Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Dziennik kuracjusza to spisywane na gorąco relacje o tych ludzkich słabościach, których w uzdrowisku wyleczyć się nie da.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 106
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dziennik kuracjusza
Wojciech Bociański
Copyright © Wojciech Bociański 2024
Wydawca: Wydałem / Wojciech Sosnowski www.wydalem.com
Redakcja: Marta Syrwid
Korekta: Anna Sikierska, Michał Trusewicz Projekt graficzny okładki: Marta Konarzewska
ISBN 978-83-966733-7-4
Warszawa 2024
Przyjechałem o piątej czterdzieści rano, bo recepcjonistka poinformowała mnie przez telefon, że o tym, czy dostanę jedynkę, czy dwójkę, zadecyduje kolejność rejestracji. Byłem pierwszy i jedynek już nie było. No, dobra. Nie będę od razu robił awantury. Zresztą mają pewnie zakaz awantur – co druga tabliczka tutaj czegoś zabrania.
Pokój dwuosobowy jednak na wypasie: klima, czajnik, telefon, balkon z widokiem na inny balkon i flizelinowe prześcieradło na wypadek, gdybym nie trzymał moczu. Telewizor też jest, ale podobno trzeba dodatkowo płacić, żeby działał. Ja nie zapłaciłem i działa. Pewnie wyłączą.
Na początek dostałem wezwanie na badania. Porobili mi różne testy i lekarka zaordynowała zabiegi. Od jutra mam gimnastyki, masaże i kąpiele. Radości nie będzie końca.
Tuż przed południem przyjechał mój współlokator: Karol, lat 59. Recydywa: piąty raz w sanatorium. Jak tylko wszedł, zrozumiałem, że przyjechałem tutaj zupełnie nieprzygotowany. Karol wbił do pokoju w koszuli i czarnych spodniach w kant. Jestem pełen obaw, co mnie czeka z jego strony. Po rehabilitacji w ośrodku w Reptach wiem, że mieszkanie z kimś dwadzieścia cztery dni w jednym pokoju (nawet z klimą) może być doświadczeniem traumatycznym. Na razie Karol narzeka na nowoczesność, jako weteran placówek sanatoryjnych zupełnie się nie odnajduje w tutejszym luksusie. Nie kuma obsługiwania drzwi i innych urządzeń kartą zbliżeniową, bo do tej pory zawsze były klucze. Na moje nieszczęście nie kuma też obsługi szczotki do kibla. Według niego zabiegi, które mu przepisano, są zupełnie bez sensu i jutro będzie robił awanturę. Więc chyba jednak nie ma zakazu. Z jedzeniem też mu nie pasuje, bo on nie lubi takich rzeczy, jakie były na obiad, więc poszedł do dyrekcji zmienić dietę. Wrócił z innym kolorem opaski na ręce, co oznacza, że albo faktycznie zmienili mu dietę, albo chcieli go oznakować jako awanturującego się typa. Na kolację miał to samo co ja, więc chyba jednak to drugie. (Ale muszę przyznać, że na razie posiłki są niezłe, chociaż o bestialskich porach: 7–12–17).
Stołówka jest wielkości boiska piłkarskiego i każde krzesło ma wyrzeźbione logo ośrodka: sklejone ze sobą profile choinki i twarzy człowieka. Tymczasem idę spać, bo Karol już pochrapuje, a na ósmą mam swój pierwszy trening interwałowy, cokolwiek to oznacza.
Pobudka o szóstej trzydzieści, bo przecież o siódmej śniadanie. Karol chyba nie ogarnia budzika w telefonie, dlatego musiałem go lekko szturchnąć, żeby później nie chodził głodny. Trening interwałowy okazał się geriatrycznym peletonem rowerów stacjonarnych skrzypiących w rytm pikania pulsometrów. Karol poszedł na rowery ze mną, ale prowadzący zajęcia sprawdzili listę i wyszło, że jest jednak zapisany na inną godzinę. Przestał więc narzekać na niesprawny telefon i zaczął na zły harmonogram. Life goes on.
Oprócz treningów mam również zabiegi w kilku sąsiednich budynkach o nazwach: Jutrzenka, Zacisze, Tęcza, Hel, Hutnik. Te dwa ostatnie budzą moją największą ciekawość. Jest także Zakład Przyrodoleczniczy, zwany Zet-Pe-El-em. Wszystkie budynki połączone są siecią podziemnych tuneli przypominających krzyżówkę Rivendell i moskiewskiego metra. To znaczy nigdy nie widziałem na żywo ani Rivendell, ani moskiewskiego metra, ale mniej więcej tak je sobie wyobrażam: szerokie korytarze wyłożone zielonym marmurem, liany sztucznego bluszczu, barokowe kinkiety, podziemne fontanny.
Moja pierwsza wyprawa tymi korytarzami wypadła właśnie do Zet-Pe-El-u. Ruszyłem więc w te ociekające luksusem piwnice, włożywszy wcześniej plaskające japonki i nonszalancko przerzuciwszy przez ramię ręcznik. Wtopiłem się w szurający pantoflami tłum kuracjuszy, zupełnie niewrażliwych na wszechobecny przepych. Sam pewnie też przywyknę. Kiedy zacząłem się zbliżać do Zet-Pe-El-u, poczułem niepokojący zapach. Po wejściu na drugie piętro byłem już przekonany, że albo mają tu poważną awarię kanalizacji, albo otworzyły się wrota piekieł (lub Helu). Jakże się myliłem! To pachniała „kąpiel kwasowęglowa”, której miałem się oddać. Gdyby się skupić z całych sił, by ignorować zapach, zabieg byłby nawet przyjemny. Ale niespecjalnie się dało. Leżałem w wielkiej wannie pełnej cuchnącej gnojem gazowanej wody. Całe moje ciało było pokryte bąbelkami. Kiedy odrywały się od skóry, łaskotały każdy zakamarek. I tak przez piętnaście minut. Przez głowę przelatywały mi tysiące przerażających wizji i wszystkie dotyczyły tego, że jeszcze w styczniu ta woda tak nie śmierdziała, bo nabiera woni z każdym kolejnym kuracjuszem, a wymienia się ją raz w roku – równo z kalendarzem. Na szczęście okazało się, że po zabiegu kuracjusz ma obowiązek wyjąć korek, by cała gnojówka spłynęła. Potem przychodzi obsługa, która przed kolejną kąpielą wannę myje.
Teraz czekam na psychoedukację oraz trening relaksacyjny.
Karol odkrył, że mam gitarę skitraną za firanką, i natychmiast się pochwalił:
– Mój syn też gra na weselach, tylko że na saksofonie.
Mam nieodparte wrażenie, że Karol, pomimo swojego stażu w sanatoriach, zupełnie nie ogarnia harmonogramu zajęć. Założył, nie wiedzieć czemu, że skoro mieszkamy razem w pokoju, to zabiegi też mamy razem. Może w innych sanatoriach tak było? W każdym razie wywalili go dzisiaj z czterech różnych zajęć, na które poszedł ze mną. A nie, przepraszam, z trzech, bo rowery pozwolili mu zrobić poza kolejnością.
Doczekałem się psychoedukacji, a po niej jeszcze treningu relaksacyjnego w budynku Hutnik! Obydwa prowadziła pani psycholog Sylwia – bardzo niestety zgrabna blondynka o hollywoodzkim uśmiechu. Niestety, bo na jej widok kilku mężczyzn zaczęło sypać takimi żartami, że zrobiło mi się jej żal. Prym wiódł wąsaty grubasek w obcisłym polo. Do tej pory nazywałem go w myślach Panem Sumem, ale dzisiejszym występem zasłużył na Oblecha. Przez niego z samej psychoedukacji niewiele pamiętam – jechałem na wyparciu. Wiem tylko, że było coś o komunikacji i kontakcie wzrokowym („Wolę inny kontakt, hyhy”), skupieniu na własnym ciele („Ja to bym się skupił na pani ciele, hyhy”) i trudnościach w porozumiewaniu się („Ja to bym nie miał żadnych trudności, hyhy”). Potem udaliśmy się do sali relaksacji wyłożonej materacami i kocykami. Zadaniem na dziś było poszukiwanie wewnętrznej oazy spokoju, więc rechoty nareszcie ucichły.
Położyliśmy się na wznak, kierując brzuchy ku niebu, a pani Sylwia puściła z głośników senną muzykę, na tle której leniwy głos mówił: „Rozluźnij wszystkie mięśnie, poczuj, jak pulsuje w tobie energia, skieruj stopy na zewnątrz i wyobraź sobie piękne miejsce, w którym chciałbyś teraz być…”. I pewnie bym się zrelaksował, a nawet zasnął, gdyby nie to, że obok położył się wysuszony Pan Rodzynek. Miał przeraźliwy mokry kaszel, nasilający się właśnie podczas leżenia na wznak. Przemianowałem go więc na Gruźlika. Próbowałem myśleć o czymś innym: o wakacjach, leżeniu na trawie, szumie morza i o czasach, w których moim jedynym zmartwieniem był brak zadania z ruskiego. Mimo tego oaza spokoju, którą miałem sobie wizualizować, wciąż wyglądała jak oddział chorych na bronchit, na którym ordynatorem był Sum-Oblech.