Dzień dobry i co dalej - Eric Berne - ebook + książka

Dzień dobry i co dalej ebook

Eric Berne

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak zmienić swój scenariusz życiowy, aby być szczęśliwym.

Umiejętność porozumiewania się z innymi ludźmi kształtuje nasze życie. Życie każdego z nas toczy się zaś według scenariusza, który tworzymy we wczesnym dzieciństwie. Scenariusz może być smutny, może być też pełen sukcesów; decyduje, w jaki sposób odnosimy się do przyjaciół, kogo poślubiamy, a nawet w jakim łożu zakończymy życie.

Berne demonstruje w tej książce, jak powstaje taki scenariusz, jak wprowadzany jest w życie i – co najważniejsze – jak każdy z nas może go zmienić, aby zakończył się szczęśliwie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 604

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA

Książka ta kon­ty­nu­uje serię moich wcze­śniej­szych publi­ka­cji doty­czą­cych ana­lizy trans­ak­cyj­nej. Kre­śli roz­wój jej idei, jaki nastą­pił w ciągu ostat­nich pię­ciu lat zarówno w sfe­rze teo­re­tycz­nej, jak i prak­tycz­nej. Naj­bar­dziej zna­czą­cego postępu doko­na­łem w tym okre­sie w dzie­dzi­nie ana­lizy skryp­tów. W tym cza­sie posze­rzyło się grono osób wyko­rzy­stu­ją­cych metody ana­lizy trans­ak­cyj­nej nie tylko na grun­cie medy­cyny kli­nicz­nej. Two­rzą one nowe teo­rie, funk­cjo­nu­jące na róż­nych polach ludz­kiej dzia­łal­no­ści: w prze­my­śle, sys­te­mie peni­ten­cjarno-reso­cja­li­za­cyj­nym, edu­ka­cyj­nym czy w poli­tyce. Wiele z tych osób wnio­sło zna­czący, twór­czy wkład w roz­wój ana­lizy trans­ak­cyj­nej. Wspo­mi­nam o nich w tek­ście i przy­pi­sach.

Ma to być zara­zem zaawan­so­wany pod­ręcz­nik psy­cho­te­ra­pii. Psy­cho­te­ra­peuci róż­nych spe­cjal­no­ści nie powinni mieć kło­potu z prze­ło­że­niem pro­stych zasad ana­lizy trans­ak­cyj­nej na swój wła­sny język. Pracę tę jed­nak będą czy­tać rów­nież osoby nie zwią­zane zawo­dowo z psy­cho­te­ra­pią. Sta­ra­łem się uczy­nić ją zro­zu­miałą rów­nież dla nich. Być może wyma­gać będzie nie­kiedy zasta­no­wie­nia, lecz – mam nadzieję – obej­dzie się bez deszy­fro­wa­nia.

W kon­wen­cjo­nal­nej psy­cho­te­ra­pii mamy do czy­nie­nia z trzema rodza­jami dia­lek­tów: tera­peuta-tera­peuta, tera­peuta-pacjent oraz pacjent-pacjent. Róż­nią się one od sie­bie tak, jak kan­toń­ska i man­da­ryń­ska odmiana języka chiń­skiego czy sta­ro­żytna i współ­cze­sna greka. Doświad­cze­nie poka­zuje, że eli­mi­na­cja tych róż­nic na rzecz posłu­gi­wa­nia się rodza­jem kua-yu czy lin­gua franca, opar­tym na języku potocz­nym, bar­dzo uspraw­nia pro­ces komu­ni­ka­cji, o któ­rego zna­cze­niu tera­peuci mówią tak czę­sto i gło­śno (jed­no­cze­śnie pozo­sta­wia­jąc go w „pocze­kalni” wła­snemu losowi). Sta­ra­łem się unik­nąć – wywo­dzą­cej się jesz­cze z cza­sów czter­na­sto­wiecz­nego wydziału medy­cyny Uni­wer­sy­tetu Pary­skiego, a tak upo­wszech­nio­nej w naukach spo­łecz­nych i psy­chia­trii – prak­tyki masko­wa­nia wła­snej nie­pew­no­ści dłu­ży­znami i nie­ja­sno­ścią wywo­dów.

Taka postawa naraża zwy­kle autora na oskar­że­nia o „popu­la­ry­za­tor­stwo” i „nad­mierne uprasz­cza­nie”, przy­po­mi­na­jące jako żywo oskar­że­nia o „bur­żu­azyjny kosmo­po­li­tyzm” i „odchy­le­nie pra­wi­cowe” wysu­wane przez dawne komi­tety cen­tralne. Mając jed­nak wybór pomię­dzy tajem­nym i jaw­nym, pomię­dzy uprasz­cza­niem i pro­stotą, posta­no­wi­łem pisać „dla ludzi”, tu i ówdzie wpla­ta­jąc wiel­kie słowa, by – niczym rzu­cona kość – odwra­cały uwagę czuj­nych psów strze­gą­cych aka­de­mic­kich wrót. Sam zaś, na spo­tka­nie z mymi przy­ja­ciółmi, wkra­da­łem się tyl­nymi drzwiami.

Nie­moż­liwe jest wymie­nie­nie tutaj wszyst­kich osób, które wspo­ma­gały roz­wój ana­lizy trans­ak­cyj­nej, gdyż jest ich bar­dzo wiele. Ci, któ­rych znam naj­le­piej, to człon­ko­wie-nauczy­ciele Inter­na­tio­nal Trans­ac­tio­nal Ana­ly­sis Asso­cia­tion oraz uczest­nicy San Fran­ci­sco Trans­ac­tio­nal Ana­ly­sis Semi­nar, na które regu­lar­nie uczęsz­czam. Do naj­bar­dziej zain­te­re­so­wa­nych bada­niami nad ana­lizą skryp­tów należą: Carl Bon­ner, Melvin Boyce, Michael Breen, Viola Cal­la­ghan, Hed­ges Capers, Leonard Cam­pos, Wil­liam Col­lins, Joseph Con­can­non, Patri­cia Cros­sman, John Dusay, Mary Edwards, Fran­klin Ernst, Ken­neth Everts, Robert Gou­l­ding, Mar­tin Gro­der, Gor­don Haiberg, Tho­mas Har­ris, James Hore­witz, Muriel James, Pat Jarvis, Ste­phen Karp­man, David Kup­fer, Pamela Levin, Jack Lin­dhe­imer, Paul McCor­mick, Jay Nichols, Mar­ga­ret Nor­th­cott, Edward Oli­vier, W. Ray Poin­de­xter, Solon Samu­els, Myra Schapps, Jacqui Schiff, Zelig Selin­ger, Claude M. Ste­iner, James Yates i Robert Zechnich.

Prócz tego pra­gnę podzię­ko­wać mej sekre­tarce w San Fran­ci­sco, Pameli Blum, za to, że dbała, by semi­na­rium prze­bie­gało bez zakłó­ceń, i za jej wła­sny w nie wkład. Dzię­kuję rów­nież jej następ­czy­niom, Ela­ine Wark i Arden Rose, a w szcze­gól­no­ści mojej sekre­tarce w Car­mel, pani Mary N. Wil­liams. Gdyby nie jej przy­tom­ność umy­słu, umie­jęt­no­ści i zaan­ga­żo­wa­nie, prze­cho­dzący liczne kolejne poprawki manu­skrypt ni­gdy nie ujrzałby świa­tła dzien­nego. Mój pięt­na­sto­letni syn Terence pomógł mi znacz­nie w spraw­dza­niu biblio­gra­fii, rysun­ków i innych detali manu­skryptu. Moja córka Ellen Cal­ca­terra prze­czy­tała go, czy­niąc wiele cen­nych uwag. Chcę na koniec podzię­ko­wać pacjen­tom za goto­wość otwar­cia się przede mną oraz za to, że dali mi wyje­chać na waka­cje, bym mógł spo­koj­nie wszystko prze­my­śleć, jak rów­nież milio­nom czy­tel­ni­ków moich ksią­żek, prze­ło­żo­nych na pięt­na­ście języ­ków, któ­rzy doda­wali mi otu­chy i zachęty, czy­ta­jąc te prace.

Uwagi semantyczne

Jak w wypadku moich pozo­sta­łych ksią­żek, zaimek „on” odno­sić się może do osób obojga płci. Zaimka „ona” uży­wam, gdy zagad­nie­nie w więk­szym stop­niu odnosi się do kobiety niż męż­czy­zny. Dla uprosz­cze­nia i odróż­nie­nia o tera­peu­cie piszę w rodzaju męskim. Mam nadzieję, że zasady te nie zostaną źle przy­jęte przez wyeman­cy­po­wane czy­tel­niczki.

Słowa „jest” uży­wam, gdy mam o czymś odpo­wied­nio silne prze­ko­na­nie, oparte na doświad­cze­niu kli­nicz­nym (wła­snym lub cudzym). Jeśli na­dal szu­kam dla danej tezy wła­ści­wego umo­ty­wo­wa­nia, uży­wam sfor­mu­ło­wa­nia „zdaje się”. Histo­rie przy­pad­ków pocho­dzą z mego wła­snego doświad­cze­nia oraz z przy­kła­dów dys­ku­to­wa­nych na semi­na­riach i sesjach. Nie­które z nich są połą­cze­niami kilku innych, a wszyst­kie zostały zmie­nione tak, by zapo­biec roz­po­zna­niu przed­sta­wia­nych osób. Istotne wyda­rze­nia lub roz­mowy są jed­nak wier­nie oddane.

Eric Berne

Część pierwsza

ROZWAŻANIA OGÓLNE

Rozdział I

WPROWADZENIE

A. Co mówimy po „dzień dobry”1?

To dzie­cinne, pozor­nie pozba­wione nauko­wej głębi pyta­nie w isto­cie zawiera wszyst­kie pod­sta­wowe kwe­stie doty­czące ludz­kiej egzy­sten­cji i wszyst­kie fun­da­men­talne zagad­nie­nia nauk spo­łecz­nych. Pyta­nie to zadają sobie już małe dzieci. Więk­sze pró­bują się pogo­dzić z wykręt­nymi odpo­wie­dziami. Nasto­latki zadają je swym auto­ry­te­tom i sobie nawza­jem. Doro­śli uni­kają go, godząc się na zwy­cza­jowo przy­jęte odpo­wie­dzi, a sta­rzy filo­zo­fo­wie piszą o nim całe księgi, w któ­rych próżno jed­nak szu­kać odpo­wie­dzi. Zawiera ono zarówno pod­sta­wowe pyta­nie psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej: „Dla­czego ludzie ze sobą roz­ma­wiają?”, jak i pod­sta­wowe pyta­nie psy­chia­trii spo­łecz­nej: „Dla­czego ludzie lubią być lubiani?” Odpo­wiedź na nie jest odpo­wie­dzią na pyta­nia zadane przez czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy: wojna czy pokój, głód czy uro­dzaj, cho­roba czy zdro­wie, śmierć czy życie? Nic dziw­nego, że tak nie­liczni znaj­dują na nie odpo­wiedź za życia, skoro więk­szość z nas prze­żywa swoje dni, nie zna­la­zł­szy nawet odpo­wie­dzi na pyta­nie, które je poprze­dza: „Jak mówimy «dzień dobry»?”

B. Jak mówimy „dzień dobry”?

Odpo­wiedź to sekret bud­dy­zmu, chrze­ści­jań­stwa, juda­izmu, pla­to­ni­zmu, ate­izmu, a przede wszyst­kim – huma­ni­zmu. Słynny w tra­dy­cji zen „dźwięk kla­śnię­cia jed­nej dłoni”2 to dźwięk słów „dzień dobry” wypo­wie­dzia­nych do dru­giego czło­wieka, brzmie­nie „zło­tej reguły” każ­dej świę­tej księgi. Powie­dzieć „dzień dobry” we wła­ściwy spo­sób – zna­czy dostrzec dru­giego czło­wieka, wyka­zać się świa­do­mo­ścią jego ist­nie­nia i goto­wo­ścią na spo­tka­nie z nim. Naj­wyż­szym stop­niem tej umie­jęt­no­ści wyka­zują się chyba miesz­kańcy Fidżi. Ich szczery uśmiech jest z pew­no­ścią jed­nym z naj­cen­niej­szych klej­no­tów tego świata. Poja­wia się powoli, by w końcu roz­ja­śnić całą twarz, po czym pozo­staje na tyle długo, że można mieć pew­ność, iż został dostrze­żony. W końcu znika z tajem­ni­czą powol­no­ścią. Da się go porów­nać jedy­nie do uśmie­chów wymie­nia­nych mię­dzy młodą matką i nie­mow­lę­ciem, a w kra­jach Zachodu – nie­kiedy – z uśmie­chem osób o szcze­gól­nie otwar­tej oso­bo­wo­ści3.

Niniej­sza książka roz­waża cztery zagad­nie­nia: (1) W jaki spo­sób mówimy „dzień dobry”? (2) W jaki spo­sób odpo­wia­damy na „dzień dobry”? (3) Co mówimy po „dzień dobry”?, a w końcu kwe­stię raczej ponurą, mia­no­wi­cie (4) Co robią ludzie, zamiast mówić sobie „dzień dobry”? Odpo­wie­dzi, które damy na wstę­pie, będą zwię­złe. Ich wyja­śnie­nie zaj­mie całą resztę tego tomu, adre­so­wa­nego przede wszyst­kim do tera­peu­tów, następ­nie do wyle­czo­nych pacjen­tów, a w końcu do wszyst­kich innych zain­te­re­so­wa­nych.

