu się to wiele razy, ale ni­gdy nikomu o tym nie opo­wie­dział. Trzy­mał kosz­mary głę­boko na dnie serca, skryte niczym naj­cen­niej­szy skarb. Zasta­na­wiał się, czy nie jest to jakaś prze­po­wied­nia, ale, cho­lera, żył na tym świe­cie dwa­dzie­ścia trzy lata i ni­gdy się nie speł­niła.

A jed­nak się bał. Bał się o naj­star­szego brata – Con­rada – bo to prze­cież on mu się śnił. Wiele lat zajęło, nim książę go ziden­ty­fi­ko­wał, ale dzi­siaj był pra­wie pewien. Z cza­sem postać we śnie stała się wyraź­niej­sza, ale gdy był dziec­kiem, nawet się nad tym nie zasta­na­wiał. Po pro­stu budził się w mokrym łóżku i musiał wołać słu­żącą, by zmie­niła mu pościel.

Cho­ciaż… ten chło­pak, męż­czy­zna, nie przy­po­mi­nał tak bar­dzo Con­rada. Naj­bar­dziej był podobny do samego Ale­xan­dra, dum­nego i nie­ustra­szo­nego. Szczę­śli­wego, że znów udało mu się oszu­kać los. Miał żyć, a umarł. Cudowna intryga, nie­praw­daż?

Nie chciał myśleć o tym, że śni sam o sobie, bo odczy­ty­wał to jako zapo­wiedź wyboru ścieżki życio­wej. Znacz­nie łatwiej, a zara­zem trud­niej było myśleć, że to Con­rad. Może umysł usil­nie chciał zmie­nić sens snu?

Książę wyszedł nago na bal­kon, nie zwra­ca­jąc uwagi na gwar­dzi­stów krą­żą­cych po murach. Mimo że w Array przed kil­koma dniami było chłodno, u nich wręcz się ocie­pliło.

Zaci­snął dło­nie na porę­czy i trwał tak przez chwilę, pozwa­la­jąc, by lekki wiatr owie­wał jego ciało i zabie­rał ze sobą resztki kosz­maru. Kiedy się uspo­koił, wró­cił do kom­naty i znów się poło­żył. Z jedną ręką pod głową zasnął i prze­spał tak aż do rana.

Zbu­dził go podmuch tuż nad nim. Otwo­rzył oczy i zoba­czył, że to Reglevn – jego słu­żący – nakrywa go kocem. W kominku już trza­skał ogień.

Potarł oczy.

– Która godzina? – zapy­tał nie­wy­raź­nie.

– Dzie­siąta, pani­czu. Pozwoli panicz, że poza­my­kam okna, bo całą noc prze­spał panicz w tej zim­nicy.

Nie odpo­wie­dział, co słu­żący ode­brał jako pozwo­le­nie. Odkrył się i prze­cią­gnął, po czym zaczął ner­wowo prze­cha­dzać się obok kominka.

– Co mam dzi­siaj do zro­bie­nia?

– W połu­dnie ćwi­cze­nia tak­tyczne z nowo ufor­mo­wa­nym plu­to­nem, a o czwar­tej spo­tka­nie z amba­sa­do­rem – oznaj­mił chło­pak, wycią­ga­jąc z szafy ubra­nie. Ale­xan­der zoba­czył bry­czesy, co ozna­cza­łoby, że czeka go jazda konna. – Przyj­dzie też doradca, ponie­waż trzeba napi­sać ofi­cjalne zapro­sze­nie dla panny Aver­ni­res.

Zapo­mniał o tym. Teo­re­tycz­nie już wie­dział, że May­beth z nim poje­dzie, więc jego umysł wyparł tę infor­ma­cję, nie widząc sensu w zada­wa­niu pyta­nia, na które znał odpo­wiedź. Jed­nak for­mal­no­ści trzeba było zała­twiać bar­dzo skru­pu­lat­nie.

– Zechce się panicz… ubrać? – spy­tał nie­śmiało Reglevn.

– Póź­niej – stwier­dził Ale­xan­der i szyb­kim kro­kiem wszedł do łazienki.

Tam umył się i wysu­szył. Nim wyszedł, popra­wił jesz­cze włosy, podej­rze­wa­jąc, że nie będzie miał na to czasu przed śnia­da­niem.

I rze­czy­wi­ście nie miał, bo nawet nie skoń­czył się ubie­rać, a Reglevn już dys­kret­nie pogo­nił go na posi­łek. W ostat­niej chwili pod­rzu­cił swemu panu nie­bie­skawy frak.

Na kory­ta­rzu Ale­xan­der wszedł pro­sto na Con­rada, a przed oczami znów sta­nął mu tam­ten kosz­mar.

– Coś tak pobladł? – brat pokle­pał go na powi­ta­nie z lekko drwią­cym uśmie­chem. – Boisz się naszej dzi­siej­szej potyczki?

Ale­xan­der się otrzą­snął i zrów­nał z nim krok.

– Podobno mamy mieć zaję­cia łączone z żoł­nie­rzami.

– To prawda, ale dzi­siaj wypada nasza kolej na poje­dy­nek. Zapo­mnia­łeś?

Tak. O tym też zapo­mniał. W zeszłym tygo­dniu poje­dyn­ko­wał się z Doria­nem, co ozna­czało, że dzi­siaj przy­szła kolej na Con­rada. Nie chciał się jed­nak przy­znać, że jest roz­ko­ja­rzony, bo ostat­nio i tak już naśmie­wali się z niego z tego powodu.

– Oczy­wi­ście, że nie, ale myśla­łem, że to prze­łożą. A po ostat­nim razie to ty powi­nie­neś się bać – przy­po­mniał.

– Prze­cież nie dosta­łem zbroi w swoim roz­mia­rze – oznaj­mił Con­rad twardo.

With­mo­ore’owie nie lubili prze­gry­wać. Teraz to Ale­xan­der pokle­pał go po ple­cach.

– Więc tym razem się pospiesz.

Zarzu­cił frak i zbiegł po scho­dach, zosta­wia­jąc Con­rada. Czy chciał z nim wal­czyć po dzi­siej­szym śnie? Nie. Nie mógł jed­nak pozwo­lić, by na jego życie miały wpływ jakieś ułudy.

Prze­cież w kosz­ma­rze to nie on doko­ny­wał wyboru, tylko kró­lowa. Brat był bez­pieczny, przy­naj­mniej na tere­nie zamku. Co ta mara senna z nim zro­biła? Ni­gdy nie bał się o żadne ze swo­jego rodzeń­stwa. Nie obcho­dzili go, tak samo jak on nie obcho­dził ich. Dopiero sny mu o nich przy­po­mi­nały.

Rozdział 4

4

Odpro­wa­dził wzro­kiem nie­na­ganną syl­wetkę Cle­men­tiny de Rimair, sta­ra­jąc się utrzy­mać na twa­rzy szel­mow­ski uśmiech, w razie gdyby posta­no­wiła się jesz­cze na chwilę odwró­cić. Kiedy dziew­czyna wsia­dła z gra­cją do karocy, popa­trzyła na niego z nie­skry­wa­nym – i praw­do­po­dob­nie nie­szcze­rym – roz­ma­rze­niem. Skło­nił się nisko po raz ostatni i wolno odda­lił do pałacu, nie myśląc o ostat­nich męczą­cych godzi­nach. Takie wła­śnie były – męczące. Mimo uczu­cia, jakim ją darzył, cza­sami jej obec­ność go przy­tła­czała. Tym bar­dziej, jeżeli prze­bieg ich spo­tka­nia był ści­śle zapla­no­wany i nie było w nim mowy o chwili… pry­wat­no­ści. Oczy­wi­ście, mimo roz­draż­nie­nia inte­re­so­wał się nią. Każ­dej nocy, którą spę­dzała u niego w zamku.

Zresztą tak jak wie­loma innymi kobie­tami. Nie­kiedy były to słu­żące, innym razem młode nie­za­mężne hra­biny.

Zamknął drzwi bocz­nego wyj­ścia, ode­tchnął głę­boko i rozej­rzał się dokoła po nie­ska­zi­tel­nie bia­łych ścia­nach, przy­ozdo­bio­nych jedy­nie nie­licz­nymi orna­men­tami. Potarł pal­cami nasadę nosa i stał tak, dopóki nie prze­stał sły­szeć tętentu koń­skich kopyt. Następ­nie popra­wił man­kiety i roz­po­czął wędrówkę kory­ta­rzami, które tak dobrze znał, pod­świa­do­mie chcąc opóź­nić powrót do rze­czy­wi­sto­ści. Skrę­cił w przej­ście wio­dące do salonu, gdzie bra­cia spę­dzali więk­szość desz­czo­wych dni, takich jak ten. Mimo to miał jesz­cze parę minut i posta­no­wił poświę­cić je na kon­tem­plo­wa­nie oto­cze­nia, na które skła­dali się mię­dzy innymi prze­stra­szeni słu­żący, sta­ra­jący się wymi­nąć księ­cia. Mimo­wol­nie się uśmiech­nął, wie­dząc, że ten gest wywoła pewne poru­sze­nie – zawsze bowiem, gdy ktoś uśmie­chał się bez wyraź­nego powodu, ludzie zasta­na­wiali się, co wywo­łało jego roz­ba­wie­nie. Nie­któ­rzy brali to bar­dzo per­so­nal­nie, kar­cąc się w myślach za coś, czego nie zro­bili. Ale­xan­der był tego świa­dom mniej wię­cej tak samo jak tego, że za cztery mie­siące nastąpi jego koro­na­cja, a jego bra­cia znie­na­wi­dzą go jesz­cze bar­dziej.

Gdy dotarł do prze­szklo­nych drzwi salonu, minął się z Doria­nem, który aku­rat wycho­dził. Wymie­nili jedy­nie ski­nie­nia gło­wami i oby­dwaj poszli w swoją stronę.

Książę zapu­kał lekko w ramę drzwi, co zda­wało się zby­teczne, gdyż władca z pew­no­ścią zdą­żył go już zauwa­żyć. Ukło­nił się nisko przed ojcem i zajął wska­zane miej­sce. W salo­nie pano­wała cisza. Pomimo obec­no­ści kilku braci dało się sły­szeć jedy­nie skwier­cze­nie drewna pło­ną­cego w kominku.

– Doprawdy dosko­nale to roze­gra­łeś, Ale­xan­drze – powie­dział ojciec, cedząc każde słowo i świ­dru­jąc naj­star­szego syna spoj­rze­niem.

Książę nauczył się je wytrzy­my­wać, jed­nak na­dal wywo­ły­wało w nim pewną odrazę.

– Ści­śle trzy­ma­łem się two­ich rad, ojcze – rzekł i nachy­lił się w jego stronę – ale nie jestem do końca prze­ko­nany, czy gra jest warta świeczki.

Edward With­mo­ore mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką, orien­tu­jąc się zara­zem, że salon nagle opu­sto­szał.

– Oczy­wi­ście, że jest. Jaki inny ród byłby w sta­nie zapew­nić nam jesz­cze więk­sze popar­cie? – Mimo że pyta­nie miało cha­rak­ter reto­ryczny i książę z pry­wat­nych pobu­dek chciał się z nim zgo­dzić, poku­sił się o zasu­ge­ro­wa­nie innego rodu, który miał takie same jak władcy Reedial wpływy u pod­da­nych.

Nie tylko u tych z ich księ­stwa.

– Osza­la­łeś – skwi­to­wał Edward, mie­rząc go wzro­kiem.

Pokrę­cił głową i się zaśmiał. Jego śmiech był tak prze­ra­ża­jący, że Ale­xan­der aż odchy­lił się na krze­śle.

– Mówię zupeł­nie poważ­nie, ojcze. – Sta­rał się zacho­wać spo­kojny ton. Wie­dział, że jego ojciec jest uparty i rzadko słu­cha kogoś innego niż naj­bar­dziej zaufani doradcy. Nawet syna, który miał go nie­ba­wem zastą­pić. – Taka oka­zja szybko się nie powtó­rzy, weź to, pro­szę, pod uwagę.

Władca poki­wał w zamy­śle­niu głową, ale się nie ode­zwał. Mil­cze­nie spo­wiło pokój jak gęsta mgła. Ale­xan­der upa­trzył sobie punkt nad głową ojca, w który się upar­cie wpa­try­wał, zasta­na­wia­jąc się, co jesz­cze dodać. Czy powie­dział coś nie tak? Wyra­ził się nie­ja­sno? Miał wra­że­nie, że ojciec nim mani­pu­luje, ale za nic nie potra­fił zro­zu­mieć, jak to robił. I w jakim celu.

– Więc chcesz oże­nić się z córką Aver­ni­re­sów – ode­zwał się w końcu, a Ale­xan­der spio­ru­no­wał go spoj­rze­niem sre­brzy­stych oczu i zaci­snął rękę w pięść tak mocno, że aż zbie­lały mu knyk­cie.

– Opacz­nie mnie zro­zu­mia­łeś, ojcze – odparł pospiesz­nie.

– W takim razie czemu tak się zde­ner­wo­wa­łeś? – Król zro­bił taki gest, jakby chciał zaj­rzeć w głąb duszy pod­opiecz­nego. Książę wypu­ścił powie­trze, bo zro­zu­miał, że dał się ponieść emo­cjom. – Ale­xan­drze – kon­ty­nu­ował Edward, przy­kry­wa­jąc dłoń syna swoją. Ten gest tak zdzi­wił i zanie­po­koił następcę tronu, że nie wie­dział, jak zare­ago­wać. – Jeste­śmy rodziną. Powiedz mi, co się dzieje. Urze­kła cię ta dziew­czyna?

– Nie, ale może byłoby to dobrym roz­wią­za­niem… połą­czy­li­by­śmy dwa mocar­stwa, na któ­rych czele sta­li­by­śmy my – pod­kre­ślił ostat­nie słowo.

Sta­rał się wybrnąć z nie­zręcz­nej sytu­acji, bo poczuł ogar­nia­jący go wstyd. Cokol­wiek powie­dział, miał na myśli jedy­nie dobro kraju, nic wię­cej.

Reedial jest naj­waż­niej­sze.

Opa­no­wał się i nie cof­nął ręki, rozu­mie­jąc, że to w jakiś spo­sób sil­nie oddzia­łuje na prze­bieg roz­mowy. Ten gest wyko­nał jed­nak władca, który roz­siadł się wygod­niej w fotelu i prze­rwał kon­takt fizyczny. Zamknął oczy, co było zna­kiem, że chce zostać sam. Książę jed­nak nie miał zamiaru wycho­dzić, bo nie­które dys­ku­sje lepiej prze­pro­wa­dzać na gorąco. Dla­tego jedy­nie wstał i prze­szedł na koniec salonu, gdzie sku­pił się na tyka­niu wiel­kiego zegara.

Odmie­rzał czas.

Czas, który został nam wszyst­kim poli­czony.

Z każdą sekundą było go coraz mniej, cho­ciaż nie­któ­rzy uwa­żali ina­czej.

Ale­xan­der pod­niósł głowę i pomy­ślał, że pewni ludzie powinni oddać swój czas innym.

– Nie zyskamy wtedy należ­nego sza­cunku – ode­zwał się w końcu ojciec.

– Ale zyskamy tereny – książę miał przy­go­to­waną odpo­wiedź.

– Tereny i tak będą nasze, ale mnie cho­dzi o sza­cu­nek i wdzięcz­ność do władcy. W tym przy­padku do cie­bie, Ale­xan­drze.

– Nie możesz ocze­ki­wać, że ktoś będzie mi wdzięczny za to, że oże­ni­łem się z panną May­beth – książę uśmiech­nął się pobłaż­li­wie, choć był to wymu­szony gest.

Ojciec znów zaśmiał się dra­pież­nie i tak gło­śno, że brzmiało to jak śmiech sza­leńca. Następ­nie wstał i odszedł, mówiąc synowi, że wkrótce wta­jem­ni­czy go w plan. Ale­xan­der czuł nara­sta­jące napię­cie i nie mógł się ruszyć. Ode­tchnął głę­boko. Ogar­nął go wstyd. Wsty­dził się swo­jego pocho­dze­nia, wsty­dził się ojca, któ­rego naj­wy­raź­niej nie­mało bawiły dziwne gry, w które wcią­gał innych.

Ruszył w stronę wyj­ścia, po dro­dze popy­cha­jąc ławę tak mocno, że się zachwiała i omal nie prze­wró­ciła. Prze­szklone drzwi trza­snęły, aż zatrzę­sły się futryny.

Skie­ro­wał kroki w stronę nie­wiel­kiego ogrodu skry­tego pod kopułą. Gdy jed­nak chciał nie­po­strze­że­nie znik­nąć za zakrę­tem, ujrzał przed sobą wyso­kiego posłańca, nio­są­cego z zaafe­ro­waną miną list. Ten, orien­tu­jąc się, że ma przed sobą następcę tronu, skło­nił się nisko, na co Ale­xan­der odpo­wie­dział lodo­wa­tym spoj­rze­niem i ski­nie­niem głowy.

– Wasza ksią­żęca mość, zobli­go­wano mnie do dostar­cze­nia listu od kró­lew­skiej rodziny z Array. Czy wasza ksią­żęca mość życzy sobie, bym go odczy­tał przy należ­nych oso­bach? – zapy­tał posła­niec ofi­cjal­nym tonem.

Z jego oczu wyzie­rał strach.

Ale­xan­der przez chwilę się zasta­na­wiał, po czym pokrę­cił głową i ode­brał zala­ko­wany list. Przez chwilę roz­pa­try­wał odczy­ta­nie go przy ojcu, matce i bra­ciach, osta­tecz­nie jed­nak stwier­dził, że nic się nie sta­nie, jeżeli zapo­zna się z nim na osob­no­ści.

Poszedł pro­sto do swo­jej kom­naty, po dro­dze sta­ra­jąc się upo­rać z bru­natną pie­czę­cią. Kiedy w końcu pękła, scho­wał zwój za pazu­chę, bo w kory­ta­rzu poja­wił się wła­śnie jego brat. Ale­xan­der spoj­rzał na niego prze­lot­nie. Miał ochotę się do niego ode­zwać. Powie­dzieć cokol­wiek. Ale w ich rodzi­nie mil­cze­nie było złotą tar­czą, mowa zaś żela­znym mie­czem, któ­rego cza­sem bał się uży­wać.

Ostroż­nie uchy­lił drzwi do kom­naty. Wszedł do środka i sta­rał się przy­zwy­czaić oczy do pół­mroku spo­wo­do­wa­nego zachmu­rzo­nym nie­bem. Poło­żył list na para­pe­cie, wró­cił się, aby zasu­nąć zasuwę, roz­piął guziki mary­narki i polu­zo­wał koszulę.

Nagle opu­ściła go cie­ka­wość doty­cząca tre­ści listu. Zostało tylko nie­wy­raźne poczu­cie obo­wiązku. Przy­siadł na para­pe­cie i roz­wi­nął zwój. To była odpo­wiedź na jego zapro­sze­nie.

Wie­dział, że May­beth się zgo­dzi. Wie­dział też, że nie zrobi tego tylko ze względu na niego. Gdy jed­nak prze­czy­tał „Z wielką chę­cią będę Ci towa­rzy­szyć pod­czas balu, sir”, poczuł w sobie coś, czego do tej pory ni­gdy nie doświad­czył. Z jakie­goś bli­żej nie­zna­nego powodu ucie­szył się w duchu na wizję balu. Wyobra­ził sobie May­beth w dłu­giej dopa­so­wa­nej sukni, wiru­jącą w sali balo­wej, i sam sie­bie skar­cił za to, że nie może się tego docze­kać. Szybko odpę­dził te myśli i czy­tał dalej. May­beth była prze­cież tylko kolejną piękną kobietą. Nikim, kto mógłby go zain­te­re­so­wać na dłu­żej.

Z każ­dym kolej­nym zda­niem czuł się coraz bar­dziej zain­try­go­wany. Najbar­dziej jed­nak zdzi­wił go ostatni wers, dopi­sany jakby od nie­chce­nia: „Odpo­wia­da­jąc na Twoje dru­gie pyta­nie: jak najbar­dziej się z Tobą zga­dzam”.

Zmarsz­czył brwi i ponow­nie odczy­tał w sku­pie­niu te słowa, tym razem na głos. Nikt nie miał prawa go usły­szeć, o tej porze służba gro­ma­dziła się na obiad, więc nie było naj­mniej­szego ryzyka, że ktoś jest pod drzwiami.

Czy zadał jej jakieś pyta­nie w ostat­nim liście? Był prze­ko­nany, że wysłał jedy­nie ofi­cjalne zapro­sze­nie. Nikt prze­cież nie odwa­żyłby się dopi­sać cze­go­kol­wiek do jego wia­do­mo­ści, a on sam z pew­no­ścią by na to nie pozwo­lił. Musiało więc cho­dzić o coś, co powie­dział pod­czas ostat­niego spo­tka­nia. Ale roz­ma­wiali nie­zwy­kle krótko. Raczej nie zapo­mniałby, gdyby o coś ją zapy­tał.

Odtwo­rzył w pamięci całe spo­tka­nie. Pamię­tał, że była bar­dzo spięta, cho­ciaż sta­rała się tego nie oka­zy­wać. Powie­dział jej coś o podróży, którą odbył, a ona zaśmiała się zbyt wylew­nie. Jej wzrok wyra­żał nie­chęć, ale Ale­xan­der spo­ty­kał się z nią dość czę­sto i już do tego przy­wykł. Ojciec mówił mu, aby nie zacho­wy­wał się nazbyt szar­mancko, jed­nak książę go nie posłu­chał. Chciał ją spraw­dzić.

May­beth nie reago­wała jak inne kobiety. Ni­gdy jesz­cze nie spoj­rzała na niego tym wygłod­nia­łym wzro­kiem, któ­rym one stale go obda­rzały.

Nagle przy­po­mniał sobie pewną uwagę, któ­rej żało­wał od momentu, kiedy tylko wyszła z jego ust. Uwagę, która do tej pory pozo­stała bez odpo­wie­dzi. Zapy­tał ją, czy nie sądzi, że razem ide­al­nie rzą­dzi­liby pań­stwem. Zazwy­czaj dziew­częta pusz­czały to pyta­nie mimo uszu, rumie­niąc się i uśmie­cha­jąc. Ona jed­nak zare­ago­wała tak gwał­tow­nie, że aż onie­miał. Wyglą­dała na prze­ra­żoną wizją współ­dzie­le­nia z nim tronu.

Na szczę­ście prze­rwała im wtedy słu­żąca, która weszła z tacą i potknęła się o wła­sne nogi. Książę zasło­nił wtedy kró­lewnę i pod­trzy­mał tacę, żeby nie wylała się zawar­tość sto­ją­cych na niej kufli. May­beth wyko­rzy­stała ten moment i znik­nęła pod pre­tek­stem koniecz­no­ści roz­mó­wie­nia się ze słu­żącą. Po chwili Ale­xan­der zro­zu­miał, że nie ma już co na nią cze­kać.

Co jed­nak miał suge­ro­wać ten dopi­sek na końcu listu? Ewi­dent­nie nie zna­lazł się tam przy­pad­kiem. W świe­cie rzą­dzo­nym przez trzy sąsia­du­jące ze sobą mocar­stwa jedy­nym przy­pad­kiem mogła być nie­chciana ciąża. A i na to były prze­cież spo­soby.

Co kró­lewna mogła mieć na myśli? I co naj­waż­niej­sze – czy to były jej słowa, czy kazał je napi­sać jeden z dorad­ców, któ­remu przed­sta­wiła prze­bieg ich krót­kiej wymiany zdań? Czy teraz książę stał się pion­kiem rów­nież w jej grze? Co chciała przez to osią­gnąć? Jak miał z tego wybrnąć?

Prze­ło­żył obie nogi na obszerny para­pet i oparł się o ścianę. Może nie była to postawa godna dzie­dzica With­mo­ore’ów, ale kiedy był sam, nie­wiele go to obcho­dziło. Zresztą rzadko kiedy coś go obcho­dziło. Zwi­nął list w rulon, rzu­cił z pre­cy­zją na sto­lik nie­opo­dal i wró­cił myślami do kró­lewny.

Może coś do niego poczuła? Mało praw­do­po­dobne jed­nak, że pisa­łaby o tym tak zawile.

Może chciała go tylko uwieść, by posiąść wła­dzę? Trudno mu było w to uwie­rzyć, bo May­beth nie wyda­wała się zdolna do mani­pu­la­cji, ale jej zagad­kowe zacho­wa­nie go zanie­po­ko­iło.

Prze­cież uda­wa­nie kogoś innego nie jest trudne. On sam robił to na co dzień. Przy­kle­jał do twa­rzy maskę, którą coraz trud­niej było mu zdjąć… zupeł­nie jakby w niego wra­stała.

Rozdział 5

5

– Broda wyżej, made­mo­iselle. I… prawy łokieć do tyłu. O, tak. Tak jest ide­al­nie, Wasza Wyso­kość.

Malarz szyb­kimi ruchami węgla uwiecz­niał na płót­nie May­beth sie­dzącą na krze­śle. Ona sama spra­wiała wra­że­nie spo­koj­nej i łagod­nej, jed­nak w tym bez­ru­chu była jakaś gwał­tow­ność, emo­cjo­nal­ność. Zamy­ślone oczy utkwione w gobe­li­nie wyra­żały coś, czego nawet Henry nie potra­fił dociec. Coś spo­wi­tego mro­kiem…

Kiedy wszy­scy wyszli z salonu, on, skryty w cie­niu, oparł się o fra­mugę i obser­wo­wał dziew­czynę. Tylko raz na niego spoj­rzała, ale malarz zaraz napo­mniał ją, aby się nie ruszała i nie uśmie­chała.

On zaś mógł się uśmie­chać do woli, ale sta­rał się tego nie robić. Po pro­stu stał jak zahip­no­ty­zo­wany i spo­glą­dał raz na ręce mala­rza, raz na May­beth. Miała na sobie suk­nię, o któ­rej arty­sta mówił, że jest w kolo­rze kości sło­nio­wej.

Dla Henry’ego była po pro­stu biała.

Sym­bo­li­zu­jąca czy­stość i nie­win­ność.

Zasta­na­wiał się, czy gdyby żyli w innym świe­cie, kró­lewna zało­ży­łaby taką na ich ślub.

Roz­draż­niony tą myślą, ode­pchnął się od ściany, ski­nął głową do dziew­czyny i po cichu opu­ścił salę. Znał wszyst­kie mniej uży­wane przej­ścia i teraz wybrał jedno z nich. Odsu­nął kotarę i zna­lazł się w sta­rej biblio­tece, po czym skrę­cił w lewo, do drzwi pro­wa­dzą­cych na schody.

We wcze­snym dzie­ciń­stwie nie miał dostępu do tych wszyst­kich miejsc, jego kom­nata znaj­do­wała się w innym skrzy­dle. Więk­szość czasu spę­dzał w ogro­dach albo w mie­ście, aby mieć stycz­ność ze świa­tem zewnętrz­nym. Dla­tego kiedy zaczął pobie­rać nauki, był prze­szczę­śliwy, bo w końcu mógł eks­plo­ro­wać pozo­stałe czę­ści pałacu. Odna­lazł wszyst­kie ukryte pomiesz­cze­nia, z któ­rych obser­wo­wał straż­ni­ków patro­lu­ją­cych mury zam­kowe.

Jako chło­piec chciał wstą­pić do woj­ska, ale potem odkrył, że służba nie polega jedy­nie na eks­cy­tu­ją­cych wal­kach, jeź­dzie kon­nej i wpra­wia­niu się we wła­da­niu mie­czem.

Z zamy­śle­nia wyrwał go ojciec, który nagle poja­wił się tuż przy nim.

– Ojcze, czy mógł­bym zaj­rzeć do two­jego pokoju? Chciał­bym coś spraw­dzić w słow­niku – zapy­tał Henry.

Męż­czy­zna pokle­pał go po ple­cach.

– A ja myśla­łem, że mój syn będzie jeź­dził na polo­wa­nia. Jak ja cię wycho­wa­łem? – rzu­cił z ser­decz­nym uśmie­chem.

Henry ski­nął mu głową w podzię­ko­wa­niu. Wie­dział, że ojciec się zga­dza.

Jego kom­naty były połą­czone z kory­ta­rzy­kiem pro­wa­dzą­cym do sypialni rodzi­ców nie­wiel­kimi drzwiami, które trzy­mali zamknięte na klucz, by zacho­wać pry­wat­ność. Umó­wili się, że bez powia­do­mie­nia nie będą z nich korzy­stać, dla­tego naj­pierw zapy­tał ojca o pozwo­le­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki