Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak zachowywali się zabójcy w ostatnich godzinach i w ostatnich chwilach swojego życia, stojąc na szubienicy? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie lepiej niż John Ellis, pełniący przez niemal ćwierć wieku obowiązki pierwszego kata Wielkiej Brytanii. Z jego relacji czytelnik dowiaduje się, jak omdlewającą Edith Thompson niesiono na szubienicę, jak doktor Crippen z uśmiechem maszerował na spotkanie stryczka, i jak William Palmer walczył zaciekle o życie w celi śmierci. I dlaczego młodociany Jack Griffiths popędził naprzeciw śmierci. Jedni ginęli jak bohaterowie, inni zaś jak tchórze... Kat John Ellis wykonał wyroki na dwustu trzech osobach i spisał kronikę ostatnich gestów wielu spośród tych, którzy przeszli przez jego ręce na finałowej prostej swej podróży ku wieczności.
Książka jest drugim tytułem z serii "Rozmowy z Katem":
Spowiedź polskiego kata - Jerzy Andrzejczak, 2018
Dziennik kata - John Ellis, 2019
Doświadczenia kata - James Berry
Był sobie wesoły kat - Alan Shadrake
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Diary of a Hangman
© Copyright 2019 Wydawnictwo Aktywa
© Magazine Design and Publishing Ltd.
First published in Great Britain 1996 by True Crime Library
Edited by Linden Editions
Wszelkie prawa, również w zakresie powielania fotomechanicznego i fragmentarycznego wydruku, zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być przetwarzana ani powielana jakąkolwiek techniką (fotokopia, mikrofilm lub inny proces) bez pisemnej zgody Wydawnictwa Aktywa
Projekt okładki: Grzegorz Kalisiak
Redakcja: Bartosz Szpojda
Korekta: Alicja Laskowska, Piotr Witold
Przekład: Grzegorz Kołodziejczyk
ISBN 978-83-954515-5-3
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Aktywa
Dystrybucja: www.wydawnictwoaktywa.pl
Seria Rozmowy z Katem:
Spowiedź polskiego kata – Jerzy Andrzejczak, 2018
Dziennik kata – John Ellis, 2019
Doświadczenia kata – James Berry
Był sobie wesoły kat – Alan Shadrake
Dziennik mistrza katowskiego Franza Schmidta
John Ellis, jego żona i rodzina.
John Ellis z córką przed swoim zakładem fryzjerskim przy Oldham Road w Rochdale.
John Ellis, fryzjer z Rochdale, był urzędowym katem przez dwadzieścia trzy lata, od 1901 do 1924 roku; wtedy odszedł na emeryturę. Przez ten czas powiesił paru najbardziej znanych kryminalistów w Wielkiej Brytanii, między innymi dra Crippena, majora Herberta Armstronga, Edith Thompson, George’a Smitha, zwanego „Zabójcą Młodych Mężatek z Bath”, oraz sir Rogera Casementa, schwytanego w Irlandii podczas pierwszej wojny światowej i skazanego za szpiegostwo.
Ellis miał głębokie poczucie obowiązku, wierzył, że jego najważniejszym zadaniem jest wykonać egzekucję możliwie jak najszybciej, tak aby ograniczyć do minimum cierpienie ofiary. Był człowiekiem łagodnym w obejściu, lecz jeśli ktoś wtrącał mu się w wykonywanie katowskich czynności, narażał się na jego ostrą reakcję.
Był także wyczulony na szczegóły — przed egzekucją sprawdzał podest raz i drugi, a szesnaście lub siedemnaście godzin dyżuru w więzieniu przed straceniem wypełniała mu troska o to, by wszystko „poszło jak należy”. Nie zawsze się to udawało.
Krótko po mianowaniu na stanowisko kata Ellis udzielił wywiadu gazecie, wskutek czego przez jakiś czas nie dostawał zleceń. Od tej pory stał się niezwykle małomówny na temat swojej pracy i kategorycznie odmawiał wypowiedzi o egzekucjach mających jakikolwiek podtekst polityczny. Nawet w niniejszym pamiętniku, spisanym już na emeryturze, nie wspomina o powieszeniu sir Rogera Casementa ani o tym, że podczas zamieszek wywołanych przez Sinn Féin* w okresie pierwszej wojny światowej spędził w Dublinie jeden dzień, podczas którego przeprowadził rano sześć egzekucji: dwie o szóstej, dwie o siódmej i dwie o ósmej.
Ellis uczestniczył w dwustu trzech egzekucjach i czerpał niemałą dumę z faktu, że w toku swojej kariery kata doświadczenie pozwoliło mu wprowadzić innowacyjne usprawnienia, dzięki którym wieszanie przebiegało szybciej i było mniej dotkliwe dla skazańców.
Gdy jego długa kariera dobiegała końca, pewien Komisarz Więzienia stwierdził, że Ellis był „najbardziej opanowanym i chłodnym z katów”. Jednak kat „Billy” Billington, którego tenże zastąpił na stanowisku pierwszego kata Wielkiej Brytanii, często dociekał, jak to możliwe, że Ellis aż tak długo wytrzymał. „Ciągle się denerwował i zamartwiał, czy wszystko pójdzie jak trza”, oznajmił.
Swoje wspomnienia Ellis podyktował w formie gawędy przy kominku, nie relacjonując ich w porządku chronologicznym, lecz podając w takiej kolejności, w jakiej mu się nasuwały. Tak wolał i taką ich formę zachowano w książce.
Wydawcy pragną wyrazić wdzięczność T.J. Leechowi za pomoc okazaną przy gromadzeniu materiałów do niniejszej publikacji.
Redakcja True Crime Library
* Irlandzka organizacja niepodległościowa, założona w 1905 roku. W czasach obecnych partia polityczna działająca zarówno w Irlandii jak i Irlandii Północnej.
Edith Thompson: Jak wieszałem kobietę
Odsunąłem małą klapkę na drzwiach i zbliżyłem oko do odsłoniętego otworu inspekcyjnego, przez który mogłem widzieć pomieszczenie. Więźniarka, którą właśnie podpatrywałem, stała w bieliźnie przy końcu pryczy. Dwie strażniczki pomagały jej się ubrać; jedną z nich była Amy Spencer, z którą często ucinałem sobie pogawędki. Teraz zapinała więźniarce podwiązki.
„Mam nadzieję, że nie za ciasno, moja droga”, odezwała się Amy. Kobieta odpowiedziała żartem, ale go nie złapałem. Nie chcąc dłużej naruszać jej prywatności, zamknąłem klapkę. Przykro mi było, że potajemnie patrzę, jak się ubiera, ale musiałem wiedzieć o tej kobiecie jak najwięcej, bo za niespełna godzinę miałem ją powiesić.