1. Aby powie­dzieć „dzień dobry”, pozbądź się naj­pierw całego ładunku śmieci, który zgro­ma­dził się w twej gło­wie od chwili, gdy opu­ści­łeś oddział położ­ni­czy. Stwier­dzisz, że tamto szcze­gólne, pierw­sze powi­ta­nie ni­gdy wię­cej się nie powtó­rzy. Naucze­nie się od nowa tego, jak to robić, może nam zająć całe lata.

2. Żeby odpo­wie­dzieć na „dzień dobry”, usuń na bok cały ładu­nek zaśmie­ca­ją­cych głowę myśli i dostrzeż tego, kto przed tobą stoi lub prze­cho­dzi obok cie­bie, ocze­ku­jąc, że odpo­wiesz na jego powi­ta­nie. Opa­no­wa­nie tej umie­jęt­no­ści może rów­nież zająć całe lata.

3. Gdy powiesz „dzień dobry”, usuń na bok cały cisnący ci się z powro­tem do głowy śmiet­nik: wszyst­kie myśli o przy­kro­ściach, któ­rych doświad­czy­łeś, o swych żalach i kło­po­tach, przez które wła­śnie będziesz musiał prze­brnąć. W ten pro­sty spo­sób nie masz już nic wię­cej do powie­dze­nia i mil­czysz. Jed­nak, po latach prak­tyki, zdo­łasz być może zna­leźć coś, co w takich oko­licz­no­ściach warto powie­dzieć.

4. Książka ta mówi przede wszyst­kim o owym „śmiet­niku”: o tym, co robią ludzie, zamiast mówić „dzień dobry”. Napi­sana jest z nadzieją, iż ci, któ­rzy dys­po­nują odpo­wied­nią wie­dzą i doświad­cze­niem w tej dzie­dzi­nie, będą w sta­nie zro­zu­mieć, co (w sen­sie filo­zo­ficz­nym) nazy­wam „śmie­ciami”, i pomóc w zro­zu­mie­niu tego innym. By odpo­wie­dzieć na pierw­sze trzy z powyż­szych pytań, konieczna jest bowiem wie­dza o tym, czym są, a czym nie są owe „śmieci”. Język, w któ­rym pro­wa­dzą roz­mowy ludzie uczący się mówić „dzień dobry”, będę nazy­wał „mar­sjań­skim”, w odróż­nie­niu od spo­sobu pro­wa­dze­nia codzien­nych, „zie­miań­skich” roz­mów, które jak poka­zuje histo­ria, wio­dły do wojen, głodu, plag, zaraz i śmierci, a u tych, któ­rzy wszystko to prze­trwali – do inte­lek­tu­al­nego zamętu. Można mieć nadzieję, że – w odle­glej­szej per­spek­ty­wie – wła­ści­wie przy­go­to­wani „mar­sja­nie” będą w sta­nie wyeli­mi­no­wać te nie­szczę­ścia. Mar­sjań­ski jest mię­dzy innymi języ­kiem snów, które poka­zują rze­czy takimi, jakie są naprawdę.

C. Ilustracja

Aby zilu­stro­wać poten­cjalne zalety takiego podej­ścia, roz­ważmy przy­pa­dek pacjenta cier­pią­cego na nie­ule­czalną cho­robę. Mor­towi, trzy­dzie­sto­let­niemu męż­czyź­nie z powoli roz­wi­ja­jącą się posta­cią raka, nie­ule­czalną przy obec­nym sta­nie wie­dzy, dano w naj­gor­szym wypadku dwa, w naj­lep­szym – pięć lat życia. Dole­gli­wo­ścią psy­chiczną, na którą uskar­żał się Mort, były tiki: kiwa­nie głową oraz trzę­sie­nie sto­pami. Sam nie był w sta­nie wyja­śnić ich przy­czyny. W cza­sie zajęć w gru­pie tera­peu­tycz­nej szybko zna­lazł odpo­wiedź: powstrzy­my­wał swe lęki wzno­szącą się w umy­śle ścianą muzyki, a ruchy głowy i stóp odzwier­cie­dlały po pro­stu jej rytm. Uważ­nie obser­wu­jąc, stwier­dził, iż dzieje się to wła­śnie w tę stronę – tiki pod­dają się ryt­mowi muzyki, a nie odwrot­nie. W tej sytu­acji każdy, a więc i Mort, doszedłby do wnio­sku, że gdyby psy­cho­te­ra­pia pozba­wiła go owej muzyki, to uwol­niona zosta­łaby olbrzy­mia masa lęków. Kon­se­kwen­cje tego byłyby trudne do prze­wi­dze­nia, jeśli lęków nie dałoby się zastą­pić innymi, łatwiej­szymi do zaak­cep­to­wa­nia uczu­ciami. Cóż więc robić?

