Dzienniczek zakręconej nastolatki cz.3 - Renata Opala - ebook

Dzienniczek zakręconej nastolatki cz.3 ebook

Renata Opala

4,5
13,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To już trzeci dzienniczek zakręconej Joasi, która wytrwale notuje codzienne wydarzenia, nie takie wcale zwyczajne... Tym razem wybawi z opresji bardzo tajemniczego niebieskiego kota, przybędzie z pomocą małej przyjaciółce Mysi i będzie poszukiwać nieznajomego, który obdarza ją ślicznymi bukiecikami kwiatów. Znakomita lektura dla każdego, kto lubi się śmiać i wzruszać do łez.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 134

Oceny
4,5 (10 ocen)
7
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




   © Copyright by Renata Opala         Edycja © Copyright by Księgarnia Wydawnictwo Skrzat Stanisław Porębski, Kraków 2009
Wydanie elektroniczne 2014
Zespół redakcyjno-korektorski:
Joanna Skóra
Skład:
Wydawnictwo Skrzat
Ilustracje:
Agnieszka Kłos-Milewska
ISBN 978-83-7915-142-4

Sobota, 30 grudnia

Kiedy w poprzednim zeszycie napisałam KONIEC, byłam pewna, że to rzeczywisty koniec moich gryzmołów. Ale znowu ktoś za mnie zadecydował. Ponownie znalazłam pod choinką pachnący jeszcze farbą i klejem gruby zeszyt. Kto mi go podarował? Mama? Babcia? Możliwe. Moja starsza siostra, Ludwika? Też możliwe. Na pewno nie tata. Ma w głowie tylko swoje szachy i autostradę, i wątpię, by o takim prezencie pomyślał, a co dopiero kupił. W nowiutkim zeszycie pisze się bardzo fajnie, więc będę pisać w nowym zeszycie starym długopisem. Mojego Parkera w fioletowej oprawce jeszcze nie zgubiłam, co mama uważa za super osiągnięcie, w przypadku dziewczyny, zakręconej jak ja.

Tymi wolnymi dniami już się trochę znudziłam. Mam, co prawda, swój iPhone, byłam kilka razy z moją małą sąsiadką Mysią na sankach i z babcią w sklepie, zagrałam z Ludwiką w LABIRYNT, ale chciałoby się czegoś więcej. Jakichś nadzwyczajnych atrakcji, sensacji – a tu nic. Do jutra wytrzymam. A jutro sylwester! Ciekawe, ilu kolesi z naszej klasy wybierze się do klubu? Ja pójdę na pewno. Ludwika, słyszałam przez niedomknięte drzwi, umawiała się z Szymonem i swoją szkolną przyjaciółką Martyną. Powinno być czadowo. (Powtarzam określenie za Mysią).

Ze świerkowej gałęzi igły zaczynają się sypać. Musiałam (znowu ja!) posprzątać, pozamiatać. Co za pech!

Sobota, 30 grudnia - wieczorem

Wyciągnęłam schowany za słownikiem i encyklopedią poprzedni zapisany zeszyt. Kogo w nim obsmarowałam? Kogo opisałam?

Całą rodzinę i chyba wszystkich znajomych. I siebie, oczywiście. O mamie, bibliotekarce kochającej Szekspira, o tacie grającym w szachy i budującym autostradę nie napisałam niczego niepochlebnego, bo jak się tak zastanawiam, to są bardzo fajni, a babcia Urszula – cudowna (i nieskąpa). Moja starsza o rok siostra, Ludwika, też zasłużyła na parę linijek, ale tu było różnie – jak to między siostrami, które od czasu do czasu wstępują na wojenną ścieżkę.

Petronela – starsza, schorowana pani o czułym sercu, która przygarnęła do swego mieszkania Alinę, podleczoną narkomankę, i jej chorą (w trakcie leczenia chłoniaka) córeczkę Mysię (Marysię) – oraz jej pies Rubin także znaleźli miejsce w moim zeszycie. Opisałam też szkolne koleżanki i kolegów: Olę, Adę, Zuzę, Tomka, Mikołaja i Mirellę, która choć biedna, zgrywała się na forsiastą. (żal mi jej taty, który jest bardzo chory i nie ma widoków na wyleczenie). Na parę słów zasłużył Szymon, sympatia Ludwiki, i pan Paweł, który grywa w szachy z moim tatą.