Najprzeróżniejsze szalone historie krążyły później o śmierci Edith Thompson, na której egzekucję przyjechałem do więzienia Holloway. Sceny, jakie rozegrały się w ciągu następnej godziny, pozostaną w mojej pamięci niezatarte, ale autorzy większości relacji całkowicie mylą fakty. Opinia publiczna ma prawo znać prawdę, a ponieważ tam byłem i wszystkim kierowałem, twierdzę, że mogę ją przedstawić najrzetelniej.
Frederick Bywaters, Edith Thompson i jej mąż Percy Thompson, 10 lipiec 1921. „To był dla mnie koszmar, że mam w takich okolicznościach wieszać kobietę, nawet jeśli to była zła kobieta”.
Tak jak większość Brytyjczyków, łącznie z Edith Thompson, wierzyłem prawie do końca, że zostanie ułaskawiona. Naprawdę miałem nadzieję, że ktoś uchroni ją przed moim stryczkiem.
Tylko sobie nie pomyślcie, że bardzo szanowałem panią Thompson. Ta kobieta dokumentnie złamała śluby małżeńskie, knuła przeciwko życiu męża, a kiedy Nemezis rzuciło ją do Old Bailey, w jej zeznaniu nie znalazło się nic, co by świadczyło o tym, że dochowuje wierności swojemu kochankowi Freddiemu Bywatersowi. Troszczyła się tylko o uratowanie swojej głowy. Tak w każdym razie ja to widzę.
Ale morderczynią była Edith Thompson tylko w sensie prawnym. Nie wzięła żadnego udziału w popełnieniu zbrodni, za którą skazano ją na śmierć. Poza tym była kobietą… To był dla mnie koszmar, że mam w takich okolicznościach wieszać kobietę, nawet jeśli to była zła kobieta.
W egzekucje kobiet byłem wcześniej zaangażowany dwukrotnie. Po raz pierwszy w 1903 roku w więzieniu Armley w Leeds, kiedy to jako asystent kata uczestniczyłem w podwójnej egzekucji Johna Gallaghera i Emily Swann, skazanych na śmierć za brutalne zamordowanie męża pani Swann. Drugi raz zdarzył się dwadzieścia lat później, gdy pani Sarah Newell w więzieniu na Duke Street w Glasgow zapłaciła za zabicie dwunastoletniego gazeciarza.
Obie kobiety, nieokrzesane i dość wulgarne, bardzo różniły się od Edith Thompson. I choć różnica ta nie powinna świadczyć na jej korzyść, z pewnością tak zadziałała w odczuciu milionów Brytyjczyków, którzy — choć egzekucjami pierwszych dwóch się nie przejęli — unieśli ręce z przerażenia, kiedy na szubienicę wysłano panią Thompson.
Edith Jessie Thompson była zamężna od jakichś siedmiu lat, gdy nastąpiła tragedia, która miała zakończyć się śmiercią jej, jej kochanka oraz męża. Prawie całe siedem lat ona i Percy Thompson wiedli zwyczajne i nudne małżeńskie życie w domku na przedmieściu Ilford. Dzieci nie mieli, toteż Edith mogła kontynuować karierę księgowej i kierowniczki w warsztacie kapeluszniczym w centrum Londynu; zarabiała tam znaczną wówczas sumę sześciu funtów tygodniowo plus premie.
Mąż nie zarabiał wprawdzie równie dużo, ale jego pensja spedytora wystarczała, by mogli żyć wygodnie, dojeżdżać codziennie do Londynu i chodzić do restauracji i teatru. To było dobre życie, ale dla Edith Thompson nie dość dobre. Odniosłem wrażenie, że uważa się za kobietę zdolną do głębokiej namiętności, którą musiała ukryć pod maską monotonnej egzystencji z mężem pozbawionym wyobraźni. Ucieczkę znalazła w lekturze szalonych romantycznych nowelek, widząc siebie jako ich bohaterkę, która w dalekim zakątku świata zakochuje się w przystojnym księciu orientalnego pochodzenia. Uświadomiła sobie, że jej mąż, Percy, o cztery lata od niej starszy, nie jest uroczym księciem, który porwie ją z ponurego Ilford do sennego raju, pasującego do jej gorącej, zmysłowej natury. Tak więc tajemny świat Edith Thompson jawił się zupełnie inaczej niż prawdziwy. W toku procesu okazało się, że w tym dziwnym, wymyślonym świecie spędzała bardzo długie godziny.
Pewnego wiosennego dnia w 1921 roku Edith odbyła brzemienną w skutki wizytę w domu matki i tam została przedstawiona Freddiemu Bywatersowi, przystojnemu młodzieńcowi, który przyszedł w zaloty do młodszej siostry Edith. Był prostym stewardem w pralni na promie morskim, lecz Edith zobaczyła swoimi romantycznymi oczyma kogoś o wiele wspanialszego. I wkrótce stało się jasne, że Freddiego znacznie bardziej interesuje ta z sióstr, która była mężatką. Od tej chwili wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kiedy w czerwcu tego roku Thompsonowie jak co roku wyjechali na urlop do Shanklin na wyspie Wight, Freddie również tam pojechał. Edith rzuciła się w wir namiętności, o jakiej w swoim małżeńskim życiu mogła jedynie marzyć. Dwudziestoośmiolatka i dziewiętnastoletni chłopak zostali sekretnymi kochankami.
Percy Thompson nie podejrzewał wówczas, że jego żona ma romans, dlatego Bywaters został chętnie przyjęty w domu małżonków i spędził tam kilka tygodni jako gość, płacąc za pobyt. Gdy młody steward wypływał w rejs, kochankowie kompensowali sobie rozłąkę, pisząc do siebie namiętne listy. Edith fantazjowała w nich o życiu z Freddiem, bez męża. Z lektur nowel wysnuwała spiski o otruciu Percy’ego, a Freddie Bywaters zdawał się im wtórować. Stracił dla niej głowę tak bardzo, że trzymał wszystkie listy; głupstwo to okazało się jego koronnym błędem, bo z pewnością zaprowadziło Edith na szubienicę. Niemal na każdej stronie tych płomiennych wynurzeń Edith wspominała o próbach spowodowania śmierci męża, która pozwoliłaby jej połączyć się z kochankiem. A co najdziwniejsze, wszystkie te mordercze zamysły istniały zapewne tylko w jej umyśle, nie było w nich ani krzty realizmu.