Wkrótce wyszło na jaw, iż wszy­scy człon­ko­wie grupy zdają sobie sprawę z nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się wła­snej śmierci i sta­rają się w różny spo­sób odsu­nąć od sie­bie zwią­zane z tym uczu­cia. Tak więc, jak w wypadku Morta, zma­ga­nia z owymi myślami były mar­no­tra­wie­niem sił, które wszy­scy mogli wyko­rzy­stać, cie­sząc się pozo­sta­łymi im jesz­cze dwu­dzie­stoma czy pięć­dzie­się­cioma latami, w cza­sie któ­rych mogli zro­bić znacz­nie wię­cej niż Mort. Oka­zuje się jed­nak, że nie dłu­gość życia, lecz jego jakość ma tutaj decy­du­jące zna­cze­nie. Nie jest to, rzecz jasna, stwier­dze­nie odkryw­cze. Jed­nak w tych oko­licz­no­ściach – w obec­no­ści czło­wieka umie­ra­ją­cego – wywarło ono na wszyst­kich głę­bo­kie wra­że­nie.

Pozo­stali człon­ko­wie grupy (mówiący po mar­sjań­sku i z zapa­łem naucza­jący tego języka Morta, który z kolei chęt­nie go opa­no­wy­wał) zgo­dzili się co do tego, iż życie ozna­cza wyko­ny­wa­nie czyn­no­ści tak pro­stych, jak oglą­da­nie drzew, słu­cha­nie śpiewu pta­ków czy mówie­nie innym ludziom „dzień dobry” – doświad­cza­nie świa­dome i spon­ta­niczne, pozba­wione sztucz­nego dra­ma­ty­zmu i hipo­kry­zji, dys­kretne i pełne sza­cunku. Zgo­dzili się rów­nież, że aby to robić, wszy­scy, z Mor­tem włącz­nie, muszą się pozbyć wypeł­nia­ją­cych ich umy­sły „śmieci”. Kiedy dostrze­gli, że jego sytu­acja nie jest bar­dziej tra­giczna od ich poło­że­nia, smu­tek i przy­gnę­bie­nie wyzwa­lane jego obec­no­ścią znik­nęły. Mogli się teraz dzie­lić nawza­jem rado­ścią. Mogli roz­ma­wiać jak równy z rów­nym. Mogli twardo mówić Mor­towi o jego „śmie­ciach”, gdyż potra­fił on teraz doce­nić war­tość bycia twar­dym. On zaś zyskał w zamian przy­wi­lej otwar­tego mówie­nia im o ich „śmie­ciach”. Prze­stał w końcu zma­gać się z myślami o raku i znowu stał się człon­kiem spo­łe­czeń­stwa, choć prze­cież i on, i wszy­scy inni wie­dzieli, że wyrok, jaki na niego zapadł, jest cięż­szy niż w wypadku innych człon­ków grupy1.

Sytu­acja ta poka­zuje donio­słość i głę­bię pro­blemu „dzień dobry”. W wypadku Morta roz­wią­zy­wa­nie go prze­cho­dziło przez trzy sta­dia. Gdy Mort poja­wił się w gru­pie, pozo­stali jej człon­ko­wie nie wie­dzieli, że mają do czy­nie­nia ze śmier­tel­nie cho­rym. Począt­kowo zwra­cali się do niego w spo­sób, jaki przy­jął się w tej gru­pie wcze­śniej. Ich zacho­wa­nia były w dużej mie­rze zde­ter­mi­no­wane przez spo­sób wycho­wa­nia, a więc przez to, jak rodzice nauczyli ich pozdra­wiać innych ludzi. Były rów­nież nazna­czone póź­niej­szym doświad­cze­niem życio­wym oraz – w pew­nym stop­niu – spe­cy­ficzną szcze­ro­ścią i sza­cun­kiem, cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla grup psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych. Mort – jako nowo przy­były – odpo­wia­dał w spo­sób, w jaki czy­niłby to gdzie­kol­wiek indziej, uda­jąc ambit­nego, peł­no­krwi­stego ame­ry­kań­skiego chło­paka, jakiego zawsze chcieli w nim widzieć jego rodzice. Jed­nak gdy w cza­sie trze­ciej sesji oznaj­mił, że jest czło­wie­kiem ska­za­nym na śmierć, pozo­stali człon­ko­wie grupy poczuli się zmie­szani i zdra­dzeni. Zasta­na­wiali się, czy nie powie­dzieli mu cze­goś, co zabrzmia­łoby nie­wła­ści­wie w opi­nii jego, ich wła­snej, a przede wszyst­kim w opi­nii tera­peuty. Zda­wali się nawet gnie­wać i na Morta, i na tera­peutę, że nie powie­dzieli im o tym wcze­śniej. Zacho­wy­wali się tak, jak gdyby czuli się celowo oszu­kani i jakby w wyniku tego oszu­stwa odno­sili się dotąd do Morta zwy­czaj­nie, nie zda­jąc sobie sprawy, do kogo mówią. Kiedy dowie­dzieli się, że jest osobą szcze­gólną, chcieli jakoś wyco­fać się z tego wszyst­kiego i potrak­to­wać go ina­czej.

Zaczęli więc od nowa. Zamiast mówić do niego wprost, bez ogró­dek – tak jak czy­nili to przed­tem – teraz zwra­cali się do niego łagod­nie i ostroż­nie, jak gdyby chcąc powie­dzieć: „Czy widzisz, jak ina­czej trak­tuję cię teraz, kiedy wiem o two­jej tra­ge­dii?” Nikt nie chciał ryzy­ko­wać swego dobrego imie­nia, będąc nie­uprzej­mym w sto­sunku do umie­ra­ją­cego. Taka sytu­acja była jed­nak nie­spra­wie­dliwa, dawała bowiem Mor­towi wielką prze­wagę. W jego obec­no­ści nikt nie odwa­żył się zbyt długo lub zbyt gło­śno śmiać.

Wszystko się zmie­niło, gdy został roz­wią­zany pro­blem moż­li­wo­ści doko­nań Morta. Napię­cie znik­nęło i wszy­scy uczest­nicy grupy mogli zacząć od nowa po raz trzeci, zwra­ca­jąc się do Morta bez opo­rów, jak do nor­mal­nego członka spo­łe­czeń­stwa. Tak więc trzy kolejne sta­dia kon­tak­tów cha­rak­te­ry­zo­wały się odpo­wied­nio: (1) powierz­chow­nym „dzień dobry”, (2) napię­tym i współ­czu­ją­cym „dzień dobry”, a w końcu (3) pozba­wio­nym napię­cia, praw­dzi­wym „dzień dobry”.

Zoe nie potra­fiła zna­leźć wła­ści­wego spo­sobu odno­sze­nia się do Morta, dopóki się nie dowie­działa, kim naprawdę jest. Jej sto­su­nek do niego ewo­lu­ował z tygo­dnia na tydzień, a nawet z godziny na godzinę. Z każ­dym kolej­nym spo­tka­niem wie­działa o Mor­cie nieco wię­cej i – chcąc pod­trzy­mać ich zawią­zu­jącą się przy­jaźń – musiała odno­sić się do niego w nieco inny spo­sób. Ponie­waż jed­nak nie mogła dowie­dzieć się o nim wszyst­kiego ani dosto­so­wać się do wszyst­kich zmian, jakie prze­cho­dził, ni­gdy nie była w sta­nie zna­leźć tego jedy­nego, dosko­na­łego spo­sobu mówie­nia mu „dzień dobry”. Mogła jedy­nie stop­niowo się do niego przy­bli­żać.

D. Uścisk dłoni

Wielu pacjen­tów odwie­dza­ją­cych psy­chia­trę, gdy przy­bywa po raz pierw­szy do gabi­netu, przed­sta­wia się i podaje mu dłoń. Nie­któ­rzy psy­chia­trzy wycią­gają rękę pierwsi. Co do mnie, jeśli pacjent ser­decz­nie wyciąga do mnie dłoń, ści­skam ją – moż­li­wie neu­tral­nie – by nie być nie­uprzej­mym. Zasta­na­wiam się jed­nak, skąd bie­rze się owa ser­decz­ność. Jeśli pacjent wyciąga rękę w spo­sób, który suge­ruje, że kie­ruje nim po pro­stu posza­no­wa­nie dobrych manier, rów­nież odwza­jem­niam uścisk tak, by zro­zu­miałe było, że ów przy­jemny rytuał nie zakłóci w żaden spo­sób toku naszej współ­pracy. Dłoń pacjenta-despe­rata sta­ram się ści­snąć tak, by zro­zu­miał, że ma we mnie opar­cie i że rozu­miem jego potrzeby. Lecz spo­sób, w jaki wcho­dzę do pocze­kalni, uło­że­nie rąk i wyraz twa­rzy wystar­cza­jąco jasno poka­zują mym nowym pacjen­tom, że – jeśli nie będą nale­gali – owa uprzej­mość zosta­nie przy powi­ta­niu pomi­nięta. Ma to zasy­gna­li­zo­wać (i z reguły się to udaje), że spo­ty­kamy się tutaj w celu poważ­niej­szym niż tylko dowie­dze­nie sobie, że jeste­śmy dobrymi zna­jo­mymi, oraz wymiana uprzej­mo­ści.

Nie ści­skam ich dłoni, gdyż ich nie znam. Nie ocze­kuję, by oni ści­skali moją dłoń, ponie­waż i oni mnie nie znają. Nie­któ­rzy pacjenci psy­chia­tryczni nie akcep­tują dotyku i powstrzy­ma­nie się od tego jest wyra­zem uprzej­mo­ści wobec nich.

Sprawy mają się ina­czej po zakoń­czo­nym wywia­dzie. Wtedy wiem już o pacjen­cie sporo, a i on wie coś o mnie. Tak więc, gdy wycho­dzi, wycią­gam do niego rękę na poże­gna­nie. Wiem już wystar­cza­jąco wiele, by zade­cy­do­wać, jak należy to zro­bić. Ów uścisk dłoni ma wtedy dla pacjenta praw­dziwe zna­cze­nie: ozna­cza, iż go akcep­tuję4, mimo że powie­dział mi o sobie tyle „złego”. Jeśli potrze­buje uko­je­nia, uścisk mej dłoni będzie dla niego uko­je­niem. Jeśli potrze­buje umoc­nie­nia się w poczu­ciu męsko­ści – będzie umoc­nie­niem. Nie jest to na zimno skal­ku­lo­wany spo­sób zwo­dze­nia pacjenta: to raczej spon­ta­niczny i nie­wy­mu­szony wyraz akcep­ta­cji jego osoby po godzin­nej roz­mo­wie na temat jego naj­skryt­szych pro­ble­mów.

Z dru­giej strony jed­nak, jeśli pacjent mnie okła­my­wał, i to nie ze wstydu czy podob­nych przy­czyn, lecz z czy­stego wyra­cho­wa­nia, pró­bo­wał mnie wystra­szyć lub pod­po­rząd­ko­wać, nie uści­snę jego dłoni, by wie­dział, iż chcąc mnie mieć po swo­jej stro­nie, musi zacząć się zacho­wy­wać ina­czej.

Z kobie­tami sprawy mają się nieco odmien­nie. Jeśli kobie­cie potrzebny jest „nama­calny” dowód mej akcep­ta­cji, to uści­snę jej dłoń w spo­sób odpo­wia­da­jący jej potrze­bom. Jeżeli (o ile zdo­łam się o tym dowie­dzieć) pacjentka unika kon­taktu doty­ko­wego z męż­czy­znami, poże­gnam ją w sto­sowny spo­sób, lecz pozwolę jej odejść bez uści­sku dłoni. Ten ostatni przy­pa­dek znowu jasno ilu­struje przy­czyny, dla któ­rych lepiej nie ści­skać pacjentce dłoni na powi­ta­nie. Jeśli uści­snę ją na samym początku, zanim się dowiem, z kim wła­ści­wie mam do czy­nie­nia, mogę obu­dzić w niej głę­boką odrazę jesz­cze przed wywia­dem.

W gru­pach tera­peu­tycz­nych hoł­duję podob­nym zasa­dom. Nie mówię „dzień dobry” na powi­ta­nie, nie widzia­łem się bowiem z człon­kami grupy przez cały tydzień i nie wiem, na ile się od tam­tego czasu zmie­nili. Zbyt swo­bodne lub wylewne „dzień dobry” może oka­zać się nie na miej­scu w świe­tle wyda­rzeń ostat­niego tygo­dnia. Przy­wią­zuję zaś wielką wagę do żegna­nia się z każ­dym z człon­ków grupy z osobna, gdyż po spo­tka­niu z nimi wiem, komu mówię „do widze­nia”, i wiem, jak w odnie­sie­niu do każ­dego z nich należy to powie­dzieć.