Zapiski prowadzę w miarę regularnie od ósmego maja poprzedniego roku. Czy nadal tak będzie? Czy wystarczy mi sił i ochoty? Powinnam spróbować. Chociaż w tym jednym będę lepsza od Ludwiki.

Niedziela, 31 grudnia

Myślałam, że sobie poleniuchuję, ale mama pognała nas do kościoła. Na czczo! Bez śniadania.

A po śniadaniu obie z babcią zrobiły nam (mnie i Ludwice) PRANIE MÓZGU. W sprawie sylwestra.

że mamy uważać na siebie. Pilnować siebie nawzajem. Odmawiać drinka, gdy proponuje go ktoś obcy. Nie przyjmować od nikogo żadnego poczęstunku i uważać, co jemy, a już szczególnie, co pijemy. Swojego kubka nawet na moment nie wolno wypuszczać z ręki, a najlepiej wypić wszystko od razu i kubek zniszczyć. Babcia bez żadnych ogródek powiedziała o pigułce gwałtu, która na ponad dwadzieścia godzin wyłącza świadomość i w tym czasie człowiek, który ją zażył, zrobi wszystko, co mu każą, a potem niczego nie pamięta. Dodała też, że jeśli chodzi o zgwałcenie, to jest to duża trauma, ale przy opiece psychologa, rodziny i przyjaciół można z tego wyjść, natomiast jak spotkamy się z „łowcą narządów”, to sprawa jest beznadziejna. Jeżeli znarkotyzowany obudzi się bez jednej nerki i kawałka wątroby, to ma szansę przeżyć, ale przecież w człowieku jest tyle narządów do pobrania: rogówki, płuca, serce… nie zostanie nawet skóra… tylko kości… i to nie wszystkie…

Obiecałyśmy solennie, że będziemy się pilnować, mimo że idziemy z kolesiami, których przecież znamy na co dzień. I że zaraz po północy wrócimy do domu.

Ja się jednak przejęłam!

Niedziela, 31 grudnia - po obiedzie

Ludwika już zaczyna się stroić. Rozsupłała wszystkie swoje warkoczyki i związała „rozbuchaną” kitę w stylu nowej solistki Blue Cafe. Nie powiem. To strojna fryzura. (Może być, bo Szymon jeszcze jej takiej nie widział). Zaraz potem usiadła w fotelu taty i zaczęła „obskrobywać” swoje szpony, a babcia natychmiast ją zbeształa, żeby nigdy nie wycinała skórek, tylko po każdym myciu rąk odsuwała je ręcznikiem, to wtedy nie będzie miała z nimi kłopotu. Oczywiście, na te uwagi i ja nadstawiłam ucha, bo nigdy nie wiadomo, jaka wiedza może się człowiekowi przydać. Postanowiłam, że z moimi dłońmi też coś trzeba zrobić. Wzięłam więc kosmetyczkę mamy, zamknęłam się w swoim pokoju i:

– opiłowałam i wyrównałam paznokcie,

– pomalowałam różową emalią (lepsza niż lakier Ludwiki),

– popudrowałam czoło, nos i policzki,

– tuszem pogrubiłam i przedłużyłam rzęsy,

– poperfumowałam skórę za uszami i na skroniach,

– pomalowałam usta, ale wyglądałam raczej śmiesznie, więc je wytarłam,

– wyszłam zobaczyć, co robi Ludwika, i kosmetyczkę mamy (niby nieużywaną) podrzuciłam do łazienki.

Ludwika przymierzała spodnie (!!!)