Pewnego wieczoru w październiku 1922 roku państwo Thompsonowie, którzy na pozór stanowili najszczęśliwszą z par, udali się do teatru na West Endzie. W drodze powrotnej do domu, ostatnich kilkaset metrów od dworca przemierzali pieszo. Nagle z cienia wychynęła jakaś postać i dźgnęła Percy’ego Thompsona nożem.
Znajdujący się nieopodal przechodzień usłyszał nagły krzyk pani Thompson: „Och, co ja zrobię? Mój mąż się przewrócił i skaleczył w głowę!”.
Tych kilka sekund miało zadecydować o tym, jaki obrót przybierze sprawa. Czy Edith wiedziała, co się miało stać, czy nie miała o tym pojęcia? Jeśli nic nie wiedziała, to czy rozpoznała zabójcę w ciemności i usiłowała go chronić, mimo że owładnął ją strach? W trakcie procesu okazało się, że snuła fantazje o śmierci męża, za sprawą której stałaby się wolną kobietą, lecz w rzeczywistości nie chciała uczestniczyć w zamachu na niego, a kiedy już stał się faktem, głęboko tego żałowała. Możliwe, że wiele kobiet na świecie, nie tylko Edith Thompson, żywi podobne odczucia.
W każdym razie wezwano lekarza, a ten przy migoczącym świetle zapałki oznajmił, że człowiek leżący na chodniku jest martwy z powodu upływu krwi. Dopiero kiedy przewieziono ciało do kostnicy, odkryto, że pan Thompson padł ofiarą morderstwa: trzykrotnie pchnięto go nożem z taką zaciekłością, że musiał skonać momentalnie.
Gdy zostało to ustalone, policja wnet przystąpiła do przesłuchania rozhisteryzowanej wdowy. Ta zaś oznajmiła, że nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób zabito jej męża; powiedziała, że nie ma najmniejszego pojęcia, czyja ręka wysunęła się nagle z ciemności i pozbawiła go życia, kiedy szedł tuż obok niej.
Jednak w ulicznym kanale deszczowym, biegnącym nieopodal, znaleziono ciężki nóż, na którym była jeszcze krew. Należał on do Freddiego Bywatersa.
Właściciel narzędzia trafił do aresztu, a w jego kabinie na promie „Morea” policjanci znaleźli owe szczególnego rodzaju listy od Edith. Zatem ją również aresztowano i oboje stanęli wobec zarzutu morderstwa Percy’ego Thompsona, popełnionego z premedytacją. W ciągu trwającego pięć dni procesu publiczność ze zdumieniem słuchała odczytywanych na głos listów. Jednak sędzia, pan Shearman, nawet nie chciał słyszeć o tym, że w miłości Edith i Freddiego było coś romantycznego. Stwierdził, że ma do czynienia ze zwyczajnym oskarżeniem żony i jej cudzołożnika, którzy zamordowali małżonka tej pierwszej. Słowo „cudzołożnik” cechuje ostry staroświecki wydźwięk i podobny wydźwięk miała ocena sędziego, który orzekł, iż to godne nagany, że uczucie żony do innego mężczyzny postrzegane jest jako romantyczne, natomiast jej miłość do męża spotyka się z potępieniem. Po jego mowie podsumowującej przysięgli obradowali dwie godziny i kwadrans, a następnie wydali wyrok, w którym oboje oskarżonych uznali za winnych. Zaszokowana Edith krzyknęła: „Ja nie jestem winna, o Boże, nie jestem winna!”, lecz sędzia miał już czarny biret na głowie.
I wtedy brytyjska opinia publiczna wykonała jedną z osobliwych wolt, z których słynie. Do tej chwili bowiem Edith Thompson była powszechnie potępiana: uważano ją za istniejącego w rzeczywistości wampira, złego ducha Bywatersa, a nie tylko za cudzołożnicę. Jej listy miały dowodzić, że potajemnie, na różne sposoby próbowała otruć męża i że bez wątpienia nakłaniała kochanka, by zabił mężczyznę, od którego otrzymała obrączkę zdobiącą palec jej dłoni.
Jednak gdy tylko zapadł wyrok, cały kraj, od krańca do krańca, wzdrygnął się z odrazy. Początkowo ludzie mówili sobie, że wyrok ma formalny charakter, bowiem od piętnastu lat nie powieszono za morderstwo ani jednej kobiety i jest nie do pomyślenia, by jakąkolwiek kobietę posłano na stryczek. Inni rzecz jasna twierdzili, że byłoby niesprawiedliwe, gdyby kobieta została uniewinniona, a mężczyzna poszedł na szubienicę. Lecz jeszcze większą niesprawiedliwością byłoby, gdyby zbrodnia tak zatrważająca uszła bezkarnie.
Burzliwa debata trwała, a tymczasem władze spokojnie robiły swoje. Od razu po zapadnięciu wyroku skazującego kanceliści z urzędu szeryfa w Essex poinformowali mnie listownie o egzekucji. Na tym etapie zakładano, że jednego dnia powieszę Bywatersa, a następnego panią Thompson. Później plan uległ zmianie i postanowiono, że obie egzekucje odbędą się rankiem tego samego dnia. Oto treść pierwszego listu, który otrzymałem:
Urząd Szeryfa,
Chelmsford
Drogi Panie!
Wykonanie wyroku na Fredericku Edwardzie Francisie Bywatersie i Edith Jessie Thompson.
Wyżej wymienionych uznano wczoraj za winnych i skazano na śmierć. Więzień ma być stracony w Pentonville, więźniarka zaś w Holloway.
Na wypadek apelacji wstępnie wyznaczyliśmy egzekucję więźnia w Pentonville na wtorek 2 stycznia o godz. 9, a egzekucję więźniarki w Holloway na środę 3 stycznia o godz. 9. Będziemy wdzięczni, jeśli da nam pan znać, czy może wykonać te dwa wyroki, a jeśli tak, to czy stawi się pan w Pentonville w poniedziałek 1 stycznia o godz. 16. W razie gdyby doszło do apelacji, proszę nas łaskawie poinformować, czy ma pan inne zobowiązania w styczniu.
Z poważaniem,
Gepp i Synowie
Wyraziłem pisemną zgodę, ale nawet mi się nie śniło, że pani Thompson zostanie powieszona. Naprawdę wierzyłem, że władze ugną się przed burzą protestu opinii publicznej.
Iluzje rozwiały się szybko. Mniej więcej dziesięć dni po procesie Karny Sąd Apelacyjny oddalił oba wnioski więźniów. Wtedy powstała kwestia zmiany terminu egzekucji, a ja znalazłem się w kropce. Pan Gepp napisał do mnie tak:
Możliwe jest, że obie egzekucje odbędą się tego samego dnia, a wówczas konieczne będzie zatrudnienie dwóch katów. Chętnie dowiemy się, czy byłby pan gotów wykonać egzekucję na pani Thompson we wtorek 9 stycznia w Holloway czy w piątek 5 stycznia w tym samym miejscu.
To był pierwszy rzeczywisty sygnał, że powieszenie Edith Thompson jest prawdopodobne. Stanąłem przeto wobec konieczności dokonania wyboru: wykonać egzekucję na kobiecie, która w duchu być może była morderczynią, ale która — ponieważ nie ugodziła męża nożem — przez wielu zacnych ludzi uważana była za niewinną?
Pytanie to dręczyło mnie wiele godzin. W końcu doszedłem do wniosku, że moim obowiązkiem jest podporządkować się poleceniom. Poza tym wiedziałem, że w Home Office istnieje przekonanie, iż potrafię wykonać egzekucję i ograniczyć do minimum ryzyko jakichkolwiek zakłóceń. Ja zaś uznałem za swoją powinność wobec nieszczęsnej, by przeprowadzić ją przez udrękę jak najszybciej i w sposób jak najbardziej humanitarny. Wiedziałem, jak tego dokonać, bo miałem za sobą dwadzieścia lat doświadczenia jako publiczny kat.
Wysyłając list, domyślałem się, że opinia publiczna uzna mnie za odrażającego, zdeprawowanego potwora, i nie musiałem długo żywić co do tego wątpliwości. Tak jakby uważano, że jeśli ja odmówię, Państwo nie znajdzie nikogo innego, kto się zgodzi. Cóż za absurd! Kiedyś napływały do mnie strumieniem listy od ludzi najróżniejszych stanów, którzy palili się, by zostać katami. Teraz anonimowi korespondencyjni szatani chcieli sobie na mnie poużywać z powodu Edith Thompson. Jeden napisał drukowanymi literami:
BĄDŹ CZŁOWIEKIEM A NIE MASZYNĄI NIE GÓDŹ SIĘ WIESZAĆ„MOJA JEST ODPŁATA I KARA”PRAWO NIE ZAWSZE JEST SPRAWIEDLIWEPOMYŚL(BYŁY ŻOŁNIERZ)
Na odwrocie było napisane:
Bywaters to ofiara współczucia, ten czynnik jako pierwszy skłonił go do przestępstwa.
Upadek pani Thompson spowodowała próżność — co chluby jej nie przynosi — która obok chciwości jest najgorszym grzechem na świecie. Ale ponieważ zbrodni naprawdę nie popełniła i jest kobietą, powinna zostać ułaskawiona.
Listów tego rodzaju dostałem mnóstwo. Jeden z nadawców wyciął z gazety zdjęcie pani Thompson, nakleił je na arkuszu i dopisał te oto słowa:
Drogi Panie!
Bądź pan mężczyzną i nie wieszaj kobiety. Wie pan, że i pan za parę lat będzie musiał umrzeć. Proszę się zastanowić.
Ktoś inny przemyślnie umieścił wiadomość na kartce pocztowej ukazującej wejście więzienia Dartmoor. Napisał:
Jeśli naciśnie pan tę dźwignię i odbierze pan życie kobiecie, to nie władze za to odpowiedzą. Bóg przyśle rachunek panu.
Wszystko to, rzecz jasna, nie wywarło na mnie najmniejszego wpływu. Zawsze byłem przekonany, że za wykonanie egzekucji na skazańcu nie ponoszę większej odpowiedzialności niż sędzia, który odczytał wyrok śmierci. Jednakże listy te napawały mnie smutkiem, bo nabierałem coraz większych wątpliwości, czy sekretarz spraw wewnętrznych przypadkiem nie ulegnie histerycznym namowom tych, którzy jeszcze niedawno w sposób jednoznaczny potępiali niegodziwe życie Edith Thompson.
Wynajęto dla mnie dwóch pomocników i kilka dni przed feralnym wtorkiem dostałem list od pana Geppa, zawierający wielce znaczące zdanie: „Nie ma ułaskawienia”.
Dotarłszy do Holloway, dowiedziałem się, że pani Thompson aż do nadejścia ostatniej fatalnej godziny nie wierzyła, iż zawiśnie na stryczku.
„Nie zginę — mówiła strażniczce, której przypadł posępny obowiązek dotrzymywania jej towarzystwa. — Ułaskawienie nadejdzie. Och, ale to koszmarne czekanie”.
Trwając mocno w tym przekonaniu, owa niezwykła kobieta pisała beztrosko do koleżanek, omawiając przeczytane książki czy też urodziny matki. Pewność ta nie opuszczała jej również tego popołudnia, kiedy zgłosiłem się do więzienia, by na następny dzień przygotować egzekucję. Akurat w tym czasie przebywali tam również jej matka, ojciec, siostra i brat; dzięki sile swojej osobowości przekonała ich, że zostanie uratowana. Szczebiotała z nimi radośnie i nawet nie wymieniła zwyczajowych pożegnań.
Ale uprzedzam zdarzenia. Pozwólcie, że cofnę się teraz o dzień lub dwa.
Dowiedziawszy się, że egzekucja jest pewna, zacząłem myśleć o praktycznych kwestiach związanych z powieszeniem kobiety. Jedna z nich dotyczy unieruchomienia nóg. Mężczyźnie w ostatniej chwili krępuje się nogi w kostkach, kiedy staje na zapadni, ale z kobietą nie mogłem w taki sposób postąpić. Napisałem więc do zastępcy szeryfa i poprosiłem o dłuższy pasek, który zamierzałem zapiąć na dolnej części spódnicy. Mój list spowodował taki skutek, że inżynier więzienia Holloway pojechał do Pentonville, by sprawdzić, czy mają tam odpowiedni pasek. Nie mieli, zatem ktoś specjalnie przepołowił pas, a ten okazał się całkiem w sam raz.
Inną niezwykłą okolicznością związaną z egzekucją pani Thompson — w każdym razie niezwykłą dla mnie — było to, że przy tej okazji po raz pierwszy doświadczyłem lotu samolotem. Kiedy zbliżał się czas podróży do Holloway, postanowiłem dojechać pociągiem z domu w Rochdale do Manchesteru, a stamtąd polecieć do Croydon. Na lotnisku w Manchesterze okazało się, że jestem tego dnia jedynym pasażerem.
„Pogoda dzisiaj nie za bardzo sprzyja lataniu, proszę pana”, oznajmił kasjer, ale nie odprawił mnie. Uiściłem dwa funty dwadzieścia pięć centów za bilet z numerem M 240 i wszedłem na pokład. W samolocie ani trochę się nie denerwowałem. Od czasu do czasu zdarzały się, jak to nazywał pilot, przechyły; człowieka wnet nachodzą wtedy różne myśli, ale naprawdę nie było się czym martwić. Do Croydon dolecieliśmy dziesięć minut przed czasem; przyszedł urzędnik i kazał mi iść do lotniskowego hotelu. Później miał przyjechać samochód i zawieźć mnie do Londynu.
I wtedy rozpoczęło się długie opóźnienie. Byłem jedynym pasażerem, toteż nie miano ochoty odprawiać specjalnie samochodu do miasta.
Zacząłem się irytować, ale właśnie wówczas nadjechał inny samochód, który wiózł pasażera udającego się samolotem do Manchesteru. W czasie, gdy jechałem do Londynu, samolot w podróży powrotnej rozbił się. Zginął pilot i wszyscy pasażerowie.
W centrum Londynu spotkałem jednego z moich asystentów, niejakiego Phillipsa, i około piętnastej dotarliśmy do Holloway. Przy bramie zgromadził się duży tłum i policja miała trochę kłopotu. Pojęcia nie mam, co ci ludzie chcieli zobaczyć, ale jeśli wyglądali kata, to go przeoczyli. Podaliśmy nazwiska przy bramie i wpuszczono nas, zanim gapie zdążyli nas rozpoznać. Z rozbawieniem patrzyliśmy na pięciu fotografów, którzy stali do nas tyłem i pracowicie pstrykali zdjęcia ludziom w tłumie. Tymczasem ci, na których z pewnością czekali, po cichu weszli sobie do więzienia.
W paru gazetach ukazały się wcześniej artykuły z informacją, że zakład karny otoczyli uzbrojeni policjanci i że podjęto takie kroki w związku z egzekucją pani Thompson. Autorzy mylili się. Uzbrojeni funkcjonariusze byli tam, ponieważ w jednej z cel przebywała bojowniczka Sinn Féin. Dowodziła grupą przemycającą dla IRA broń z Woolwich i w Scotland Yardzie spodziewano się, że dojdzie do siłowej próby jej uwolnienia.
Kilka minut później zjawił się mój drugi asystent, Baxter, a nieco potem przyjechał zastępca szeryfa, pan Gepp. Wszyscy udaliśmy się obejrzeć szubienicę; towarzyszył nam doktor John Hall Morton, który był naczelnikiem więzienia i zarazem oficerem medycznym. Wypróbowałem dźwignię i upewniłem się, że zapadnia działa prawidłowo.
Pan Gepp chciał wiedzieć, czy potrzebuję więcej asystentów. Odparłem, że poradzę sobie z Phillipsem i Baxterem.
— Powiem panu, że załatwiłem z władzami Pentonville, aby przysłali rano dwóch funkcjonariuszy do pomocy — oznajmił mi. — Byli już przy szeregu egzekucji, więc może pan liczyć na to, że wytrzymają napięcie.
Mocno mnie to zaskoczyło. Nie chciałem dodatkowej pomocy ani o nią nie prosiłem i nie wydawało mi się celowe sprowadzanie jeszcze dwóch ludzi. Jak się jednak okazało, bardzo się przydali. Zmieniając temat, powiedziałem do naczelnika:
— Proponuję, żeby za pięć dziewiąta podał pan pani Thompson porządną dawkę brandy. W moim pojęciu to zawsze pomaga więźniowi w tych ostatnich chwilach.
Naczelnik skinął głową i uznałem to za wyrażenie zgody. Ostatecznie stało się inaczej i wciąż dręczy mnie świadomość, że gdyby postąpiono zgodnie z moją radą, oszczędzono by nam wszystkim ostatnich straszliwych minut, któreśmy musieli przeżyć przed powieszeniem skazanej.
Jeden ze strażników, wstrząśnięty tym, co się stało, zapytał mnie później, czy wypijam drinka przed egzekucją. Często zadawano mi to pytanie. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że jedynym napitkiem, po jaki sięgałem, była filiżanka mocnej herbaty.
— Jak się trzyma pani Thompson? — spytałem naczelnika, kiedy szliśmy do jego biura.
— Zastanawiająca z niej kobieta — odparł. — Czasem jest wesoła całymi godzinami, a potem udaje omdlenie. Zrobiła to już parę razy. Ale dzisiaj naprawdę straciła przytomność i myślę, że rano możemy mieć z nią poważne kłopoty. Kazałem przygotować krzesło i trzymać je w gotowości, tak na wszelki wypadek.
— Mam nadzieję, że nie będzie potrzebne — odrzekłem. Gdy egzekucja odbywa się z użyciem krzesła, trzeba postawić je na zapadni i posadzić na nim skazańca, a to może skutkować wieloma nieprzyjemnymi komplikacjami.
Doktor Morton był niezwykle pomocny, co nie jest cechą charakterystyczną naczelników więzień. Zadał sobie dużo trudu, by pokazać mi, którędy skazaniec zmierza z celi do szubienicy; nakreślił w notesie szczegółową trasę przejścia. Pokazał, jak mam wejść do celi skazanej i z niej wyjść. Za każdym razem miał mi towarzyszyć on, zastępca szeryfa, oraz dwóch młodszych lekarzy. Nie podobało mi się to, bo zazwyczaj postępuję inaczej. Oznajmiłem mu, że zwykle wchodzę pierwszy, a za mną asystent, następnie krępuję więźnia i wychodzę od razu sam, szybko idę do podestu i czekam, aż asystent przyprowadzi więźnia.
— Dobrze więc, Ellis — odparł doktor Morton. — Proszę postępować zgodnie ze swoim nawykiem. To bardzo ważne, żebyśmy wszyscy dokładnie uzgodnili sposób postępowania. Chcę przekazać ustalenia zastępcy szeryfa, który bardzo się niepokoi ze względu na to, że chodzi o kobietę. — Wtedy naczelnik zawiesił głos, po czym wyraził swoją wątpliwość: — Co pan zrobi, jeśli ona uda omdlenie?
— Skrępuję ją w celi i jednocześnie zapnę jej pas na spódnicy. Asystenci przeniosą ją do komórki i przytrzymają, a ja zrobię resztę. Są bardziej przyzwyczajeni do takich rzeczy niż ci dwaj strażnicy z Pentonville.
Naczelnik skinął głową i nic więcej nie powiedział.
Wczesnym wieczorem zobaczyłem się z panną Elizabeth Crisnin, nadzorczynią więzienia. Spotykaliśmy się już w więzieniach w Lancaster i Maidstone, porozmawialiśmy sobie więc o starych czasach.
— Muszę przyznać, że opieka nad Edith Thompson daje mi się we znaki — stwierdziła. — Ona jest bardzo uprzejma dla strażniczek, które muszą z nią siedzieć, ale od czasu do czasu miewa załamanie emocjonalne.
— Będę musiał przy najbliższej okazji przyjrzeć się jej dobrze, żeby ocenić jej sylwetkę — odpowiedziałem.
— Najlepiej to zrobić, kiedy wieczorem będą ją przeprowadzali z obecnej kwatery do celi skazańców. Dopilnuję, żeby po pana wtedy posłano.
O dwudziestej dwadzieścia przyszła po mnie strażniczka i poszedłem z nią do korytarza zakończonego szklanymi drzwiami naprzeciwko centrum więzienia.
— Ona będzie szła tym długim korytarzem i tamtymi schodami — wyjaśniła kobieta, wskazując ręką. Zostawiła mnie na chwilę, po czym wróciła. Zauważyłem u niej oznaki roztrzęsienia. — Już idzie! — szepnęła. — Muszą ją podtrzymywać.
Kilka chwil później po raz pierwszy ujrzałem Edith Thompson i był to żałosny widok. Była fizycznie złamana, wydawało się, że niemal słania się na nogach; jednocześnie sprawiała wrażenie, że stara się panować nad sobą, że robi wszystko, by umysł kontrolował ciało.
Była dość wysoka jak na kobietę. Według więziennych zapisów miała sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. W ciągu trzech tygodni spędzonych w więzieniu po wyroku śmierci przytyła pięć kilogramów i ważyła pięćdziesiąt dziewięć kilo.
Miała na sobie brzydką więzienną sukienkę oznaczoną strzałką, przeciwko czemu wielokrotnie protestowała. Jedna ze strażniczek powiedziała mi, że więzienna odzież, którą musiała nosić, budziła w niej ogromny wstręt.
— Dlaczego zmusza się mnie do noszenia tych poniżających łachmanów?! — krzyczała. — Można by pomyśleć, że nigdy więcej nie włożę moich futer. — Brzmiało to jak kwestia ze sztucznego świata romansów, w którym niegdyś żyła myślami.
Prowadzono ją korytarzem do izby, którą miała opuścić tylko po to, by przejść do szubienicy. Nagle skierowała wzrok w moją stronę i spostrzegła, że przypatruję się jej przez szklane drzwi.
W ciągu całej mojej kariery zawsze starałem się, by skazany przestępca zobaczył mnie dopiero w ostatniej chwili. Moje cywilne ubranie w miejscu, w którym wszyscy noszą mundury, stanowi dla nieszczęsnej ofiary wyraźny i szokujący sygnał, że obserwuje ją kat. Tak więc mimo iż było dla mnie absolutną koniecznością, by wieczorem przed egzekucją zobaczyć skazańca, usiłowałem robić to w sposób możliwie nienachalny.
Możecie sobie wyobrazić, jaki zdjął mnie niepokój, kiedy pobladła twarz pani Thompson zwróciła się ku mnie. Uświadomiłem sobie, że mnie rozpoznała, i spodziewałem się, że zemdleje. Tymczasem mój widok wywarł wprost odwrotny skutek. Uniosła dumnie głowę, wyprostowała przygiętą sylwetkę i poszła korytarzem z nagle odzyskaną godnością.
Pojawiła się następna trudność. Raptem dotarło do mnie, że celę skazańca dzieli zaledwie kilka metrów od izby egzekucyjnej; stało się oczywiste, że nieszczęsna kobieta będzie rano słyszała wszystkie nasze czynności przygotowawcze. Między innymi dźwiganie w górę worka z piaskiem wiszącego w nocy na sznurze oraz sprawdzanie zapadni. Poszedłem do naczelnika i zapytałem, czy na ten czas możliwe będzie przeprowadzenie pani Thompson w inne miejsce.
— Rozumiem, na czym polega trudność — odparł naczelnik. — Ale nie mogę jej ponownie przenosić. Nie da się tego uniknąć, będziecie musieli robić swoje jak najciszej.
Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo, ale nic więcej nie dało się zdziałać.
— Jaki spad zamierza pan jej dać, Ellis?
— Postanowiłem, że dwa metry osiem. To dwadzieścia pięć centymetrów mniej niż dla skazańca jej wzrostu i wagi wynika z zaleceń Home Office.
Naczelnik był wyraźnie zaskoczony.
— Myślałem, że zawsze daje pan więcej, niż wymagają przepisy. Skąd ta zmiana?
— Stąd, że mamy do czynienia z kobietą. Przepisy Home Office nie biorą pod uwagę różnicy fizycznej między kobietami a mężczyznami.
W tym miejscu winien jestem wyjaśnienie, że im cięższa jest wieszana osoba, tym krótszy spad obieram, tak więc lżejszy skazaniec ma dłuższy spad. Największy, jaki mógłbym brać pod uwagę, wynosi dwa i pół metra, a całkowita wysokość pod zapadnią to trzysta sześćdziesiąt pięć centymetrów. To kat podejmuje decyzję o wysokości spadu, on i tylko on. Uprzednio ocenia wagę i wzrost skazańca, a także wszystkie inne czynniki, które należy uwzględnić. Decyzja ta ma kluczowe znaczenie, bo jeśli nie doszacuje spadu, ofiara nie umrze natychmiast od pęknięcia szyi — a na tym polega nowoczesna metoda wieszania — lecz się udusi. Jeśli natomiast przeszacuje spad, szarpnięcie może oderwać skazańcowi głowę. Moje obliczenia dla Edith Thompson skłoniły mnie do wyznaczenia spadu mniejszego niż dla mężczyzny tego samego wzrostu i tej samej wagi; dokonałem ich i byłem przeświadczony, że skazana umrze od razu.
Tego wieczoru wraz z moimi dwoma asystentami wcześnie położyliśmy się spać w przydzielonych nam kwaterach. Nazajutrz, w dniu egzekucji, brzask powitał nas okropną deszczową pogodą. Baxter, Phillips i ja wstaliśmy około szóstej trzydzieści i napiliśmy się gorącej herbaty. Potem poszliśmy do izby egzekucyjnej, żeby poczynić ostatnie przygotowania.
Tamci zabrali się do szykowania sprzętów, ja zaś podszedłem do celi skazanej i zajrzałem przez wizjer. Była siódma czterdzieści. Pani Thompson nadal leżała w łóżku i chyba spała, bo panowała cisza; słychać było tylko cichy syk płomyka gazu, który rzucał mdłe światło na surowe sprzęty.
Przez ćwierć godziny pracowałem na podeście, a potem udałem się znowu do celi i wtedy zobaczyłem panią Thompson obudzoną. Stała przy końcu łóżka i wkładała ubranie. O dziwo, była radosna i wesoła; śmiała się z żartów strażniczek, które miały za zadanie odwracać jej myśli od tego, co stanie się o dziewiątej. Raz odwróciła głowę do drzwi, ale oczywiście nie mogła mnie dojrzeć. Zdziwiłem się i odczułem wielką ulgę, widząc, że skazana jest spokojna; wróciłem do asystentów o wiele pewniejszy co do przebiegu egzekucji. Wszelako sprawy miały potoczyć się zupełnie inaczej, niż wtedy przewidywałem.
Izba egzekucyjna, przypominająca szopę, była już w zasadzie przygotowana. Jedyne jej wyposażenie, oprócz posępnie wyglądającej górnej belki, zwoju liny i dźwigni obok zapadni, stanowiło krzesło. Na szczęście miało ono być potrzebne nie skazanej, lecz kapelanowi. Wielebny dżentelmen poprosił mnie wcześniej, żebym załatwił je dla niego, ponieważ cierpiał na zawroty głowy.
Do egzekucji pozostało trochę czasu i spędzałem go z asystentami w naszej kwaterze. O ósmej pięćdziesiąt pięć udaliśmy się do centrum więzienia, żeby spotkać się z naczelnikiem. Było tam również paru urzędników; wszyscy prezentowali się mizernie i stanowiliśmy razem ponurą, milczącą gromadkę. Naczelnik trzymał w dłoni zegarek, odmierzając ostatnie ulatujące sekundy życia pani Thompson.
Trzy minuty przed dziewiątą usłyszeliśmy osobliwy odgłos. Z celi skazanej dobiegł niski jęk. Zląkłem się może nawet bardziej niż pozostali. Urzędnicy zdążyli przywyknąć do tego, że pani Thompson okresowo puszczają nerwy, a ponieważ kilka minut wcześniej ich o tym uprzedzono, wiedzieli, co się święci. Ja byłem nieco zszokowany, bo kiedy zobaczyłem ją wcześniej przez wizjer, poczułem się ogromnie uspokojony. Później powiedziano mi, że po włożeniu ubrania zjadła tost z masłem i jabłko. Zachowała spokój i dobry nastrój aż do godziny egzekucji.
Nie mogłem pojąć, dlaczego tak nagle się załamała; ale ponieważ wieczorem doradziłem naczelnikowi, żeby za pięć dziewiąta podano jej solidną dawkę brandy, nadal wierzyłem, że kobieta weźmie się w garść. Tymczasem wszyscy mieliśmy się stać świadkami sceny, która nigdy nie zniknie z mojej pamięci, choć być może nie uda mi się należycie jej tu opisać.
Za minutę dziewiąta przeszliśmy do celi skazanej. Nie czekając na żaden znak, wkroczyłem do środka. Pani Thompson była doszczętnie rozbita i całkowicie utraciła nad sobą panowanie. Kiedy wszedłem, kapelan usiłował pocieszać ją słowami, a dwie strażniczki dzielnie sekundowały mu w tych wysiłkach. Częstokroć potem zastanawiałem się, jak one zdzierżyły te straszne męki, bo patrzący z korytarza krzepcy mężczyźni później przyznali, że byli na krawędzi załamania.
Kapelan zrozumiał moje skinięcie głową i odsunął się od pani Thompson. Strażniczki dźwignęły szlochającą kobietę na nogi, gdyż właściwie nie mogła sama stać.
Moje odczucia wymykają się opisowi. Szloch tej kobiety i jej półprzytomne ruchy omal nie wybiły mnie z równowagi, ale powtarzałem sobie, że jest tylko jeden humanitarny sposób postępowania: działać szybko i uciąć jej męczarnie tak rychło, jak to możliwe. Zebrałem się w sobie i błyskawicznie skrępowałem jej ręce za plecami.
Płacz pani Thompson miłosiernie przerywały teraz chwile nieprzytomności, które miały trwać do samego końca. Osunęła się na krzesło, a ja, uświadomiwszy sobie, że trzeba sięgnąć po środki awaryjne — choć miałem nadzieję, że okażą się zbyteczne — zawołałem moich asystentów i dwóch strażników z Pentonville.
— Zepnijcie jej paskiem spódnicę w kostkach — poleciłem Baxterowi i Phillipsowi, po czym zerknąłem na strażników. — Później weźcie ją wszyscy razem i zanieście do szubienicy.
Wtedy ich zostawiłem i pospieszyłem do izby egzekucyjnej. Cała czwórka dotarła tam po dłuższej chwili, dźwigając skazaną. Wyglądała, jakby już była martwa. Drzwi, przez które musieli wnieść bezwładne ciało, były wyjątkowo wąskie; jak zdołali się przez nie przecisnąć wraz z ciężarem — tego do dziś nie potrafię zrozumieć.
Na chwilę odwróciłem się do nich tyłem, ale kiedy znaleźli się przy zapadni, nałożyłem na głowę i twarz skazanej biały kaptur i wsunąłem nań pętlę. Widok trzymanej przez czterech mężczyzn kobiety ze skrępowanymi nogami na zapadni przyprawiał o nieznośny ból. Jej głowa opadła do przodu na klatkę piersiową i skazana była całkowicie nieświadoma tego, co się dzieje.
Nie czekając ani chwili, żeby nic więcej się nie wydarzyło, szarpnąłem dźwignię. Jeden szybki ruch mojego nadgarstka sprawił, że pani Thompson zniknęła z pola widzenia.
Umarła momentalnie i bezboleśnie. Zobaczyłem ją później, pomagając pielęgniarce w niemiłym zajęciu, jakim było wkładanie ciała do trumny. Jej twarz była spokojna i wyrażała opanowanie, jakby kobietę zmorzył łagodny sen.
Kiedy było już po wszystkim, zastępca szeryfa oznajmił mi, że jest zadowolony z przebiegu egzekucji i było to swoiste pocieszenie po burzliwych chwilach, jakie wszyscy przeszliśmy. Naczelnik także wyraził się później w sposób równie pochlebny. Powiedziałem mu, że zdumiała mnie raptowna zmiana nastroju pani Thompson, jej załamanie; chciałem wiedzieć, czy pięć minut przed egzekucją, zgodnie z moją radą, podano jej brandy.
Pokręcił głową.
— Popijała brandy już od ósmej rano — odparł.
Jestem pewny, że doktor Morton przyjął taką metodę, istotnie pragnąc ulżyć skazanej w ostatnich chwilach, ale nadal mam poczucie, że gdyby zamiast sączyć alkohol łykami, wychyliła jedną szklanicę za pięć dziewiąta, kiedy straciła nad sobą panowanie, oszczędzono by jej straszliwych cierpień.
Freddiego Bywatersa powieszono w Pentonville tego samego dnia o tej samej godzinie. W celi śmierci napisał, że Edith Thompson była całkowicie niewinna i że nic nie wiedziała o jego zamiarze zabicia jej męża. Nie miała pojęcia, że tamtego feralnego wieczoru w Ilford jej kochanek czai się w ciemności. „Wieszają niewinną kobietę”, stwierdził na koniec.
Powiedziano mi później, że szedł na śmierć „zdecydowanie i pewnie”.
Spowiedź polskiego kata — Jerzy Andrzejczak
Wydawnictwo Aktywa
Rok: 2018
Stron: 272
Oprawa: miękka
Wydanie: II
Zamówienia:
www.wydawnictwoaktywa.pl
Kto by pomyślał, że kat do egzekucji zakłada białe rękawiczki? A jednak rytuały tego typu mają dać ułudę pomagającą uporać się z emocjami — oczywiście symboliczną, zakopywaną w trumnie wraz ze zwłokami. Wspomnień tego typu nie da się jednak zupełnie pogrzebać i podobnie jak autor, i czytelnik poznający kata stale się z tą prawdą konfrontuje.
— Czy swoje białe rękawiczki, w których pan zabijał, wrzucił pan do trumny na piersi ofiary?
— Tak — pada potwierdzenie. — To niepisana tradycja…
Tło książki Jerzego Andrzejczaka stanowi stosunek każdego z nas do kary śmierci. Poznajemy w niej bowiem nie tylko kata, ale też skazanych oczekujących na kostuchę. Książka wymusza przez to zadawanie sobie wielu pytań i bezpośrednio konfrontuje czytelnika z własnym stosunkiem do zabijania, robi to jednak w sposób uczciwy. Niejako jak w sądzie, pozwala wysłuchać obu „stron” — kogoś, jak się zdaje beznamiętnie i na zimno odbierającego życie oraz wielu sprawców zabójstw, którzy stracili panowanie nad sobą i rzeczywiście żałują swoich czynów.
Jarosław Stukan
Polscy seryjni mordercy — Jarosław Stukan
Wydawnictwo Aktywa
Rok: 2018
Stron: 276
Oprawa: miękka
Wydanie: II
Zamówienia:
www.wydawnictwoaktywa.pl
Jerzy Andrzejczak o książce:
Autor od strony naukowej próbuje odkrywać mroczne tajemnice ludzkiego bestialstwa. Z precyzją analizuje od strony psychologii przyczyny, które doprowadzają do zbrodni oraz ich przebieg. To taka sekcja zbrodni, w której ze spokojem i cierpliwością próbuje poznać motywy kierujące seryjnymi zabójcami. Każdemu szczegółowi przygląda się przez przysłowiowe szkło powiększające. Jak doświadczony detektyw usiłuje ustalić zależność między różnymi czynnikami, głównie środowiskowymi, a przestępczością. Przytacza liczne przykłady, gdy urazy psychiczne, jakich człowiek doznaje w dzieciństwie i wczesnej młodości, często bywają przyczyną patologicznych zachowań w późniejszym życiu.
Litania polskich seryjnych morderców jest długa — 38 osób! Autor przedstawia ich postacie, dodatkowo kreśląc sylwetkę typowego seryjnego mordercy oraz sposób jego działania.
Seryjni mordercy — Jarosław Stukan
Wydawnictwo Aktywa
Rok: 2017
Stron: 322
Oprawa: miękka
Wydanie III poprawione
Zamówienia:
www.wydawnictwoaktywa.pl
Autor o książce:
Książka, którą oddaję do rąk czytelnika, nie wyjaśnia, skąd biorą się seryjni mordercy. Odpowiedź na to pytanie jest niewątpliwie najtrudniejsza i wymaga wielu lat pracy oraz kontaktu ze sprawcami. Na podstawie zebranego materiału mogę jedynie przedstawić sylwetkę typowego seryjnego mordercy oraz niektóre różnice występujące między sprawcami. Szczególne znaczenie przywiązuję do przedstawienia całokształtu działania seryjnych morderców, który, jak myślę, może być przydatny w ich ściganiu.
Bestie. Zbrodnie i kary — Janusz Maciej Jastrzębski
Wydawnictwo Aktywa
Rok: 2017
Stron: 671
Oprawa: miękka
Wydanie II
Zamówienia:
www.wydawnictwoaktywa.pl
Jarosław Stukan o książce:
„Bestie. Zbrodnie i Kary” Janusza Macieja Jastrzębskiego to książka o największych zbrodniarzach w powojennej Polsce, ujmująca temat w sposób ciekawy i bezpardonowy, bez zbędnych upiększeń czy eufemistycznych półsłówek. Wśród okrytych złą sławą bohaterów publikacji odnajdziemy największych seryjnych morderców tamtych czasów, takich jak: Leszek Pękalski (który — nomen omen — wkrótce wyjdzie na wolność po odbyciu zasądzonej kary); Karol Kot, będący przestępczym ewenementem na skalę światową, czy też Władysław Mazurkiewicz — nietypowy w swojej kategorii przestępca działający w okresie II wojny światowej oraz wielu innych, nieszablonowych przedstawicieli świata przestępczego.
Prognozowanie Psychologiczno-Kryminologiczne – Jarosław Stukan
Wydawnictwo Aktywa
Rok: 2019
Stron: 298
Oprawa: miękka
Wydanie I
Zamówienia:
www.wydawnictwoaktywa.pl
Prognozowanie psychologiczno-kryminologiczne to czynność podejmowana przez biegłego psychologa sądowego, mająca na celu przewidywanie ryzyka recydywy u skazanego — najczęściej za zabójstwo — starającego się o przedterminowe warunkowe zwolnienie. Tym samym tłem książki jest współpraca biegłego psychologa z sądem penitencjarnym, dla którego ten opiniuje również w sprawach z zakresu przerwy w wykonaniu kary, ale także wydawanie ekspertyzy dla sądu karnego w sprawach, w których istotna jest prognoza powielania lub dokonania przestępstwa przez oskarżonego.
Książka została napisana z myślą o biegłych psychologach sądowych oraz psychologach penitencjarnych, aczkolwiek jej temat pozostaje w obszarze zainteresowań również: prawników, kryminologów, specjalistów z zakresu resocjalizacji, socjologów oraz pracowników służby więziennej.