Załóżmy na przy­kład, że od czasu ostat­niego spo­tka­nia w gru­pie zmarła matka jed­nej z jej uczest­ni­czek. Zwy­kłe, wesołe powi­ta­nie byłoby wobec niej nie­wła­ściwe. Mogłaby mi to wyba­czyć, lecz prze­cież nie muszę wywo­ły­wać u niej dodat­ko­wych napięć. Gdy spo­tka­nie się skoń­czy, będę wie­dział, jak się z nią poże­gnać, bio­rąc pod uwagę jej stratę.

E. Przyjaciele

W gro­nie przy­ja­ciół i zna­jo­mych sprawy mają się ina­czej, gdyż przy­ja­ciele są wła­śnie po to, by się „pokle­py­wać”. Ich powi­ta­nia i poże­gna­nia – w zależ­no­ści od ich wła­snych potrzeb i nastro­jów – mogą przy­bie­rać formy od otwar­tego uści­sku dłoni aż po „niedź­wiadka”, a cza­sami ogra­ni­czać się do sym­pa­tycz­nego pokpi­wa­nia i żar­tów – by zbyt mocno się nie anga­żo­wać. Jest w życiu jedna prawda pew­niej­sza od podat­ków i nie­mal rów­nie pewna jak śmierć: im prę­dzej się zaprzy­jaź­nisz, tym prę­dzej będziesz miał sta­rych przy­ja­ciół.

F. Teoria

Tyle na temat „dzień dobry” i „do widze­nia”. To, co dzieje się w cza­sie pomię­dzy jed­nym a dru­gim, pod­lega już bada­niom szcze­gól­nej teo­rii oso­bo­wo­ści i dyna­miki grupy, która jest zara­zem źró­dłem metody tera­peu­tycz­nej zna­nej jako ana­liza trans­ak­cyjna. Aby wła­ści­wie zro­zu­mieć to, o czym będę pisał dalej, należy poznać pod­stawy tego podej­ścia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zalety powrotu do nor­mal­nego życia zamiast bier­nego ocze­ki­wa­nia na śmierć uka­zują nastę­pu­jące pozy­cje: (1) Ter­mi­nal Can­cer Ward: Patients Build Atmo­sphere of Dignity, „Jour­nal of the Ame­ri­can Medi­cal Asso­cia­tion”, 208, 1289, 26 maja 1969, (2) Klags­brun S. C., Can­cer Emo­tions and Nur­ses, „Sum­mary of Scien­ti­fic Pro­ce­edings”, 122nd Annual Meeting, Ame­ri­can Psy­chia­tric Asso­cia­tion, Washing­ton 1969. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W ory­gi­nale autor pisze o angiel­sko­ję­zycz­nym hello, które zdaje się mniej for­malne od pol­skiego „dzień dobry”, lecz jest dopusz­czalne w sytu­acjach, w któ­rych pol­skie „cześć” raczej nie mogłoby zostać użyte (przyp. tłum.). [wróć]

To jeden z kla­sycz­nych koanów, czyli for­muł medy­ta­cyj­nych uży­wa­nych przez adep­tów zen (przyp. tłum.). [wróć]

Może to dziwne, ale ja spo­ty­ka­łem się z takim uśmie­chem naj­czę­ściej u mło­dych dłu­go­wło­sych bru­ne­tek. [wróć]

„Akcep­ta­cja” nie jest tutaj poj­mo­wana w owym nie­wła­ści­wym, sen­ty­men­tal­nym sen­sie. Prze­ja­wia się tym, że pra­gnę poświę­cić pacjen­towi wię­cej czasu. Wiąże się to z poważ­nym zobo­wią­za­niem, które w pew­nych wypad­kach ozna­czać może rok czy też całe lata cier­pli­wo­ści, wysiłku, wzlo­tów, upad­ków i poran­nego wsta­wa­nia. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: What Do You Say After You Say Hello?

Copy­ri­ght © 1972 by City Natio­nal Bank

Beverly Hills, Cali­for­nia; Robin Way; Janice Way Far­lin­ger

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Ran­dom House, an imprint and divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Anna Miesz­cza­nek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Piotr Majew­ski

Foto­gra­fia na okładce

© Dmi­try / Foto­lia

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dzień dobry… i co dalej?, wyd. II popra­wione, dodruk, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-741-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer