Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak zmienić swój scenariusz życiowy, aby być szczęśliwym.
Umiejętność porozumiewania się z innymi ludźmi kształtuje nasze życie. Życie każdego z nas toczy się zaś według scenariusza, który tworzymy we wczesnym dzieciństwie. Scenariusz może być smutny, może być też pełen sukcesów; decyduje, w jaki sposób odnosimy się do przyjaciół, kogo poślubiamy, a nawet w jakim łożu zakończymy życie.
Berne demonstruje w tej książce, jak powstaje taki scenariusz, jak wprowadzany jest w życie i – co najważniejsze – jak każdy z nas może go zmienić, aby zakończył się szczęśliwie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 604
Książka ta kontynuuje serię moich wcześniejszych publikacji dotyczących analizy transakcyjnej. Kreśli rozwój jej idei, jaki nastąpił w ciągu ostatnich pięciu lat zarówno w sferze teoretycznej, jak i praktycznej. Najbardziej znaczącego postępu dokonałem w tym okresie w dziedzinie analizy skryptów. W tym czasie poszerzyło się grono osób wykorzystujących metody analizy transakcyjnej nie tylko na gruncie medycyny klinicznej. Tworzą one nowe teorie, funkcjonujące na różnych polach ludzkiej działalności: w przemyśle, systemie penitencjarno-resocjalizacyjnym, edukacyjnym czy w polityce. Wiele z tych osób wniosło znaczący, twórczy wkład w rozwój analizy transakcyjnej. Wspominam o nich w tekście i przypisach.
Ma to być zarazem zaawansowany podręcznik psychoterapii. Psychoterapeuci różnych specjalności nie powinni mieć kłopotu z przełożeniem prostych zasad analizy transakcyjnej na swój własny język. Pracę tę jednak będą czytać również osoby nie związane zawodowo z psychoterapią. Starałem się uczynić ją zrozumiałą również dla nich. Być może wymagać będzie niekiedy zastanowienia, lecz – mam nadzieję – obejdzie się bez deszyfrowania.
W konwencjonalnej psychoterapii mamy do czynienia z trzema rodzajami dialektów: terapeuta-terapeuta, terapeuta-pacjent oraz pacjent-pacjent. Różnią się one od siebie tak, jak kantońska i mandaryńska odmiana języka chińskiego czy starożytna i współczesna greka. Doświadczenie pokazuje, że eliminacja tych różnic na rzecz posługiwania się rodzajem kua-yu czy lingua franca, opartym na języku potocznym, bardzo usprawnia proces komunikacji, o którego znaczeniu terapeuci mówią tak często i głośno (jednocześnie pozostawiając go w „poczekalni” własnemu losowi). Starałem się uniknąć – wywodzącej się jeszcze z czasów czternastowiecznego wydziału medycyny Uniwersytetu Paryskiego, a tak upowszechnionej w naukach społecznych i psychiatrii – praktyki maskowania własnej niepewności dłużyznami i niejasnością wywodów.
Taka postawa naraża zwykle autora na oskarżenia o „popularyzatorstwo” i „nadmierne upraszczanie”, przypominające jako żywo oskarżenia o „burżuazyjny kosmopolityzm” i „odchylenie prawicowe” wysuwane przez dawne komitety centralne. Mając jednak wybór pomiędzy tajemnym i jawnym, pomiędzy upraszczaniem i prostotą, postanowiłem pisać „dla ludzi”, tu i ówdzie wplatając wielkie słowa, by – niczym rzucona kość – odwracały uwagę czujnych psów strzegących akademickich wrót. Sam zaś, na spotkanie z mymi przyjaciółmi, wkradałem się tylnymi drzwiami.