Ludwika? Ta elegantka? W dżinsach na sylwestra? Niesamowite! Dżinsy nowiuteńkie. Dostała pod choinkę, ale myślałam, że wykombinuje jakąś specjalną kreację. Chociaż, prawdę powiedziawszy, na młodzieżową imprę w klubie spodnie mogą być. A jak ona w spodniach, to i ja… Do tego biała bluzka. Też nowa. Aha, to ona już dawno kombinowała, w co się dziś ubierze! Dlatego ciągle marudziła, aż w końcu tata się zlitował i kopsnął jej te pięć dych. O, proszę, czarny pasek nabijany ćwiekami! I kamizelka. Czarna. Wygląda jak skórzana. Kurde. Pewnie to second hand, ale wygląda dobrze.

Stanęłam przed swoją szafą (raczej szafką). Spodnie te, co zawsze. Co z niej za siostra? Mogła mnie zabrać ze sobą! Pasek, taki sam albo podobny, też by mi się przydał. Nałożyłam kremowy golf – niedobrze. Za blady i chyba za gruby. Niebieski t-shirt – do niczego! Chyba zaraz się rozpłaczę. W końcu nałożyłam czerwony, cienki sweterek z krótkim rękawem. Cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Za kwadrans ósma przyszła Martyna, a za nią Adam i Szymon.

WYCHODZIMY WSZYSCY RAZEM.

Niedziela, 31 grudnia - w klubie

Kurtki oddaliśmy w szatni i wtedy mogłam przyjrzeć się Szymonowi. Na białą koszulę miał nałożony czarny pulower bez rękawów z wycięciem w serek, do tego czarne spodnie i normalne (chyba wygodne) półbuty. Ściągnięte w kitkę włosy były świeżo umyte i błyszczące. Nie miał żadnych pryszczy. Ani jednego. Za to Adam miał pryszczate czoło, które bezskutecznie usiłował zakryć zwisającą aż do brwi grzywką.

Weszliśmy na salę, na której już kręciły się takie jak my małolaty. Właśnie leciało Dżemu „Dużo bym dał, by przeżyć to znów, wehikuł czasu, to byłby cud….” Rozejrzałam się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Są. Tomek, Rafał, Ada z Zuzą, dalej Kamil, Ola… Oo! I Gawerski. Jest więc cała ziomencja. Próżno wypatrywałam Mirelli. Może przyjdzie później?

Lustrzana kula pod sufitem obracała się, rzucając na podłogę i ściany kolorowe refleksy. („Yesterday”). Odszukaliśmy swój stolik przy ścianie, przywitaliśmy się z kumplami i ruszyliśmy na parkiet.

Po godzinie byliśmy zmęczeni, zasapani, ale roztańczeni i roześmiani. Od czasu do czasu czułam na sobie wzrok Szymona i w takiej chwili tańczyłam tylko dla niego. Kiedy jednak zobaczyłam, jak do tanga obejmuje Ludwikę ramieniem, jak spogląda w jej oczy, jak pasują do siebie wzrostem, urodą, nawet ubraniem, zrozumiałam, że nie dla psa kiełbasa.

„Chodźmy wlać w siebie trochę coli” – zaproponował Adam. Ruszyliśmy gremialnie w stronę barku. Adam kupił największą butelkę, do jednorazowych kubków nalał każdemu w miarę sprawiedliwie i wznieśliśmy toast za udaną zabawę. Niespodziewanie obok mnie (w rytmie „Acapulco”) znalazł się Gawerski. Zapytał, czy ktoś ma ochotę na popcorn, ale nikt nie chciał, a ja mu („Macarena”) powiedziałam, że popcornu nie lubię, bo smakuje jak styropian. Za to ustawiliśmy się w niezbyt jeszcze długiej kolejce po hot dogi, które każdemu, po jednym na głowę, należały się w ramach biletu na imprezę.

„Chodź, Tomek, pójdziemy rwać laski” – powiedział Kamil, zbierając od nas zużyte serwetki. („Budzikom śmierć”).

„A my?” – zapytała Ola.

„Was już dobrze znamy” – zaśmiał się Kamil. „Niech was podrywają inni.”

Mimo tej propozycji znowu poszliśmy na parkiet całą grupą, a właśnie leciał „Amerykanin w Paryżu.” (A może „Paryżanin w Nowym Jorku”, albo „An Italian a Paris”?) Nie! To było „Englishman in New York”!

Mirella jednak nie przyszła.

Tuż przed północą muzyka ucichła i zaczęło się gremialne odliczanie: dziesięć… dziewięć… … pięć… cztery… ZEROOO!

życzenia… życzenia… życzenia… („Congratulations”).

A potem didżej powiedział:

„Dla małolatów, które nie skończyły szesnastu lat, to jest koniec imprezy. Gramy dla was ostatni kawałek, „Black or white” i, niestety, starsi zostają, dzieciaki – do domu.”

Zgasła kryształowa kula, a pojawiło się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam: ciemno-jasno-ciemno-jasno-ciemno-jasno w takim tempie, że zakręciło mi się w głowie, zanotowałam, że to chyba śpiewa Jackson, ale straciłam równowagę i przewróciłam się wprost na stojącego obok chłopaka. Zdążył mnie chwycić. Dziewczyny zaczęły piszczeć. On coś do mnie mówił, ale nie rozumiałam co. Wyprowadził, a raczej wywlókł mnie do szatni, gdzie posadzona na krześle zaczęłam dochodzić do siebie. Nadbiegła spłoszona Ludwika i reszta towarzystwa, ale dopiero teraz zobaczyłam, że najbliżej mnie stoi Gawerski. A więc to jemu zawdzięczałam „ocalenie.” Pochylał się nade mną i miał taki dziwny wzrok… jakby zmartwiony…

„Wychodzimy” – stwierdził Szymon.

Świeże powietrze podziałało na mnie orzeźwiająco, jednak Mikołaj nadal spoglądał na mnie badawczo, jakby się bał, że mogę się znowu przewrócić, i towarzyszył mi do samych drzwi mojej klatki schodowej.

Rodzice, babcia i pan Paweł też urządzili sobie małe przyjątko z brydżem. Ludwika natychmiast zajęła łazienkę. Dopiero teraz poczułam, że bolą mnie nogi, że jestem zmęczona, i raz po raz dopadało mnie przeraźliwe ziewanie. Uznałam, że to mnie usprawiedliwia (częste mycie skraca życie), i nie czekając, aż Ludwika zwolni łazienkę, padłam na łóżko jak snop żyta na rżysko i natychmiast zapadłam w głęboki sen.

Poniedziałek, 1 stycznia

Święto! Całe szczęście, bo wszyscy dogorywamy po wczorajszych ekscesach. Zegarek (przedpotopowy budzik) pokazuje dziesiątą piętnaście, a w kuchni ktoś już się krząta. Jak znam życie – to na pewno babcia. Wstać? Pomóc? Nie. Czuję się zmęczona, co nie powinno dziwić, zważywszy, jak spędziłam noc. (No, powiedzmy – pół nocy).

Obiad zjedliśmy na zimno, ale i tak chyba było tego za dużo, bo ponownie ogarnęła mnie senność. Poczłapałam do swojego pokoju, przysiadłam na moment na kanapie i… ocknęłam się o osiemnastej po to, by odebrać telefon. Dzwonił Gawerski, że organizuje jutro spotkanie w kinie. Film „Avatar” będzie wyświetlany w Multikinie o dwunastej i on poświęci się, stojąc w kolejce po bilety, tylko musi wiedzieć, ile ich kupić. Powiedziałam, że pójdę i… zasnęłam znowu.

Wtorek, 2 stycznia

Seans rozpoczynał się w samo południe. Mikołaj rozdał bilety i tak się złożyło, że wypadło mi siedzieć pomiędzy nim a Mirellą. Niektórzy z nas kupili prażoną kukurydzę w dużych porcjach i częstowali sąsiadów, jednak ja tego styropianu nie lubię. Miałam za to malinowe wafelki, którymi poczęstowałam Mirellę i Mikołaja.

Po zapadnięciu ciemności skupiłam się na ekranie, ale przez pierwszych kilka chwil spoglądając kątem oka, zauważyłam, że Gawerski bezczelnie mi się przygląda.

Po seansie wracaliśmy całą rozświergotaną hałastrą. W tramwaju, dorośli patrząc na nas, uśmiechali się pobłażliwie, bo śmialiśmy się, dowcipkując, ale nie używaliśmy żadnych „wyrazów.” Myślę, że budziliśmy ich sympatię. Potem szliśmy grupą, od której co jakiś czas ktoś się odłączał, aż wreszcie doszliśmy pod moją klatkę schodową. Byłam ja, Tomek, Mirella i Mikołaj. Ja z Tomkiem weszliśmy do budynku i pod moimi drzwiami powiedzieliśmy sobie: „hej, hej”, a Mikołaj poszedł z Mirellą.

Czemu Mikołaj przyszedł aż tu? Przecież mieszka w zupełnie innej części osiedla Przyjaźni. Chyba że… chyba że… interesuje się Mirellą. No tak. To może być. że też przedtem tego nie wyczaiłam.

Będę musiała zacząć się im przyglądać.

Środa, 3 stycznia

Wzięłam się za czytanie książki Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion.” Czyta się trudno, ale jest zajmująca i momentami śmieszna: Indianie przyglądają się z ciekawością, jak nagi autor, czerwony z zażenowania, robi w krzakach kupę.

Zaczęłam tak głośno się śmiać, że Ludwika przyszła sprawdzić, czy przypadkiem nie oszalałam.

Lekturę przerwała mi wizyta Mysi.

„Czy mogę u ciebie posiedzieć?” – spytała niewinnym głosem. „Babcia Petronela śpi, a mnie samej się nudzi.”

„Mamy nie ma?”

„Nie ma. Poszła do Mirelli.”

„Twoja mama poszła do Mirelli? A po co?”

„No wiesz – prychnęła Mysia – nie udawaj, że nie wiesz. Moja mama już trzy razy była u Mirelli. Zostaje pilnować jej taty, a wtedy Mirella i jej mama mogą spokojnie wyjść po zakupy lub pozałatwiać jakieś swoje sprawy. Przecież twoja mama też u Mirelli była.”

Moja mama? Była u Mirelli? Kilka razy nie było jej w domu, podczas kiedy powinna była być, ale słowem nie pisnęła, dokąd chodzi. Myślałam, że znowu na jakiś zupełnie niepotrzebny kurs. Jak to jest, że Mysia jest lepiej poinformowana, niż my. Niż ja. Zaproponowałam Mysi kanapkę z żółtym serem z nadzieją, że dowiem się od niej szczegółów, i nie zawiodłam się. Alina nie tylko tam chodzi, ale zabiera ze sobą Rubina. Tata Mirelli bardzo go polubił. Siada przy nim, mówi do niego, a kiedy da mu się szczotkę, rozczesuje splątane psie kudły. Obecność psa zupełnie go uspokaja i mama Mysi nie ma z nim problemu.

„Powiedz, Aśka, co to znaczy, że ktoś dziecinnieje? Robi się coraz młodszy i coraz mniejszy? I w końcu zacznie chodzić do przedszkola?”

„Tata Mirelli jest chory. To «alshajmer». Coraz mniej rozumie i coraz mniej umie. Zapomina. Czasem nie wie, jak się nazywa. Trzeba pilnować, żeby nie robił głupstw.”

„To znaczy, że głupieje?”

„Mysia! Tak nie wolno mówić o chorym! Szczególnie przy Mirelli. Zrobiłabyś jej ogromną przykrość. Zapamiętasz?”

„Nie jestem głupia.”

No tak. To była dyskusja typu: rozmawiała gęś z prosięciem.

Czwartek, 4 stycznia

Nadal czytam Cejrowskiego. O płaszczce z trującym kolcem i węgorzu elektrycznym wiedziałam, ale o kolorowej żabce strzykającej kwasem i skaczącym z góry jadowitym pająku – nie. Nie wiedziałam też o motylu śmierci, motylu-zabójcy. Kiedy czuje się zagrożony, otrzepuje skrzydła i drobiny jadu zaczynają jak mgiełka unosić się w powietrzu. Jeśli upadną na śluzówkę oczu, ust, nosa – człowiek umiera. Nie ma ratunku. A ten motyl nazywa się tak pięknie: mariposa de muerte.

Powiedziałam o tym Ludwice. Chce tę książkę ode mnie pożyczyć (i przeczytać).