39,90 zł
Książka Friedricha Reck-Malleczewena to dziennik prowadzony od maja 1936 r. do października 1944 r. przez pisarza literatury dziecięcej, który na dojście Hitlera do władzy zareagował przejściem na katolicyzm. Koniec zapisków to moment, kiedy Reck-Malleczewen został aresztowany za podkopywanie morale armii niemieckiej. Wypuszczony, został ponownie aresztowany w grudniu 1944 za krytykę inflacji. Zmarł w obozie w Dachau w niewyjaśnionych okolicznościach ok. stycznia-lutego 1945 roku. Ta przetłumaczona na wiele języków i wciąż żywo komentowana niezwykła książka jest dowodem tego, że siła przekonań moralnych stoi ponad bezprawiem opartym na sile, pozostając inspirującym świadectwem niezłomności ducha jednostki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 306
Tytuł oryginału:
Tagebuch eines Verzweifelten. Zeugnis einer inneren Emigration
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Bernadeta Lekacz
Korekta
Monika Baranowska
Projekt okładki i stron tytułowych
AKC / Ewa Majewska
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024
© Copyright for the Polish translation by Urszula Poprawska
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
ISBN: 978-83-8196-646-7
Nie żyje zatem Spengler1. A ponieważ osobistość tak władcza jak on ma niczym martwy maharadża prawo do tego, by, gdy dokona żywota, wraz z nim zszedł ze świata cały jego dwór, to gdy zakończył swe życie, kilka dni później zakończył też życie Albers, który w wydawnictwie Beck opiekował się jego utworami, a który uczynił to w sposób okropny, rzucając się na szyny starnbergskiego pociągu podmiejskiego, gdzie znaleziono go wykrwawionego, z odciętymi udami. Jeśli chodzi o Spenglera, to spotkałem go jeszcze kilka tygodni wcześniej na Bayerstraße; był jak zawsze ubrany w wytworny samodział i jak zwykle pomstował, wygłaszając posępne prognozy zrodzone z pragnienia zemsty i urażonej pewności siebie. Warto zatrzymać się przy jego postaci. W pamięci mam jeszcze pierwsze z nim spotkanie, kiedy przyprowadził go do mnie wspomniany Albers. W małej dorożce, którą przyjechał wtedy z dworca, nieprzewidzianej na takie obciążenie, siedział masywny mężczyzna, wyglądający jeszcze masywniej za sprawą grubego flauszowego płaszcza; wszystko w nim i na nim było nieskończenie trwałe i solidne – głęboki basowy głos i tradycyjnie samodziałowa marynarka, a także apetyt przy kolacji i godne Cyklopa chrapanie w nocy przypominające rżnięcie piły, które wyrywało ze snu gości, przebywających akurat w moim wiejskim domu w Chiemgau. Wtedy, zanim jeszcze jego zasadnicze dzieło odniosło zasadniczy sukces i zanim zdarzył się decydujący dla jego życia wymarsz do obozu dla oligarchów przemysłu ciężkiego, potrafił być wesoły i beztroski i można go było nawet, nieuzbrojonego w zwykłe dostojeństwo, skłonić do wejścia i popływania w mojej jasnej rzece. Później byłoby już nie do wyobrażenia, żeby pokazał się gospodarzom i parobkom pomagającym w polu przy orce, jak wychodzi z wody na brzeg i prycha niczym Tryton.
Spengler reprezentował najrzadsze ze znanych mi u ludzi połączenie prawdziwej wielkości z wieloma drobnymi i poważniejszymi słabościami, których przypomnienie dziś, kiedy się z nim żegnam, nie zostanie mi, mam nadzieję, poczytane za złe. Jako człowiek był jednym z owych wielkich melancholijnych żarłoków, którzy ochoczo, siedząc samotnie przy stole, oddają się ze smutnym wyrazem oczu uciechom podniebienia, i z pewnym rozbawieniem przypominam sobie wieczór, kiedy podczas skromnej kolacji w godzinach nocnych w moim domu, przy której siedzieliśmy we trzech – miało to miejsce w ostatnich tygodniach pierwszej wojny, gdy właściwie nie było czym podejmować gości – z zapałem perorując, pochłonął całą gęś, tak że dla nas obu, pozostałych uczestników tego spotkania – poza mną był jeszcze Albers – nie pozostał nawet kęs. Szczególne upodobanie do obfitych kolacji, podsycane później przez jego mecenasów ze sfer przemysłowych, nie było jedyną jego cechą, której wspomnienie bawi. Kiedy go poznałem, nim odniósł swój pierwszy wielki sukces, prosił, żeby nie odwiedzać go w jego małym mieszkaniu (zdaje się, że mieściło się ono przy monachijskiej Agnesstraße), ponieważ jest zbyt ciasne i ponieważ ma nadzieję, że kiedyś, w innych warunkach pokaże mi swoją bibliotekę w całym jej monumentalnym wydaniu. W 1926 roku, kiedy znalazł drogę do decydentów w Langnamverein2 i przeniósł się na pompatyczną Wiedenmayerstraße biegnącą wzdłuż nabrzeża Izary, oprowadził mnie po ogromnych pomieszczeniach położonych w amfiladzie, pokazywał dywany i obrazy, a nawet łoże, które miało szerokość pięciu stóp i samo w sobie stanowiło obiekt godny zwiedzania, przypominając właściwie katafalk, był jednak najwyraźniej zakłopotany, kiedy w końcu zechciałem obejrzeć jego bibliotekę. Wreszcie, ponieważ nie dawałem za wygraną, zaprowadził mnie do niewielkiego pokoju, gdzie na skromnym regale z orzechowego drzewa stało, obok mnóstwa tomów wydawnictwa Ullstein i kryminałów, to, co najczęściej nazywa się świńskimi książkami. Nigdy nie widziałem mężczyzny z tak wątłym poczuciem humoru na swój własny temat, tak przewrażliwionego na najbardziej nawet delikatną krytykę. Los chciał, że on, który niczego nie cierpiał tak jak nieodpowiedzialności, pozostawił w swoim Zmierzchu Zachodu wśród wszystkich wspaniałych dedukcji mnóstwo mylnych, powierzchownych stwierdzeń, a także błędów, jak na przykład ten, że Dostojewski przyszedł na świat w Petersburgu, a nie w Moskwie, czy że hrabia Bernhardt von Weimar umarł przed zamordowaniem Wallensteina, i ze wszystkich tych błędów wyciągał zawsze ważkie wnioski. Biada temu, kto by się odważył zwrócić mu uwagę na lapsusy, które w końcu mogą przytrafić się każdemu! Przypominam sobie rozkoszną scenę, która wydarzyła się w moim domu, kiedy po kolacji, zgodnie ze swoim zwyczajem, wpadł w mentorski ton, pouczał i prawił, w międzyczasie odpytując też jednego ze swych uczniów, również uczestnika tejże kolacji. Zabawne było, że ów uczeń, który wrócił właśnie z Afryki z ciężką malarią, przysypiał w fotelu i bardzo głośno chrapał, lecz między jednym a drugim chrapnięciem natychmiast i absolutnie w stylu Spenglera odpowiadał na każde zadane przez mistrza pytanie, jakby był głosem swego pana. On, mistrz, powinien był właściwie cieszyć się i śmiać, lecz Spengler poczuł się głęboko urażony i odtąd nie chciał już mieć do czynienia z winowajcą. Wśród ludzi, których znałem, był zaiste człowiekiem o najmarniejszym poczuciu humoru; pod tym względem przewyższa go tylko pan Hitler i nazizm, mający wszelkie powody, by skończyć się z powodu dwóch rzeczy: dojmującego braku poczucia humoru oraz nudy życia publicznego, które za czasów wodza popadło w trupie zesztywnienie i od czterech lat śmiertelnie nas zanudza. Wracając do Spenglera: kto sądzi, że zamierzam go dezawuować wyliczaniem jego rozmaitych słabości, ten się myli. Nie muszę tu przywoływać jego nieprzemijającego, wczesnego dzieła o Teokrycie ani faktu, że ujął w pewien system poglądy całej generacji: kto go spotkał, ten zna nimb ważnych kwestii, który nie stracił swej wagi w jego słabym okresie, zna próbkę mistrzostwa najświetniejszej szkoły humanistycznej, która w nim ciągle trwała, zna to oblicze, z którego emanował stoicyzm późnorzymskich popiersi.
Czy rozpoznał istnienie irracjonalności, która pojawia się w naszym obecnym życiu… czy przeczuwał, że głoszony przez niego upadek Zachodu oznacza w rzeczywistości upadek świata tworzonego w ostatnich czterystu latach przez ludzi renesansu – nie wiem. Jego zgubą stało się to, że w środku swojej życiowej drogi uzależnił się od oligarchii zarządzającej przemysłem ciężkim i że ta zależność zaczęła z czasem kształtować jego sposób myślenia: ja przynajmniej, mimo najlepszej woli, nie rozumiem, jak można pogodzić sformułowaną w 1922 roku w drugim tomie Zmierzchu Zachodu wspaniałą przepowiednię Dostojewskiego o nadciąganiu decydującej przyszłości chrześcijaństwa z ową technokratyczną apodyktycznością charakteryzującą jego późniejsze dzieła. Jego tragedią było, że zintelektualizowany par excellence smutek tego, chciałoby się rzec, docenta bez etatu, przeszkodził mu wierzyć w bogów, nie tylko w Boga. Jego uczniowie opuścili go w chwili, kiedy około roku 1926 zawarł pakt z niemiecką teraźniejszością: nie z nazistami – nie znałem nikogo, kto by we śnie czy na jawie nienawidził ich tak jak właśnie on – lecz pakt z ludźmi interesu z Zagłębia Ruhry kochającymi pokazywać się na koniach, którzy po upadku monarchii uczynili się rzeczywistymi władcami w państwie i zaczęli ochoczo podsycać tęsknotę Spenglera za patrycjuszowskim i hedonistycznym stylem życia. Rozmach jego ducha, któremu zawdzięczamy wizje zawarte w jego pierwszym dziele, załamał się w chwili, kiedy kruki – nie te posyłane przez świętego Antoniego, lecz przez panów Thyssena i Hoescha3 – zaczęły zasilać jego stół butelkami ciężkiego burgunda.
W efekcie Spengler uległ epikurejskim skłonnościom – upodobaniu do ciężkich sosów i niezrównanej sztuki kucharskiej swojej siostry, która prowadziła mu dom. Naziści w swojej nędznej prasie, obsługiwanej przez wcześniej społecznie lekceważonych nauczycieli szkół ludowych i podchmielonych poruczników z ostatniej wojny, wiwatują z okazji jego śmierci i z triumfem ogłaszają, że w ten sposób ich przeciwnicy, jeden po drugim, zejdą z tego świata. Tymczasem w szwajcarskim sejfie bankowym spoczywa cało i zdrowo w oczekiwaniu na zmartwychwstanie cała nasza nadzieja – drugi, niepublikowany tom jego dzieła Jahre der Entscheidung4, który wraz z tomem pierwszym uczyniłby go niemal męczennikiem.
W Monachium, niegdyś mi bardzo bliskim, które dziś, kiedy poznikały w nim niemal wszystkie znane mi twarze, wydaje mi się prawie obce… w tym więc Monachium okupowanym przez Prusy wydarzyła się pewna zabawna historia. Pan Esser5, minister komunikacji, który ze względu na swoje powszechnie znane praktyki powinien właściwie być zwany ministrem stosunków płciowych, nawiązuje romans z córką właściciela winnicy położonej w pobliżu browaru zamkowego i zostaje tak obity przez oburzonego ojca, że nie może wyjść na ulicę i pokazać się publicznie.
Zgodnie z obranym przez to państwo kierunkiem przestrzegania wszelkiej czystości w jego oczyszczonych ze złych praktyk urzędach kilka godzin później Esser awansuje i otrzymuje w Berlinie stanowisko o wiele wyższe, niż zajmował dotychczas; z nowego miejsca podał niedawno do wiadomości, że amator podróży chcący indywidualnie jeździć za granicę to od tej chwili już przeszłość i że Niemiec będzie mógł teraz wyjeżdżać z kraju jeszcze tylko stadnie, w wiadomych grupach „Kraft durch Freude”6. Wszyscy stoimy więc w obliczu utraty resztek wolności przemieszczania się i w ten sposób staniemy się całkowicie więźniami hordy niebezpiecznych małp, która przed trzema laty zawładnęła naszym krajem.
Jak – na ten temat miałem niedawno bardzo, bardzo dziwną rozmowę z pewnym berlińczykiem, który w międzyczasie zniknął z Niemiec. W jego wersji to, co przedstawia się nam jako „przejęcie władzy” i „niemiecką rewolucję”, wynika z gigantycznego nacisku wywieranego na starego Hindenburga7. Stary marszałek mianowicie, biedny z domu i w swych ostatnich latach niezmiernie dbający o pomnażanie swojego majątku, powierzył, jak się zdaje, zarządzanie swymi finansami synowi, znanemu pułkownikowi von Hindenburgowi8, który znalazłszy doradcę w nieodzownym Meissnerze9, wszedł intensywnie przed rokiem 1929 na giełdę papierów wartościowych, a potem, w czasach kryzysu ekonomicznego, stanął nagle wobec błyskawicznie rosnącego długu bankowego wysokości trzynastu milionów. Chętnie zgodzę się z argumentem przemawiającym na korzyść starego marszałka, że będąc już bardzo chorym, nic nie wiedział o dalszych poczynaniach finansowych swego synalka. W każdym razie według tej wersji zdarzeń młodszy Hindenburg daje się później wciągnąć w podejrzane manipulacje, które podobno powiązane są z osławioną „Osthilfe”10, a możliwe też, że i z niespodziewanym obaleniem gabinetu Brüninga11, dokonanym przez równie osławioną klikę Niemieckiego Klubu Dżentelmenów12. Według owej wersji wszystkie te manipulacje prowadzone z dala od światła dziennego wywęszyli naziści, którzy w 1932 roku chmarą swoich agentów obsiedli całą administrację państwową, zdobyli fotokopie najważniejszych dokumentów i poczuli się panami sytuacji. Wydaje się, że Hindenburg ojciec, który w sierpniu 1932 roku po raz pierwszy przyjął Hitlera na audiencji i który wyraził się potem wprawdzie, że „tego czeskiego kaprala nie mianowałby nawet ministrem poczty, cóż dopiero kanclerzem”, już wtedy jednak utracił zdolność działania, inaczej trudno wyjaśnić, dlaczego jako głowa państwa milczał wobec niesłychanej bezczelności, z jaką Hitler w tym samym miesiącu wysłał telegraficznie słowa uznania do skazanych przez sąd nazistowskich morderców robotnika Potremby13, zapewniając ich o swoim – wkrótce mającym się zrealizować naprawdę – poparciu i w ten sposób rzucając rękawicę władzy państwowej reprezentowanej przez Hindenburga.
Jakkolwiek było, kiedy na przełomie lat 1932/1933 członków byłego gabinetu Papena również zmiótł berliński strajk pracowników komunikacji14, a złożona przez posłów reprezentujących parlamentarne centrum interpelacja w sprawie „Osthilfe” przybliża niebezpieczny temat dóbr Neudeck15, w obozie Hindenburga zaczyna się, jak głosi ta wersja zdarzeń, drżenie i ten właśnie moment zdaje się wybrać Hitler, żeby wymusić dla siebie fotel kanclerza, którego mu dotąd odmawiano. Rozmaite fakty, jakie dotarły do mnie z innych źródeł, znakomicie pasują do tej hipotezy. Zawoalowaną aluzję tego rodzaju uczynił w listopadzie 1932 roku Gregor Strasser16, który później, w trakcie puczu Röhma, zapłacił życiem za trwanie w opozycji wobec Hitlera. Tak można też tłumaczyć tajemnicze konferencje przygotowywane zarówno przez stronę Hindenburga, jak i przez stronę Hitlera, które poprzedziły tak zwaną rewolucję niemiecką, a które, przypuszczalnie, dzięki pośrednictwu pani von Schröter, miały miejsce w willi Ribbentropa – konferencje, podczas których bardzo dziwną rolę odegrał pan von Papen17 drżący o majątek swojej niezwykle bogatej żony. Ostatecznie w ten sposób da się wyjaśnić pewien osobliwy szczegół, jaki poznałem z ust kilku godnych zaufania osób, a który odtąd trzyma się mocno: że oto Schleicher18, przeciwnik tej akcji, po jej niepowodzeniu aresztował na dworcu Friedrichstraße wraz z Hindenburgiem starszym Hindenburga syna i na jedną noc wsadził ich do aresztu. Inspiratorem tych działań wydaje się generał von Bredow, który także szybko, półtora roku później, razem ze Schleicherem stracił życie w puczu Röhma, płacąc w taki sposób za tę podjętą w ostatnim momencie reakcję Abwehry na groźbę utworzenia gabinetu przez Hitlera. Jakkolwiek było, istotne wydaje się to, że otchłanne nieszczęście, jakie nas dotknęło wskutek utworzenia tego gabinetu, zawdzięczamy temu właśnie zamachowi, a więc niezdecydowaniu domu Hindenburga w tamtej chwili.
Nie moim zadaniem jest rozliczanie zmarłego, którego bierna postawa, jaką przyjął 9 listopada 1918 roku, wygląda na zdradę stanu. Do myślenia daje mi wiele, co mówi się o ostatnich dniach jego życia. Umierający marszałek miał zabronić Hitlerowi odwiedzin w szpitalu, lecz ten szuja, który uznał, że brak ostatniej wizyty przy łożu umierającego będzie ciężkim ciosem dla jego prestiżu, gwałtownie wtargnął na salę szpitalną i stał się bohaterem dziwacznego i właściwie okropnego pożegnania: oto umierający, który nigdy nie wybaczył sobie zdrady, jakiej szesnaście lat wcześniej dopuścił się wobec cesarza, wziął Hitlera właśnie za cesarza, pogłaskał go po ręce i poprosił o wybaczenie.