Niemożliwe jest wymienienie tutaj wszystkich osób, które wspomagały rozwój analizy transakcyjnej, gdyż jest ich bardzo wiele. Ci, których znam najlepiej, to członkowie-nauczyciele International Transactional Analysis Association oraz uczestnicy San Francisco Transactional Analysis Seminar, na które regularnie uczęszczam. Do najbardziej zainteresowanych badaniami nad analizą skryptów należą: Carl Bonner, Melvin Boyce, Michael Breen, Viola Callaghan, Hedges Capers, Leonard Campos, William Collins, Joseph Concannon, Patricia Crossman, John Dusay, Mary Edwards, Franklin Ernst, Kenneth Everts, Robert Goulding, Martin Groder, Gordon Haiberg, Thomas Harris, James Horewitz, Muriel James, Pat Jarvis, Stephen Karpman, David Kupfer, Pamela Levin, Jack Lindheimer, Paul McCormick, Jay Nichols, Margaret Northcott, Edward Olivier, W. Ray Poindexter, Solon Samuels, Myra Schapps, Jacqui Schiff, Zelig Selinger, Claude M. Steiner, James Yates i Robert Zechnich.
Prócz tego pragnę podziękować mej sekretarce w San Francisco, Pameli Blum, za to, że dbała, by seminarium przebiegało bez zakłóceń, i za jej własny w nie wkład. Dziękuję również jej następczyniom, Elaine Wark i Arden Rose, a w szczególności mojej sekretarce w Carmel, pani Mary N. Williams. Gdyby nie jej przytomność umysłu, umiejętności i zaangażowanie, przechodzący liczne kolejne poprawki manuskrypt nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Mój piętnastoletni syn Terence pomógł mi znacznie w sprawdzaniu bibliografii, rysunków i innych detali manuskryptu. Moja córka Ellen Calcaterra przeczytała go, czyniąc wiele cennych uwag. Chcę na koniec podziękować pacjentom za gotowość otwarcia się przede mną oraz za to, że dali mi wyjechać na wakacje, bym mógł spokojnie wszystko przemyśleć, jak również milionom czytelników moich książek, przełożonych na piętnaście języków, którzy dodawali mi otuchy i zachęty, czytając te prace.
Jak w wypadku moich pozostałych książek, zaimek „on” odnosić się może do osób obojga płci. Zaimka „ona” używam, gdy zagadnienie w większym stopniu odnosi się do kobiety niż mężczyzny. Dla uproszczenia i odróżnienia o terapeucie piszę w rodzaju męskim. Mam nadzieję, że zasady te nie zostaną źle przyjęte przez wyemancypowane czytelniczki.
Słowa „jest” używam, gdy mam o czymś odpowiednio silne przekonanie, oparte na doświadczeniu klinicznym (własnym lub cudzym). Jeśli nadal szukam dla danej tezy właściwego umotywowania, używam sformułowania „zdaje się”. Historie przypadków pochodzą z mego własnego doświadczenia oraz z przykładów dyskutowanych na seminariach i sesjach. Niektóre z nich są połączeniami kilku innych, a wszystkie zostały zmienione tak, by zapobiec rozpoznaniu przedstawianych osób. Istotne wydarzenia lub rozmowy są jednak wiernie oddane.
Eric Berne
To dziecinne, pozornie pozbawione naukowej głębi pytanie w istocie zawiera wszystkie podstawowe kwestie dotyczące ludzkiej egzystencji i wszystkie fundamentalne zagadnienia nauk społecznych. Pytanie to zadają sobie już małe dzieci. Większe próbują się pogodzić z wykrętnymi odpowiedziami. Nastolatki zadają je swym autorytetom i sobie nawzajem. Dorośli unikają go, godząc się na zwyczajowo przyjęte odpowiedzi, a starzy filozofowie piszą o nim całe księgi, w których próżno jednak szukać odpowiedzi. Zawiera ono zarówno podstawowe pytanie psychologii społecznej: „Dlaczego ludzie ze sobą rozmawiają?”, jak i podstawowe pytanie psychiatrii społecznej: „Dlaczego ludzie lubią być lubiani?” Odpowiedź na nie jest odpowiedzią na pytania zadane przez czterech jeźdźców Apokalipsy: wojna czy pokój, głód czy urodzaj, choroba czy zdrowie, śmierć czy życie? Nic dziwnego, że tak nieliczni znajdują na nie odpowiedź za życia, skoro większość z nas przeżywa swoje dni, nie znalazłszy nawet odpowiedzi na pytanie, które je poprzedza: „Jak mówimy «dzień dobry»?”
Odpowiedź to sekret buddyzmu, chrześcijaństwa, judaizmu, platonizmu, ateizmu, a przede wszystkim – humanizmu. Słynny w tradycji zen „dźwięk klaśnięcia jednej dłoni”2 to dźwięk słów „dzień dobry” wypowiedzianych do drugiego człowieka, brzmienie „złotej reguły” każdej świętej księgi. Powiedzieć „dzień dobry” we właściwy sposób – znaczy dostrzec drugiego człowieka, wykazać się świadomością jego istnienia i gotowością na spotkanie z nim. Najwyższym stopniem tej umiejętności wykazują się chyba mieszkańcy Fidżi. Ich szczery uśmiech jest z pewnością jednym z najcenniejszych klejnotów tego świata. Pojawia się powoli, by w końcu rozjaśnić całą twarz, po czym pozostaje na tyle długo, że można mieć pewność, iż został dostrzeżony. W końcu znika z tajemniczą powolnością. Da się go porównać jedynie do uśmiechów wymienianych między młodą matką i niemowlęciem, a w krajach Zachodu – niekiedy – z uśmiechem osób o szczególnie otwartej osobowości3.
Niniejsza książka rozważa cztery zagadnienia: (1) W jaki sposób mówimy „dzień dobry”? (2) W jaki sposób odpowiadamy na „dzień dobry”? (3) Co mówimy po „dzień dobry”?, a w końcu kwestię raczej ponurą, mianowicie (4) Co robią ludzie, zamiast mówić sobie „dzień dobry”? Odpowiedzi, które damy na wstępie, będą zwięzłe. Ich wyjaśnienie zajmie całą resztę tego tomu, adresowanego przede wszystkim do terapeutów, następnie do wyleczonych pacjentów, a w końcu do wszystkich innych zainteresowanych.
1. Aby powiedzieć „dzień dobry”, pozbądź się najpierw całego ładunku śmieci, który zgromadził się w twej głowie od chwili, gdy opuściłeś oddział położniczy. Stwierdzisz, że tamto szczególne, pierwsze powitanie nigdy więcej się nie powtórzy. Nauczenie się od nowa tego, jak to robić, może nam zająć całe lata.
2. Żeby odpowiedzieć na „dzień dobry”, usuń na bok cały ładunek zaśmiecających głowę myśli i dostrzeż tego, kto przed tobą stoi lub przechodzi obok ciebie, oczekując, że odpowiesz na jego powitanie. Opanowanie tej umiejętności może również zająć całe lata.
3. Gdy powiesz „dzień dobry”, usuń na bok cały cisnący ci się z powrotem do głowy śmietnik: wszystkie myśli o przykrościach, których doświadczyłeś, o swych żalach i kłopotach, przez które właśnie będziesz musiał przebrnąć. W ten prosty sposób nie masz już nic więcej do powiedzenia i milczysz. Jednak, po latach praktyki, zdołasz być może znaleźć coś, co w takich okolicznościach warto powiedzieć.
4. Książka ta mówi przede wszystkim o owym „śmietniku”: o tym, co robią ludzie, zamiast mówić „dzień dobry”. Napisana jest z nadzieją, iż ci, którzy dysponują odpowiednią wiedzą i doświadczeniem w tej dziedzinie, będą w stanie zrozumieć, co (w sensie filozoficznym) nazywam „śmieciami”, i pomóc w zrozumieniu tego innym. By odpowiedzieć na pierwsze trzy z powyższych pytań, konieczna jest bowiem wiedza o tym, czym są, a czym nie są owe „śmieci”. Język, w którym prowadzą rozmowy ludzie uczący się mówić „dzień dobry”, będę nazywał „marsjańskim”, w odróżnieniu od sposobu prowadzenia codziennych, „ziemiańskich” rozmów, które jak pokazuje historia, wiodły do wojen, głodu, plag, zaraz i śmierci, a u tych, którzy wszystko to przetrwali – do intelektualnego zamętu. Można mieć nadzieję, że – w odleglejszej perspektywie – właściwie przygotowani „marsjanie” będą w stanie wyeliminować te nieszczęścia. Marsjański jest między innymi językiem snów, które pokazują rzeczy takimi, jakie są naprawdę.
Aby zilustrować potencjalne zalety takiego podejścia, rozważmy przypadek pacjenta cierpiącego na nieuleczalną chorobę. Mortowi, trzydziestoletniemu mężczyźnie z powoli rozwijającą się postacią raka, nieuleczalną przy obecnym stanie wiedzy, dano w najgorszym wypadku dwa, w najlepszym – pięć lat życia. Dolegliwością psychiczną, na którą uskarżał się Mort, były tiki: kiwanie głową oraz trzęsienie stopami. Sam nie był w stanie wyjaśnić ich przyczyny. W czasie zajęć w grupie terapeutycznej szybko znalazł odpowiedź: powstrzymywał swe lęki wznoszącą się w umyśle ścianą muzyki, a ruchy głowy i stóp odzwierciedlały po prostu jej rytm. Uważnie obserwując, stwierdził, iż dzieje się to właśnie w tę stronę – tiki poddają się rytmowi muzyki, a nie odwrotnie. W tej sytuacji każdy, a więc i Mort, doszedłby do wniosku, że gdyby psychoterapia pozbawiła go owej muzyki, to uwolniona zostałaby olbrzymia masa lęków. Konsekwencje tego byłyby trudne do przewidzenia, jeśli lęków nie dałoby się zastąpić innymi, łatwiejszymi do zaakceptowania uczuciami. Cóż więc robić?
Wkrótce wyszło na jaw, iż wszyscy członkowie grupy zdają sobie sprawę z nieuchronnie zbliżającej się własnej śmierci i starają się w różny sposób odsunąć od siebie związane z tym uczucia. Tak więc, jak w wypadku Morta, zmagania z owymi myślami były marnotrawieniem sił, które wszyscy mogli wykorzystać, ciesząc się pozostałymi im jeszcze dwudziestoma czy pięćdziesięcioma latami, w czasie których mogli zrobić znacznie więcej niż Mort. Okazuje się jednak, że nie długość życia, lecz jego jakość ma tutaj decydujące znaczenie. Nie jest to, rzecz jasna, stwierdzenie odkrywcze. Jednak w tych okolicznościach – w obecności człowieka umierającego – wywarło ono na wszystkich głębokie wrażenie.
Pozostali członkowie grupy (mówiący po marsjańsku i z zapałem nauczający tego języka Morta, który z kolei chętnie go opanowywał) zgodzili się co do tego, iż życie oznacza wykonywanie czynności tak prostych, jak oglądanie drzew, słuchanie śpiewu ptaków czy mówienie innym ludziom „dzień dobry” – doświadczanie świadome i spontaniczne, pozbawione sztucznego dramatyzmu i hipokryzji, dyskretne i pełne szacunku. Zgodzili się również, że aby to robić, wszyscy, z Mortem włącznie, muszą się pozbyć wypełniających ich umysły „śmieci”. Kiedy dostrzegli, że jego sytuacja nie jest bardziej tragiczna od ich położenia, smutek i przygnębienie wyzwalane jego obecnością zniknęły. Mogli się teraz dzielić nawzajem radością. Mogli rozmawiać jak równy z równym. Mogli twardo mówić Mortowi o jego „śmieciach”, gdyż potrafił on teraz docenić wartość bycia twardym. On zaś zyskał w zamian przywilej otwartego mówienia im o ich „śmieciach”. Przestał w końcu zmagać się z myślami o raku i znowu stał się członkiem społeczeństwa, choć przecież i on, i wszyscy inni wiedzieli, że wyrok, jaki na niego zapadł, jest cięższy niż w wypadku innych członków grupy1.
Sytuacja ta pokazuje doniosłość i głębię problemu „dzień dobry”. W wypadku Morta rozwiązywanie go przechodziło przez trzy stadia. Gdy Mort pojawił się w grupie, pozostali jej członkowie nie wiedzieli, że mają do czynienia ze śmiertelnie chorym. Początkowo zwracali się do niego w sposób, jaki przyjął się w tej grupie wcześniej. Ich zachowania były w dużej mierze zdeterminowane przez sposób wychowania, a więc przez to, jak rodzice nauczyli ich pozdrawiać innych ludzi. Były również naznaczone późniejszym doświadczeniem życiowym oraz – w pewnym stopniu – specyficzną szczerością i szacunkiem, charakterystycznymi dla grup psychoterapeutycznych. Mort – jako nowo przybyły – odpowiadał w sposób, w jaki czyniłby to gdziekolwiek indziej, udając ambitnego, pełnokrwistego amerykańskiego chłopaka, jakiego zawsze chcieli w nim widzieć jego rodzice. Jednak gdy w czasie trzeciej sesji oznajmił, że jest człowiekiem skazanym na śmierć, pozostali członkowie grupy poczuli się zmieszani i zdradzeni. Zastanawiali się, czy nie powiedzieli mu czegoś, co zabrzmiałoby niewłaściwie w opinii jego, ich własnej, a przede wszystkim w opinii terapeuty. Zdawali się nawet gniewać i na Morta, i na terapeutę, że nie powiedzieli im o tym wcześniej. Zachowywali się tak, jak gdyby czuli się celowo oszukani i jakby w wyniku tego oszustwa odnosili się dotąd do Morta zwyczajnie, nie zdając sobie sprawy, do kogo mówią. Kiedy dowiedzieli się, że jest osobą szczególną, chcieli jakoś wycofać się z tego wszystkiego i potraktować go inaczej.
Zaczęli więc od nowa. Zamiast mówić do niego wprost, bez ogródek – tak jak czynili to przedtem – teraz zwracali się do niego łagodnie i ostrożnie, jak gdyby chcąc powiedzieć: „Czy widzisz, jak inaczej traktuję cię teraz, kiedy wiem o twojej tragedii?” Nikt nie chciał ryzykować swego dobrego imienia, będąc nieuprzejmym w stosunku do umierającego. Taka sytuacja była jednak niesprawiedliwa, dawała bowiem Mortowi wielką przewagę. W jego obecności nikt nie odważył się zbyt długo lub zbyt głośno śmiać.
Wszystko się zmieniło, gdy został rozwiązany problem możliwości dokonań Morta. Napięcie zniknęło i wszyscy uczestnicy grupy mogli zacząć od nowa po raz trzeci, zwracając się do Morta bez oporów, jak do normalnego członka społeczeństwa. Tak więc trzy kolejne stadia kontaktów charakteryzowały się odpowiednio: (1) powierzchownym „dzień dobry”, (2) napiętym i współczującym „dzień dobry”, a w końcu (3) pozbawionym napięcia, prawdziwym „dzień dobry”.
Zoe nie potrafiła znaleźć właściwego sposobu odnoszenia się do Morta, dopóki się nie dowiedziała, kim naprawdę jest. Jej stosunek do niego ewoluował z tygodnia na tydzień, a nawet z godziny na godzinę. Z każdym kolejnym spotkaniem wiedziała o Morcie nieco więcej i – chcąc podtrzymać ich zawiązującą się przyjaźń – musiała odnosić się do niego w nieco inny sposób. Ponieważ jednak nie mogła dowiedzieć się o nim wszystkiego ani dostosować się do wszystkich zmian, jakie przechodził, nigdy nie była w stanie znaleźć tego jedynego, doskonałego sposobu mówienia mu „dzień dobry”. Mogła jedynie stopniowo się do niego przybliżać.
Wielu pacjentów odwiedzających psychiatrę, gdy przybywa po raz pierwszy do gabinetu, przedstawia się i podaje mu dłoń. Niektórzy psychiatrzy wyciągają rękę pierwsi. Co do mnie, jeśli pacjent serdecznie wyciąga do mnie dłoń, ściskam ją – możliwie neutralnie – by nie być nieuprzejmym. Zastanawiam się jednak, skąd bierze się owa serdeczność. Jeśli pacjent wyciąga rękę w sposób, który sugeruje, że kieruje nim po prostu poszanowanie dobrych manier, również odwzajemniam uścisk tak, by zrozumiałe było, że ów przyjemny rytuał nie zakłóci w żaden sposób toku naszej współpracy. Dłoń pacjenta-desperata staram się ścisnąć tak, by zrozumiał, że ma we mnie oparcie i że rozumiem jego potrzeby. Lecz sposób, w jaki wchodzę do poczekalni, ułożenie rąk i wyraz twarzy wystarczająco jasno pokazują mym nowym pacjentom, że – jeśli nie będą nalegali – owa uprzejmość zostanie przy powitaniu pominięta. Ma to zasygnalizować (i z reguły się to udaje), że spotykamy się tutaj w celu poważniejszym niż tylko dowiedzenie sobie, że jesteśmy dobrymi znajomymi, oraz wymiana uprzejmości.
Nie ściskam ich dłoni, gdyż ich nie znam. Nie oczekuję, by oni ściskali moją dłoń, ponieważ i oni mnie nie znają. Niektórzy pacjenci psychiatryczni nie akceptują dotyku i powstrzymanie się od tego jest wyrazem uprzejmości wobec nich.
Sprawy mają się inaczej po zakończonym wywiadzie. Wtedy wiem już o pacjencie sporo, a i on wie coś o mnie. Tak więc, gdy wychodzi, wyciągam do niego rękę na pożegnanie. Wiem już wystarczająco wiele, by zadecydować, jak należy to zrobić. Ów uścisk dłoni ma wtedy dla pacjenta prawdziwe znaczenie: oznacza, iż go akceptuję4, mimo że powiedział mi o sobie tyle „złego”. Jeśli potrzebuje ukojenia, uścisk mej dłoni będzie dla niego ukojeniem. Jeśli potrzebuje umocnienia się w poczuciu męskości – będzie umocnieniem. Nie jest to na zimno skalkulowany sposób zwodzenia pacjenta: to raczej spontaniczny i niewymuszony wyraz akceptacji jego osoby po godzinnej rozmowie na temat jego najskrytszych problemów.
Z drugiej strony jednak, jeśli pacjent mnie okłamywał, i to nie ze wstydu czy podobnych przyczyn, lecz z czystego wyrachowania, próbował mnie wystraszyć lub podporządkować, nie uścisnę jego dłoni, by wiedział, iż chcąc mnie mieć po swojej stronie, musi zacząć się zachowywać inaczej.
Z kobietami sprawy mają się nieco odmiennie. Jeśli kobiecie potrzebny jest „namacalny” dowód mej akceptacji, to uścisnę jej dłoń w sposób odpowiadający jej potrzebom. Jeżeli (o ile zdołam się o tym dowiedzieć) pacjentka unika kontaktu dotykowego z mężczyznami, pożegnam ją w stosowny sposób, lecz pozwolę jej odejść bez uścisku dłoni. Ten ostatni przypadek znowu jasno ilustruje przyczyny, dla których lepiej nie ściskać pacjentce dłoni na powitanie. Jeśli uścisnę ją na samym początku, zanim się dowiem, z kim właściwie mam do czynienia, mogę obudzić w niej głęboką odrazę jeszcze przed wywiadem.
W grupach terapeutycznych hołduję podobnym zasadom. Nie mówię „dzień dobry” na powitanie, nie widziałem się bowiem z członkami grupy przez cały tydzień i nie wiem, na ile się od tamtego czasu zmienili. Zbyt swobodne lub wylewne „dzień dobry” może okazać się nie na miejscu w świetle wydarzeń ostatniego tygodnia. Przywiązuję zaś wielką wagę do żegnania się z każdym z członków grupy z osobna, gdyż po spotkaniu z nimi wiem, komu mówię „do widzenia”, i wiem, jak w odniesieniu do każdego z nich należy to powiedzieć.
Załóżmy na przykład, że od czasu ostatniego spotkania w grupie zmarła matka jednej z jej uczestniczek. Zwykłe, wesołe powitanie byłoby wobec niej niewłaściwe. Mogłaby mi to wybaczyć, lecz przecież nie muszę wywoływać u niej dodatkowych napięć. Gdy spotkanie się skończy, będę wiedział, jak się z nią pożegnać, biorąc pod uwagę jej stratę.
W gronie przyjaciół i znajomych sprawy mają się inaczej, gdyż przyjaciele są właśnie po to, by się „poklepywać”. Ich powitania i pożegnania – w zależności od ich własnych potrzeb i nastrojów – mogą przybierać formy od otwartego uścisku dłoni aż po „niedźwiadka”, a czasami ograniczać się do sympatycznego pokpiwania i żartów – by zbyt mocno się nie angażować. Jest w życiu jedna prawda pewniejsza od podatków i niemal równie pewna jak śmierć: im prędzej się zaprzyjaźnisz, tym prędzej będziesz miał starych przyjaciół.
Tyle na temat „dzień dobry” i „do widzenia”. To, co dzieje się w czasie pomiędzy jednym a drugim, podlega już badaniom szczególnej teorii osobowości i dynamiki grupy, która jest zarazem źródłem metody terapeutycznej znanej jako analiza transakcyjna. Aby właściwie zrozumieć to, o czym będę pisał dalej, należy poznać podstawy tego podejścia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zalety powrotu do normalnego życia zamiast biernego oczekiwania na śmierć ukazują następujące pozycje: (1) Terminal Cancer Ward: Patients Build Atmosphere of Dignity, „Journal of the American Medical Association”, 208, 1289, 26 maja 1969, (2) Klagsbrun S. C., Cancer Emotions and Nurses, „Summary of Scientific Proceedings”, 122nd Annual Meeting, American Psychiatric Association, Washington 1969. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W oryginale autor pisze o angielskojęzycznym hello, które zdaje się mniej formalne od polskiego „dzień dobry”, lecz jest dopuszczalne w sytuacjach, w których polskie „cześć” raczej nie mogłoby zostać użyte (przyp. tłum.). [wróć]
To jeden z klasycznych koanów, czyli formuł medytacyjnych używanych przez adeptów zen (przyp. tłum.). [wróć]
Może to dziwne, ale ja spotykałem się z takim uśmiechem najczęściej u młodych długowłosych brunetek. [wróć]
„Akceptacja” nie jest tutaj pojmowana w owym niewłaściwym, sentymentalnym sensie. Przejawia się tym, że pragnę poświęcić pacjentowi więcej czasu. Wiąże się to z poważnym zobowiązaniem, które w pewnych wypadkach oznaczać może rok czy też całe lata cierpliwości, wysiłku, wzlotów, upadków i porannego wstawania. [wróć]
Tytuł oryginału: What Do You Say After You Say Hello?
Copyright © 1972 by City National Bank
Beverly Hills, California; Robin Way; Janice Way Farlinger
This edition published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Anna Mieszczanek
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Piotr Majewski
Fotografia na okładce
© Dmitry / Fotolia
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Dzień dobry… i co dalej?, wyd. II poprawione, dodruk, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-741-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer