Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Andrzej Strug
Dzieje jednego pocisku
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-5585-4
...Długo ten owoc dojrzewał...
Wlokły się lata, gubiąc życie i trawiąc dusze w ludziach. Biła we wroga Idea i Nienawiść, wielu ludzi poświęcenie i cierpliwe w męce czekanie. W tajemnicy, jak na dnie morza, układały się warstwami odmęty drobnych prac i niedostrzegalnych żywotów.
Aż przyszedł dzień, kiedy wylały się chęci poza chcenie. Zachciała chęć stać się czynem. Uderzył głową o mur zapalczywy człowiek — spróbował jego mocy gołą pięścią. To była pierwsza krew.
Do wszystkiego ma robotnik narzędzie: jest narzędzie na żelazo i na kamień, i na wszelką inną rzecz. Jest młot i kilof, jest kosa i siekiera.
Ale nową i niesłychaną była ta praca, co, jak mur, stanęła przed wiecznym robotnikiem. Trzeba było burzyć, trza było zabijać...
Budowało się burzące, zabójcze narzędzie w wielu namysłach, w zajadłych sporach. Ważył je zimny rozum i wezbrana namiętność. Wezwane były do głosu polityka i żądza zemsty, rozwaga i wściekłość, stara, doświadczona mądrość i nowe szaleństwo.
Wodziły się ze sobą: wiara w znajome dziś i wiara w niepewne jutro.
Aż któregoś dnia potoczył się po bruku pocisk dynamitowy.
Była to puszka z lanego żelaza z pokrywą, wkręconą na śrubie. Wyglądała na pół funta kakao lub kilo zagranicznych konfitur. Ważyła około dziesięciu funtów i mieściła się z łatwością w kieszeni, którą obciągała niemiłosiernie. Zawartość jej była niezmiernie skomplikowana, wygląd nadzwyczaj zwyczajny, a przeznaczenie wiadome.
Gdzież się podziewa, czy też całkiem się już zapodział ten majster, który ją kiedyś zrobił?
Był to nieznany światu naukowemu chemik, osobnik ponury, ongiś tułający się w nędzy po laboratoriach uniwersyteckich całej Europy. Nie szukał on kariery ani sławy, jeno prawdy — czyli wyrazu chemicznego dla pewnego nadzwyczajnego związku, który był bezbarwny, jako ciało gazowe, bezwonny, niewidzialny, a jednak znany powszechnie, omawiany w pismach specjalnych, badany, ważony, chwytany, szpiegowany i prześladowany przez wielu doktorów Szulców i tyluż Mullerów, a pomimo to ocalał i tkwił w tajemnicy w swoim chemicznym państwie i wyraz jego wiadomy był na razie tylko Temu, który policzył gwiazdy niebieskie i wody oceanów.
Z uporem maniaka, w odcięciu od żywego świata, siedział polski chemik na dalekiej obczyźnie, otoczony rurkami, baniami szklanymi, destylatorniami, oddychając smrodem chemikalii, żywiąc się nędznie i żyjąc jedynie gorączką pogoni za bezwonnym, bezbarwnym, niewidzialnym swoim ideałem, dziwaczejąc z roku na rok i zaciekając się coraz bardziej w swojej manii. Nie wiedział najzupełniej, co się dzieje w świecie, a już najmniej był ciekawy tego, co się tam odbywa w jego dalekiej ojczyźnie. Od ostatecznego obłędu uratowała go jednak rewolucja.
Niepodobieństwem byłoby wyjaśnić, jak się to stało.
Drogą zawiłych i niedocieczonych związków, przeobrażeń i procesów dyfuzji, absorbcji, zgęszczania, skraplania i krystalizacji, przez wysokie jakieś ciśnienia, przez tajemnicze pokrewieństwa rozproszonych pierwiastków i wreszcie przez wpływ niewiadomego ciała, które oznaczmy znakiem X, ułożyła się w mózgu maniaka hipoteza — że to, co się w kraju właśnie zaczęło tak burzliwie i krwawo, nie powinno mu być obojętne. Po niedługim czasie chemik przystąpił do ścisłej, jakościowej i ilościowej analizy nowego związku, który w życiu potocznym nazywają zwykle tęsknotą za krajem ojczystym, a którego składowe części są luźne, rozmaite i częstokroć niespodziewane. Związek ten miał snać wielką wagę gatunkową, gdyż ciężył duszy chemika, gnębił go i nie dawał mu spokoju. Analiza była trudną dla umysłu, zepsutego przez metody eksperymentalne, przez różne rurki, retorty, wagi i odczynniki; po pracowitych badaniach na dnie zostawał osad uparty i nierozpuszczalny, któremu już nic poradzić nie mogło.
W tym właśnie czasie przebiegał Europę jako agent rewolucji pewien towarzysz, poszukujący człowieka nauki, który by zechciał oddać swoją wiedzę, a z nią i życie na usługi rewolucji. Niezliczone były jego konferencje, najrozmaitsze były jego sposoby przekonywania, oszukiwania i terroryzowania ludzi, których potrzebował. Ale ponieważ tutaj chodziło nie o oddanie mieszkania na potrzeby partii, nie o zapomogę pieniężną, ani o pożyczenie paszportu, ale o usługę, która niejako zakładała stryczek na szyję, więc, pomimo, że ów towarzysz był genialnym agitatorem, nie znalazł w szerokiej Europie wśród wielu uświadomionych społecznie mężów nauki ani jednego, który by zechciał okazać rewolucji tę fachową usługę. Agitator nie ustąpił jednak i wziął się do nawiedzania nieznanych sobie chemików, których adresy zbierał, gdzie tylko mógł.
Jeden w Getyndze wyrzucił go za drzwi, był to bowiem konsekwentny i uświadomiony narodowy demokrata. Drugi w Bernie zgodził się natychmiast na propozycję, obiecał wszystko, zobowiązał się najsolenniej, a załatwiło się to tak błyskawicznie szybko, że agitator domyślił się ku końcowi konferencji, że go tu wzięto za wariata i chciano go się pozbyć jak najprędzej i w najprostszy sposób. Trzeci — było to w Paryżu — usłyszawszy propozycję, wygłoszoną w sposób zupełnie naturalny przez nieznajomego napastnika, oniemiał, struchlał i w strachu śmiertelnym zapomniał o trzymanym w ręku flakonie z kwasem azotowym (konferencja odbywała w laboratorium). W rezultacie uczony oparzył sobie boleśnie nogi i leczył się w przeciągu sześciu tygodni, a tymczasem niestrudzony agitator natrafił nareszcie na to, czego mu było potrzeba.
Towarzysze z kolonii zagranicznej dali mu adres pewnego chemika, ale z góry uprzedzili, że mowy o tym nie ma, ażeby ten maniak, który już prawie zapomniał gadać po polsku, mógł się na cośkolwiek przydać. Agitator wybrał się tam bez nadziei, ale i bez sceptycyzmu, wierny swojej metodzie zawadzania o wszystko po drodze.
I chemik zgodził się na wszystko, jak gdyby tylko czekał na zaproszenie. Jak się to stało? Jak tacy ludzie ze sobą gadali i jakim cudem się dogadali? W jaki sposób chemik mógł tak z miejsca puścić się na awantury, o jakich nie miał pojęcia i które nie przywidziały mu się nigdy nawet we śnie? Mniejsza o to — w tych czasach stawały się rzeczy dziwniejsze.