Jeśli we wszystkich tych wersjach zdarzeń tkwi choćby okruch prawdy, to Niemcy mogą przygotowywać się na skandal, jakiego w historii jeszcze nie było. Mam tu na myśli nie tyle posągowy wizerunek tego starego człowieka, który nie dorósł do wymogów chwili i będąc przy zdrowych zmysłach, nie byłby zapewne zdolny do niewłaściwych posunięć. Chcę też wierzyć, że jego spokój graniczący z indolencją często ratował sytuację w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy sytuacja stawała się zagrożona reakcjami Ludendorffa19 nadużywającego leków. Wdowa po generale Hoffmannie, osoba pod niejednym względem dziwna, która odwiedziła mnie tu ostatnio w Chiemgau, zaraz pierwszego dnia wysypała na stół stos listów z frontu od swego męża, z których to listów jeden, pisany późną jesienią 1914 roku w wieczór poprzedzający atak na północne tereny Polski, pozostał w mej pamięci nienaruszony: „Właściwie cały dzień spędza na polowaniu20, do biura przychodzi dopiero wieczorem, każe sobie czytać nasze rozkazy na następny dzień i wtedy mówi: »Na Boga, dzieci, sam bym tego lepiej nie zrobił«. Na kolejne dni zapowiedział się do nas Bethmann Hollweg21, żeby dowiedzieć się od Hindenburga, jak wygląda sytuacja strategiczna. Będziemy musieli mu dopiero powiedzieć, co ma sądzić o sytuacji strategicznej, bo on nawet nie wie, gdzie stacjonują jego oddziały”.
Nie chcę oceniać zmarłego, który pod koniec swego życia sprawował urząd, będąc już na to zbyt starym i zapewne zbyt chorym, by należycie spełniać swoje obowiązki.
Muszę jednak ocenić głupotę całego narodu, który zaakceptował to zbiorowisko wad i szelm ciągnących z tej sytuacji własne korzyści. Dopóki Niemcy będą powierzać swój los zmieniającym się gabinetom, dopóty nie znajdą wyjścia ze swoich labiryntów, nie pozbędą się swoich konwulsji, politycznego biczowania się. Niemcy, tacy jacy są, potrzebują władcy. Oczywiście, taki władca musi być zupełnie inny niż ten „najłaskawszy wódz Cyganów”, którym los obdarzył nas w tej najbardziej krytycznej chwili.
Z Franckenbergiem, którego spotykam w Monachium, rozmawiam o Röhmie22. Röhm, jak przystało na starego żołnierza, przyjął śmierć odważnie i mężnie, wcześniej złajawszy solidnie obsługę więzienną za podłą kawę; w każdym razie wersja rozpowszechniana przez Goebbelsa i jego pretorian, że próbował ukryć się przed katem pod łóżkiem, ta tchórzliwa zniewaga wobec zmarłego, jest jednym z najpodlejszych łajdactw spreparowanych w laboratorium ministerstwa propagandy i wcześniej czy później zemści się na oszczercach. À propos, słyszę o młodym Spretim23, że przed śmiercią wzniósł wiwat na cześć Hitlera. W wypadku krytyka muzycznego Schmidta, który stracił życie, że tak powiem, przez pomyłkę, wzięty nieszczęśliwie za swego imiennika; otóż wydaje się, że przy jego nazwisku musiano najpierw przewertować cały interesujący doprawdy spis telefonów i wyznając zasadę „co pewne, to pewne”, najpierw posłano na tamten świat kilku innych Schmidtów, zanim trafiono na właściwego. Wymieńmy w końcu siedemdziesięciodwuletniego von Kahra24, który nie został zastrzelony, lecz stratowany na podwórzu hotelu Marienbad obcasami butów bandytów z SS.
Cała ta sprawa jest jedną z najbardziej mrocznych i zagadkowych afer ostatnich lat i kiedyś zostaną ujawnione jej odrażające kulisy. Jeśli się nie mylę, to spotkały się w niej bardzo różne zamiary puczystów. Stary Hugenberg25 kilka dni wcześniej miał mówić w kasynie UFA26 o „oczekiwanych zdarzeniach, które wkrótce pozwolą UFIE na swobodną produkcję nienękaną cenzurą”, podczas gdy Papen w swoim marburskim przemówieniu, przygotowanym przez jego akolitę Junga27, sprawiał wrażenie, że on, niby zręczny Odyseusz, gotów jest do pokutnego powrotu do politycznego centrum. Jung, którego przez całe życie uważałem za Żyda opętanego ambicją robienia politycznych interesów, przypłacił życiem to przemówienie, podczas gdy jego pan i mistrz, zasługujący na stryczek za samą swoją niebotyczną głupotę, uciekł pod skrzydła starego Hindenburga. Mam ze swej strony nadzieję, że Papen, zajęty w tej chwili niszczeniem Austrii, przydatny wszędzie tam, gdzie polityka zamienia się w małe intrygi i gdzie załatwia się to, co Bismarck nazywał „codzienną, brudną robotą”, nie umknie przed swoim losem. On, który pod maską dżentelmena kryje honor i sumienie psa rzeźnika i który zawsze wyobrażał sobie wysoką politykę jako łańcuch przekupstw i zuchwałych kradzieży, jakie są zwyczajem koniokradów, jest przy całej swojej przebiegłości głupi jak but, głupi głupotą serca i sumienia, która świetnie chodzi w parze z cwaniactwem i absolutnie nie jest usprawiedliwieniem, tylko nałogiem. A wracając do afery Röhma: wydaje się, że Wielki Manitu w trakcie swego apaczowskiego wypadu do Wiesee posłużył się własnymi szlachetnymi rękoma, odgrywając rolę kata wobec niektórych oponentów. Z drugiej strony słyszę, że jedna z jego ofiar – mógł to być Heines28 – stawiła mu opór, goniąc po schodach z wściekłym rykiem i z pistoletem w ręku swego pana i mistrza, a ten salwował się ucieczką i uratował swą skórę, zatrzaskując za sobą okute żelazem drzwi. Dla młodego państwa to niezły start w hamletowskim stylu– wielce obiecujące na przyszłość preludium…
Ja tymczasem, pracując nad książką29 o münsterskim mieście-państwie anabaptystów, wczytuję się, głęboko wstrząśnięty, w średniowieczne przekazy dotyczące tej prawdziwie niemieckiej herezji, która pod każdym względem, a nawet w najśmieszniejszych szczegółach, wyprzedza to, z czym mamy do czynienia w tej chwili. Podobnie jak dzisiejsze nazistowskie Niemcy, również i tamto münsterskie państewko anabaptystów oddzieliło się na wiele lat od cywilizowanego świata, przez długi czas odnosząc sukces za sukcesem i sprawiając wrażenie, że jest niemożliwe do pokonania, lecz w końcu jednak upadło, z powodu, by tak rzec, błahostki, w zupełnie nieoczekiwanym momencie…
Tak jak u nas, również i tam wielkim prorokiem był nieudacznik, bękart z rynsztoka, tak jak u nas topniał przed nim – co dla zdumionego otoczenia jest rzeczą niepojętą – wszelki opór, jak u nas (bo właśnie niedawno w Berchtesgaden oszalałe kobiety połykały ziemię, na której on, nasz najłaskawszy prymas cygański, dopiero co postawił swoją stopę!)… jak u nas zatem histeryczne kobiety, lekceważeni wcześniej nauczyciele szkółek ludowych, zbiegłe klechy, awansujący stręczyciele i czarne owce tkwiące we wszelkich zawodach były głównymi podporami tego reżimu. Podobieństwa nasuwają się tak sugestywnie, że aby nie obciążać bardziej myśli, muszę po prostu odwrócić od nich uwagę. Płaszczyk ideologii, tak jak właśnie u nas, osłania w Münsterze jądro, którym były wybujałe żądze, chciwość, sadyzm i bezbrzeżne ambicje, i kto wątpił w nową naukę albo ją zgoła krytykował, tego oddawano katu. Jak Hitler w puczu Röhma, tak w Münsterze rolę kata odegrał ów Bockelson30; tak samo jak u nas, tam też obowiązywało spartańskie prawo, które nie obejmowało jednak Bockelsona ani jego gangsterskiej bandy rządzącej życiem biednego plebsu. Tak jak u nas, Bockelson otaczał się cichymi sługusami, pozostając niedostępny próbom wszelkich zamachów, tak jak u nas, istniały również w Münsterze zgromadzenia uliczne i „dobrowolne datki”, których odmowa ściągała na obywatela uwagę władzy, tak jak u nas, narkotyzowało się tam masy festynami i wznosiło niepotrzebne budowle, żeby szaremu człowiekowi nie dać ani chwili na myślenie. Właśnie tak jak nazistowskie Niemcy, tak również Münster posyłał swoją piątą kolumnę i swoich proroków do podporządkowywania sobie otaczających państw, a to, że münsterski minister propagandy Dusentschnur, podobnie jak jego wielki kolega Goebbels, utykał, to jest dowcip, który światowa historia poznała cztery wieki wcześniej: fakt, który ja, znając żądzę zemsty naszego głównego hejnalisty rozpowszechniającego kłamstwa Rzeszy, z wiadomych powodów przemilczałem w mej książce. Bandyckie państwo, którego celem było w gruncie rzeczy jedynie zaspokojenie żądzy panowania kilku bandziorów, wzniesione na fundamentach kłamstwa, panoszyło się krótko, na przełomie czasów gotyku i nowożytności, zagrażając całemu dawnemu światu łącznie z cesarzem, stanami cesarstwa i dotychczasowymi stosunkami społecznymi, a tym, co nas jeszcze odróżnia od münsterczyków z 1534 roku, jest na przykład to, że oni w oblężonym mieście pochłaniali własne ekskrementy, a w końcu także zjadali własne, przezornie zapeklowane dzieci: wszystko to może jeszcze do nas przyjść, podobnie jak to, że Hitlera i jego satelitów spotka kiedyś nieunikniony koniec, taki, jaki spotkał Bockelsona i Knipperdollinka31.
Porażony stoję przed czterystuletnimi aktami, zgnębiony przeczuciem, że wszystkie te podobieństwa nie biorą się z przypadku, lecz ze straszliwego, dokonującego się periodycznie opróżniania się duchowych wrzodów ludzkości. Bo cóż wiemy o owych podziemnych wąwozach i piwnicach gubiących się nie wiadomo gdzie pod gmachem wielkiego narodu – o owych katakumbach, w których od pokoleń złożone są w trumnach wszystkie nasze mroczne pragnienia, nasze sny przepełnione lękami, nękające nas duchy, nasze nałogi, a także zapomniane i wołające o pomstę nasze grzechy śmiertelne? W zdrowych czasach przenikają one nasze sny niby widma zjaw, artyście wydają się szatańskimi wizjami – potem na naszych katedrach wypinają swe nieprzyzwoite akcesoria gotyckie rzygacze i nad świętymi tablicami Grunewaldu ciągną stwory uosabiające wszelkie nałogi, z gębami wykrzywionymi grymasem i ze szponiastymi stopami, oraz biczownicy, którzy, aby wypełniło się prawo, uderzają w Salwatora, i spójrz – temu, kto to ogląda, sprawia niemal przykrość automatyczne wypełnianie się tego prawa…
Co jednak teraz, kiedy wszystko, co zazwyczaj trzymane jest w zamknięciu w głębokich lochach, prze na zewnątrz niby krew oczyszczająca wrzód, kiedy świat podziemny od czasu do czasu rodzi szatana, który rozsadza pokrywę i z puszki Pandory pozwala wymknąć się złym duchom? Czy nie tak właśnie działo się w konserwatywnym wcześniej i później Münsterze i czy nie tak tłumaczy się zarówno tam, jak i u nas zagadkowy fakt, że to wszystko przeszło bez oporu przyzwoitych ludzi w tym w gruncie rzeczy porządnym, trzeźwo myślącym i pracowitym narodzie na skutek tego samego, straszliwego i nieprzewidywalnego kosmicznego obrotu, który od pierwszych godzin panowania hitlerowskiego reżimu niszczy ziemię pojawieniem się plam na słońcu, rujnuje zbiory ustawicznie zadeszczonymi latami, pokrywa starą ziemię nieznanym robactwem i z niewyobrażalną siłą miesza takie pojęcia, jak prawo i bezprawie, moje i twoje, proste i pokrętne, przymioty i nałogi, Bóg i szatan?
Ostatnio w Monachium, gdzie przy dźwiękach tub i w hałasie kotłów świętowano jedną z typowych obecnie uroczystości, nie udało mi się dostać noclegu w hotelu przy dworcu, gdzie zawsze się zatrzymuję; kwaterę zastępczą znalazłem na Starym Mieście naprzeciw budynku szkoły, w którym teraz, gdy trwają ferie, zakwaterowano wędrowny oddział Hitlerjugend.
Zobaczyłem wtedy jednego z tych chłopców, jak zrzucił właśnie tornister, rozejrzał się po pustej klasie, zobaczyłem, jak jego wzrok padł na krucyfiks wiszący nad katedrą i jak w jednej chwili jego młodą twarz o miękkich jeszcze rysach wykrzywił grymas wściekłości, i jak zerwał ze ściany ten symbol, któremu poświęcone są niemieckie katedry i sale kolumnowe rozbrzmiewające mateuszową Pasją, i wyrzucił go przez okno na ulicę…
Z okrzykiem: „Tam jest twoje miejsce, ty świński Żydzie!”.
Takie rzeczy widziałem. W kręgu moich znajomych dochodziło nieraz do tego, że dzieci denuncjowały rodziców za ich postawę polityczną, a przez to ściągały na nich nieprzewidywalne konsekwencje – ach, nie sądzę, żeby te dzieci były ze swej natury wcielonymi diabłami; tak jak chłopak, który strącił wizerunek Chrystusa, a który może jeszcze wczoraj zachwycał się Baśnią o krzaku jałowca albo baśnią o wiernym Heinrichu, któremu z troski o jego zaklętego pana wrósł wokół serca żelazny pierścień32.
Moje życie w tym bagnie trwa już prawie pięć lat. Od ponad czterdziestu dwóch miesięcy moje myśli przesycone są nienawiścią, idę spać, czując nienawiść, mam sny pełne nienawiści i z nienawiścią się budzę… Duszę się, uświadamiając sobie, że jestem więźniem hordy złych małp, i łamię sobie głowę, daremnie próbując rozwiązać zagadkę: jak to możliwe, że ten oto naród, który przed paroma zaledwie laty tak zazdrośnie strzegł swoich praw, w ciągu jednej nocy zapadł w letarg, i teraz cierpliwie znosi nie tylko rządy wczorajszych ludzi bez zajęcia, lecz również – i to jest największy wstyd – zupełnie nie odczuwa własnej hańby jako hańby…
Ostatnio w Seebruck zobaczyłem pana Hitlera strzeżonego przez jadących przed nim snajperów i osłanianego pancernymi ścianami samochodu, jak wolno posuwał się naprzód: galaretowaty, zaflegmiony, z ciastowatą twarzą w kształcie księżyca, w której niczym rodzynki tkwiło dwoje melancholijnych ciemnych oczu. Oczu-dżetów.
Z twarzą tak smutną, tak ponad wszelką miarę nieznaczącą, tak głęboko nieudaną, że jeszcze przed trzydziestu laty, w najbardziej ponurych czasach wilhelminizmu, takie oblicze budzące skojarzenie z ekskrementami nie byłoby możliwe do przyjęcia już tylko z powodów samej fizjonomii, a na fotelu ministerialnym wywołałoby od razu odmowę posłuszeństwa nie tylko wyższych radców, lecz nawet portiera i sprzątaczek.
Dziś? Słyszę, że pan Hitler na koniec referatu pana Keitela33, referatu, który wzbudził jego niezadowolenie, cisnął w głowę generała (który pod względem fizjonomii do niego całkiem pasuje) wazą z brązu. Dziś więc? W znaku ludzkiej masy tonącej w bagnie hańby? „I wszystko, co czynili, było słuszne, taka była wola Boga”. Czytam to w jednej z szesnastowiecznych münsterskich kronik. Nie jestem okultystą ani fantastą, jestem – ze wszystkimi moimi poglądami – dzieckiem swojego czasu i trzymam się tylko tego, co widziałem i co zawsze narzuca mi się jako jedyne rozwiązanie zagadki.
Nie, ten, kogo widziałem, jak przejeżdżał powoli z kohortą mameluków niczym książę tego świata, nie jest człowiekiem.
To postać z historii o upiorach.
*
Osobiście zetknąłem się z nim parokrotnie, bynajmniej nie na jego wiecach, lecz w okolicznościach prywatnych, a przeto, by tak rzec, naturalnych.
W 1920 roku u mojego przyjaciela, Clemensa zu Franckenstein34, który zajmował wówczas willę Lenbacha35, zastałem naszego dziwacznego świętego, który według relacji służącego Antona za nic nie dawał się odprawić i tkwił tam już od godziny. To był on, we własnej osobie! Załatwił sobie u Clé, piastującego do czasu niemieckiej rewolucji godność generalnego intendenta scen królewskich, wizytę, argumentując, że jest zainteresowany przedstawieniem operowym, które zapewne skojarzył ze swoim wcześniejszym zawodem i przypuszczalnie wyobrażał je sobie jako serię trików dekoratorskich i tapicerskich. Przybył na tę wizytę do nieznanej sobie osoby jako nieznany jeszcze outsider, jeśli można się tak wyrazić – en pleine carmagnole, w stylu myśliwskim: w butach do konnej jazdy, z pejczem, w miękkim kapeluszu z dużym opuszczonym rondem na głowie i wilczurem u boku, czym na tle wiszących tam gobelinów i chłodnych marmurowych ścian sprawiał dziwaczne wrażenie kowboja, który uznał za słuszne usiąść na schodach barokowego ołtarza w skórzanych spodniach, monstrualnych ostrogach, z coltem za pasem. Tak – wtedy jeszcze szczupły, a nawet nieco wychudzony – siedział na krześle z miną szefa kelnerów i czuł się równie szczęśliwy, co skrępowany obecnością prawdziwego „pana barona”, a głęboki respekt, jaki wobec niego odczuwał, pozwalał mu użyć do siedzenia tylko połowy ascetycznej, niewątpliwie najszlachetniejszej części swego ciała i uszczęśliwiony niczym uliczny kundel, któremu rzuci się skrawek mięsa, chwytał uprzejmo-chłodne wtręty pana domu. Perorując i sam ciągle będąc przy głosie, przemawiał jak kapelan wojskowy i coraz bardziej, nie wdając się z nami w polemikę, lecz nieświadomie odtwarzając akustykę cyrku Krone36, podnosił głos, do tego stopnia, że personel domowy Franckensteina, obawiając się w końcu wybuchu sceny między gospodarzem a jego gościem, zbiegł się i wkroczył do salonu, by chronić swego pana. Kiedy ów gość opuścił wreszcie dom, usiedliśmy naprzeciw siebie w bezradnym milczeniu, bynajmniej nie rozbawieni, lecz ogarnięci wstydliwym poczuciem, jakie miewa człowiek, kiedy jedyny współpasażer, z którym dzieliło się przedział kolejowy, okazał się człowiekiem chorym na umyśle. Siedzieliśmy długo, nie wiedząc, od czego rozpocząć rozmowę. W końcu Clé wstał, otworzył jedno z ogromnych okien i wpuścił do środka ciepły wiosenny wiatr. Nie chcę przez to powiedzieć, że ponury gość źle woniał i zepsuł atmosferę w sposób znany na bawarskich wsiach, wszelako zaczerpnąwszy kilka razy świeżego powietrza, pozbyliśmy się uprzedniego przykrego wrażenia. Nie, żeby w pokoju przebywało wcześniej nieświeże ciało; był to nieświeży duch nieudacznika.
Przypadek sprawił, że trafiłem na niego po raz wtóry, korzystając wówczas z maneżu należącego do monachijskich koszarów wojskowych i od czasu do czasu wpadając na małą przekąskę do Löwenbräukeller37. Tym razem nie ciął nieszczęsnym pejczem po cholewkach swych nieszczęsnych butów do konnej jazdy, jak czynił to u Franckensteina, nękany poczuciem, że w każdej chwili może zostać wyrzucony na zbity pysk, i na pierwszy rzut oka wydawało się, że znikła też jego konwulsyjna niepewność siebie. Tym bardziej również teraz uderzył w ton kazania, zalewając mnie – zgłodniałego po wyczerpującej jeździe jak wilk i marzącego jak nigdy o chwili wytchnienia – morzem niepoważnych frazesów, których pełno w jego znanej książce. Z wiadomych powodów oszczędzę szczegółów temu, kto kiedyś będzie czytał te słowa. Był to ów makiawelizm małych ludzi, zgodnie z którym polityka przyszłych Niemiec jawi się jako szereg politycznych kradzieży z włamaniem, a działalność głowy państwa jest łańcuchem zatajeń, fałszerstw dokumentów i zerwań umów, co u wszystkich preceptorów szkół ludowych, pretendentów do stołków w urzędach podatkowych, stenotypistek, jednym słowem – tych, którzy w międzyczasie stali się prawdziwymi filarami jego reżimu, przysporzyło mu opinii fantastycznego gościa, politycznego Czyngis-chana. Ze swoim tłustym lokiem opadającym mu na twarz w trakcie zajadłych peror, sprawiał wrażenie oszusta matrymonialnego, który opowiada, w jaki sposób zamierza wywieść w pole spragnione miłości kucharki. Wrażenie uwolnionej spod kontroli głupoty – owej głupoty, którą dzieli ze swoim fanatycznym przybocznym czcicielem, Papenem, głupoty, którą nasi mężowie stanu mylą z oszustwami praktykowanymi w handlu końmi – to wrażenie nie było ostatnie i decydujące. Z chwili na chwilę mianowicie coraz bardziej rosło moje zdumienie, że ten Machiavelli wygłaszający swoje teorie pomiędzy kiełbaską wieprzową i giczą cielęcą ukłonił się przede mną, kiedy na pożegnanie podałem mu rękę, jak kelner, który otrzymał suty napiwek; czy tamten słynny obrazek, jaki rozegrał się w Poczdamie, kiedy to stary Hindenburg podał mu rękę, nie przywodzi na myśl tego samego wrażenia – że zachował się jak szef kelnerów uraczony napiwkiem? Widziałem go później przed sądem, kiedy fama jego nazwiska wyszła dalece poza granice Monachium, a on odpowiadał z powodu zakłócania jakiegoś zebrania… widziałem go w Berlinie, kiedy już jako sławna osobistość wszedł do holu swojego hotelu: w pierwszej z tych sytuacji czekał ze wzrokiem bitego psa na dobre słowo ze strony małego, niskiego w hierarchii sądowej sędziego sądu rejonowego prowadzącego sprawę, w drugiej zaś stanął naprzeciw portiera hotelu w zgarbionej postawie człowieka, który ma wielką chęć zjeść coś na kredyt w restauracji hotelowej, lecz spodziewa się wyrzucenia na ulicę. Abstrahując od jego życiorysu, który przywodzi na myśl tor komety, absolutnie nic nie zmieniło się w diagnozie, jaką postawiłem przed dwudziestu laty. Również i dziś opiera się ona na przeświadczeniu, że Hitler, pozbawiony wszelkiej naturalnej świadomości samego siebie i wszelkiej radości z samego siebie, w gruncie rzeczy się nienawidzi i że jego polityczna polipragmazja – chaotyczne i nieskoordynowane działania polityczne – i bezmierna ambicja, jego – tak to już trzeba nazwać – apokaliptyczna próżność wynikają jedynie z pragnienia, by wszystkie bolesne przekonania na własny temat, jak to, że przyszedł na świat jako wypierdek ulepiony ze śmieci i gnoju, zagłuszać czymś, co będzie jak uderzenie grzmotu. Dochodzą do tego być może jeszcze inne kwestie – Erna Hanfstaengl38, która zna go lepiej ode mnie, donosi mi o jego nasilającym się z dnia na dzień lęku przed duchami zamordowanych z jego ręki, co uniemożliwia mu dłuższe pozostawanie w jednym miejscu. Do tego całkowicie pasuje fakt, że bezsenne noce spędza ostatnio w swoim domowym kinie, a nieszczęśni operatorzy noc w noc muszą mu wyświetlać po sześć filmów…
Wszystko to może być prawdą. I tylko wzmacnia moją diagnozę. Nie wierzę, by ten człowiek wyniósł z domu predyspozycje do zachowań szczególnie amoralnych – określenie „wielki przestępca” byłoby dla niego zbyt wielkim zaszczytem. Gdyby niemiecki rząd zbudował temu monstrum atelier, gdyby opłacił prasę, która czciłaby go jako największego malarza wszech czasów, czyniąc zadość jego bezmiernej próżności, on osadziłby się na zupełnie bezpiecznym torze i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by podpalać świat. Nie, nie uważam, by miał cechy właściwe Borgii; sądzę, że impuls wypierania, obecny w jego głęboko nieudanej osobowości ulepionej z odpadów, spotkał się z kaprysem historii, która, jak niegdyś garbarzowi Kleonowi w Atenach, pozwala mu przez chwilę poigrać dźwigniami swej potężnej machiny. Myślę, że to wszystko zbiegło się z sobą w godzinie gorączki tego narodu. Tak, uważam, że nędzny demon uwolniony ze strindbergowskiego piekła odchodów spotkał się, jak niegdyś Bockelson, z godziną opróżniania się ropnia, zjawił się jako uosobienie wszystkich mętnych i utrzymywanych dotychczas w ryzach pragnień mas społecznych… och, doprawdy, tak jak jego poprzednik z Münsteru, jak postać z niemieckiej historii o upiorach.
Zobaczyłem go potem z bliska raz jeszcze. Było to owej nieświadomej niczego jesieni 1932 roku, kiedy Niemcy zaczęła ogarniać gorączka. Obaj, Friedrich von Mücke i ja, ucztowaliśmy w monachijskim lokalu Osteria Bavaria39, kiedy on, sam zresztą, bez osobistej ochrony, wszedł i zajął miejsce przy sąsiednim stole. Siedział więc tam, wówczas już potężny wśród Niemców, obserwowany przez nas i krytykowany, wskutek czego w najwyższym stopniu czuł się niewygodnie i natychmiast przybrał przekorną minę drobnego urzędnika, który dostał się do lokalu dlań niedostępnego, teraz jednak, ponieważ zajął w nim miejsce za dobre pieniądze, żądał też, żeby „traktować i obsługiwać go tak samo jak tych wytwornych panów obok”.
Tak, siedział tam, ten nieokrzesany Czyngis-chan, ten wstrzemięźliwy Aleksander, ten Napoleon bez kobiet, ta imitacja Bismarcka, który, gdyby choć raz zaaplikowano mu śniadanie w stylu Bismarcka, z pewnością by się rozchorował…
Do Monachium przyjechałem autem, a ponieważ we wrześniu 1932 roku na ulicach było już naprawdę niebezpiecznie, miałem przy sobie nabity pistolet, bez trudu więc mógłbym go wówczas zastrzelić w tym niemal zupełnie pozbawionym gości lokalu.
Byłbym to uczynił, gdybym zdawał sobie sprawę z przyszłej roli tego obrzydliwego pomiotu i z naszego wieloletniego cierpienia. W moich oczach był wówczas tylko błaznem, więc nie strzeliłem. To też by nic nie pomogło, bo decyzją Najwyższego nasze martyrium było już przesądzone i gdybyśmy go wtedy nawet przywiązali do torów kolejowych, to nadjeżdżający pociąg wcześniej by się wykoleił.
Dziś słyszy się wiele o zamachach na jego osobę; wszystkie one się nie powiodły. I tak będzie nadal – nie opuści go szczęście, dopóki nie nadejdzie jego godzina. Lecz kiedy nadejdzie, z każdego kąta, nawet takiego, o którym nikt by nigdy nie pomyślał, wypełznie ku niemu nieszczęście. Od wielu lat Bóg zdaje się spać (i dotyczy to również tego kraju demonów, który funkcjonuje w tej chwili z takim sukcesem). „Jeśli jednak Bóg zechce – mówi rosyjskie przysłowie – to wystrzeli nawet miotła”.
Nowy skandal wstrząsa Niemcami. Putzi Hanfstaengl40, potomek słynnego monachijskiego rodu i jak dotąd maminsynek całego hitleryzmu, w ciągu jednej nocy wypada z łask i znika z wyżyn bogów w najdziwniejszy sposób. W zimne lutowe przedpołudnie zostaje zwabiony do samolotu startującego rzekomo do Hiszpanii, z którego – po serii powietrznych pętli – próbuje się go wypchnąć i w końcu, kiedy usiłowania te okazują się daremne, co zawdzięcza swej zimnej krwi i znacznej sile własnych mięśni, wysadza się go w szczerym polu przy dziesięciu stopniach mrozu i szalejącej zamieci śnieżnej. Stamtąd, z hiperborejskich lasów Turyngii, ów ulubieniec bogów dociera jednak do Berlina w miejskim odzieniu i miejskich butach, kieruje się do swego urzędu, w którym jak dotąd nadzorował całą prasę zagraniczną: zamknięte. Ambasador Anglii, sir Erik Phipps, który w trakcie puczu Röhma pomagał Brüningowi i ministrowi Treviranusowi41, roztacza nad nim swe ochronne skrzydła i pomaga mu w ucieczce do Anglii.
Powodem tego cokolwiek nietypowego pozbawienia Hanfstaengla urzędu był, jak podano, fakt, że zbyt krytycznie wypowiedział się na temat ingerencji Niemiec w sprawy Hiszpanii, a poza tym wspierane przez niego inicjatywy filmowe zakłóciły interesy pana ministra propagandy. Mówi się następnie, że będąc po alkoholu, nieostrożnie wypowiedział się w Pariser Café o tajnych kontaktach Himmlera z Tuchaczewskim42 i jego ludźmi, którzy notabene zasiedli w tych dniach w Moskwie na ławie oskarżonych – wypowiedzi Hanfstaengla podsłuchane przez agentów Stalina doprowadziły do ujawnienia całej tej zmowy. Jakkolwiek było, Hanfstaengl, z którym jeszcze przed kilkoma tygodniami biesiadowałem w monachijskiej Reginie i którego znam jako człowieka uprzejmego, na wskroś etycznego, tkwi teraz, grzmiąc na niemiecki rząd, w Anglii, a ponieważ jest dziś ostatnią pozostałą przy życiu osobą znającą tajemnicę, która otacza – lub powinna otaczać – pożar Reichstagu, Berlin spodziewa się najgorszego i wysyła do Londynu, chcąc zapobiec kompromitującemu wyciekowi faktów, osiemdziesięcioletnią matkę Hanfstaengla, by ta przekazała synowi, że niemiecki rząd, a w szczególności pan Göring, przyrzekają mu salva guardia, w przeciwnym wypadku…