Pewnego dnia uczony zakończył ostatnią walkę z bezwonnym i bezbarwnym swoim wrogiem i odłożył dalszą kampanię na czas nieograniczony. Zdjął swój biały chałat i fartuch, spakował swój majątek, czyli roczniki specjalnych czasopism w paru językach oraz swoje jedyne ogłoszone dzieło, zajmujące w druku pół stronicy hieroglifów chemicznych, i wyjechał do kraju, który podówczas był tyglem tajemniczych procesów duchowych i materialnych, którym za łącznik niejako służył powszechnie znany w piekielnej chemii życia odczynnik — stanu płynnego, a czerwonego zabarwienia. Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.
Cóż miał tam do czynienia maniak nauki, dusza, prześmiardła w laboratoryjnym zamknięciu? Logicznie biorąc — nic. Ale na szczęście dla postępu świata w życiu społecznym zachodzą, z rzadka co prawda, okresy, kiedy logika wycofuje się z mózgów i spogląda z daleka na to, co ludzie ze sobą wyrabiają.
Tedy po jakimś czasie nasz chemik zamieszkał na dalekim przedmieściu Warszawy, w domku, wynajętym przez partię i na dobro tejże partii, a na zło caratu; zaczął fabrykować domowymi środkami przyrządy, mające za zadanie dopomóc w pewnej mierze do wywalczenia niepodległości ojczyzny i do zbliżenia proletariatu polskiego do jego ostatecznych celów.
Pragnienie tej niepodległości było w naszym uczonym mętne. Świadomość tych ostatecznych celów prawie żadna — a jednak... A jednak pracował gorliwie i wydajnie, nie szczędząc siebie ani tych, którym na spożycie przeznaczone były jego piekielne wyroby. Opinię miał bardzo solidną.
— Nareszcie mamy prawdziwego chemika!
— Zna się na rzeczy. A przy tym jest to bądź co bądź chlubą dla partii, że taki uczony...
— Prawdziwy uczony...
— Znany bardzo szeroko...
— Wszędzie znany...
Z rzadka, co jakie dwa tygodnie, do domku na przedmieściu wchodziła ubogo ubrana panienka. Ponieważ chemik o tych wizytach bywał zawczasu uprzedzany, przeto wkładał kołnierzyk, czesał się i zarzucał roztrzęsione łóżko dziurawą derką, przewietrzał mieszkanie, wymiatał niedopałki papierosów, porozrzucane na podłodze, zamykał szczelnie drzwi od pracowni i czekał niecierpliwie.
Powitanie było zawsze serdeczne. Chemik kłaniał się niezgrabnie j uśmiechał się dziko, jak obłąkany, szczerząc dziurawe zęby, a panienka podnosiła nań duże, smutne oczy, w które zdziczały samotnik nigdy nie śmiał spojrzeć, chyba ukradkiem.
— Cóż tam słychać na świecie, bo ja tu taki odcięty?...
Właściwie nie obchodziło go nic tak dalece ze świata, gdyż przez całe życie był również od wszystkiego odcięty, ale należało o czymś mówić, należało jakkolwiek rozpocząć.
Rozmowy z „Kamą” były dla chemika rozkoszą niewysłowioną, jej głos, niezależnie od tego, co mówiła, wprowadzał w nieopisane wibracje cząsteczki, składające materię jego mózgu i bodaj że serca. Odludek, dla którego do niedawna wszystko było obce poza ciasną sferą pewnych związków węgla, utonął w smutnych oczach nieznajomej dziewczyny bez pamięci i bez żadnej świadomości co do istoty tego przeobrażenia. Kobiety nie istniały dla niego nigdy, a i teraz nie było kobiety w tych nadzwyczajnych uniesieniach... Był to bowiem po prostu jakiś cud czyli reakcja chemiczna, przekraczająca wszelkie prawa i hipotezy, znane nauce.
Rozmowy obracały się przeważnie koło spraw politycznych i partyjnych. Kama ze zdumieniem spostrzegła za pierwszej swojej bytności w laboratorium, że tajemniczy preparator, dla którego żywiła cześć niezmierną, nie miał pojęcia o najprostszych i obowiązkowych dla każdego szeregowca wiadomościach z zakresu zagadnień ruchu.
Nie mówiąc już o konstytuancie w Warszawie, o taktyce bojowej, która dzieliła podówczas partię na dwa obozy, i tym podobnych spornych a zawiłych kwestiach — towarzyszka Kama odkryła, że żywił on jeszcze złudzenia co do narodowej demokracji i nie czuł należytej nienawiści do esdeków.
Kama przynosiła do laboratorium żelazne powłoki do bomb i potrzebne chemikalia, tudzież dynamit, a wynosiła gotowe wyroby. Była ona jedyną istotą, mającą bezpośredni dostęp do laboratorium, przez nią załatwiano korespondencję, przez nią chemik otrzymywał instrukcje i obstalunki oraz pieniądze na życie. Miała sobie tedy za najświętszy obowiązek uświadomić i wykształcić ignoranta-samotnika w mądrości społecznej. Była z tego dumna i przynosiła mu za każdym razem paczkę bieżącej bibuły, nad którą chemik mordował się po nocach z gorliwością i żądzą zrozumienia tych trudnych spraw. Pomimo to, zabiegi towarzyszki Kamy szły na marne. Chemik czytał i czytał wydawnictwa partyjne, słuchał z nabożeństwem objaśnień Kamy, ale mózg jego, zaczadziały w wyziewach kuchni chemicznej, nie mógł żadną miarą ogarnąć zjawisk, które przewalały się przed nim jak gdyby na wzburzonych falach, nieujęte, nieposkromione, urągające teoriom, przewidywaniom, obawom i nadziejom.
Niejednokrotnie, jąkając się i wtrącając słowa cudzoziemskie, prosił o wyjaśnienia, ale nauczycielka nie mogła żadną miarą dociec, o co mu właściwie idzie. Wreszcie wykrywało się, że towarzysz nie wie czegoś najważniejszego, bez czego nie ma mowy o świadomym poglądzie na rzeczy i na wypadki. Kama była cierpliwą i taktowną, ale chemik sprawiał jej takie niespodzianki, że zapominała o wszelkiej oględności i pedagogice i dawała upust swojemu zdumieniu:
— Ach! Ach! więc wy nie wiedzieliście o tym!... Towarzyszu, na miłość boską, jakże tak można?... Cóż wy robicie w takim razie między nami?...
— Wiecie, co robię, towarzyszko Kamo — odpowiadał smutnym głosem winowajca.
— Ale cóż was do tego skłoniło? Przecież wy zupełnie nie jesteście socjalistą! Jak was wykryją, to was przecie powieszą. I za cóż wy będziecie się poświęcali, kiedy nie wiecie...
Biedny chemik nie potrafił na to odpowiedzieć, nie przypuszczał nigdy, że socjalizm jest aż tak trudny. Obiecywał poprawę, mozolił się, martwił się, ale od prawdy był zawsze daleko. Za to swoje robił porządnie. Wyroby, pochodzące z jego pracowni, były niezawodne. Niedługo jednak funkcjonował.
Pewnego wieczora, zaledwo Kama zdołała wynieść to, co było zamówione i gotowe, gdy wpadła policja z wojskiem, z saperami. Z wielkimi ostrożnościami zbierano butelki, retorty, różne chemikalia, pudełka z żelatyną, misterne puszeczki, obłożone watą, a zawierające piorunian rtęci, „kluski” dynamitowe, tygielki i inne graty piekielnej kuchni.
Chemika potłuczono z lekka kolbami, związano go porządnie i pod eskortą całej roty wojska odstawiono do Cytadeli.
Kiedy go bito, krzywił się i mrużył oczy z bólu, ale w duszy nie miał nic innego prócz wielkiej, największej w życiu radości.
Albowiem towarzyszka Kama ocalała. Następnie cieszył się i z tego, że ocalała zamówiona bomba, która była potrzebna do jakiegoś nadzwyczajnego zamachu i ad hoc w sposób specjalny była przyrządzana.
Potem martwił się, że nie zdążył skreślić i oddać Kamie swego nowego wynalazku, dotyczącego zapału1, bezpiecznego, a zarazem niezawodnego. Był to wynalazek, którym się szczycił, opowiadał o nim towarzyszce szczegółowo, a ona pilnie słuchała, ale wiedział, że z tego nic nie dojdzie do ludzi, gdyż chemia była to dziedzina jeszcze bardziej obca dla Kamy, niż dla niego socjalizm i polityka. Wynalazek ten niezawodnie mógł się przydać rewolucji, ale bezpośrednią intencją jego było uchronienie Kamy od niebezpieczeństwa podczas przenoszenia i przewożenia pocisków.
— To już zginęło na zawsze — myślał sobie chemik w celi X pawilonu, rozcierając ramiona, pokrajane przez postronki, i popluwając krwią po kolbach.
Tu ze zdziwieniem pełnym ciekawości spostrzegł, że wkracza w jakiś dziwny okres życia, że każda jego myśl wydaje mu się nową i niesłychaną, a całe jego proste życie niezrozumiałą zagadką, która zresztą niebawem...
O co już mniejsza, bo nie opowiadamy tu dziejów chemika.
Była to ciężka puszka z lanego żelaza. Na podróże i przygody oraz dla ochrony od wpływów wilgoci i zimna wstawiona była w elegancki futerał z żółtej skóry, w jakim mieszczą się słoiki z pachnidłami czy tam kosmetykami w neseserach podróżnych, używanych przez damy światowe.
Kama, wyszedłszy z laboratorium, przystanęła o kilkanaście kroków za domkiem i spojrzała bacznie na prawo i na lewo wzdłuż mrocznej ulicy; sznury żółtych płomyków gazowych biegły w obie strony. Było ponuro i pusto na przedmieściu i nigdzie nie było widać niebezpieczeństwa. Dopiero w parę minut potem wyminęło ją kilka dorożek, jedna za drugą, pędzących co siły w szkapach. Z dorożek sterczały ku górze bagnety. Gdzieś na gwałt wieziono żołnierzy. Za chwilę zatętnił na bruku oddział konnej policji. Kama drgnęła całym ciałem. Turkot i tętent urwały się jakoś za blisko, gdzieś strasznie za blisko.
Stała wpatrzona w jeden punkt. Szepnęła „tak” i poszła w swoją stronę. Szła długo, długo, mijała zabudowania kolejowe, przeszła koło wielkiej, jasno oświetlonej stacji, pełnej wrzawy i ruchu. Zatrzymała się przed stacją po drugiej stronie placu i z jakimś wyczekiwaniem wpatrywała się w zgiełkliwy tłum ludzki. Czekała — ale wszystko było zajęte sobą i niemiłosiernie zwyczajne.
Porwała się z miejsca i szybko zaczęła powracać — niosło ją bezmyślne wzruszenie. Był w niej bolący dotkliwie niepokój, jak gdyby wyrzut i obłąkana żądza zatracenia.
Mijała czarne parkany, długi druciany płot, za którym ciągnęły się szeregi wagonów towarowych, i śpieszyła się bardzo, resztką ostrożności podtrzymując na rzemyku pod okrywką swój ciężki pakunek. Nagle ryknął jej tuż nad samym uchem sygnał parowozu.
To osadziło ją na miejscu.
Spojrzała na zegarek i szepnęła „jeszcze zdążę”. Wydobyła chustkę i długo, starannie ocierała sobie twarz. Bo łzy zalały jej już nie tylko twarz i woalkę, ale i przód żakietu. Gdy wsiadała do dorożki przed stacją, te panieńskie łzy już zamarzły i perliły się na szarym korcie2 żakietu.
— Proszę jechać wolno, ostrożnie...
Lekko, posuwiście poniosły ją gumy3 ku miastu.
Przesuwały się ulice Pragi szerokie, ponure. Minął huczny, zatłoczony most. Ulice, ulice pełne ludzi, blasku, zgiełku. Wszystko to wydawało się dzisiaj Kamie odmiennym, a przede wszystkim niezrozumiałym. Było to coś w tym rodzaju, jak gdyby wjechała w obcy świat, zaludniony przez twory o niepojętych, tajemniczych przeznaczeniach, między istoty niechybnie skazane na coś strasznego, a nieświadome tego i rojące się po ulicach, jak we śnie. Ich potrzeby nie były potrzebami, ich radości i smutki nie były sobą, ich głosy dźwięczały martwo, ich ruchy były kłamane, a wszystko, co czynili — niepotrzebne, zarówno jak oni sami, jak ich istnienie, jak cale miasto, kraj, świat...
To bliski oddech czyjejś niechybnej śmierci zatruł na moment jej żywy, człowieczy mózg. Wszyscy pomrą — myślała, patrząc na rojące się tłumy ludzkie. Ta prosta myśl, wiadoma wszystkiemu, co żyje, układała się w jej duszy, jak niezmierny ciężar.
Po co wszyscy żyją? Pytanie to wydobywało się z niej przeraźliwym, obłąkanym krzykiem.
Kiedy składała pocisk na przechowanie w zwykłym miejscu u pewnego nerwowca inteligenta, ten, jak zwykle, podziwiał jej niezachwiany spokój. Prosił ją, żeby spoczęła, zapraszał na herbatę i kunsztownie zagajał rozmowę, która zawsze i niezmiennie prowadziła do tego, żeby się od niej dowiedzieć jak najwięcej, co czuje, jak czuje, jak ona przeżywa takie podróże z tak delikatnym ładunkiem.
Był to jegomość niezwykle ciekawy procesów psychologicznych, zachodzących w duszach bojowców, ocierających się codziennie o śmierć.
— Jako lekarza i psychiatrę niezmiernie mnie interesują te wasze właściwości duchowe. W takich sytuacjach, szanowna towarzyszko, zjawiska psychologiczne nabierają jaskrawości i wyrazistości niezwykłej. Cóż, kiedy z wami nigdy nie można się dogadać. Wasi ludzie ukrywają się i maskują przede mną, drwią z moich badań i wykręcają się dowcipami. A nauka mogłaby niejedno z was wyciągnąć...
Kama znała tę jego manię i z uśmiechem znosiła indagacje, odpowiadając byle co, mistyfikując psychologa i niewiele sobie robiąc z całej nauki.
— Cóż, na długo zostawiacie mi to sympatyczne pudełeczko? — pytał doktór przy pożegnaniu.
— O, towarzysz jest za ciekawy. Zresztą ja sama nie wiem. Jak każą, przyjdę — kiedy każą...
— ...Albowiem nie wiecie ani dnia ani godziny... — z odcieniem pewnej głębokości wypowiedział doktór.
— Dnia, jak dnia, ale co do godziny, to jak zawsze między ósmą a dziewiątą wieczorem. A gdyby wypadło inaczej, to tegoż dnia rano o ósmej otrzymacie kartkę przez posłańca, oznaczającą godzinę.
— Żeby tylko nie przez tych posłańców...
— Teraz mamy już własnych.
Kiedy Kama sobie poszła, doktór natychmiast zamknął się w swoim gabinecie, szczelnie i pedantycznie zasłonił okna i postawił na biurku powierzony mu depozyt.
Niewinnie i skromnie stał sobie pocisk w pięknym étui. Nikt by nigdy nie przypuścił, aniby komu do głowy przyszło...
Doktór wyciągnął się na kanapie i, zapaliwszy papierosa, zaczął przeżuwać powszednie marzenie swego życia, myślał o swoim dziele, poświęconym psychologii jednostek i mas podczas ruchów rewolucyjnych. Ale myślenie rwało się i utykało. Teorie wytyczne wydawały mu się nieco nieoględne. Systemat nieuporządkowany, a wiele zbadanych zjawisk bujało sobie niesfornie, nie dając się nagiąć do żadnej teorii. Doktór, jak każdy twórca, miewał swoje złe i dobre godziny. Dzisiaj mu się myślenie nie kleiło. Jako psycholog, znał samego siebie, używając się ustawicznie do rozmaitych badań, a więc niebawem spostrzegł przyczynę niezwykłego zaćmienia inteligencji. Długo wpatrywał się w przedmiot, leżący na biurku.
Mały ten pakuneczek wywierał na psychiatrę dziwnie mocny i w tajemniczości swojej niedocieczony wpływ.
Doktór nie był tchórzem. Rzecz tę sprawdził niejednokrotnie z całą surowością chłodnego badacza. Śmierci się nie bał i był tego pewnym. Kiedyś chodził śmiało i z brawurą po górach, przeszłego roku miał pojedynek z dobrym strzelcem i w przeddzień, jak i w dzień spotkania był nie tylko zupełnie przytomny, ale nawet w dobrym, bynajmniej nie dorabianym humorze — wreszcie oddawał rewolucji bardzo ryzykowne usługi...
A jednak, ilekroć przynoszono mu do domu ot coś takiego, zaczynały się dlań godziny niezmiernego podniecenia, dochodzące do aktów zupełnie niepoczytalnych. W tych okresach czasu psychiatra nie o wiele się różnił od swoich pacjentów, których codziennie odwiedzał w szpitalu Bonifratrów — zwłaszcza noce bywały pełne okropnością.
I kiedy pytał, na jak długo mu przyniesiono pocisk — pytał zarazem, jak długo będzie się musiał dręczyć. Był świadomy siebie i z góry wiedział, co go czeka. Nie zdarzyło się jednak nigdy, żeby odmówił swojego mieszkania, nawet żeby się wymawiał, a bodaj, żeby się choć skrzywił. Brał i już.
W sferach partyjnych miał opinię zupełnie pewnego człowieka, co w czasie rewolucji, a zwłaszcza w sferach, mających do czynienia ze sprawami bojowymi, było mianem zaszczytnym. Kto tam może być pewnym siebie? Komu to życie niemiłe?
Doktór był rewolucjonistą z przekonań, ale te przekonania nie zaprzątały go nigdy zanadto. Były w nim, był pewien ich istnienia i na tym koniec. Nie bawił się w dociekania programowe, było mu wszystko jedno, co się pisze w literaturze partyjnej, gdyż takich rzeczy nie czytywał i było mu właściwie wszystko jedno, do czego zmierza rewolucja.
To, co się wówczas działo w kraju, a do czego i on na swój sposób przykładał ręki, interesowało go jako niezwykłe, wstrząsające widowisko, pełne niespodzianek, zagadek, dreszczów. Zbliżył się do tych zjawisk z własnej, świadomej woli, ale i w swoich własnych celach. Był pożytecznym dla rewolucji, ale nie było w tym jego zasługi. I z tego zdawał sobie sprawę. W morzu świadomości, po którym pływał doktór, były jednak mielizny i skały podwodne.
Taka drobna rzecz, jak pocisk dynamitowy...
Sporo ich już widział doktór, jako stały przechowywacz tych rzeczy, a jednak za każdym razem działo się to samo.
Zdawałoby się, że już można się było przyzwyczaić.
Tymczasem...
Nie był to zwyczajny, ordynarny strach. Po ulicach, jak psy, węszą szpicle, chodzą patrole, ludzie u niego bywają niebezpieczni — o każdej chwili może wpaść policja... Ratusz, kolby, badania, Grün ze swoimi sposobami, X pawilon, sąd wojenny — osiem, piętnaście lat katorgi — może stryczek! Nie, było to zupełnie co innego. Wiedział, co mu grozi, i jako człowiek konsekwentny znosił pogodnie to przeświadczenie. Wiedział to naprzód, że, w razie czegoś takiego, zachowa się przyzwoicie.
Co więcej, miał już na wszelki wypadek przygotowane różne swoje kwestie, zainteresowanie i ciekawostki natury psychologicznej, które w tych nieszczęśliwych okolicznościach miały mu słodzić dolę, a zarazem rozszerzać zakres jego doświadczeń.
Nie był to również strach przed przypadkowym wybuchem, albowiem doktór wiedział, że będzie to tylko ułamek sekundy, po którym nastąpi jakieś bezbrzeżne nic. I dość mu było wiedzieć, żeby spokojnie przebywać w jednym pokoju z niebezpiecznym przedmiotem.
Cóż więc to było?
Zerwał się z kanapy i, skradając się po cichu, jak gdyby w pokoju był ktoś, kogo by nie chciał obudzić, stanął nad biurkiem. Futerał był nowy i mocno pachniał skórą. Rzemyk spuszczał się z biurka i dotykał podłogi. Ostrożnie owinął go doktór dookoła pudełka, wyrównał i stał, patrząc.
Martwy przedmiot nic sobie nie robił z jego przenikliwych oczu, ani z przesubtelnych myśli, ani z bezpośrednich pytań. Stał, gdzie go postawiono, i będzie stał do końca świata, jeżeli go nie ruszą. Gdy go kto ciśnie o ziemie, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.
Pocisk zniknie w chaosie gwałtownych reakcji chemicznych, zostanie dym, zjadliwy zapach i czerepy powłoki zewnętrznej, utkwione w okrwawionych ciałach stójkowych, generałów, sołdatów, bojowców, koni dorożkarskich i przypadkowych przechodniów.
Błąkały się myśli psychologa i stawały się coraz mniej rozumne, coraz bardziej niezwykłe. Rodziły się, wzmagały się i dochodziły do nieprzepartej potęgi wariackie zachcenia.
Jakieś niedostrzegalne, cienkie, jak włos, nic dzieliło go od wykonania tuż zaraz pewnych pomysłów, jakie rodzą się w malignie. Obca siła popychała go, podnosiła mu rękę, kazała dotykać się strasznego przedmiotu. Chichotał nad nim szyderczy śmiech kogoś niewiadomego, który stał się obecny w pokoju. Przychodziły mu do głowy zupełnie poważne i umotywowane myśli, pełne niesłychanej mądrości, która olśniła go nagle i kazała mu wyznać: to jest prawda! To jest nareszcie ostateczna prawda! Tą prawdą było ni mniej ni więcej tylko to, żeby chwycić pocisk i grzmotnąć nim o podłogę. Tak należało uczynić, nie zwlekając.
Gdy wziął pocisk do ręki, wydał mu się on strasznie ciężki. To go zdziwiło. Gdy ważył w ręku bombę, nagle bulknęło w niej coś tak złowrogo, że doktór, zlany zimnym potem, znieruchomiał i przestał oddychać.
W tej chwili stał się znowu trzeźwym, przytomnym i świadomym człowiekiem, który zrozumiał, że oto przed sekundą jeszcze był obłąkanym. Pierwszym zwiastunem otrzeźwienia był strach, nieubłagany, miażdżący, prawdziwy strach.
Ręce drżały, latały, włosy zjeżyły się na głowie. W niezmiernym wysiłku, jak gdyby przenosił ciężary, postawił pudełko na biurku — o wiele mocniej, niż należało. Oblały go strugi zimnego potu. Upadł na kanapę.
Długo nie było wokoło niego nic — ani przed nim, ani za nim nic się nie działo, ani też miało kiedyś być.
Czas przestał płynąć, a świat istnieć. Nie czuł siebie samego. Było to rozkoszne i straszliwe.
Nie spał jednak — czuwał.
Było to czuwanie martwego przedmiotu. Zdawało mu się, że jest kamieniem, sprzętem, pyłem kosmicznym. Mogły koło niego przechodzić wieki i tysiąclecia ludzkie. Nie nudziła mu się jego cierpliwość.
Za oknem zaczął się turkot wozów, gwar ludzki, blade światło weszło do pokoju przez zapuszczone firanki. Doktór wstawał, gasił lampę, chował pocisk w zwykłe miejsce, do najniższej szuflady biurka, którą starannie zamykał na klucz. Obchodził się z bombą ostrożnie, jak należało, ale bez żadnych nadzwyczajnych wrażeń. Potem mył się i wychodził na miasto. Pił kawę i odczytywał „Kuriera” w mleczarni Nadświdrzańskiej i jechał tramwajem do swojego szpitala. Był uważnym, spostrzegawczym, zwyczajnym.
Jeden ze starych wariatów, człowiek bardzo przywiązany do doktora, powitał go i tego dnia uprzejmymi słowami: „Kiedyż pan doktór nareszcie zamieszka z nami na stałe?”. Diagnozy jego były rozumne i przenikliwe, postępowanie z chorymi, jak zwykle, taktowne i pełne rzadkiego u lekarzy szpitalnych ciepła. Stały ordynator spoglądał tego dnia ukradkiem a bacznie na młodszego kolegę. Doświadczonym okiem szpiegował jego ruchy i spojrzenia, a zwłaszcza pewien lekki, jak cień, uśmieszek, który co chwila w porę i nie w porę zjawiał się na jego obliczu. Stary lekarz potrząsał głową w smutnym jakimś przeświadczeniu. Lubił bowiem bardzo swego asystenta.
O swojej godzinie pojechał doktór na obiad. Ale zaledwie przełknął zupę, zerwał się nagle i, ku zdziwieniu stołowników i pani Mijałkowskiej, wydającej obiady gospodarskie, wypadł z pokoju. W niezmiernym podnieceniu popędzał dorożkarza i zadyszany wbiegał na swoje trzecie piętro. Ostrożnie otwierał drzwi i zaglądał do gabinetu. Gabinet był taki, jak zawsze, wszystko stało na swoim miejscu. Drżącą ręku otwierał biurko, przerażał go brzęk kluczyków. Zajrzał i uspokoił się natychmiast.
Siadł i w zeszycie swoim zapisał w kilku zdaniach spostrzeżenia tego dnia.
Był świadomym tego, jakim jest teraz i jakim był w nocy i przed chwilą. Po czym wracał na obiad, myśląc: „po co ja właściwie brałem dorożkę, kiedy to tak blisko?”.
Bywało rozmaicie, bywało gorzej. Pamięta ciche noce i sen spokojny. Nagle podrzuca go coś na łóżku. Zapała gwałtownie świecę i nadsłuchuje. Podkrada się ostrożnie pod zamknięte drzwi gabinetu i nagle otwiera drzwi szeroko. Odważnie podnosi świecę — nic.Cóż spodziewał się tam zastać? Nie wiadomo. Podejrzliwie zagląda do kątów, ale przeraża go własny cień, przesuwający się po ścianach. Potem chodzi po swoich trzech pokojach ze świecą w ręku. Potem gasi świecę, otwiera okno i wygląda na ulicę. Przynosi ostrożnie pocisk i stawia go na oknie. Czeka. Wreszcie kroki, głosy... Jacyś pijani wracają do domu, wyśpiewując pijackimi głosami. Z daleka słychać dorożkę — i to nic. Czeka cierpliwie. Wreszcie zbliżają się środkiem ulicy trzy cienie. Wloką się powoli, słychać częste ziewanie, szerokie, mocne. Kroki twarde, ciężkie. Połyskują bagnety.
Doktór nie ma żadnych zamiarów. Wybucha w nim rozpasane szyderstwo. Jest z czegoś niezmiernie zadowolony, nie posiada się z radości.
Tymczasem tamci powoli, spokojnie przechodzą.
Czasami zabierał ze sobą pakunek, nosił go do szpitala, na obiady, poruszał się z nim swobodnie, zapominał o nim chwilami, a było mu z nim dobrze i spokojnie.
Pocisk w żółtym futerale gościł u niego dziesięć dni. Ku końcowi doktór miał oczy zupełnie obłąkane, a okresy zwykłej przytomności umysłu (przy ludziach) sąsiadowały w nim z paroksyzmami zupełnie chorobliwymi, które w swoich spostrzeżeniach notował, z całą ścisłością nazywając je po imieniu, według terminologii naukowej.
Pewnego dnia, ku wieczorowi, doktór przewiesił sobie futerał z bombą przez ramię i chodził po mieście przez kilka godzin. Łaził tam i z powrotem po Marszałkowskiej, wchodził do cukierni, stawał przed wystawami sklepów. Gapił się, jak patrole rewidowały przechodniów, zaglądał wyzywająco w oczy policjantom, ale nikt go nie zaczepiał.
Doktór na coś czekał, spodziewał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania — a ponieważ nic się nie stawało, więc wrócił do domu.
Zdążył w sam czas. Zaledwo się rozebrał, zaledwo zamknął do biurka fatalne puzderko, zadzwoniono trzy razy. W progu stała nieznajoma, wspaniale ubrana dama.
Z wielkim zdziwieniem, a z większą jeszcze elegancją zaprosił damę do gabinetu i podsunął jej fotel. Dama nie siadała, ale za to zaczęła się śmiać. Zdziwienie jego wciąż wzrastało, aż nareszcie poznał towarzyszkę Kamę.
— No — no... no — no...
Widział przed sobą osobę z wyższego świata, w przepysznym żakiecie karakułowym, w bajecznym kapeluszu, szeleszczącą, powiewną, pachnącą, ubrylantowaną i uśmiechniętą zalotnie.
— Moje uszanowanie pani hrabinie!
— Drogi szambelanie, czynię krok nader ryzykowny, wchodząc późnym wieczorem do kawalerskiego mieszkania. Ale ufam pełnemu dyskrecji honorowi szambelana. Sprawa jest poważna.
— Jestem na usługi hrabiny.
— Przyszłam osobiście odebrać klejnoty koronne, które najjaśniejsza pani powierzyła mu przez osobę zaufaną, choć pochodzenia niskiego. Było to w tych dniach.
— Stanie się zadość rozkazowi najjaśniejszej pani. Ale hrabina zechce może spocząć. Dostrzegam ślady zmęczenia.
— Ani chwili dłużej nie mogę pozostać. Królowa czeka na klejnoty. Królowa czekać nie może — a również ten, który ma być obdarzony — ten tym bardziej.
— Ktoś to bardzo szczęśliwy.
— Łaska królowej jest nieograniczona. Zresztą człowiek ten zasłużył od dawna i nie godzi się kazać mu jeszcze czekać...
— A zatem dzisiaj...
— Nie wiadomo. Tajemnica dworu...
Doktór widział jednak nadzwyczajną bladość na twarzy Kamy i jej oczy, połyskujące niezwykle zza woalki. Była nie sobą. Była nadzwyczajnie piękna.
I ten jej dialog, zaimprowizowany tak ni stąd, ni zowąd.
Ocknął się w nim lekarz.
— Musicie przez chwilę odpocząć. Wszystko to bardzo dobrze, ale dla samego powodzenia...
— Nie wiem, o co wam chodzi, widzicie, śpieszy mi się... Dajcie mi tylko szklankę wody...
Po chwili doktór wrócił ze szklanką wody, którą postawił na bocznym stoliczku.
— Szklankę wody, owszem, ale ta wasza woda warszawska... trzeba koniecznie coś dla smaku...
— Dajcie no pokój! Nie wierzę ja, doktorze, w wasze proszki.
— Proszki, proszki... — mruczał doktór, krzątając się w swojej apteczce.
— Jeżeli wy każecie ludziom wierzyć w owe pigułki, którymi trujecie waszego chorego, co mu na imię carat, to i wy uwierzcie w mój proszek. Ja, towarzyszko, nie mam ambicji uzdrawiania chorób społecznych za pomocą bomb, choćby w futerałach z jasnej skóry, ale na ludzkich przypadłościach się znam, od tego jestem. Jak to w ewangelii? Pijcie, rączyny się wam trzęsą.
— Wypiję, jeżeli nie zanadto obrzydliwe... Tyle wam ustąpię dla świętego spokoju.
— Bez smaku...
Wypiła duszkiem, ale postawiła szklankę za mocno, gdyż szkło dźwiękło i rozsypało się po biurku.
— To na szczęście...
— Tak się mówi, w każdym razie przepraszam.
Pocisk szybko znikł gdzieś pod żakietem, czy gdzie indziej. Może w mufce, myślał doktór, który na moment ukrywania wyszedł z pokoju.
— No, do widzenia.
— Do widzenia, doktorze, do widzenia.
Wyszła z szelestem, strojna, pachnąca jak na bal.
Doktór stanął w oknie ciemnego pokoju i ostrożnie wyjrzał przez szparę między roletą a ramą okienną.
Usłyszał głuchy dźwięk zatrzaskanych4 drzwiczek od karety. Dwa tęgie, ciemnej maści konie porwały się z miejsca. Na koźle furman i lokaj w sutych kołnierzach futrzanych i w cylindrach.
Pojechali.
Psychiatra zaczął się na gwałt ubierać. Chciał jechać natychmiast na plac Teatralny, bo wydawało mu się, że to ma być przed gmachem Teatru Wielkiego.
Przedstawienie się już zaczęło, widać wiedzą, że przyjedzie na drugi albo trzeci akt. Co to dziś grają? A może przed zamkiem, jak będzie wracał. Ale po co taka tualeta5?
Po chwili wrócił ze schodów. Już go odpadła ciekawość.
To, co miało niebawem nastąpić, wydało mu się zupełnie zwyczajnym. Przeczytam jutro w „Kurierze Porannym”, powiedział sobie z całym rozsądkiem.
Natomiast w momencie, który przeżył przed chwilą, spostrzegł coś niezmiernie ciekawego, co potwierdziło pewną jego własną, a nową teoryjkę. Zasiadł przy biurku i gwałtownie maczał pióro w kałamarzu, chcąc schwycić na gorącym uczynku przesubtelny moment wrażenia. Panował tam jakiś wielki, przeogromny wstyd, nielogiczny i niczym nieumotywowany, a wyraźny i niezbity. Wstyd ten już się gdzieś zupełnie podział, bez śladu. Wszelako zjawisko to należało utrwalić.
Toteż utrwalał je doktór w urywanych zdaniach, gdzie nie było podmiotu ani orzeczenia, za to bez liku wykrzykników, znaków zapytania i podkreśleń. Wkrótce jednak zerwał się i głośno zawołał, obróciwszy się ku drzwiom, którymi wyszła Kama: „Śmierci nie ma, rozumiecie? Nie-ma!”
Tu przekonał się dopiero, że to ta właśnie sprawa, której nieistnienia dowiódł sobie w tak niezbity sposób (późno, ale gruntownie!), zaprzątała jego myśli, wodziła go po manowcach, dręczyła podczas pobytu w jego sąsiedztwie śmiercionośnego narzędzia. Że to ona, kusicielka, kazała mu bez potrzeby igrać z niebezpieczeństwem i wyprawiać różne głupstwa. Tymczasem rzecz ta jest fikcją!
— Śmierci nie ma! — napisał raz jeszcze wielkimi literami i tu stało się coś dziwnego.
Usłyszał nagle stłumiony, głuchy huk, od którego zadźwięczały szyby i zadrgało światło lampy. Znikło wszystko, potem stała się mroczną pusta ulica, pośrodku w błocie, zabita i sponiewierana, w dymiących łachmanach kosztownych sukien leżała Kama. Obok jej oderwana głowa ze zmiażdżoną twarzą. Wokoło porozwłóczone resztki człowieka, który przed chwilą żył i tu z nim był przed chwilą.
Doktór rozszlochał się w strasznym, spazmatycznym, nerwowym płaczu i zaczął się tarzać i przewracać po kanapie. Uczuł wielkie osłabienie. Uczuł pustkę w głowie. Po kolei, jedno za drugim, wszystko przestawało istnieć. Zasnął twardo — po męczarniach ostatnich dni.
Na biurku jasno paliła się lampa, oświetlając kilkanaście porozrzucanych, gorączkowo zapisanych kartek, a po pokoju błądził jeszcze subtelny zapach perfum, który zostawiła po sobie towarzyszka Kama.
Tulił się pocisk do panieńskiego ciała, ciężył, dolegał. Przejmowało dreszczem jego martwe dotknięcie. Szło od niego zimno, jak gdyby się już zaczynało jego dzieło śmiertelne. Drgało ze wstrętu żywe, gorące ciało pod mrożącą dłonią śmierci, poczuła dusza zimno nicości.
Rwały naprzód konie, lekko bujała się kareta na gumowych obręczach. Do półmroku wnętrza zaglądały blaski i kształty świata, który przemykał się, zwyczajny i codzienny, a tak już teraz obcy. Głuchym odgłosem, jakby z daleka, przychodził gwar ulicy. Już ją coś dzieliło od świata, już ją coś oddalało od życia.
Zamknęły się już wszystkie troski, urwały się wszystkie myśli, zamiary, obawy, nadzieje. Pozostało jedno jedyne na całym świecie. To ten jej czyn. W nieogarnionej pustyni stoi z nim sam na sam i wpija się w niego myślą ze śmiertelnym ukochaniem. Wszystkie upragnienia, wszystkie siły duszy i cała władza rozumu jęły się jednego prostego zadania. Wyzuły się z pamięci żmudne przygotowania, przeciwieństwa, niebezpieczne trudności. Wydało się wszystko łatwym i z ulgą odetchnęła dusza, jakby się już wszystko dokonało.
Pozostaje jeszcze jedno — ostatnie, szybkie, najłatwiejsze. Ku temu niosły ją konie tęgim kłusem, i uśmiechnęło jej się słonecznie szczęście tryumfu, zwycięstwa. W tej ostatniej chwili miły jej był ten wytworny strój, ten zbytek, którego nie zaznała nigdy w życiu. Miała poczucie swojej piękności, ogarnęła ją duma czynu, który zamierzyła. Wytryskały, jak rzuty płomienia, myśli piękne, czyste. Prawdziwe życie przestawało istnieć, milkło. Nie żałowała niczego, co pozostaje. W tej chwili rozkochała się bezgranicznie, z rozkosznym samolubstwem w swoim czynie, w swoim nowym świecie, w sobie.
Zimny, żelazny ciężar pocisku czuła na sobie, jak dotknięcie niezaznanej, palącej rozkoszy.
Ponuro patrzy na Wisłę, a przez Wisłę na szeroki kraj pusty zamek królewski. Nic już nie mówi duszy jego ogromny kształt. — Kiedyż ono było, owo kiedyś?...
Nie spływają zeń, jak ze starych ruin, westchnienia dalekiej przeszłości. Martwy, urzędowy, splugawiony wiekową nieustającą przemocą, która tam założyła sobie koszary. Zapomniał mieszkaniec stolicy, kto tam ongiś siadywał i czyje tam było prawo. Musiał zapomnieć, bo zbyt ciężko byłoby pamiętać. Mniejsza o królów, można wytrzymać bez królów, nie o to Polakowi idzie...
Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek, staje mu w oczach natrętne widmo. Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka. A człowiek chce żyć. Człowiek lubi żyć spokojnie. Nauczył się Polak odpędzać upartą, wyłażącą zewsząd zmorę. Już potrafi Polak nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać. Już może nareszcie nie wzdychać. Dużo, dużo umie już Polak. Niechże tak będzie...
Stare drzewa na tarasie zamkowym pamiętają te lepsze czasy. Zaglądają, jak i dawniej, do górnych okien, obojętne na to, co się tam dzieje teraz, co się tam działo wówczas. Te same stoją mury, te same są malowidła na plafonach. Uśmiechają się malowane twarze muz i bogiń, zawsze świeża jest ich nagość i gotowe do pocałunków usta. Nie zwiędły wieńce i girlandy. Wiszą na swoich miejscach stare portrety. Zawsze dumne ich spojrzenie, jak gdyby nie wiedziały, że na urągowisko zostawiono je na ścianach. Stare sprzęty, od wieków gromadzone bogactwa, zżarte przez czas i z roku na rok cenniejsze gobeliny, pociemniałe obrazy słynnych mistrzów, na wagę złota niegdyś cenione weneckie drobiazgi na kominkach, rzeczy zdobyczne po dawnych zwycięstwach, zza świata zwiezione...
Zachowało się, wszystko się zachowało. Przeżyły wszystko martwe sprzęty i wymarło wszystko, co żyło. Dawno już odbijają tylko pustkę olbrzymie zwierciadła. Kiedy? Kiedy słyszały te ściany po raz ostatni mowę polską?
Salony. Salon Biały. Salon Błękitny. Izba Tronowa. Tu na wspaniałych uroczystościach przyjmowano posłów cudzoziemskich, kiedy za pan brat był jeszcze naród z narodami ziemi, kiedy w tej sali na polskim tronie siedział polski król...
Mniejsza o króla...
Kiedy wolny był naród!
Korytarze, wielkie przedpokoje, szerokie schody. Na każdym stopniu z obu stron stał hajduk obok hajduka, patrząc posępnymi oczami niewolnika na mijający go przepych. Świetne rycerstwo, przecudne damy, tonące w bogactwie i barwach swoich szat. Hetmani, wojewodowie, trzęsący królem i królestwem, dostojnicy państwa, purpuraci kościoła... Grzmi włoska kapela, brzmi wokoło mowa polska — są wszyscy u siebie, bawią się, bo ich na to stać.
Bawili się Polacy potem, bawią się teraz, będą się bawili przez wieki. Ale już od stu lat nie zaznała Polska, co to zabawa. Kiedyś było życie i żywa była kiedyś siła... Wieczneż wam odpoczywanie!
Labirynt komnat, przejść, pięter, zakątków. Tędy wprowadzano kochanki ostatniego króla — tu rozkoszował się kobietami pierwszych rodów, wybranej z tysiąca urody. Tutaj szybko schodziły mu chwile. Błądzą po zamku westchnienia, szelesty, łkania, śmiechy szydercze. To złudzenie. Nic nie ma, oprócz pustki...
Długi, szeroki, dywanami zasłany korytarz. Tutaj w polskim mundurze na straży stał Kordian. Ogarnęła go noc zamkowa, pełna snów, żalów, przywidzeń, pomsty, pełna bezsilnych pokus. Poczuł wroga, poczuł broń w ręku i poszedł długim korytarzem, po miękkich kobiercach. Długa była jego droga, czepiały się go myśli-widma, grobowa niemoc podcięła mu nogi, chwiał się, wahał się — choć jeszcze z bronią w ręku, a już syn niewoli. Szedł, błądził, szeptał do widma i widmo szeptało do niego. Aż porwała go za włosy zgroza i powaliła na ziemię na progu carskiej sypialni. Obudził się car i żył.
Nie ma z tego nic. Pełno wokoło pustki. Głębią milczenia odzywa się z każdego kąta. Było, przeszło. Ale mieszkają i tutaj ludzie. Puste, bezludne są całe skrzydła, całe piętra, obok wre żywa krzątanina.
Pełno prac, zabiegów, kłopotów. Roją się ludzie, jak mrówki, po podwórzach, po pokojach. Są tu wszyscy u siebie — ci obcy...
Za tym korytarzem idą szerokie schody i prowadzą do innego skrzydła. Przedpokoje, komnaty z kordegardą, gdzie drzemie gromada żołnierzy. Drzwi — przede drzwiami na straży żołnierzyna wpija wystraszone oczy w każdego, kto go mija.
Tutaj, o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze. Pies psów carskich, sługa sług, niewolnik, bijący czołem w przedpokojach ministra, a w Polsce pan samowładny i prokonsul, opiekun, dozorca i kat, generał i gubernator6. Mieszka na zamku królewskim, jak król, i ma władzę, jakiej nie miał żaden król polski.
Chodził po wielkim swoim gabinecie i nudził się. Już od dawna jest znudzony wszystkim. I zbytkiem, który go otacza, i strachem, który wzbudza w kraju, poddanym jego władzy. Nudzą go dobre obiady i dobre wina, nudzą go zaszczyty, nudzi go uległość podwładnych, nudzi go kariera, nudzą go wyroki śmierci, które potwierdza codziennie w oznaczonych na pracę godzinach.
Nudzi go nade wszystko jego gabinet, w którym przesiaduje całymi dniami, gdzie jada, sypia, pracuje, przyjmuje wizyty i który stał się dlań od pewnego czasu całym światem. Już od kilku miesięcy nie ruszył się generał z zamku. Od paru tygodni nie opuszcza swojego gabinetu. Jest zapracowany — opowiadają w świecie urzędniczym Warszawy. Chory — mówią wojskowi, którzy go nie widzieli na placach przeglądów. Boi się — mówi opinia Warszawy.
Generał stanął u okna i patrzył z nienawiścią w czarną przestrzeń. W dole śniła się białawo zamarznięta rzeka, a po drugiej stronie połyskiwały roje światełek Pragi. Ponury był to widok. Generał wiedział, że tam, jak i gdzie indziej wokoło, boją się go i nienawidzą. Był czas, że go to bawiło, potem uważał to za normalne, potem zaczęło go to nudzić, a teraz...
Generał drgnął i odskoczył od okna ze stłumionym okrzykiem. Nie. To nagi konar drzewa ukazał się niespodzianie tuż za szybą. Jak gdyby czyjeś czarne ramię sięgało do niego z ciemności. Nerwy! Wiedział przecie, że tam w dole po tarasie we dnie i w nocy patrolują żołnierze. Niepodobieństwo!
Powtarzał sobie ustawicznie: niepodobieństwo! a jednak od pół roku miotał się w niepokoju wśród obaw, przywidzeń, śmiesznostek, panował nad sobą przy ludziach, ale nieraz nie mógł utrzymać na wodzy szalejących nerwów i wybuchał.
Nie był to strach. Generał był żołnierzem i wierzył w to, że zawsze gotów jest zginąć w obronie ojczyzny. Wybierał się nawet na wojnę. Ale na wojnie nie był. Wstydził się tego, że nigdy w życiu nie był na żadnej wojnie i w oczach podwładnych sobie dowódców, którzy odbyli kampanię japońską, czytał coś w rodzaju lekceważenia. Gryzł się tym i truł w duszy, ale nowej wojny nie było. Za to wybuchła rewolucja. Zaczęli ginąć generałowie, ministrowie, figury wysokie, najwyższe. Teraz nikt już nie może pomyśleć, że nie znam, co to prawdziwe bojowe niebezpieczeństwo! Jestem na wojnie, wystawiony na najpierwszy cel skrytobójców!
Istotnie miał szczery zamiar być mężnym bojowym generałem. Kiedy go przeznaczono do Polski, wiedział, że łatwo tam zginąć.
Objął rządy z zapałem.
W powitalnych przemówieniach swoich do gubernatorów, do oficerów, do urzędników zalecał męstwo w walce z anarchią.
— Nikomu z was nie wolno się oszczędzać! Nie wolno! Kto nie czuje w sobie gotowości polec na zaszczytnym placu boju, ten niechaj ustąpi zawczasu! Nasze burzliwe czasy wymagają ofiarności i męstwa! Policzy waszą śmierć wdzięczna Rosja i zapamięta ją car!...
Było to lekkomyślne. Rychło zaprzestał pokazywać się na ulicach miasta. Wszelkie sprawy ściągał do siebie, do zamku. Nie objeżdżał prowincji, nie odbywał przeglądów wojsk powierzonego mu okręgu, nie składał wizyt. Był trzeźwym, świadomym siebie człowiekiem i nie mógł zapomnieć o naukach, dawanych podwładnym. Nie był zaślepionym w sobie despotą i wiedział, co może o nim myśleć jego zawsze uniżone otoczenie. Cierpiał, wstydził się, ale nie mógł się przezwyciężyć. Nie był to strach — to był wstręt do tego rodzaju śmierci. Krótki huk, wstrząśnienie, popłoch wokoło, a on leży rozerwany na strzępy, osobno noga, osobno ręce, osobno głowa... Kałuża krwi... a w całym kraju radość i uciecha. Śmierć to ponura i jak gdyby poniżająca. Nie — to nie byłaby śmierć bojowa. Z melancholią marzył o huku armat, o tętniących masach koni, o szeroko rozwiniętych szeregach wojsk. To jest śmierć! Polec przed frontem armii, w oczach towarzyszów broni od kuli nieprzyjacielskiej...
Ale ponieważ nie zanosiło się na żadną wojnę, więc generał nie wyjeżdżał z zamku ani na krok. Codziennie, po kilka razy na dzień, telefonowano do jego kancelarii: pułkownik żandarmski X zabity na miejscu, oficer policyjny J. ciężko raniony, rewirowy N. cyrkułu na miejscu, sześciu policjantów, dwu agentów ochrany. A dalej telegramy z prowincji: gubernator radomski, policmajster lubelski, zabranie kasy w gubernii X, napad na pocztę, napad na biuro policji...
Powódź takich codziennych wiadomości wyżłobiła w nim głęboką świadomość o potędze rewolucji. Czynił w imieniu cara i czyniono w jego imieniu wszystko, co tylko było w jego siłach, żeby złamać wroga. Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego, więzienia były pełne, wieszano bez litości, po ulicach chodziły patrole wojskowe, mrowie szpiclów obciążało budżet, a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane. Uzbrojone bandy grasowały po kraju, nikt z dygnitarzy nie był pewny życia. Robotnicy po fabrykach rządzili się, jak chcieli, pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta. Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny. Generał nie był konstytucjonalistą, ale liczył, że gdy się zbierze Duma, będzie zawsze lżej. Tymczasem w przeddzień wyborów w Warszawie genialnym podstępem wydostano z więzienia dziesięciu ludzi, skazanych na śmierć, i wystawiono na szyderstwo wszystkie władze krajowe i samą kwintesencję władzy, czyli jego samego. To już było za mocne.
Generał stawał się maniakiem. Pilnowano go, jak króla. Ludzie bliscy oszczędzali mu przykrości — nie pozwalali mu nigdzie wyruszać, a on pozwalał, żeby mu nie pozwalali i „dla dobra służby” siedział, jak mysz pod miotłą, w swoich apartamentach.